Dusza Zaczarowana/I/Część pierwsza/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | I. Anetka i Sylwja |
Część | pierwsza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | I. Annette et Sylvie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cała księga I |
Indeks stron |
Adres był w listach i Anetka udała się na bulwar du Maine. Ale tego popołudnia Sylwja znajdowała się w pracowni, a Anetka nie miała odwagi iść tam. Przeczekała dni parę i poszła znów pewnego wieczora po obiedzie. Sylwja nie wróciła jeszcze, a może już wyszła, nie wiedziano tego dobrze. Anetka odeszła rozczarowana, a za każdem niepowodzeniem czuła przez cały dzień skurcz nerwowego niepokoju, to też tajny głos nikczemności poddał jej myśli zaprzestania wszystkiego. Ale nie umiała rezygnować raz postanowiwszy i przeszkody, oraz strach przed tem, co nastąpi, uczyniły ją upartą.
Poszła ponownie pewnego dnia, w końcu maja, około dziewiątej wieczór. Tym razem powiedziano jej, że Sylwja jest w domu. Mieszkała na szóstem piętrze. Anetka wbiegła szybko, gdyż nie chciała mieć tyle czasu, by znaleźć motywy zawrócenia. Na górze brakło jej tchu i musiała odpocząć. Przystanęła na schodach, niepewna, kogo zastanie.
Znalazła się w długim kurytarzu, o posadzce w kostkę, bez dywanu. Po prawej i lewej stronie widniały drzwi mieszkań, a głosy odpowiadały sobie wzajem przez korytarz. Szparą w drzwiach lewych padał na ziemię pęk świata zachodzącego słońca. Tu był pokój Sylwji.
Anetka zapukała.
— Proszę! — zawołał ktoś, nie przestając paplać. Otwarła drzwi i nagle, prosto w twarz padła jej złocista poświata nieba. Ujrzała młodą, napoły rozebraną dziewczynę, w spódnicy, z obnażonemi ramionami, bez pończoch, jeno w różowych pantoflach, która kręciła się po pokoju, zwrócona do przybyłej plecami, uroczemi i pulchnemi. Szukała czegoś na tualecie, mówiła do siebie i pudrowała sobie nos puszkiem.
— Ha? Któż to znów? — spytała zmienionym głosem, bowiem w lewym kącie ust trzymała kilka szpilek do włosów.
W tej chwili, spojrzawszy na gałąź bzu, tkwiącą w dzbanku z wodą, zanurzyła nos w kwiatach, wydając pomruk radości. Podniosła głowę i spojrzawszy roześmianemi oczyma w lustro, ujrzala przez ramię stojącą w progu, zakłopotaną, oblaną słońcem Anetkę. Wydała okrzyk, obróciła się, podniosła ramiona do głowy, szybko wetknęła szpilki we fryzurę, poczem podeszła z wyciągniętemi rękami. Ale je zaraz spuściła, czyniąc gest powitalny, uprzejmy, ale pełen rezerwy. Anetka weszła, napróżno usiłując przemówić, a Sylwja również milczała. Podsunęła przybyłej krzesło i narzuciwszy na ramiona kaftanik w błękitne pasy, bardzo już zużyty, siadła naprzeciw niej na łóżku. Patrzyły na siebie, a każda czekała, by druga zaczęła.
Jakże były odmienne. Badały się spojrzeniem bystrem, badawczem, bezlitosnem, pytając: — Któż ty jesteś?
Sylwja spostrzegła, że Anetka jest śmigła, świeża, ma twarz szeroką, nos nieco płaski, czoło wydatne, oblane falą kasztanowatych, spiętrzonych włosów, pięknie zarysowane brwi, wielkie, jasnoszafirowe oczy, to omdlewające, to patrzące twardo pod bezpośrednim porywem serca, usta duże, wargi mięsiste z jasnym puszkiem w kątach, z nawyku zamknięte, z wyrazem defensywnym, baczne, surowe, promieniejące atoli, gdy się raz otwarły zachwycającym uśmiechem, który przeistaczał całą twarz. Miała podbródek równie jak policzki pełny, ale nie gruby, doskonale zakreślony kark, szyję i ręce koloru złotego miodu, gładką, elastyczną skórę i ciało przepojone czystą krwią. Nieco ociężała w biodrach, miała piersi szerokie i wezbrane. Wprawne oczy Sylwji dostrzegły pod cienką materją wszystkie owe zalety zwłaszcza harmonijnych ramion i całego zespołu członków. Umiała się ubierać starannie, nieco nawet za starannie, zdaniem Sylwji, ni jeden lok fryzury nie buntował się, ni jedna agrafka nie była krzywo wpięta, a Sylwja zadała sobie pytanie: — Czy tak samo wygląda jej dusza?
Anetka zauważyła, że Sylwja posiada niemal jej wzrost, ale jest szczuplejsza w biodrach, ma głowę nieco za małą do widnego pod kaftanikiem ciała, biust niewydatny, ale tłuściutki, ramiona toczone. Siedziała, kołysząc się na szczupłych pośladkach, oparłszy ramiona na krągłych kolanach. Równie krągłe miała czoło i podbródek, nosek mały, zadarty, jasnobronzowe włosy, cienkie i zarastające nisko skronie, kędziory spadające na policzki i mnóstwo nieposłusznych kosmyków na karczku, bardzo białym i powabnym. Była to roślina pokojowa. Posiadała pewną asymetrję twarzy, tak że prawa przypominała rozkosznego, sentymentalnego kotka, który śpi, a lewa chytrego, przyczajonego kotka, gotowego drapać. Podczas mówienia unosiła nieco górną wargę, ukazując ząbki i dziąsła. Anetka pomyślała: — Biada temu, na kogo będzie miała chętkę!
Jakże się różniły? A mimo to obie, od pierwszego zaraz wejrzenia rozpoznały w sobie ojcowskie spojrzenie jasnych oczu, czoło jego i fałdy kątów ust.
Anetka zakłopotana wielce, zebrała całą odwagę i głosem, ściętym nadmiarem wrażeń, powiedziała swe nazwisko. Sylwja, nie przerywając, wpatrywała się w nią, potem zaś rzekła spokojnie, unosząc w okrutnym nieco uśmiechu górną wargę.
— Wiedziałam wszystko!
Anetka zadrżała.
— Jakto?
— Widywałam panią często z ojcem.
Ostatni wyraz rzekła z wahaniem. Może chciała powiedzieć złośliwie: — z moim ojcem — ale ulitowała się, nie bez pewnej ironji dojrzawszy spojrzenie Anetki, skierowane na jej wargi. Anetka zrozumiała, odwróciła głowę i oblała się rumieńcem upokorzenia.
Sylwji to nie uszło i syciła się tem zakłopotaniem. Mówiła dalej powoli, bez pośpiechu. Opowiadała, że była w kościele podczas pogrzebu i wszystko widziała. Głos miała śpiewny, nieco nosowy i prawiła, swoje, nie okazując wzruszenia. Umiała patrzeć, ale Anetka umiała słuchać, i gdy skończyła, Anetka spytała, podnosząc oczy:
— Kochałaś go pani bardzo?
Spojrzenia sióstr zamieniły pieszczotę, ale moment ten rychło minął, bo cień zazdrości mignął w oczach Anetki, która rzekła:
— On panią kochał bardzo...
Chciała szczerze zrobić Sylwji przyjemność, ale w głosie jej mimowoli zabrzmiał żal. Sylwji wydało się, że to ton protekcjonalny, to też wysuwając zaraz ostre, kocie pazurki, odparła:
— O tak, kochał mnie bardzo!
Zrobiła małą pauzę, potem zaś dorzuciła uprzejmie:
— I panią również. Nieraz mi to mówił.
Namiętne ręce Anetki, jej duże, nerwowe ręce drgnęły i zacisnęły się. Sylwja objęła je spojrzeniem. Anetka spytała ledwo mogąc wyrzucić słowa:
— Mówił o mnie z panią często?
— O tak, często! potwierdziła niewinnie Sylwja.
Trudno ocenić, czy mówiła prawdę, ale Anetka nie nawykła kryć swych myśli, wierzyła słowom drugich, a wyrazy Sylwji raniły ją w serce. Tak więc ojciec mówił o niej Sylwji, rozmawiali o niej, ona zaś, aż do dnia ostatniego, nie wiedziała o niczem. Wydawało się, że czyni zwierzenia, a tymczasem oszukiwał, trzymał ją na uboczu, tając nawet istnienie siostry. Ta niesprawiedliwość, owo nierówne traktowanie przygnębiło ją. Czuła się zwyciężoną, ale nie chcąc tego okazać, znalazła broń i rzekła:
— W ostatnich latach mało go pani widywałaś.
— O tak! przyznała z niechęcią Sylwja. — To prawda, był chory i trzymano go w zamknięciu.
Zapadła wroga cisza. Uśmiechały się obie, gryząc wędzidła, Anetka zła i zdecydowana, Sylwja chytra, uprzejma, zmanierowana wielce. Przed wznowieniem gry, liczyły punkty. Anetka, pocieszona nieco odniesionym (słabym zresztą) sukcesem i w duszy zawstydzona złemi myślami, zapragnęła nadać rozmowie ton bardziej przyjacielski i wyznała, że uczuła chęć zbliżenia się do tej, w której żyje także nieco jej ojca. Niestety, krok ten nie powiódł się, mimowoli bowiem podkreśliła zachodzące pomiędzy niemi różnice, dając do zrozumienia, że jest uprzywilejowaną. Opowiedziała Sylwji dzieje lat ostatnich Raula i znowu nie mogła zapobiec zaznaczeniu zbliżenia niezwykłego z ojcem. Sylwja skorzystała z przerwy w opowiadaniu i przedłożyła wzamian Anetce własne dowody ojcowskiej miłości. Każda, nie chcąc tego nawet, zazdrościła drugiej i sławiła to, co posiadała. Mówiąc, czy słuchając (starały się wzajem nie słuchać, a słuchały wbrew woli), lustrowały się od stóp do głowy. Sylwja, wielce ugrzeczniona, porównywała swe nogi długie, cienkie w kostce, oraz maleńkie stopki nagie w pantofelkach, z grubą nieco osadą stóp Anetki, a Anetka wzamian, patrząc na piękne ręce Sylwji, notowała mimowoli, że ma żyłki narysowane niebieskim ołówkiem i zbyt różowe paznokcie. Stało tu przeciw sobie nietylko dwoje młodych dziewcząt, ale dwie rodziny współzawodniczące, zbrojne i gotowe na wszystko. Zazdrość osiągnęła tak wrogie napięcie, że od pierwszego rzutu oka dostrzegały wszystkie aż na dnie skryte błędy, winy, grzechy starannie tajone, oraz mnóstwo rzeczy, o których dotycząca zgoła nie wiedziała. Sylwja dostrzegała w Anetce demona pychy, srogość zasad, gwałtowny despotyzm, co nie miał w niej jeszcze okazji wyjść na jaw, Anetka zaś widziała oschłość jej serca i fałsz, uśmiechnięty powabnie. Pokochawszy się później, czyniły wysiłki, by zapomnieć o tem wzajemnem badaniu, narazie jednak wrogi nastrój ukazywał im wszystko w powiększeniu. W pewnych sekundach nienawidziły się. Anetka myślała z przerażeniem:
— To źle, to źle! Ja winnam dać przykład!
Rozglądała się po skromnym pokoiku, patrzyła na okno, firanki szydełkowe, prześwietlone teraz księżycem, dach i kominy przeciwległego domu, oraz gałązki bzu w wyszczerbionym dzbanku na wodę.
Z miną chłodną, wrąc wnętrznie, zaofiarowała Sylwji przyjaźń i pomoc, a Sylwja przyjęła to, słuchając niedbale, ze złośliwym uśmiechem i nic nie odrzekła. Zmartwiona i upokorzona, Anetka wstała szybko, kryjąc ból i budzący się gniew, i zamieniły pożegnanie przyjacielsko-banalne. Anetka wyszła smutna i zła.
Gdy jednak znalazła się na końcu kurytarza i miała zejść z pierwszego schodu, Sylwja przybiegła do niej, gubiąc jeden pantofel, i objęła ją ztyłu za szyję. Anetka obróciła się, wydając okrzyk wzruszenia. Namiętnym uściskiem otoczyła Sylwję, która również krzyknęła, rozbawiona tą gwałtownością. Usta ich się zwarły, zamieniały miłosne wyrazy, szeptały czułości, podzięki i obiecywały sobie wzajemnie rychłe odwiedziny.
Rozłączyły się nakoniec, a roześmiana ze szczęścia Anetka, nie wiedząc jak, stanęła na dole. Posłyszała zgóry gwizdanie łobuzerskie, jakby na psa, oraz głos Sylwji szepcący:
— Anetko!
Podniosła głowę i dostrzegła w plamie światła pochyloną twarzyczkę.
— Łap! zawołała.
W tej chwili spadł na nią deszcz kropel wody, oraz mokre gałązki bzu. W odpowiedzi zaczęła jej na górę słać całusy oburącz...
Sylwja znikła, a Anetka szukała jej długo jeszcze, podnosząc głowę, potem zaś ucałowała mokre gałązki bzu, tuląc je do piersi.