Duch puszczy (Bird, 1912)/Niewola
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Duch puszczy |
Podtytuł | opowiadanie z borów amerykańskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Roland, pokrzepiwszy odwagę towarzyszów, zeszedł sam na brzeg, aby być świadkiem wsiadania kobiet do łodzi. Szum rzeki i huk grzmotów coraz gwałtowiejszy napełnił trwogą serce kapitana. Obawa jego jeszcze się powiększyła po bliższem przypatrzeniu się łódce. Była ona tak mała, iż zaledwie mogła utrzymać ciężar trzech osób; wyrobiono ją z jednego kloca drzewa, miała końce cokolwiek zaostrzone i podobna raczej była do koryta na wieprze, aniżeli do statku. Roland mniemał, że będzie mógł zabrać się na nią, ale zrzekł się tej myśli, widząc, iż zaledwie wystarczy na pomieszczenie kobiet. Trzeba więc było przebyć rzekę wpław na koniach. W tej chwili nadbiegł Ralf z Colbridgem i Cezarem.
— Prędko! Prędko! — zawołał Ralf, wsadzając kobiety do czółna. — A wy — dodał, zwracając się do mężczyzn — siadajcie na konie i oddajcie mi strzelby, żeby nie zamokły; a spieszcie się, bo już te dzikie koty zdobywają chatę.
Kapitan obiecał wprawdzie Natanowi bronić chaty aż do nadejścia odsieczy, lecz przekonał się, że jest to niepodobieństwem. Indyanie zanadto rozjuszyli się wyzywaniami Ralfa, ażeby poprzestali na samych strzałach. Po wrzaskach ich można się było spodziewać, że uderzą z ręczną bronią na chatę. Jakoż jedna i druga strzała ognista błysła w powietrzu i wpadła do wnętrza chaty. Dzicy wydali radosny okrzyk napadu, lecz po chwili rozległ się wścieklejszy niż kiedykolwiek ryk; znać wtargnąwszy do chaty i nie zastawszy w niej obrońców wpadli w gniew niepohamowany.
— Naprzód! — zawołał Ralf, odbijając od brzegu — a wy cudzoziemcy trzymajcie się blizko łodzi, jeżeli wam życie miłe!
Roland, dosiadłszy Briareusa i prowadząc konia siostry na trendzli rzucił się w spienione bałwany. Cezar i pastor naśladowali jego przykład, ale co się z nimi stało, Roland nie widział, gdyż koń jego został uniesiony prądem na sam środek rzeki. Huk gromów, błyskawice, szum spienionych bałwanów i wycia Indyan dochodzące z brzegu, wszytko to zamąciło zmysły kapitana i o mało nie odebrało mu przytomności.
Za powtórnem błyśnięciem Roland ujrzał, iż prąd rzeki uniósł go w dół pomiędzy dwa wysokie brzegi skaliste, stanowiące jakoby mur prostopadły. Niezbłębiona rycząca toń, szalony pęd, z jakim koń niesiony był w ciemności, najdzielniejsze serca mogły śmiertelnej nabawić trwogi.
Roland wydał okrzyk przestrachu, gdy ujrzał jak wir spieniony pochwycił wątłą łódkę, na której znajdowała się jego najukochańsza siostra, wkrótce potem czółno zniknęło wśród fal wrzącej otchłani.
Kapitan puścił trendzle konia siostry, bo musiał uwagę całą zwrócić na Briareusa, którego prąd unosił z szybkością strzały.
Już mniemał, że obydwaj zginą, kiedy uczuł, iż koń płynie po spokojniejszej wodzie. Przy blasku błyskawicy dostrzegł także o kilka sążni czółno, pląsające bezpiecznie na gładkiej wód toni. Ralf wykrzykiwał wesoło, wywijając wiosłem wzniesionem do góry.
Jeszcze nie przebrzmiał radosny głos Stackpole’a, kiedy rozległ się tuż obok straszliwy głos rozpaczy. Roland zwrócił się w tę stronę i spostrzegł dwa lub trzy ciemne przedmioty, podobne kształtem do koni, płynące opodal, a nieco blizej tuż prawie obok Briareusa, człowieka, unoszonego przez wodę. Szybko pochwycił go ręką, podniósł w górę i przekonał się, że to jest wierny murzyn Cezar.
— Trzymaj się siodła! — zawołał Roland, a gdy struchlały negr machinalnie wykonał ten rozkaz, kapitan obejrzał się w stronę, gdzie przedtem unosiło się czółno; w tej chwili koń stanął na gruncie, a jeździec z niewypowiedzianą radością przekonał się, iż Briareus wylądował na mieliźnie, do której prąd wody przypędził także łódkę.
— Jeżeli to nie nazywa się piorunem przebyć otchłań — zawołał Ralf — to niech mi Osag oberznie czuprynę. Ha, ty przeklęta rzeko! — dodał, zwracając się z komiczną groźbą do ryczących fal. — Gdybyś była pochłonęła anielską damę, to jabym cię połknął razem z twoimi skalistymi brzegami. Niechże ci teraz Indyanie obedrą czuprynę, bo naszych tak prędko nie dostaną.
Z łatwością przebyli płytkie ramię rzeki oddzielające ich od lądu. Roland pochwycił w objęcia ocaloną siostrę, a potem obejrzał się po przestrzeni wód nadaremnie upatrując pastora. Kilkakrotnie wołał po nazwisku, ale żadnej nie otrzymywał odpowiedzi. Murzyn także nie wiedział, co się stało z Colbridgem, przypominał sobie tylko, że widział jakoby przez mgłę, że go woda unosiła ku kępie. Wszyscy ze smutkiem przypuszczali, że biedny pastor znalazł śmierć w nurtach rzeki.
Z pomiędzy pięciu koni trzy tylko wylądowało na brzeg, dwa pozostałe, a między nimi koń biednego Colbridge’a, zostały roztrzaskane o pnie kępy lub też uniósł je prąd rzeki.
Straty te zasmuciły Forrestera, nie miał jednak czasu długo o nich myśleć, gdyż należało jak najprędzej uchodzić z tych stron i jeszcze przed świtem dostać się w bezpieczne miejsce. Ralf podjął się doprowadzić uciekających do bezpiecznego brodu, skąd po przebyciu jego niedaleko już było do obozu karawany. Wniosek ten przyjęto jednomyślnie; kapitan wsadził siostrę na jednego, a Telię na drugiego konia, trzeciego oddał zmordowanemu murzynowi. Sam z Ralfem tuszyli piechotą; waleczny aligator postępował przed końmi, kapitan stanowił straż tylną.
Brzask dzienny rozpoczynał rozpraszać cienie nocy, gdy wyruszyli w pochód; zachmurzone niebo przyciemniało świt, tak iż niepostrzeżenie mogli przebyć równinkę, przedzielającą ich od lasu; trzeba było skorzystać z tych kilku chwil ciemności, ażeby ujść przed okiem chytrych Indyan. Pomimo więc zmęczenia wszyscy wytężali siły i szczęśliwie dostali się do lasu. Te same przeszkody co rano opóźniały ich pochód, to jest parowy i bagniska; zawsze jednak posuwali się dosyć szybko i zapuścili się głęboko w puszczę, kiedy dzień zajaśniał.
Ralf tłómaczył się, że naumyślnie wiedzie ich po takich bezdrożach, ażeby utrudnić Indyanom pogoń, okazało się jednak, że daleko lepiej zrobiłby, gdyby wprost najkrótszą i najlepszą drogą przeprowadził uciekających do obozu białych, zamiast tracić kosztowny czas na błąkaniu się niepotrzebnem.
Gromadka zbiegów dostała się na wązką ścieżkę, po której obu stronach rosły gęste krzewy; wiodła ona do głębokiego wąwozu, a z głębi jego dochodził szum rzeki, którą należało przebyć.
— Tędy piękne damy — mówił Ralf z nizkim pokłonem — woda tu jest tak płytka, iż zaledwie obmyje kurzawę i błoto z waszych czcigodnych podeszew. Wygraliśmy! I wyprowadzili gawiedź indyjską na dudków. Kukuryku! Kukuryku! dodał tryumfalnym głosem, podskakując i bijąc rękami po bokach, jak kogut skrzydłami.
Wśród tego piania, rozlegającego się wrzaskliwie śród puszczy, Ralf zbliżał się ku brzegowi rzeki, gdy wtem tryumfalny wrzask jego zamienił się w okrzyk trwogi. Kula wystrzelona z odległości co najwięcej dziesięciu kroków, zagwizdała mu nad głową i zerwała z niej pęk włosów; równocześnie prawie rozległ się w powietrzu huk innych strzałów, i około piętnastu dzikich wyskoczyło z poza krzaków, kędy ukrywali się w zasadzce. Trzech z nich pochwyciło cugle konia Edyty, sześciu rzuciło się na Forrestera, a zanim zdołał myśleć o obronie już leżał na ziemi skrępowany. Ralf jeszcze gorzej wyszedł: czterech Indyan z podniesionymi nożami rzuciło się na niego krzycząc radośnie:
— Złodziej koński! Kapitan Stackpole! Wielka gęba! Kogut piejący! Nie ucieknie już, będzie upieczony przy słupie męczarni przed domem wielkiej rady!
— Śmierć i piekło! — zawołał Ralf — nie cieszcie się zawcześnie, nędzne imitacye człowieka, jeszcze mnie nie macie! — To rzekłszy, palnął ze strzelby do napastników i powalił jednego z nich, a potem nagłym skokiem rzucił się w największą gęstwinę i z szybkością jelenia zaczął umykać. Trzech Indyan puściło się za nim w pogoń. Ich krzyki coraz bardziej niknęły w oddaleniu.
Roland leżał jak ogłuszony, tuż przy nim wił się z boleści biedny Cezar ciężko raniony kulą w piersi, nieco dalej siostra wybladła wyciągała ręce do brata, wzywając pomocy. Kapitan olbrzymiem wysileniem naprężył ręce dla rozerwania krępujących go rzemieni, ale nadaremno. Na widok tego wysilenia dzicy zaczęli się śmiać szyderczo, nie zaniedbali jednak wzmocnić więzów i skrępowali tak silnie ręce Forrestera na plecach bawolimi rzemieniami, że zaledwie zdołał wstrzymać okrzyk boleści. Los własny atoli mało obchodził Rolanda, siostra przedewszystkiem go zajmowała, z niepokojem śledził każdy ruch dzikich zgromadzonych około niej; zdawało mu się, ze mordercza siekiera roztrzaska jej piękną główkę. Chciał wzywać litości zajadłych Indyan,ale zgroza i rozpacz tłumiły głos w jego piersi. Nakoniec osłabiony całonocną walką, znękany cierpieniem, omdlał i wpadł w zupełną nieprzytomność, nie wiedząc co się około mego dzieje.