<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XI.
Bitwa.

Kiedy Roland odzyskał przytomność, scena zmieniła się zupełnie około niego. Miejsce tryumfalnych okrzyków Indyan zajęła uroczysta cisza puszczy, przerywana tylko szumem liści drzew niebotycznych i mruczeniem pluszczącej wody w skalistem łożysku.
Dzicy zupełnie znikli; przy skrępowanym jeńcu nie widać było żyjącej istoty, prócz ptaszyny, przeskakującej z gałązki na gałązkę nad jego głową. Twarde więzy krępowały tak silnie jego ramiona, że nie mógł się ruszyć z miejsca. Wtedy opanowała jego umysł ta straszna myśl, że dzicy porzucili go w pustyni, ażeby z głodu i pragnienia umarł.
Obawa ta jednak niedługo trwała, kiedy bowiem zrobił nowe wysilenie, ażeby uwolnić się z więzów, uczuł szorstką rękę na swojem gardle, a gruby głos szeptał mu do ucha:
— Długi Nożu[1], leż spokojnie i patrz jak Piankishaw, Szary Niedźwiedź, morduje twoich braci. Piankishaw wielki wojownik!
Roland zwróciwszy z trudnością głowę, ujrzał w gąszczu za sobą dzikie rysy starego Indyanina, który wpatrywał się w niego wzrokiem żbika, to znowu podnosił się i patrzał ze szczytu wzgórka w dolinę, gdzie widać ważna toczyła się sprawa. Młody kapitan nie odzyskał jeszcze zupełnie przytomności; zwolna zaczynał sobie przypominać, co zaszło przed chwilą; pragnął dowiedzieć się, co stało się z Edytą i Telią. Zaledwie jednak otworzył usta, aby zapytać o nie, gdy uczuł na gardle ostrze noża indyjskiego, a dziki z niecierpliwością zawołał:
— Jeżeli Długi Nóż jedno przemówi słowo, zginie! Bracia Piankishawa walczą z blademi twarzami. Piankishaw wielki wojownik.
Roland zamilkł i zagłębił się w ponurych myślach; niedługo potem usłyszał tętent. Zrazu mniemał, że pędzi stado bawołów, ale po odgłosie regularnym kopyt poznał, że to oddział jazdy, szybko wdzierającej się na skaliste wzgórze, na którem leżał skrępowany.
Serce Rolanda uderzyło gwałtownie; któżto bowiem mógł być, jeżeli nie oddział mężnych kolonistów kentuckich, sprowadzonych zapewne przez Natana? Teraz zrozumiał nieobecność Indyan, którzy na widok zbliżającej się odsieczy pospieszyli zająć stanowiska poza drzewami dla łatwiejszej obrony przeciwko napadowi osadników.
— Na nic wam się to nie przyda, poczwary — mruczał przez zęby Roland — nie zdołacie się oprzeć dzielnym wojownikom, to nie z kobietami wojna. O, gdybym mógł wiedzieć, co się tam dzieje — mruczał, wznosząc głowę do góry dla ujrzenia zbliżających się przyjaciół. Indyanin dostrzegł ten ruch, ale zamiast strofować Rolanda podniósł go, zawlókł na szczyt wzgórka i położywszy za krzakiem z twarzą obróconą w dolinę zawołał:
— Niech patrzy Długi Nóż, jak bracia Szarego Niedźwiedzia zedrą skalpy z głów bladych twarzy. Piankishaw wielki wojownik!
Roland z ciekawością i sercem bijącem wpatrywał się w okolicę, która za chwilę miała się stać miejscem krwawych zapasów. Naprzeciwko wzgórza, na którem Roland leżał, rozciągała się dolinka zakończona lasem, z którego właśnie dolatywał tętent koni. Dolinkę tę przerzynały głębokie rozpadliny i zagłębienia, jeżeli niezbyt trudne do przebycia dla kawalerzystów, to przynajmniej zmuszające do poważnej i ostrożnej jazdy. Na pochyłości wzgórza panującego nad rzeczoną dolinką, kilkunastu Indyan leżało ukrytych za pniami drzew lub odłamkami skał, czatując z wymierzonemi strzelbami na nieprzyjaciół i oczekując przyjaznej chwili, gdy ci zmuszeni do powolnej jazdy przez dolinkę wystawią się na ich strzały. Roland był jednak pewien zwycięstwa, sądził bowiem, że Natan sprowadzi z pięćdziesięciu jeźdźców, gdy liczba dzikich jak widzimy, zaledwie trzecią część wynosiła.
Jakiegoż jednak doznał rozczarowania, gdy ujrzał oddział, wyjeżdżający z lasu. Składało go dziesięciu do dwunastu samych młodziuchnych kolonistów; pędzili szybko naprzód, nie przewidując bynajmniej zasadzki. Uzbrojeni wszyscy zwyczajem amerykańskim w noże i długie strzelby, trzymali je w pogotowiu do dania ognia. Roland, widząc groźne niebezpieczeństwo swych przyjaciół, za nic ważąc groźbę dzikiego, krzyknął ze wszystkich sił:
— Stójcie! Strzeżcie się! Zasadzka!
Nie mógł dłużej mówić, gdyż Piankishaw przypadł do niego z wściekłością, pochwycił za gardło i chciał mu nóż w piersi zatopić, lecz potem wstrzymał się i zgrzytając zębami rzekł:
— Długi Nóż nie zginie tak prędką śmiercią, będzie przy palu męczarni pieczony zwolna, a czerwone twarze kawałkami krając jego ciało pomszczą swych braci.
Dziki powiedziawszy to, odszedł od jeńca i stanąwszy na wzgórku śledził pilnie ruchy kolonistów. Roland z niezmierną radością przekonał się, że przestroga jego nie była daremną. Jeźdźcy zatrzymali się, zeskoczyli z koni i oddali je jednemu ze swoich, który natychmiast odprowadził je w głąb lasu. Oddziałem młodych wojowników dowodził Tom Bruce, syn pułkownika. Wystąpił on przed szereg swych towarzyszy i wskazując końcem strzelby kryjówki nieprzyjaciela zawołał:
— Odważnie, bracia! Tam są czerwone skóry i nieszczęśliwi ich jeńcy! Celujcie dobrze i nie wystawiajcie się bez potrzeby na strzały tych wisielców. Trzeba ich wyprowadzić z kryjówek. Niech żyje Kentuky!
Młodzież odpowiedziała ochoczym okrzykiem, Indyanie strzałami na tę przemowę; kule ich jednak nikogo nie zraniły, a koloniści rozsypali sięw łańcuch harcowników[2], szukając zasłony poza każdym przedmiotem, mogącym ich ukryć przed okiem nieprzyjaciela.
— Tam kryją się rozbójnicy! — zawołał Bruce, wskazując miejsce, skąd strzały wypadły. — Pokażmy im, że strzelamy celniej i skuteczniej.
— Blade twarze wrzeszczą jak sowy! — zawołał Piankishaw — ale czerwoni wojownicy zamkną ich gęby, Szary Niedźwiedź pożre samochwalców.
To powiedziawszy pochwycił strzelbę o krzak opartą i pobiegł połączyć się ze swoimi towarzyszami, pozostawiając skrępowanego Rolanda bez straży.
Potyczka rozpoczynająca się przed oczyma Rolanda, była dla niego zupełnie nowym i nieznanym widokiem. We wszystkich bitwach, w których dotąd brał udział walczono w polu otwartem, a obie strony zarówno wystawiały się na pociski przeciwników. Tu walka toczyła się w zupełnie odmiennych warunkach. Zarówno biali, jak i Indyanie, tak starannie ukryli się poza pniami drzew, za kamieniami, za każdą wyniosłością gruntu, że tylko po głosie strzału i dymie prochowym można było poznać, gdzie się kryje walczący. Każdy bił się tu sam za siebie, nie troszcząc się bynajmniej o sąsiada.
Roland, widząc to, był prawie pewien, że spotkanie skończy się na niczem, gdyż zdawało mu się prawie niepodobieństwem, ażeby można ugodzić przeciwnika, ukrytego starannie; wkrótce jednak przekonał się o swoim błędzie. Walczący pełzali jak węże ku sobie, kryjąc się jak najstaranniej przed okiem nieprzyjaciela; coraz bardziej zbliżali się ku sobie, a strzały z początku rzadkie, stawały się coraz rzęsistsze. Szereg harcowników kentuckich rozpostarł się szeroko dla zapobieżenia, ażeby Indyanie nie wzięli ich z boku.
W ten sposób toczyła się walka przeszło przez kwadrans. Roland miotany niecierpliwością, przeklinając więzy, nie dozwalające mu wziąć udziału w potyczce, od której zawisł los jego ukochanej siostry, doznawał najgwałtowniejszych wzruszeń. Naraz trzej młodzi Indyanie, rozgrzani nienawiwiścią ku białym i upojeni dymem prochu, nie mogąc poskromić swej niecierpliwości, wypadli z okrzykiem ze swych kryjówek i popędzili wprost na nieprzyjaciela. Roland zadrżał, przewidując, że cała gromada dzikich, nierównie liczniejsza, rzuci się za ich przykładem i z łatwością pokona słabszych a niedoświadczonych młodzieńców. Lecz mylił się w swym sądzie. Zaledwie bowiem brunatne postacie Indyan podniosły się z trawy, zagrzmiały natychmiast trzy strzały ze strony przeciwnej, dwóch dzikich ugodzonych śmiertelnie, padło na ziemię; trzeci biegł jeszcze kilka kroków wywijając siekierą, poczem zachwiał się i runął, wydając ostatnie tchnienie.
— Niech żyje Kentuky! — zawołał Bruce na widok powalonych wrogów. — Odważnie! Śmiało! Śmierć czerwonym skórom!
Wycia wściekłości i rozpaczy Indyan zgłuszyły okrzyk wodza białych. Gniew ich do tego stopnia zaślepił, że zapominając o wszelkiej przezorności wybiegli z zasadzek i rzucili się z przeraźliwym krzykiem na nieprzyjaciela. Lecz niewczesny ten postępek srodze ukarany został. Każdy Kentukanin wziął z zimną krwią na cel jednego z Indyan, a po gromadnym strzale dzicy poniósłszy niemałą klęskę, rzucili się napowrót na ziemię i powrócili do dawnego sposobu walczenia.
Żywy ogień utrzymywano ciągle ze stron obu: biali jednak podsuwali się coraz bliżej, pełznąc śród trawy i nie wystawiając się na kule indyjskie. Serce Rolanda biło gwałtownie; kilkakrotnie bez względu na to, że życie jego wisiało na włosku, głośnymi krzykami zachęcał współziomków.
— Baczność! — zawołał Tom — jeszcze jeden wystrzał, a potem na noże, siekiery i kolby.
W samej rzeczy zdawało się, że Indyanie, poniósłszy ciężkie straty, nie zdołają opierać się dłużej, tembardziej, iż cofnęli się na dawne swoje stanowiska. Okrzyk Brucego obudził zaufanie i podniósł odwagę walczących i Roland był pewien, że zwycięstwo przechyli się na stronę białych.
— Baczność, chłopcy — zawołał Tom ponownie — nabić broń i w imię Boże naprzód!
W stanowczej tej chwili zaszedł wypadek, zmieniający zupełnie postać rzeczy, który walecznej młodzi wydarł owoc zwycięstwa. Zaledwie Tom wymówił powyższe słowa, gdy rozległ się z pomiędzy krzaków okrzyk, daleko donioślejszy niż jego, tuż obok walczących.
— Niech mię grom roztrzaskał Śmierć czerwonym skórom! Bij! Morduj! Siecz! Rąb! Duś! Płataj! Gryź! Zarzynaj! Kukuryku! Kukuryku! Kukuryku!
Na głos ten, tak niespodziewanie wydany, Tom Bruce obejrzał się i spostrzegł Ralfa Stackpole’a wyskakującego z gęstwiny. Trudno opisać przerażenie, jakie zarysowało się na twarzy młodego wodza; miejsce dotychczasowej odwagi zajęła trwoga. Tom mniemał, że widmo powieszonego Ralfa powstało z grobu i że nie żywego człowieka, ale upiora widzi przed sobą.
Na usprawiedliwienie młodzieńca przypomnieć należy, iż w owych czasach zabobony i przesądy były rozpowszechnione pomiędzy światłymi nawet ludźmi i każdy wierzył w strachy, jak w Ewangelię.
— Ralf! Ralf! — krzyknął dziwnie zmienionym głosem i zapomniawszy o Indyanach, zaczął uciekać właśnie w tę stronę, gdzie resztka dzikich się znajdowała. Byłby niezawodnie dostał się w ich ręce, gdyby Piankishaw chciwy zemsty nie posłał mu kuli ze swej strzelby.
Kula ta powaliła młodzieńca.
Zjawienie się Ralfa niemniej przerażający wpływ wywarło na resztę młodzieży. Ogarnął ich takiż sam przestrach jak Toma; nie myśląc o prowadzeniu dalszej bitwy poczęli uciekać ku swoim koniom, a dosiadłszy ich, popędzili cwałem w głąb lasu. Napróżno krzyczał Ralf, poznawszy zapóźno, że jego niespodziewane zjawienie się nadało całej bitwie jak najgorszy obrót. Nie słyszeli jego zapewnień, że nie jest widmem, ale żyjącym człowiekiem i umykali tak szybko, że wkrótce tętent koni ścielił w oddaleniu.
— Bodajem przemienił się w małpę, zanim mię tu licho przyniosło! — ryknął Ralf, zadając sobie pięścią potężny raz w głowę. — Ale któż mógł przewidzieć, że te osły wezmą aligatora z nad Słonej Rzeki za upiora. Co to? Ty żyjesz kochany Tomciu? — dodał, usłyszawszy jęk ranionego. — A wstawajże i umykaj, bo czerwone skóry lada chwila na nas wpadną.
— Ze mną już się wszystko skończyło, ty się ratuj — odrzekł Tom słabym głosem. — Cieszę się tylko, żeś uszedł stryczka. Bywaj zdrów Ralfie i popraw się.
— Bodajem pogrzebiony został w żołądku Indyanina, jeżeli cię opuszczę — zawołał Stackpole i poskoczył za Briareusem, który snać urwawszy się z gałęzi biega po polu. Ralf wyćwiczony w rzemiośle łapania koni, schwytał go w mgnieniu oka, wsadził Toma na siodło, przymocował go rzemieniem, a potem skropiwszy tęgo konia popędził drogą, którą osadnicy, umknęli. Poczem widząc, że Indyanie biegną ku niemu, dał susa w krzaki, a znając las przewybornie uszedł pogoni.
Roland widział to wszystko i niewypowiedzianego doznał zmartwienia, widząc się ze szczytu nadziei strąconym nagle w przepaść rozpaczy.









  1. Indyanie zwykle nadają tak sobie jak i Europejczykom pewne przydomki. Piankishaw nazywa Rolanda Długim Nożem z powodu szabli przez niego noszonej.
  2. W celu utworzenia łańcucha harcowniczego walczący rozbiegają się co kilkanaście kroków, utrzymując jednak jeden szereg i strzelając dowolnie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.