Dorośli i my — dzieci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dorośli i my — dzieci
Pochodzenie Pedagogika żartobliwa. Moje wakacje. Gadaninki radiowe Starego Doktora
Wydawca T-wo Wydawnicze w Warszawie
Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DOROŚLI I MY — DZIECI

Może, proszę was, nie pokłócić się pasta do zębów z musztardą, może nie pokłócić się lampa z lustrem, etażerka z pianinem; ale (krew nie woda) człowiek z człowiekiem? — W lecie, kiedy gorąco i tyle wolnego czasu?
Zawsze tak: pogodnie, pogodnie, — nagle zerwała się wichura, i granatowa chmura, — cisza, — trrach, grzmot, piorun. — Cóż to? — Zawsze tylko dzieci mają kłócić się, a dorośli wcale? Co za taki znów jakiś przywilej? — Już tak jest: musi być w sezonie jedna awantura, że ktoś dotkliwie dotknięty i gorzko rozgoryczony wyjeżdża przed końcem sezonu obrażony i zawiedziony. Już tak jest, taki porządek rzeczy.
Gdybym nawet wiedział dlaczego, nie mógłbym wam wytłumaczyć, bo wolno mi tylko do lat czternastu (dorośli nie należą do mojego resortu). — Ale nie wiem: życie — gmatwanina, — nawarzy piwa, — galimatias. Kiedy byłem taki, jak wy, chciałem również wszystko rozumieć. Teraz? — Hii. — Życie to jak aparat radiowy: pewnie, że ciekawe; ale trzaski, puki, coś tam mówią, ciekawe, — albo za prędko, albo za cicho, — nie zrozumiałeś, nie dosłyszałeś, tylko domyślasz się. Życie zgaduje się, ot.
Może nawet lepiej. Bo lato bez ani razu ani jednej burzy byłoby jakieś niedosolone, jałowe. Jak powrót z zagranicy bez „przykrości“ na komorze celnej, jak ulgowa wycieczka bez walki o miejsce w wagonie, jak święcone jarskie, mecz bez oklasków i okrzyków.
Muszą być zdarzenia, żeby w zimie wspomnienia. — „Uuuch, zmokliśmy, woda ciurkiem“. — Albo: „mało się nie utopił“. — Albo: „o włos od pożaru“. Co to za las, w którym nikt nie zabłądzi? — Co za taki mizerny pensjonat, gdzie nikt z nikim nie pożarł się na amen, i posiłki osobno w pokoju, albo zgoła wyjechał. — Albo letnie mieszkanie, — nuda, — gdy zgoda i harmonia. — Też...
Dlatego właśnie powieść moja nieciekawa, że bez nadzwyczajnych wypadków. Są ludzie, którzy umieją ciekawie. — Jeden był na wojnie. Nie wie nawet, jak go postrzelili. A drugi tak:
— Ja rwę naprzód, a kule — bzz, bzz, — potem: pac — brrr — trrrach; więc padam, a trawa zagazowana; więc ja maskę, a tu samolot, bomba, iperyt: wrr, — bac, — bac, — z prawej strony o dwa kroki, z lewej krok, trzecia bomba pod nogi (ale nie wybuchła szczęśliwie). Zrywam się — hop, — dwie nieprzyjacielskie armaty za pysk, i prowadzę. I nic: tylko drasnęło.
Wierzysz, nie wierzysz, ale słuchasz.
Albo polowanie:
— Rozjuszony dzik, — tup tup, — dudni, — łamie gałęzie, — trzask, — ja za krzak, — prosto na mnie, — ogień z ryja, — zapach siarki — a ja celnie opanowany w oko. I leży, ogonem grzebie, — kopytami — trup.
Było, nie było, — słuchasz. — A ja co?
Pamiętam: raz na kolonii. Też dni bezchmurne, — cicho, gładko, — chłopcy w dzień złote słońce, wieczory gwiaździste. — Tu las, — tu moje chłopaki, a tam marchew. — Właśnie. — Skarga, że marchew — właśnie — zjedli. A no tak: śledztwo. — Kto? — Kto pierwszy, — kto jeszcze, — kto z kim, kiedy, kto ile? — Wstyd! — Zapisałem; nawymyślałem, że ochrona przyrody, bo i gałęzie też, kultura i złodziejstwo. — Skończyłem, idę do śmietnika: że za blisko kuchni, więc muchy i sanitarna komisja, więc trzeba zarazę zasypać i dalej wykopać. — Ale już w drodze do tego śmietnika widzę, że za mną chłopak osowiały, nieswój jakiś. — Więc pytam go się: „sknociłeś“. — Uśmiechnął się blado. — Mówię: „niewiele ma człowiek w życiu wakacji i radości, — idź się bawić“. — A on za mną. — Powiadam: „do kuchni nie wolno“. A on: „chcę panu powiedzieć“. — „Nie teraz, jutro mi powiesz“. Chce zaraz. — „Nie mam czasu“. — „To krótkie, bo — że i ja, — ja też marchew rwałem“. — „I zjadłeś?“ — „Zjadłem“. — „Marchew?“ — „Marchew“ (Chciałem go się zapytać, dlaczego nie przyznał się od razu, ale po co?). Więc wyjmuję z kieszeni blok śledczy, ołówek urzędowy i pytam się tonem urzędowym: „ile?“ — A on mówi: „raz trzy marchewki“... — „Duże?“ — „Średnie, — ooo, takie“. — Dobrze. — „Drugi raz — cztery. A trzeci raz nie pamiętam ile“. — „Ale mniej więcej?“ — „Mniej więcej, niech będzie sześć“. — Zapisałem, podsumowałem, mówię: „jedenaście“. — „Pan pomylił się: trzynaście“. — Liczę: „trzy i cztery, — siedem, siedem dodać sześć, — masz słuszność: trzynaście marchwi wyrwałeś i zjadłeś“. — „I dwa pomidory“. — „Też?“ — „Też“. — Zapewne sądzicie, że koniec? — Nie. — Bo kiedy już zamknąłem bloknotes, on dodał: „i ogórek“. — Westchnąłem, szepnąłem: „hiperwitaminoza“, — zapisałem ogórek. — Potem okazało się, że było więcej ogórków i pomidorów, o których gospodarz nie wiedział. — Ale co? — trzeba było zapłacić po słusznej cenie rynkowej, żeby nie krzywdzić człowieka: bo nie może swojego dobytku schować do ogniotrwałej kasy i musi ufać ludziom.
Zawsze tak: zawsze jakaś utajona marchew i tajemnica, — niby już wiesz, — nie, — bo jeszcze i pomidor, i porzeczki, i ogórek. Niewiele ma człowiek tych wakacji — i jakoś sam sobie to niepotrzebnie psuje.
Dorośli, — oni też broją i psocą. Bo różni różnie, i ten sam niby człowiek nie zawsze tak samo. — Pytam go się: „powiedz chłopak, co ty za jeden: czy porządny?“ — A on mówi: „sam nie wiem“. — Raz tak, raz nie: człowiek!
Albo prawda? — Nie, żeby miał kłamać, ale mija się z prawdą. — On tędy idzie sobie, a prawda tędy. I mija się z nią. Czasem nawet nie pozna prawdy w pośpiechu, albo pozna, ukłoni się, owszem, uśmiechnie się przyjaźnie, albo nawet przystanie i zapyta o zdrowie, — ale potem znów — mijamy się, rozchodzimy, chociaż chciałoby się z nią, z prawdą razem. — Jeżeli człowiek prawdomówny i skłamie, to tylko tyle, ile już koniecznie musi i nie może inaczej, i też mu potem smutno, przykro i wstyd.
Był raz chłopak, syn wdowy, jedynak. Spadł z drążka gimnastycznego na podwórku, boisku. Nic strasznego: nie takie guzy widziało się. — Ale mówię: „no patrz, uprzedzałem cię, żebyś nie robił sztuk; a co teraz twoja mamusia?“ — Pytam go się potem: „czy mamusia bardzo zmartwiona, co powiedziałeś?“ — A on powiedział, że upadł i uderzył się. — Więc mówię: „skłamałeś“. — A on: „nie“, — prawdę powiedział: bo upadł — istotnie — uderzył się. — Ale zaczerwienił się, bo czuje, że minął się z prawdą, — i mówi: „gdyby mamusia wiedziała, toby mi zabroniła gimnastykować się na drążku“. — Więc ja zdziwiony: „jakże mamusia może ci zabronić; przecież nie ma jej tu i nie widzi, co robisz“. — A on: „nie; bo jakby mamusia nie pozwoliła, to przecież nie mogę skłamać, jeżeli zapyta się, czy nie gimnastykowałem się na drążku“.
Ooo, — rwał, też rwał marchew, — trzy razy rwał, — wstyd mu było, czy bał się, czy jak, — nie umiał zaraz, ale potem i o ogórku też; a oni od razu szlachetnie i odważnie o marchwi, ale ani mrumru o pomidorach i ogórkach; bo przecież nie pytałem się, i nie chcieli zdradzić, bo koleżeństwo.
I zaczynamy mówić o koleżeństwie, o szkole i kolegach i o różnych wpływach: że jeden kolega pomaga i poprawia, a drugi psuje i szkodzi. — Niby łatwo: „nie baw się z łobuzami“. — Jak poznać od razu, kto porządny, kto nie? Albo czasem cichy gorszy od łobuza. Albo z łobuzem wesoło, — no i można go przecież poprawić? — Pogromca nawet lwa, nawet tygrysa umie poprawić i nauczyć. — I nawet ludożerców można cywilizować. — I co jest właściwie zło, grzech, a co tylko nie wolno i nieładnie? — I dlaczego komary tną, więc my je zabijamy, ale zjadamy także kurczęta; i człowiek wszystko zjada i topi szczenięta, chociaż pies jest ładny i wierny.
A w ich szkole tak było.
Koleżanka nie nauczyła się lekcji, a miała odpowiadać. Więc szyję chustką obwiązała, udaje, że ma chrypkę. Więc pani pyta się, co jej jest, a ona udaje, — cicho tak mówi, że ma chrypkę. A pani: „widzicie, chora przyszła do szkoły, żeby lekcji nie stracić“. I jedna już nie mogła wytrzymać i śmieje się (pęka). Pani bardzo rozgniewała się: że brak serca i lekkomyślność i brak koleżeństwa, że szacunek, wzór i współczucie, nie śmiech.
No i co miałyśmy zrobić? I w ogóle trudno, często trzeba i nie można. — Bo czy można nie dać ściągnąć klasówki, jeżeli ona pilna, ale jej trudno, albo nie ma książki, bo ojciec mało zarabia, albo musi pracować i pomagać, albo przepuściła, bo była chora, albo głowa bolała? — Czy można nie podpowiedzieć, jeżeli jedno słówko zapomniał, albo ze strachu tylko pomylił się?
Albo jeżeli stłukł szybę, albo co innego zrobił i nie przyznał się? Bo jednemu w domu nic nie powiedzą, a drugi ma surowych rodziców, albo nawet biją w domu też.
Jednemu łatwo, drugiemu trudno, i nie umie sobie poradzić, jednemu jakoś udaje się wszystko, a drugi zaraz wpadnie i oberwie nie tylko za siebie, ale za innego albo za wszystkich.
A często nie wiadomo nawet, czy wolno czy nie: na przykład prima aprilis albo tłusty czwartek? — Wesoły nauczyciel pozwala, surowy zabrania, a nerwowy raz tak, raz tak, jednemu nic, drugiemu za byle co awantura. — Co to są właściwie te nerwy? — Podobno lekarze sami nie bardzo wiedzą? — Bo kto nerwowy, a kto zwyczajnie tylko złośnik? Czy trudno być doktorem? Czy doktór ważniejszy, czy inżynier? Czy lotnik? Inżynier źle zbuduje most i zawali się, albo dom, albo samolot, i zaraz katastrofa. A doktór też może być bohaterem, jeżeli zarazi się od chorego i umrze. — I co to jest ślepa kiszka, dlaczego tak się nazywa? — Dlaczego jeden strasznie lubi kino, a drugiego oczy bolą i głowa? — I co to jest sen? Czy są kabalarki i sny prorocze? — Co to jest lunatyk; czy pacyfista i bigamista to to samo; czy jest letarg i jak fakir może żyć zakopany?
Dlaczego raz mówią, że mały i nie rozumie, a drugi raz — że drągal, już powinien rozumieć?...
I rozmawiamy, gwarzymy o tym i o owym, i nawet ta dorosła awantura nie tak znów bardzo nas obchodzi, bo mamy własne ważne sprawy, bo jeden widział, drugi czytał w książce, albo w gazecie, trzeci słyszał w radio, na ulicy, od kolegi; każdy miał jakieś zdarzenia, spotkania, trudne chwile; więc wymiana myśli.
Rozmowy nasze raz kleją się, raz nie kleją się, nie mamy ani prezesa, ani porządku dziennego; sami nie wiemy nawet, czy nasze Towarzystwo Naukowe jest, czy nie jest towarzystwem naukowym. — Bo i mały przyjdzie, słucha, i jakoś po swojemu rozumie. I nie należy mówić: malcy, bo wzgardliwe miano uraża.


UWAGA:

Albo życie dorosłych — na marginesie życia dziecięcego. Albo życie dzieci — na marginesie życia dorosłych. — Kiedy nadejdzie owa szczera chwila, gdy życie dorosłych i dzieci stanowić będzie równoważny tekst?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.