Duch puszczy (Bird, 1912)/Rozłączenie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XII.
Rozłączenie.

Indyanie wkrótce powrócili z bezskutecznej pogoni. Zdobycz ich całą stanowiły dwa konie, na które wsiadło tylu dzikich, ilu grzbiet pomieścić zdołał. Radość ich i pocieszne miny przystałyby raczej nierozsądnym żakom powracającym ze szkoły aniżeli walecznym, którzy odparli zwycięsko nieprzyjaciela.
Radosne jednak wrzaski zamieniły się wkrótce w żałosne wycie, gdy przypomnieli sobie poległych towarzyszów. Na polu bitwy znalazł się jeden trup osadnika. Z wściekłością rzucili się na niego, zadając martwemu ciału ciosy nożami i siekierami i szpecąc je tak, że wkrótce potem w masie zbitej i skrwawionej trudno było rozpoznać kształty ludzkie.
Piankishaw najbardziej pastwił się nad szczątkami osadnika. Rozżarty zemstą, gdy mu za mało było trupa poskoczył do Rolanda i chciał siekierą roztrzaskać mu głowę. Na szczęście reszta Indyan przeszkodziła mu zamordować jeńca.
— Dobrze! — zawołał, zgrzytając zębami — nie zabiję Długiego Noża będzie on bawił naród Piankishawa.
Po tych słowach, których znaczenia Roland nie pojął, wódz indyjski udał się na pole bitwy, gdzie sześciu poległych wojowników grzebano u stóp góry. Po ukończeniu tego obrzędu Piankishaw rozżarty na nowo widokiem zwłok chciał powtórnie zamordować Rolanda, lecz jak za pierwszym razem powstrzymali go inni.
— Niech więc żyje Długi Nóż — wrzeszczał wódz — będzie z niego piękne widowisko dla narodu Piankishawa.
Poczem wywijając siekierą zaczął tańczyć naokoło skrępowanego, robić rozmaite miny i gesta; nakoniec usłyszawszy wrzawę zdala dochodzącą, wybiegł na wzgórek dla zbadania przyczyny; reszta Indyan udała się za nim.
Kapitan, lubo znękany przegraną swych współziomków i bólem, jaki mu sprawiały rzemienie krępujące go, więcej jednakże cierpiał myśląc o siostrze. Nie wiedział, czy żyje i co się z nią stało, i z utęsknieniem oczekiwał na pojawienie się nowo przybywających, mając nadzieję, że może z ich rozmowy dowie się o losie Edyty.
Tymczasem wrzawa coraz się zwiększała, a wkrótce potem przybycie dwudziestu z górą Osagów wyjaśniło jej powód. Był to jeden z oddziałów indyjskich, powracających z wyprawy na osady europejskie; dwie hordy spotkawszy się, wydały okrzyk radosny. Poza Indyanami krył się jakiś biały, mający na głowie czerwony turban.
Nowo przybywający jechali konno. Oprócz swoich wierzchowców mieli z sobą kilka koni jucznych, obładowanych jak można było wnosić najrozmaitszymi przedmiotami zrabowanymi w spustoszonych osadach. Suknie, sprzęty, broń, naczynia kuchenne, fajki i kilka baryłek wódki stanowiły tę zdobycz; prócz tego pędzono kilkanaście sztuk bydła i kilka luźnych koni.
Obydwa oddziały zgromadziły się na pochyłości pagórka, na którym Roland leżał. Utworzono obszerne koło, w środku zasiedli na dwóch kamieniach trzej wodzowie oddziałów: Piankishaw, olbrzymi Indyanin ze srogiem wejrzeniem i trzeci, którego ciało acz pomalowane czarną i czerwoną barwą, w miejscach nią nie zamazanych miało kolor jaśniejszy, zdradzający pochodzenie europejskie.
Wodzowie ci palili tytuń z jednej fajki, podając ją sobie kolejno[1]. Naradzali się widać nad podziałem zdobyczy, gdyż zniesiono wszystkie rzeczy zrabowane i ułożono opodal wodzów. Indyanin o srogiej twarzy zapewne musiał być jednym ze znakomitszych wodzów, gdyż dwaj pozostali mówili mało, a tamten tylko wydawał rozkazy wojownikom rozdzielającym zdobycz.
Po ukończeniu podziału olbrzymi Indyanin wstąpił na kamień i zabrał głos. Mówił długo i z ogniem w języku dzikich, mieszając jednak dużo słów angielskich, co pozwoliło Rolandowi zrozumieć choć w części treść mowy dzikiego. Indyanin chlubił się, iż zamordował wielu białych, których skalpy (obdarte czupryny) wędzą się w dymie ogniska jego chaty; przechwalał się, że jest wielkim wodzem, że nigdy litość nie miała przystępu do jego serca i nigdy białemu nie darował życia; nakoniec, że pierś jego jest niewzruszona i dlatego też słusznie ziomkowie nadali mu przydomek i nazwę Kamiennego Serca. On zaś nazywa siebie Czarnym Sępem.
Następnie zwróciwszy się do Rolanda, miotał nań obelgi za to, że biali w ostatniej potyczce zabili Osagom kilku dzielnych wojowników; wreszcie zaczął straszliwie przeklinać Dżibbenenosaha, Ducha Paszczy, zaprzysięgając, że go zamorduje i zedrze skalp z jego czaszki, chociażby go broniły wszystkie potęgi czarnoksięskie.
Po ukończonej przemowie Kamiennego Serca Indyanie naradzali się, czy mają natychmiast zamordować jeńców, czy też zaprowadzić ich do swoich osad i tam męczyć u słupa męczarni[2]. Pod wrażeniem świeżo stoczonej walki i pogrzebania poległych Indyanie gotowi byli pomordować jeńców, ale Piankishaw, w którym widok baryłek wódki wzbudził łagodniejsze usposobienie, wskoczył na kamień i rozpoczął długą mowę, popieraną dosadnymi gestami. Mówił z takim zapałem, że słowa jego wzruszyły nawet Kamienne Serce. Na znak starego wodza przyprowadzono jednego ze zdobytych koni i oddano go Piankishawowi. Dwóch Indyan z jego oddziału miało mu towarzyszyć, reszta udać się za Kamiennem Sercem. Oprócz znacznego udziału w zdobyczy, Piankishaw otrzymał jedną baryłkę wódki, którą natychmiast przymocował do łęku swojego siodła. Poczem odetkał szpunt i przez chwilę rozkoszował się wyziewami tego upajającego płynu, który Indyanie w swym obrazowym języku nazywają wodą ognistą.
Nakoniec cała horda, wydawszy okrzyk pożegnalny, rozdzieliła się. Piankishaw przymocował koniec długiego rzemienia do więzów Rolanda, drugi zaś do swego siodła. Nieszczęśliwy jeniec z boleścią spoglądał w krzaki, w których mniemał, znajdowały się dwie niewolnice: Edyta i Telie. Nie miał on i tej pociechy, ażeby mógł choć jednem słówkiem pocieszyć ukochaną siostrę.
Już dano znak do pochodu, kiedy z pomiędzy krzaków, o których wspominaliśmy dopiero, wypadła Telie. Lotem strzały rzuciła się ku Rolandowi i zaczęła rozplątywać węzły rzemieni, którymi był skrępowany. Piankishaw odtrącił dziewczynę; Telie potoczyła obłąkanym wzrokiem po Indyanach, a ujrzawszy trzeciego wodza, pobiegła ku niemu i błagalnym głosem zawołała:
— Ojcze! Mój ojcze! Nie pozwalaj go uprowadzać, wszakże mi to przyrzekłeś.
— Milcz! Głupia dziewko! — krzyknął Daniel Doe.
Czytelnicy zapewne przypominają sobie to, cośmy powiedzieli w drugim rozdziale niniejszego opowiadania o Danielu Doe, wiedzą zatem, iż człowiek ten był ojcem Telii, że pojmany przez Osagów, przybrał ich strój i zwyczaje dzikich. Obecnie widzimy, iż do tego stopnia zerwał wszystkie węzły, łączące go z plemieniem białem, że nawet brał udział w wyprawach przeciwko nim.
— Ojcze mój! — powtórzyła Telie, chwytając go za ręce.
— Precz stąd! Ani słowa więcej! — rzekł oburkliwie Daniel, odtrącając córkę.
— Nie! Nie! Milczeć nie będę. Wszak nie jesteś Indyaninem! Wszak w żyłach twoich płynie krew białych; przyrzekłeś mi, że ocalisz kapitana.
— Gwarliwa sroko, zaprzestań skrzeczeć! Precz stąd, powtarzam, nie drażnij mnie!
Telie rzuciła się powtórnie ku Rolandowi i tak silnie uczepiła się jego więzów, że zaledwie dwóch Indyan towarzyszących Piankishawowi zdołało ją oderwać. Daniel rozjuszony uporem córki dobył nóż i byłby nim przeszył jej pierś, gdyby nie Kamienne Serce, który go na bok odtrącił. Przerażona dziewczyna z głośnym płaczem powróciła na swoje miejsce. Oddział Czarnego Sępa znikł w gęstwinie.
Sprowadzono Rolanda z pagórka. Piankishaw wskoczył na siodło i wlokąc za sobą jeńca zjechał w parów. Droga była wązka i spadzista, najeżona urwiskami skał. Roland, ciągniony szybko nie mógł nadążyć za Piankishawem i kilkakrotnie byłby upadł i roztrzaskał sobie głowę o kamienie, gdyby go dwaj dzicy nie podtrzymywali.
Nakoniec gromadka doszła do brzegu rzeki, przeprawiła się przez nią, zatrzymała się chwilkę ażeby pożegnać się raz jeszcze z głównym oddziałem, który wyszedłszy z gęstwiny ukazał się na wzgórzu przeciwległem. Roland spojrzał także na oddział Kamiennego Serca i nagle ciężki ból przeszył jego serce. Wódz trzymał na siodle przed sobą Edytę, która ręce wyciągała w tę stronę, gdzie się jej brat znajdował.
Wkrótce potem drzewa zakryły oddział, uprowadzający Edytę.
Piankishaw przez chwilę jeszcze stał na brzegu, poczem wydawszy ostatni okrzyk pożegnalny, zapuścił się w głąb puszczy, wlokąc za sobą nieszczęśliwego Forrestera.









  1. Plemiona dzikie Ameryki północnej zwykle przy naradach używają fajki, zwanej kalumel. Zawarcie pokoju lub przymierza i wszelkie uchwały wtedy tylko mają moc niewzruszoną, jeżeli fajka obeszła dokoła wszystkich do narady należących i jeśli wszyscy z niej palili.
  2. Indyanie schwytanych jeńców, a zwłaszcza też wodzów nieprzyjacielskich, wiążą do słupa postawionego na środku wsi, a następnie wszyscy jej mieszkańcy zadają mu męki; poczem dopiero obrzuciwszy chróstem i drzewem podpalają stos, którego płomienie kończą męczarnie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.