Dusza Zaczarowana/I/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dusza Zaczarowana | |
Podtytuł | I. Anetka i Sylwja | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie | |
Data wyd. | 1927 | |
Druk | Drukarnia Concordia | |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań | |
Tłumacz | Franciszek Mirandola | |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée | |
Podtytuł oryginalny | I. Annette et Sylvie | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Miłość wydała później myśl...
Stojąc u początku nowej wędrówki, nie tak może długiej jak „Jan Krzysztof“, ale która obejmie także kilka etapów, przypominam czytelnikom przyjacielskie wezwanie, zamieszczone w nagłówku dziejów mego muzyka. Rozpoczynając „Bunt“, podkreśliłem, że każdy tom winno się traktować jako rozdział dzieła, będącego w ruchu, którego myśl rozwija się wraz z tokiem życia, jakie kreśli. Cytując stare powiedzenie: — Koniec jest życia pochwałą, wieczór chlubą dnia minionego — dodałem: — Gdy dotrzemy do kresu, osądzicie, ile wart był nasz wysiłek.
Niewątpliwie każdy z tomów musi posiadać swoiste cechy, stanowiące jego wyraz jako dzieła sztuki, ale niewłaściwem byłoby sądzić wedle nich ideję ogólną. Pisząc powieść, obieram istotę, posiadającą ze mną coś wspólnego (a raczej ona to mnie sobie wynajduje). Raz dokonawszy wyboru, daję swobodę owej istocie, nie wprowadzając zgoła własnej osobowości. Ciężkie to, zaiste, brzemię ta dźwigana od przeszło półwiecza osobowość i właśnie niebiański dar sztuki polega na możności pojenia się inną duszą i przybierania innych egzystencyj (miłośnicy Indyj powiedzieliby: innych egzystencyj naszych; gdyż wszystko jest w każdym z nas).
Przeistoczony w Jana Krzysztofa, Colasa, czy Anetkę Rivière, jestem jeno sekretarzem ich myśli. Słucham, co mówią, widzę ich czyny i patrzę ich oczyma. W miarę jak nabierają wiedzy, czerpiąc z serca swego i z ludzi, uczę się wraz z nimi, gdy się mylą, padam, wstaję, gdy odzyskują równowagę i ruszamy dalej w drogę. Nie twierdzę, że droga to najlepsza, jest ona jeno naszą drogą. Choćby nie mieli racji Krzysztof, Colas i Anetka, mimo to jednak żyją, a życie, to nie najgorsza z racyj.
Nie doszukujcież się tutaj tez, ni teoryj. Macie przed sobą same jeno dzieje wnętrzne życia szczerego, długiego i żyznego w radości, czy bólu. Obarczone jest ono niezawodnie sprzecznościami, obfituje w błędy, ale także usiłuje sięgnąć, w braku niedostępnej prawdy, harmonji ducha, będącej naszą prawdą szczytową.
Sierpień 1923.
Siedziała u okna zwrócona doń tyłem, a promienie zachodzącego słońca igrały po krągłym jej karku i ramionach. Wróciła właśnie do domu. Pierwszy to raz od całych miesięcy Anetka spędziła dzień cały na wsi, przechadzając się i pojąc słońcem wczesnej wiosny, co oszołamia, niby czyste wino, którego blasku nie mąci cień bezlistnego drzewa, a rzeźwi chłodny wiew uciekającej zimy. W głowie jej huczało, tętniło w arterjach, oczy zaś miała zalane falą jaśni. Pod powiekami Spuszczonemi widziała czerwone i złote lśnienia, czerwono-złoty nurt przelewał się przez całe jej ciało. Nieruchoma, stężała na krześle, zatraciła na chwilę świadomość...
Pośrodku lasu leży staw z plamą słońca, podobną oku. Wokoło krąg drzew, o konarach mchem porosłych. Uczuwa chęć kąpieli, Nagle jest rozebrana. Lodowata dłoń wody tknęła jej stóp i kolan. Dreszcz ją przejął rozkoszy. Przegląda się naga w złoto-różowym stawie, ogarnięta zawstydzeniem niejasnem i nieokreślonem, jakby jakieś oczy patrzyły z ukrycia. By ujść temu uczuciu, wchodzi w wodę, która jej sięga po brodę. Czarna woda obejmuje ją żywym oplotem, a ljany grube wiją się wokół jej nóg. Chce się uwolnić i zanurza się cała. Ponad nią, na powierzchni stawu błyszczy oko słońca. Rozgniewana uderza stopą w dno i wynurza się. Woda jest teraz szara, mętna, brudna. Ale na połyskliwej warstwie nawierzchnej błyszczy dalej słońce. Anetka, ogarnięta chęcią wydobycia się z mokrej, nieczystej toni, chwyta gałąź wierzby nad wodą zwieszonej. Liściaste, podobne skrzydłu witki okrywają nagie jej ramiona i biodra. Spływa cień nocy, chłód wieczorny rzeźwi ją dotknięciem...
Przychodzi do siebie. Kilka zaledwo sekund minęło od chwili, kiedy zapadła w marzenia. Słońce kryje się za wzgórza Saint-Cloud. Powietrze staje się zimne.
Wytrzeźwiona wstaje, drżąc potrochu i marszcząc brwi, niezadowolona, że dała się pociągnąć w stan półsnu, siada w głębi pokoju u kominka, przy ogniu. Miły to ogień, a palące się jasno polana mają zadanie raczej nęcić spojrzenie i dotrzymywać towarzystwa, niż ogrzewać. Przez otwarte okno płynie, wraz z wilgotnym powiewem wiosennej nocy, świegot melodyjny ptaków, co wróciły i zabierają się do spoczynku. Anetka marzy. Ale tym razem ma oczy otwarte. Znalazła się w świecie realnym, w swym pokoju. Jest znowu sobą, Anetką Rivière. Pochylona ku ognisku, różowiącemu młodą jej twarz, drażniąc stopą czarną kotkę, nadstawiającą brzuch ku złotym blaskom kominka, przypomina sobie osamotnienie swe, na chwilę zapomniane, przywołuje (znikniony z serca) obraz istoty, którą utraciła. Ubrana jest w ciężką żałobę, ma ślady niezatarte przeżyć bolesnych na czole i w fałdach ust, a spód powiek wezbrany jeszcze niedawno przelanemi łzami. Jest jednak zdrowa, świeża, pełna soków nowego życia, silna, rozrosła, nieładna, ale dobrze zbudowana, ma bujne, bronzowe włosy, złociste na karku, matową cerę, oczy jak kwiaty, a wszystko to, tchnące smętkiem osłaniającej ją melancholji, czyni ją niby młodą wdową, ścigającą znikający cień ukochanego.
Anetka była wdową w sercu swojem, ale ten, którego cień zatrzymać chciała drżącą dłonią, był jej ojcem.
Straciła go przed pół rokiem, w końcu jesieni. Młody jeszcze Raul Rivière (miał niespełna pięćdziesiątkę) zmarł po dwudniowej chorobie, na atak uremiczny. Od kilku już lat czuł się nie zdrowym i winien był szczędzić sił, nie zwracał atoli na to uwagi, nie spodziewając się tak nagłego końca. Był architektem znanym w Paryżu, dawnym pensjonarzem Villa Romana, przystojnym z urodzenia, chytrym i obdarzonym znakomitym apetytem. Fetowany po salonach, lubiany w sferach urzędowych, umiał przez całe życie, nie zdając się o to zabiegać, odbierać korzystne zlecenia, zaszczyty i dobre okazyjki. Postać jego, iście paryska, spopularyzowana była przez fotografje i rysunki po pismach, oraz przez karykatury. Czoło miał wypukłe, wydatne skronie, a głowę nosił pochyło, jak byk, gotujący się do ataku. Oczy, na wierzchu umieszczone, świeciły odwagą, włosy miał białe, bujne, przystrzyżone na jeża, muszkę na brodzie, twarz roześmianą, żarłoczną, minę sprytną, trochę bezczelną, ale pełną wdzięku i efronterji. Wszyscy go znali w Paryżu, zajmującym się sztuką i używaniem życia, a jednak nie znał go nikt naprawdę. Posiadał naturę podwójną i umiał się cudownie przystosowywać do środowiska celem eksploatowania go, a jednocześnie potrafił wyrąbać sobie skrytkę na życie tajne, własne. Posiadał mocne namiętności i grzeszył z rozmachem, nie zaniedbując krycia się z tem, a to dlatego, by nie gorszyć klientów. Urządził sobie również sekretne muzeum (per fas et nefas), którego drzwi uchylał jednak tylko nielicznym wtajemniczonym, nie liczącym się zgoła z panującą moralnością ogółu, a jednocześnie pozorne życie swoje uzgadniał z pracą oficjalną. Ni pośród przyjaciół, ni wrogów nie znał go nikt. Nie miał zresztą wrogów, a jeno najwyżej rywali, których w tak łagodny sposób zawsze deptał, że nie czuli doń urazy, ale niemal z uśmiechem prosili o przebaczenie za to, że się znaleźli na jego drodze. Bezwzględny ten i chytry człowiek umiał podtrzymać jednocześnie dobre stosunki ze swymi współzawodnikami i nie wyzyskiwać swych zwycięstw, co go chroniło od nieprzyjaciół.
Niestety, był mniej szczęśliwym w małżeństwie, bowiem żona nie umiała tolerować niewierności męża, mimo iż w ciągu dwudziestopięcioletniego małżeństwa mogła się była z tem do syta oswoić. Uczciwość jej była ponura, obejście chłodne, pochodziła z Lyonu i była piękna, odczuwała wszystko mocno, ale nie zdołała przywiązać do siebie męża, a mniej jeszcze posiadała talentu niedostrzegania tego, czemu przeszkodzić nie mogła. Nie skarżyła się z ambicji, nie umiała jednak zrezygnować i okazywała mu, że wie o wszystkiem i cierpi. Był wrażliwy (tak mniemał przynajmniej), przeto unikał myślenia o tem, ale żywił urazę do żony za to, że nie umie lepiej przysłaniać swych egoistycznych porywów. Od lat całych żyli niemal w separacji, ale kryli to milcząco, a zgodnie przed światem, tak że nawet córka, Anetka, nie zdawała sobie sprawy z sytuacji. Nie badała zresztą nieporozumień zachodzących pomiędzy rodzicami, było jej to niemiłe. Młodość ma dość własnych spraw i nie zajmuje się cudzemi.
Szczytem zręczności Raula Riviere było pozyskanie córki. Coprawda, nie uczynił nic w tym celu, bowiem zwyciężył sam jego artyzm. Nie padło ni słowo wymówki, nie wymknęła się ni jedna aluzja odnośnie do jakichś win żony. Był rycerski, a córce pozostawił trud domysłu. Uczyniła to nader prędko, bowiem działał na nią czar ojca. Cała rzecz polegała na tem, że nigdy nie obwiniał kobiety, która, będąc żoną jego, psuła mu życie przez niezręczność. W owej walce nierównej pani Rivière musiała zgóry ponieść klęskę i dopełniła losu swego, umierając przed mężem. Raul pozostał panem pola bitwy i serca córki. Przez pięć lat ostatnich Anetka żyła w atmosferze ujmującego ojca swego, który ją kochał i, bez złej woli zresztą, otoczył pokusami, jakie stanowiły przyrodzone mu środowisko. Szafował tem hojniej wobec córki, nie mogąc wyżyć się nazewnątrz, gdyż przez dwa ostatnie lata życia zapowiedź choroby, która go zabiła, zmuszała go do życia w zaciszu domowego ogniska.
Nic tedy nie mąciło zażyłości, łączącej ojca z córką, i napoły rozbudzone serce Anetki pałało głęboką doń miłością. Liczyła około dwudziestu czterech lat, ale młodszą była nad wiek, bowiem nie odczuwała przymusu pośpiechu. Jak wszyscy, mający długą przyszłość przed sobą, odczuwający tętnienie głębokich nurtów życia, żyła wśród ciągłego czekania na to, co ono przyniesie, nie licząc się z poszczególnemi faktami.
Odziedziczyła duszę obojga rodziców, od ojca biorąc rysy twarzy i ujmujący uśmiech, obiecujący więcej niźli chciała dać, a że była czystą, dużo więcej, niż byłaby zdolną uczynić, od matki zaś otrzymała pozorny spokój, umiar w zachowaniu i zasady moralne, mimo poglądów nader swobodnych. Owa dwoistość pociągała czarem uwodzicielskim jednej i rezerwą drugiej strony. Trudno było powiedzieć, który z temperamentów miał w niej przewagę. Własna jej natura pozostała dotąd niezbadana, zarówno ona sama, jak ludzie nic o tem nie wiedzieli, że mieścił się w niej świat tajny, nieznany. Była niby Ewa półśniąca w raju, nie uświadamiająca sobie własnych pożądań, bowiem nie zbudziły się, nie będąc potrąconemi. Starczyło wyciągnąć ręce, by ich sięgnąć, ale nie czyniła tego, pogrążona w słodkiej drzemce, a może też nie chciała tego uczynić. Niewiadomo, do jakiego stopnia sami się łudzimy, unikając spojrzeń tam, skąd zagraża niepokój. Wolała nie dostrzegać onego wnętrznego morza. Anetka taka, jaką znano, Anetka świadoma samej siebie, była to mała osóbka spokojna, rozsądna, praktyczna, panująca nad sobą, wyposażona wolą i poglądem na świat, która atoli nie miała dotąd żadnej sposobności wypróbowania tych cech swoich w walce z zasadami panującemi w świecie, czy też obowiązującemi w środowisku domowem.
Nie zaniedbywała świata, nie była zblazowana jego ponętami, przeciwnie konsumowała je z doskonałym apetytem, jednocześnie atoli odczuwała potrzebę zajęcia poważniejszego. Nabyła dużo wiadomości, skończyła kursa akademickie i zdała dwa rygoroza. Obdarzona inteligencją żywą, pożądała danych ścisłych, zwłaszcza w zakresie, który ją pociągał. Była to natura zdrowa i czuła potrzebę przeciwstawienia, z tytułu instynktownej konieczności równowagi, ścisłej metody badań, wolnych od niedomówień i mgieł, temu właśnie niepokojącemu czarowi wnętrznego życia, którego się bała, a który wbrew jej wysiłkom, w momentach słabości, czy bezwładu umysłowego jawił się u progu duszy. Aktywność ta jasna, czysta, jędrna i prosta za dowalała ją narazie, to też nie chciała myśleć, co nastąpi potem. Małżeństwo nie pociągało jej i odsuwała od siebie myśl o niem. Ojciec uśmiechał się, słuchając tych przesądów, ale ich nie zwalczał, gdyż dobrze mu z tem było.
Zniknięcie Raula Rivière podkopało do fundamentów byt Anetki i dopiero teraz przekonała się, czem był dla niej ojciec. Już przedtem zetknęła się ze śmiercią, kiedy pięć lat wstecz utraciła matkę. Ale oblicze śmierci nie zawsze bywa jednakie. Pani Rivière przepędziła kilka miesięcy w domu zdrowia i odeszła w milczeniu, jak żyła, zabierając z sobą tajemnicę cierpień i walk przedzgonnych. Niewinnie egoistyczna dziewczyna odczuła jeno melancholję, jaką wywołuje pierwszy deszcz wiośniany, a jednocześnie doznała ulgi, do której trudno się przyznać przed sobą, i cienia wyrzutu, który znikł niebawem w promieniach naiwnie pogodnych dni życia.
Inaczej umierał Raul Rivière. Cios go dosięgnął w pełni szczęścia, kiedy mniemał, że mu służyć jeszcze długo będzie i nie miał w chwili odlotu żadnej filozofji pocieszycielki. Cierpienie i widmo śmierci przyjął krzykiem buntu. Walczył, przejęty strachem, aż do ostatniego tchnienia, niby koń dopadający w galopie wzgórza, a te straszliwe obrazy odbiły się, niby na wosku, na wrażliwym umyśle Anetki. Nieraz, gdy leżała w ciemni sypialni, mając już zasnąć, zrywała się nagle i przeżywała ponownie agonję ojca, twarz jego jawiła się przed nią w tak straszliwym realizmie, że nie odróżniała jego spojrzenia od swego, jego tchnienia od własnego oddechu, a śmierć wyciągała po nią dłoń. Byłaby zginęła, gdyby nie siła młodości i odporność organizmu. Im silniej rozpięta jest cięciwa, tem dalej wylatuje strzała życia. Przeraźliwa światłość owych zjaw zgasła, zgładzona swą własną siłą i we wspominaniu uczyniła się noc. Przepadły rysy twarzy, głos i cały refleks osobowości zmarłego, wszystko znikło, a Anetka, usiłująca aż do wyczerpania przytrzymać i utrwalić cień żyjący w niej dotąd, spostrzegła, że niema nic prócz niej samej. Została jeno ona... Ewa zbudziła się w raju bez towarzysza obok siebie, bez tego, który, jak wiedziała, był jej dotąd tak bliski, że nie wysilała się nawet na zdefinjowanie go, on zaś bez jej wiedzy przybierał niepewny jeszcze kształt miłości. Nagle raj utracił swe bezpieczeństwo. Dotarły doń niespokojne powiewy z zewnątrz, dotarło tchnienie śmierci i życia. Anetka rozwarła oczy wśród ciemni, jak pierwsi ludzie, napełniona świadomością rozlicznych, czyhających wkoło niebezpieczeństw i instynktowną grozą koniecznej walki. Zaraz też skupiła się jej zaśniona dotąd energja i poczuła, iż sił jej starczy. Samotność jej zapełniła się potęgami namiętności.
Równowaga została zwichnięta, niczem wydały jej się teraz studja i prace i stanowisko, jakie im wyznaczyła w życiu, zgoła przesadne. Druga część terytorjum życia, dotknięta cierpieniem, przybrała nieskończone rozmiary, a wstrząs, wywołany skaleczeniem, obudził do życia wszystkie nerwy. Wokół rany, otwartej stratą ukochanego towarzysza, zbiegły się z największych dali jej istoty wszystkie moce miłosne, tajne i nieznane, przyciągnięte pustką, jaka się zjawiła. Zdziwiona tą inwazją, Anetka starała się nadać im odmienne znaczenie. Wysilała się, by kierować je ku określonemu objektowi cierpienia swego, zarówno dotkliwe ukłucia zmysłów, od których potniała wprost czasu onej nadchodzącej wiosny, jak niejasny, a silny żal za szczęściem straconem, czy pożądanem. Ramiona wyciągała ku temu, czego jeszcze niema, a serce tętniło umiłowaniem przeszłości, a może przyszłości... Ale wysiłki te kończyły się jeno żałobą, tajemnym, dziwnym bólem i jakąs nieznaną rozkoszą, czy pożądaniem. Trawiło ją to jednocześnie i podniecało do buntu...
Tego wieczora kwietniowego dała sobą owładnąć uniesieniu. Rozum jej oburzał się na marzenia bezplanowe, niekontrolowane od długich miesięcy, a niezaprzeczalnie niebezpieczne. Chciała je rozproszyć, ale stawiły opór, nie słuchały, gdyż zatraciła zdolność rozkazywania. Anetka oderwała wkońcu oczy od ognia i, otrząsając czar nocy, która nadeszła tymczasem, wstała i okrywszy się szlafrokiem ojca, zaświeciła lampę.
Gabinet Raula Riviére przytykał wprost do ogrodu, a przez uchylone drzwi widać było teraz młode listowie drzew, przelśnione błyskotaniem fal Sekwany. W dali tworzyła ona ciemną masę, zda się nieruchomą, na której leżały jeno cienie domów przeciwległego brzegu, usiane punktami jasnemi okien, które się rozświetlać zaczęły. Ponad: wzgórzami Saint-Cloud leżała ostatnia łuna dnia skończonego. Raul Rivière miał wyrobiony gust i chociaż w stosunkach z bogatą klientelą nie zadzierał z nikczemną, właściwą im rutyną, powodując się wyłącznie wolą płacących, to jednak na własny użytek nie stawiał domu, ale obrał położony na Quai de Boulogne, stary pałacyk w stylu Ludwika XVI i postarał się jeno o jego wewnętrzne urządzenie. Gabinet, gdzie pracował, nadawał się również do przedsięwzięć miłosnych i niezawodnie pełnić musiał nieraz tę drugą powinność swoją. Rivière gościł tu niejedną nadobną damę, a nikt nie podejrzewał tych wizyt, bowiem wchodziło się wprost od ogrodu. Ale od dwu lat nie używano tych drzwi, a jedyną odwiedzającą ojca kobietą była Anetka. Tutaj najmilej im było rozmawiać. Anetka chodziła z kąta w kąt, to i owo porządkując, dolewając wody do flakonu z kwiatami, czasem zaś nieruchoma siedziała z książką w ręku, wciśnięta w róg sofy, patrzyła na jedwabiste pasmo rzeki, i nie przerywając niedbałej lektury, rozmawiała z ojcem. On siedział w pozie wygodnej, świadczącej o znużeniu, a oczy jego chwytały chytrze każde poruszenie córki. Był rozpieszczonem dzieckiem i nie mógł przypuścić, by nie stanowił ośrodka wszystkich myśli osób, z któremi przestawał. Zasypywał ją tedy pytaniami, uwagami, przymówkami, wyrzutami, serdecznościami i póty nie przestał, aż zwrócił na się całą jej baczność i nie przekonał się, że słyszy każde słowo. Podrażniona tem, a zarazem uszczęśliwiona, że nie może się bez niėj obejść na chwilę, Anetka porzucała wszystko, zajmując się jeno ojcem, a on pewny teraz słuchaczki i zadowolony, z hojnością wielką szafował zasobami swego umysłu. Puszczał rakiety, obrywał listki kwiecia wspomnień, wybierając, oczywiście, jeno pochlebne i przysposobione ad usum delphini, czyli delfinki, wedle znanych sobie dobrze upodobań córki. Opowiadanie doprowadzał do punktu, do którego dojść chciała, nie raził jej nigdy i nie skandalizował, a Anetka dumna z tego zaufania słuchała ochotnie, pewną będąc, że uzyskała ze strony ojca znacznie więcej, niźli to udawało się przez całe życie matce. Była jedyną, jak mniemała, depozytarjuszką wnętrznej strony jego życia.
Posiadała atoli inny jeszcze depozyt, mianowicie wszystkie papiery, pozostałe po ojcu. Anetka nie starała się ich poznać, cześć i miłość mówiły jej, że prawa nie posiada, ale inne względy przemawiały przeciw temu. Należało zadecydować o ich losie, bo jedyna spadkobierczyni, Anetka, mogła również zemrzeć, a papierów rodzinnych nie należało oddawać w obce ręce. Koniecznie tedy musiała je przejrzeć przed zniszczeniem, lub przechowaniem. Zdecydowała się na to już kilka dni temu, ale ile razy znalazła się w gabinecie, przepojonym obecnością ojca, nie była w stanie nic czynić ponad sycenie się owym refleksem osobowości zmarłego i siedziała bez ruchu godzinami. Bała się, że, otwierając listy z przeszłości, zetknie się zbyt bezpośrednio z rzeczywistością.
Ale trzeba to było uczynić i to zaraz dziś. Tej nocy rozmarzającej, przepojonej tkliwością, chciała sobie zapewnić bezgraniczne posiadanie zmarłego. Przystąpiła do mebla z różanego drzewa, wyglądającego raczej na komodę kokotki, niźli na biuro pracującego mężczyzny. Była to wysoka szyfonierka w stylu Ludwika XV, pełna listów, zawartych w siedmiu, czy ośmiu piętrach szufladek, przypominających minjaturę amerykańskich drapaczy nieba. Anetka klękła, otwarła dolny schowek, wyjęła całkiem szufladę i wróciła z nią na swe miejsce u kominka, celem wygodnego zbadania zawartości. Cisza była zupełna. Anetka mieszkała ze starą jeno ciotką, prowadzącą gospodarstwo, nie liczącą się zgoła. Ciotka Wiktoryna pełniła zawsze funkcje służącej brata swego i teraz zgodziła się pozostać dalej w roli bony u bratanicy. Niby stary kot stanowiła część inwentarza domowego, a zapewne przywiązana była do mebli równie mocno, jak do jego mieszkańców. Wcześnie udawała się wieczór do swego pokoju, a obecność jej daleka, oraz wolne, miękkie, starcze stąpanie nie przeszkadzały Anetce w marzeniach więcej, niżby to uczyniło domowe zwierzę.
Zaczęła czytać rozciekawiona i nieco trwożna. Obdarzona. jednak instynktem porządku i spokoju, opanowała się, rozkładała i składała listy powolnemi ruchami i z taką obojętnością, że sama chwilami nabierała wrażenia, iż ją to wszystko nic nie obchodzi.
Zpoczątku przeczytała kilka listów matki. Gderliwy ton smutku, znany z własnego doświadczenia nie zawsze miłego, dotknął ją i upatrując w tem, jak zawsze, chorobliwy nastrój umysłu, szepnęła: — Biedna mama! — Ale w miarę jak czytała inne listy, zaczęła dostrzegać po raz pierwszy, że stan matki posiadał uzasadnienie. Zaniepokoiły ją wzmianki o niewierności ojca, ale zbyt na korzyść ojca usposobiona, pominęła je, udając, że nie dobrze rozumie. Przekonała się atoli niebawem, jak głęboko zranione zostało serce pani Rivière, i uczuła wyrzut, iż nie poznawszy jej dobrze, przysporzyła nieraz smutku tej pełnej poświęcenia istocie.
W tejże samej szufladzie drzemały i inne paczki listów, niektóre nawet rozwiązane i pomieszane z listami matki, jakby na świadectwo lekkomyślności Raula, który wprowadzał tę samą metodę w listach, co w życiu.
Tym razem przybrany spokój Anetki został wystawiony na ciężką próbę. Z listów tych brzmiały głosy pewne i zdecydowane, reklamujące energiczniej „własność“ Raula, niźli to czyniła biedna pani Rivière. Anetka uczuła wzburzenie, i w pierwszej chwili zmiąwszy w dłoni duży plik, cisnęła w ogień. Ale zaraz dobyła go z płomieni.
Spoglądała zamyślona na osmolone już i nadgryzione żarem kawałki papieru. W istocie, mając słuszność, gdy nie mieszała się w spory rodziców za ich życia i teraz nie miała obowiązku zapoznawania się ze stosunkami ojca. Ale racja ta była jej już zbyt nikła, uczuła się bowiem dotkniętą osobiście. Nie umiała tego uzasadnić, powiedzieć, czemu tak sądzi i zmarszczona, gniewna zadrżała chęcią ponownego spalenia świstków. Ale gdy już je ścisnęła w dłoni, nie mogła powstrzymać spojrzenia i nagle zdecydowana siadła, wyprostowała kartki, starannie wygładzając fałdy, i przeczytała wszystkie, do ostatniego...
Z odrazą (nie bez pewnego jednakże pociągu), przebiegała oczyma liczne dowody miłosnych związków, nieznanych sobie zgoła. Stanowiły one bukiecik bardzo fantastyczny i wielce urozmaicony. W miłości, zarówno jak w sztuce, Raul szedł za prądem czasu i zachceniem chwili. Anetka napotykała różne znane nazwiska i wspominała ze złością uśmiechy i pieszczoty, otrzymywane ongiś od kochanek ojca. Inne stały na niższym stopniu, a ortografja listów harmonizowała z wyrażanemi uczuciami. Anetka wciąż się gniewała, ale umysł jej był równie sprężysty i polotny jak ojca, przeto widziała w duszy te przeróżne damy, gryzmolące z trudem po papierze, w pozycjach śmiesznych, z drganiem czół i oczu i językami wysuniętemi z pośród warg. Wszystkie owe awanturki, krótsze czy dłuższe, snuły się nieprzerwanym szeregiem, wypierając jedna drugą. Anetka czuła się teraz zadowolona, mimo że nie opuściła jej uraza i pogarda.
Nie dotarła jeszcze jednak do kresu odkryć. W jednej z szuflad znalazła spory pakiet listów, staranniej od listów matki przechowanych, i przekonała się, że ten stosunek ojca trwał dłużej. Daty niedbale notowane były, ale łatwo się domyśliła, iż korespondencja obejmuje szereg lat. Pismo świadczyło o dwu osobach. Listy pierwszej, złą ortografją i krzywo pisane, ustawały w połowie paczki, drugiej, zrazu dziecięcym charakterem kreślone, stawały się coraz to poprawniejsze i ciągnęły do lat ostatnich, co więcej, aż do ostatnich miesięcy życia ojca i fakt ten sprawił Anetce specjalną przykrość. Ponadto, owa korespondentka nieznana, zabierająca jej część świętego okresu, który za wyłączną swą własność uznawała, w listach do jej ojca, używała wyrażenia „ojcze“.
Doznała wrażenia, że otrzymała cios bolesny. Gestem wściekłości zrzuciła z ramion ojcowski szlafrok. Listy jej wypadły z rąk, skuliła się w fotelu i siedziała z oczyma suchemi i pałającemi policzkami. Nie analizowała się, z podniecenia nie wiedziała co myśli, ale całą duszą myślała: — Oszukał mnie!
Podjęła przeklęte świstki i nie puściła już z rąk, dopóki z nich nie dobyła wszystkiego, aż do ostatniego wiersza. Czytała, ciężko dysząc nozdrzami, zamknąwszy usta, żarta ogniem zazdrości, oraz innem tajnem uczuciem. Wertując tę poufną korespondencję, nie doznała ni razu wyrzutu sumienia z powodu przejęcia tajemnic ojca. Nie wątpiła w swe własne prawo! (Tu rozum nie działał, inna nią władała potęga despotyczna). Przeciwnie, ona to uznała się obrażoną, z przysługującego jej prawa odartą, i to ręką ojca!
Po chwili jednak opanowała się. Na moment dostrzegła, że pretensje jej są potworne. Wzruszyła ramionami. Jakież miała doń prawo? Co mu zawdzięczała? Mocarny głos namiętności powiedział: — „Wszystko! Niema nad czem dyskutować“. — Anetka, porwana bezrozumnym żalem cierpiała z powodu rany, a jednocześnie czuła gorzką radość, że doznała działania owych sił okrutnych, po raz pierwszy wbijających szpony w jej ciało.
Część nocy spędziła na czytaniu, a gdy się wreszcie zdecydowała położyć, widziała pod spuszczonemi powiekami przeraźne wiersze i słowa, od których drżała. Wkońcu jednak poskromił ją zdrowy sen młodości. Legła bez ruchu, rozciągnięta, oddychając głęboko, a sama katastrofa, jaka w niej zaszła, przyniosła jej ulgę widoczną.
Odczytała nazajutrz listy i przez dni kilka nie schodziły jej z myśli. Zdolną była teraz odtworzyć sobie ze szczegółów to podwójne życie, toczące się równolegle z jej życiem. Matka była kwiaciarką, której Raul dostarczył środków na założenie sklepu, córka była zajęta u modniarki, czy szwaczki, dobrze nie wiedziała. Jednej było na imię Delfina, drugiej (młodszej) Sylwja. Sądząc wedle stylu fantastycznego, niedbałego, którego negliż posiadał jednak pewien urok, obie podobne były do siebie. Delfina wydawała się powabną osóbką, która, mimo przejawiającego się tu i owdzie wyuzdania, nie męczyła zbytnio Raula Rivière swemi wymaganiami. Ni matka, ni córka, nie brały życia tragicznie, przytem pewne były przywiązania Raula i ta metoda przyczyniła się może najwięcej do zachowania go naprawdę. Owa impertynencka pewność dotykała jednak Anetkę równie silnie, jak niesłychana poufałość tonu, odnośnie do niego.
Zazdrość czuła przedewszystkiem wobec Sylwji. Tamta znikła, a zresztą duma Anetki pogardzała tym rodzajem stosunku, jaki łączył ojca z Delfiną. Zapomniała już nawet, że wykrycie przywiązania takiego rodzaju, dokonane przed kilku dniami, obraziło ją do żywego. Teraz wstąpiło w szranki uczucie dużo głębsze, tedy wszystkie inne rywalki wydały jej się bez znaczenia. Z wysiłkiem myśli starała się przedstawić sobie ową osobę obcą, która, mimo krzywdy, obcą jej całkiem nie była.
Oburzała ją pogodna swoboda, z jaką spokojnie „tykająca“ go w listach Sylwja dysponowała jej ojcem, jakby posiadała go wyłącznie dla siebie. To też starała się uchwycić bezczelną nieznajomą, by ją pogrążyć. Ale mała intruzka wymykała się jej spojrzeniu. Zdawało się, że mówi:
— On jest mój, mam krew jego w żyłach! Im bardziej złościła się Anetka, tem silniej twierdzenie to przenikało w jej głąb. Walczyła tak uporczywie, że wkońcu nawykła do walki i nawet do przeciwniczki. Pierwsza myśl, jaka jej się jawiła rano, była Sylwja, a przekorny głos rywalki twierdził teraz:
— Mam twoją krew!
Słyszała ją tak wyraźnie, tak żywą stała się wizja nieznanej siostry, że pewnej nocy, w stanie półsnu Anetka wyciągnęła ramiona, by ją pochwycić.
Nazajutrz zagniewana, z protestem w sercu, ale zwyciężona, uczuła, że ogarnięta została pragnieniem, któremu obronić się nie może. Ruszyła tedy z domu szukać Sylwji.
Adres był w listach i Anetka udała się na bulwar du Maine. Ale tego popołudnia Sylwja znajdowała się w pracowni, a Anetka nie miała odwagi iść tam. Przeczekała dni parę i poszła znów pewnego wieczora po obiedzie. Sylwja nie wróciła jeszcze, a może już wyszła, nie wiedziano tego dobrze. Anetka odeszła rozczarowana, a za każdem niepowodzeniem czuła przez cały dzień skurcz nerwowego niepokoju, to też tajny głos nikczemności poddał jej myśli zaprzestania wszystkiego. Ale nie umiała rezygnować raz postanowiwszy i przeszkody, oraz strach przed tem, co nastąpi, uczyniły ją upartą.
Poszła ponownie pewnego dnia, w końcu maja, około dziewiątej wieczór. Tym razem powiedziano jej, że Sylwja jest w domu. Mieszkała na szóstem piętrze. Anetka wbiegła szybko, gdyż nie chciała mieć tyle czasu, by znaleźć motywy zawrócenia. Na górze brakło jej tchu i musiała odpocząć. Przystanęła na schodach, niepewna, kogo zastanie.
Znalazła się w długim kurytarzu, o posadzce w kostkę, bez dywanu. Po prawej i lewej stronie widniały drzwi mieszkań, a głosy odpowiadały sobie wzajem przez korytarz. Szparą w drzwiach lewych padał na ziemię pęk świata zachodzącego słońca. Tu był pokój Sylwji.
Anetka zapukała.
— Proszę! — zawołał ktoś, nie przestając paplać. Otwarła drzwi i nagle, prosto w twarz padła jej złocista poświata nieba. Ujrzała młodą, napoły rozebraną dziewczynę, w spódnicy, z obnażonemi ramionami, bez pończoch, jeno w różowych pantoflach, która kręciła się po pokoju, zwrócona do przybyłej plecami, uroczemi i pulchnemi. Szukała czegoś na tualecie, mówiła do siebie i pudrowała sobie nos puszkiem.
— Ha? Któż to znów? — spytała zmienionym głosem, bowiem w lewym kącie ust trzymała kilka szpilek do włosów.
W tej chwili, spojrzawszy na gałąź bzu, tkwiącą w dzbanku z wodą, zanurzyła nos w kwiatach, wydając pomruk radości. Podniosła głowę i spojrzawszy roześmianemi oczyma w lustro, ujrzala przez ramię stojącą w progu, zakłopotaną, oblaną słońcem Anetkę. Wydała okrzyk, obróciła się, podniosła ramiona do głowy, szybko wetknęła szpilki we fryzurę, poczem podeszła z wyciągniętemi rękami. Ale je zaraz spuściła, czyniąc gest powitalny, uprzejmy, ale pełen rezerwy. Anetka weszła, napróżno usiłując przemówić, a Sylwja również milczała. Podsunęła przybyłej krzesło i narzuciwszy na ramiona kaftanik w błękitne pasy, bardzo już zużyty, siadła naprzeciw niej na łóżku. Patrzyły na siebie, a każda czekała, by druga zaczęła.
Jakże były odmienne. Badały się spojrzeniem bystrem, badawczem, bezlitosnem, pytając: — Któż ty jesteś?
Sylwja spostrzegła, że Anetka jest śmigła, świeża, ma twarz szeroką, nos nieco płaski, czoło wydatne, oblane falą kasztanowatych, spiętrzonych włosów, pięknie zarysowane brwi, wielkie, jasnoszafirowe oczy, to omdlewające, to patrzące twardo pod bezpośrednim porywem serca, usta duże, wargi mięsiste z jasnym puszkiem w kątach, z nawyku zamknięte, z wyrazem defensywnym, baczne, surowe, promieniejące atoli, gdy się raz otwarły zachwycającym uśmiechem, który przeistaczał całą twarz. Miała podbródek równie jak policzki pełny, ale nie gruby, doskonale zakreślony kark, szyję i ręce koloru złotego miodu, gładką, elastyczną skórę i ciało przepojone czystą krwią. Nieco ociężała w biodrach, miała piersi szerokie i wezbrane. Wprawne oczy Sylwji dostrzegły pod cienką materją wszystkie owe zalety zwłaszcza harmonijnych ramion i całego zespołu członków. Umiała się ubierać starannie, nieco nawet za starannie, zdaniem Sylwji, ni jeden lok fryzury nie buntował się, ni jedna agrafka nie była krzywo wpięta, a Sylwja zadała sobie pytanie: — Czy tak samo wygląda jej dusza?
Anetka zauważyła, że Sylwja posiada niemal jej wzrost, ale jest szczuplejsza w biodrach, ma głowę nieco za małą do widnego pod kaftanikiem ciała, biust niewydatny, ale tłuściutki, ramiona toczone. Siedziała, kołysząc się na szczupłych pośladkach, oparłszy ramiona na krągłych kolanach. Równie krągłe miała czoło i podbródek, nosek mały, zadarty, jasnobronzowe włosy, cienkie i zarastające nisko skronie, kędziory spadające na policzki i mnóstwo nieposłusznych kosmyków na karczku, bardzo białym i powabnym. Była to roślina pokojowa. Posiadała pewną asymetrję twarzy, tak że prawa przypominała rozkosznego, sentymentalnego kotka, który śpi, a lewa chytrego, przyczajonego kotka, gotowego drapać. Podczas mówienia unosiła nieco górną wargę, ukazując ząbki i dziąsła. Anetka pomyślała: — Biada temu, na kogo będzie miała chętkę!
Jakże się różniły? A mimo to obie, od pierwszego zaraz wejrzenia rozpoznały w sobie ojcowskie spojrzenie jasnych oczu, czoło jego i fałdy kątów ust.
Anetka zakłopotana wielce, zebrała całą odwagę i głosem, ściętym nadmiarem wrażeń, powiedziała swe nazwisko. Sylwja, nie przerywając, wpatrywała się w nią, potem zaś rzekła spokojnie, unosząc w okrutnym nieco uśmiechu górną wargę.
— Wiedziałam wszystko!
Anetka zadrżała.
— Jakto?
— Widywałam panią często z ojcem.
Ostatni wyraz rzekła z wahaniem. Może chciała powiedzieć złośliwie: — z moim ojcem — ale ulitowała się, nie bez pewnej ironji dojrzawszy spojrzenie Anetki, skierowane na jej wargi. Anetka zrozumiała, odwróciła głowę i oblała się rumieńcem upokorzenia.
Sylwji to nie uszło i syciła się tem zakłopotaniem. Mówiła dalej powoli, bez pośpiechu. Opowiadała, że była w kościele podczas pogrzebu i wszystko widziała. Głos miała śpiewny, nieco nosowy i prawiła, swoje, nie okazując wzruszenia. Umiała patrzeć, ale Anetka umiała słuchać, i gdy skończyła, Anetka spytała, podnosząc oczy:
— Kochałaś go pani bardzo?
Spojrzenia sióstr zamieniły pieszczotę, ale moment ten rychło minął, bo cień zazdrości mignął w oczach Anetki, która rzekła:
— On panią kochał bardzo...
Chciała szczerze zrobić Sylwji przyjemność, ale w głosie jej mimowoli zabrzmiał żal. Sylwji wydało się, że to ton protekcjonalny, to też wysuwając zaraz ostre, kocie pazurki, odparła:
— O tak, kochał mnie bardzo!
Zrobiła małą pauzę, potem zaś dorzuciła uprzejmie:
— I panią również. Nieraz mi to mówił.
Namiętne ręce Anetki, jej duże, nerwowe ręce drgnęły i zacisnęły się. Sylwja objęła je spojrzeniem. Anetka spytała ledwo mogąc wyrzucić słowa:
— Mówił o mnie z panią często?
— O tak, często! potwierdziła niewinnie Sylwja.
Trudno ocenić, czy mówiła prawdę, ale Anetka nie nawykła kryć swych myśli, wierzyła słowom drugich, a wyrazy Sylwji raniły ją w serce. Tak więc ojciec mówił o niej Sylwji, rozmawiali o niej, ona zaś, aż do dnia ostatniego, nie wiedziała o niczem. Wydawało się, że czyni zwierzenia, a tymczasem oszukiwał, trzymał ją na uboczu, tając nawet istnienie siostry. Ta niesprawiedliwość, owo nierówne traktowanie przygnębiło ją. Czuła się zwyciężoną, ale nie chcąc tego okazać, znalazła broń i rzekła:
— W ostatnich latach mało go pani widywałaś.
— O tak! przyznała z niechęcią Sylwja. — To prawda, był chory i trzymano go w zamknięciu.
Zapadła wroga cisza. Uśmiechały się obie, gryząc wędzidła, Anetka zła i zdecydowana, Sylwja chytra, uprzejma, zmanierowana wielce. Przed wznowieniem gry, liczyły punkty. Anetka, pocieszona nieco odniesionym (słabym zresztą) sukcesem i w duszy zawstydzona złemi myślami, zapragnęła nadać rozmowie ton bardziej przyjacielski i wyznała, że uczuła chęć zbliżenia się do tej, w której żyje także nieco jej ojca. Niestety, krok ten nie powiódł się, mimowoli bowiem podkreśliła zachodzące pomiędzy niemi różnice, dając do zrozumienia, że jest uprzywilejowaną. Opowiedziała Sylwji dzieje lat ostatnich Raula i znowu nie mogła zapobiec zaznaczeniu zbliżenia niezwykłego z ojcem. Sylwja skorzystała z przerwy w opowiadaniu i przedłożyła wzamian Anetce własne dowody ojcowskiej miłości. Każda, nie chcąc tego nawet, zazdrościła drugiej i sławiła to, co posiadała. Mówiąc, czy słuchając (starały się wzajem nie słuchać, a słuchały wbrew woli), lustrowały się od stóp do głowy. Sylwja, wielce ugrzeczniona, porównywała swe nogi długie, cienkie w kostce, oraz maleńkie stopki nagie w pantofelkach, z grubą nieco osadą stóp Anetki, a Anetka wzamian, patrząc na piękne ręce Sylwji, notowała mimowoli, że ma żyłki narysowane niebieskim ołówkiem i zbyt różowe paznokcie. Stało tu przeciw sobie nietylko dwoje młodych dziewcząt, ale dwie rodziny współzawodniczące, zbrojne i gotowe na wszystko. Zazdrość osiągnęła tak wrogie napięcie, że od pierwszego rzutu oka dostrzegały wszystkie aż na dnie skryte błędy, winy, grzechy starannie tajone, oraz mnóstwo rzeczy, o których dotycząca zgoła nie wiedziała. Sylwja dostrzegała w Anetce demona pychy, srogość zasad, gwałtowny despotyzm, co nie miał w niej jeszcze okazji wyjść na jaw, Anetka zaś widziała oschłość jej serca i fałsz, uśmiechnięty powabnie. Pokochawszy się później, czyniły wysiłki, by zapomnieć o tem wzajemnem badaniu, narazie jednak wrogi nastrój ukazywał im wszystko w powiększeniu. W pewnych sekundach nienawidziły się. Anetka myślała z przerażeniem:
— To źle, to źle! Ja winnam dać przykład!
Rozglądała się po skromnym pokoiku, patrzyła na okno, firanki szydełkowe, prześwietlone teraz księżycem, dach i kominy przeciwległego domu, oraz gałązki bzu w wyszczerbionym dzbanku na wodę.
Z miną chłodną, wrąc wnętrznie, zaofiarowała Sylwji przyjaźń i pomoc, a Sylwja przyjęła to, słuchając niedbale, ze złośliwym uśmiechem i nic nie odrzekła. Zmartwiona i upokorzona, Anetka wstała szybko, kryjąc ból i budzący się gniew, i zamieniły pożegnanie przyjacielsko-banalne. Anetka wyszła smutna i zła.
Gdy jednak znalazła się na końcu kurytarza i miała zejść z pierwszego schodu, Sylwja przybiegła do niej, gubiąc jeden pantofel, i objęła ją ztyłu za szyję. Anetka obróciła się, wydając okrzyk wzruszenia. Namiętnym uściskiem otoczyła Sylwję, która również krzyknęła, rozbawiona tą gwałtownością. Usta ich się zwarły, zamieniały miłosne wyrazy, szeptały czułości, podzięki i obiecywały sobie wzajemnie rychłe odwiedziny.
Rozłączyły się nakoniec, a roześmiana ze szczęścia Anetka, nie wiedząc jak, stanęła na dole. Posłyszała zgóry gwizdanie łobuzerskie, jakby na psa, oraz głos Sylwji szepcący:
— Anetko!
Podniosła głowę i dostrzegła w plamie światła pochyloną twarzyczkę.
— Łap! zawołała.
W tej chwili spadł na nią deszcz kropel wody, oraz mokre gałązki bzu. W odpowiedzi zaczęła jej na górę słać całusy oburącz...
Sylwja znikła, a Anetka szukała jej długo jeszcze, podnosząc głowę, potem zaś ucałowała mokre gałązki bzu, tuląc je do piersi.
Mimo odległości i niewielkiego bezpieczeństwa niektórych ulic o tak późnej porze, Anetka wracała pieszo. Omal nie tańczyła z radości. Znalazłszy się wreszcie w domu, szczęśliwa i zmęczona, nie spoczęła, zanim nie włożyła kwiatów w wazon przy łóżku. Za chwilę jednak wstała, wyjęła i umieściła je, jak u Sylwji, w dzbanku z wodą. Leżąc w łóżku, nie zgasiła lampy, gdyż nie chciała się rozstawać z dniem przeminionym. W trzy godziny potem znalazła się w ciemności, ale kwiaty świadczyły, że nie śniła, że widziała Sylwję. Tedy zasnęła ponownie, kołysana słodkiemi marzeniami.
Dni następne wypełnione zostały brzękiem pszczół, budujących ul nowy. Jak wokół młodej królowej gromadzi się rój, tak stwarzała Anetka wokół ukochanej Sylwji przyszłość nową. Stary ul opustoszał, bo królowej nie stało. Starając się zamaskować tę rewolucję pałacową, udawała przed własnem sercem, że miłość jej ku ojcu przeniosła się na Sylwję i że ją tam znajdzie. Wiedziała atoli w duszy, że się z nią rozstała.
Nieodporna jest miłość nowa, co stwarza i burzy. Pamiątki po ojcu zostały bezlitośnie usunięte z widowni i z należną im czcią przeniesione w cień pokojów, gdzie im zbyt często nie zagrażała inwazja tego, co teraz ożyło na świeżo. Szlafrok został złożony w starej skrzyni. Anetka dobyła go zaraz ponownie, niepewna co czynić, i przytuliła do ust, potem nagle rzuciła, ogarnięta zazdrością. Tak nielogiczną bywa namiętność! Któż z nich dwojga był teraz zdrajcą?
Rozkochała się w odnalezionej siostrze, a nie znała jej dobrze. Ale owa niepewność stanowi nowy urok z chwilą, gdy kochamy mocno. Tajń rzeczy niezbadanych dopełnia powabów tego, co sądzimy, że wiemy. Z całej Sylwji przelotnie widzianej, chciała to jeno zachować, co ją pociągało. Przyznawała pocichu, że niewiele poczyniła spostrzeżeń, gdy atoli przeżywała rzecz na nowo, jawiło jej się tylko stukanie pantofelków Sylwji po kurytarzu i otaczające jej szyję nagie ramiona.
Sylwja miała przybyć, przyrzekła to, a Anetka czyniła przygotowania. Gdzież ją wprowadzi? Tu, do swego pięknego pokoju. Sylwja usiądzie na ulubionem jej miejscu, przy otwartem oknie. Anetka spoglądała oczyma siostry, radowała się, że pokaże jej swój dom, drobiazgi, drzewa, pokryte zielenią i widniejące w dali wzgórza kwietne. Myśląc o tem, że podzieli z nią wdzięk i komfort, Ale doznawała nowych zgoła uczuć radości. Ale przyszło jej na myśl, że oczy Sylwji uczynią porównanie między pokojem własnym i pałacem i cień okrył radość. Ta nierówność zaciążyła jej, jakby była temu winną. Miała wprawdzie możność zaofiarowania siostrze udziału w tych darach losu. Tak, ale była to ponowna okazja przyznania wyższości sobie i Anetka zrozumiała, że nie uczyni tego bez oporu. Pamiętała owo szydercze milczenie, jakiem Sylwja przyjęła pierwszą ofertę. Należało szczędzić jej skrupułów. Cóż tedy począć? Ułożyła kilka planów w głowie, ale żaden jej nie zaspokoił. Zmieniła dziesięć razy umeblowanie pokoju. Zgromadziwszy tu zrazu z dziecięcą radością wszystko co najcenniejsze, kazała to wynieść potem, zostawiając jeno przedmioty najprostsze. Nie było kątka, szczegółu, kwiatu na etażerce, nad którymby nie dyskutowała z sobą. Bała się jeno, by Sylwja nie przybyła, zanim skończy, ale Sylwji się jakoś nie spieszyło i Anetka miała dość czasu przewracać do góry nogami cały dom. Wydało jej się dziwnem potrosze to opóźnianie, ale korzystała zeń, by plany wszystkie przeprowadzić. Nieświadoma komedja. Sama się oszukiwała, przypisując drobiazgom jakieś znaczenie, a cała ruchliwość i zapał były to jeno preteksty, by opanować podniecenie namiętności, jakie mąciło zwykły tok jej wyrozumowanego, logicznego życia.
Ale te preteksty wyczerpały się także, gdy wszystko było gotowe, a Sylwja się nie pokazywała. Anetka przyjęła ją już dziesięć razy w wyobraźni swojej i cierpiała bardzo, czekając. Nie mogła do niej iść ponownie, bo gdyby w oczach Sylwji wyczytała nudę i obojętność dla siebie, doznałaby niesłychanej przykrości i duma jej zostałaby zraniona śmiertelnie. Lepiej już nie zobaczyć jej nigdy... A jednak, mimo wszystko... zdecydowała się nagle i wzięła okrycie, by iść po niewdzięczną. Nie skończywszy atoli zapinać rękawiczek, straciła odwagę, nogi się pod nią ugięły i siadła na krześle w przedpokoju, nie wiedząc co czynić. I właśnie w tej chwili, kiedy omdlewała niemal, gotowa do wyjścia, w tej chwili zadzwoniła Sylwja.
Od dzwonka do otwarcia nie minęło dziesięć sekund i ta szybkość, oraz spojrzenie Anetki powiedziały Sylwji wyraźnie, jak była oczekiwaną. W progu już, nim wyrzekły słowo, złączyły się pocałunkiem, Anetka pociągnęła Sylwję porywczo przez cały dom, nie puszczając jej rąk, pożerała ją jeno oczyma i śmiała się grubo, a głupkowato, jak uszczęśliwione dziecko...
Nic się nie odbyło tak, jak przewidywała. Nie przyszło jej na myśl ani jedno z przygotowanych zdań powitalnych. Nie posadziła nawet Sylwji na obranem miejscu. Odwrócone do okna plecami, usiadły obie na sofie, i patrząc sobie w oczy, mówiły niedosłyszalnie:
Anetka: Nakoniec przybyłaś!
Sylwja: Przybyłam do ciebie!
Ale Sylwja zauważyła, że siostra jest ubrana do wyjścia, przeto spytała:
— Miałaś iść.
Anetka zaprzeczyła głową, nie dając wyjaśnienia. Sylwja zrozumiała i pochylona szepnęła:
— Do mnieś się wybrała?
Anetka zadrżała i odrzekła, opierając policzek na jej ramieniu:
— Niepoczciwa!
— Dlaczegóż to? — spytała Sylwja, dotykając kątem ust brwi Anetki.
Nic nie rzekła, ale Sylwja znała odpowiedź. Uśmiechnęła się chytrze, patrząc na siostrę, która unikała jej oczu. Ta namiętna dziewczyna straciła naraz cały temperament, ogarnęła ją bojaźliwość, otaczając niby siecią. Siedziały bez ruchu starsza siostra oparta o ramię młodszej, zadowolonej wielce, że tak szybko ugruntowała swą władzę.
Po chwili Anetka podniosła głowę i teraz, opanowawszy pierwsze wzruszenie, zaczęły rozmawiać jak dawne przyjaciółki.
Tym razem nie miały zamiarów wrogich, przeciwnie, obie chciały poddać się wzajem. Ale nie całkiem. Wiedziały, że w każdej tkwią rzeczy, których pokazywać nie wolno, nawet wówczas, gdy się kocha. Właśnie wówczas. Tylko nie wiedziały co kryć. Każda zwierzając się drugiej, tając swe sekrety, śledziła co znieść może miłość tamtej i niejedno zwierzenie, zaczęte szczerze, chwiało się w połowie drogi, zdanie rwało się i kończyło ślicznem kłamstewkiem. Nie znały się wcale, a z wielu względów były sobie tajemnicą, oszałamiającą poprostu, stanowiły dwie natury, dwa światy, mimo wszystko, obce. Sylwja przystroiła się na tę wizytę powabnie (myślała o tem więcej, niźli chciała przyznać), a że to umiała, przeto na Anetce wywarła wrażenie, przyczem jednak niemile tknęły ją pewne sztuczki kokieterji. Sylwja to spostrzegła, ale nie zmieniła niczego, a owa starsza siostra, wolna, naiwna, płomienna, pociągała ją i onieśmielała potrochu. Obie były dowcipne i doskonałe spostrzegaczki, nie traciły przeto jednego spojrzenia, ni refleksji. Nie były jeszcze pewne siebie, a niedowierzając, chciały się sobie oddać, ale tak, by coś wzamian otrzymać. W obu tkwił djablik pychy, a Anetka w tem górowała. Ale również i odruch miłości był w niej silniejszy, to też się zdradziła. Ile razy dawała więcej, niżby chciała, stanowiło to klęskę, którą delektowała się Sylwja. Były jak dwu negocjatorów, którzy, pałając chęcią porozumienia, działają rozsądnie, roztropnie i postępują naprzód, badając każdy ruch...
Pojedynek był nierówny. Bardzo rychło Sylwja zdała sobie sprawę z dominującej w siostrze, a pokornej zarazem namiętności i wypróbowała ją zaraz, nieznacznie, wkładając miękką, kocią łapkę w jej serce. Anetka uczuła się pokonaną, a to ją zawstydziło i uradowało jednocześnie.
Na prośbę Sylwji pokazała jej cały pałac. Nie uczyniłaby tego sama, z obawy dotknięcia roztaczaniem przed siostrą całego dobrobytu, który atoli, ku jej wielkiemu zdumieniu, nie uczynił na Sylwji najmniejszego wrażenia. Czuła się jak u siebie, chodziła, wracała, dotykała wszystkiego z zupełną swobodą. Właściwie Anetkę dotknęła owa bezceremonjalność, a jednocześnie rozczuliło ją to bardziej jeszcze. Mijając łóżko siostry, Sylwja klapnęła po przyjacielsku małą poduszeczkę pod głowę, potem ciekawie obejrzała tualetę, rzuciła badawcze spojrzenie na flakony, przeszła z roztargnieniem przez bibljotekę, wydała okrzyk zachwytu na widok firanek, skrytykowała jeden fotel, wypróbowała drugi, wetknęła nos w uchyloną szafę, pomacała jedną suknię, a obszedłszy wszystko, wróciła do sypialni Anetki, siadła w małym foteliku przy łóżku i podjęła przerwaną rozmowę. Anetka zaproponowała herbatę, ale poprosiła o wino słodkie. Ssąc końcem warg biszkopt, spoglądała na wahającą się, a widocznie chcącą mówić Anetkę, jakby miała za moment krzyknąć:
— No, dalejże, jazda!
Wreszcie Anetka rozpędziła się i pod wpływem nagłego przymusu serdeczności zaproponowała siostrze, by z nią zamieszkała. Sylwja uśmiechnęła się, nie rzekła nic, połknęła kęs, zanurzyła, wsypała do malagi okruszyny ciastka, potem umoczyła w niej palec, uśmiechnęła się znowu grzecznie, dziękując spojrzeniem i pełnemi ustami, wreszcie potrząsnęła głową, jak ktoś co przemawia do dziecka, i rzekła:
— Droga moja...
Potem odmówiła wręcz.
Anetka nalegała, wysilała się, by ja doprowadzić do decyzji, wszystko daremnie. Teraz Sylwja nie chciała mówić, wykręcała się półsłówkami, używała pieszczotliwych wyrażeń, zdawała się potrochu zakłopotana, czy chytra, ale mówiła ciągle (mimo wielkiej miłości dla starszej siostry):
— Nie mogę!
— Dlaczegóż to? — spytała wreszcie Anetka.
— Mam przyjaciela! — odparła Sylwja.
Anetka przez jakąś sekundę nie mogła jej zrozumieć. Potem wszystko jej się stało jasne i zdrętwiała. Sylwja obrzuciła ją skośnem spojrzeniem oczu, wstała i poszła, nagadawszy mnóstwo uroczych słówek i zasypawszy siostrę pocałunkami.
Anetka znalazła się nagle pośród ruin swego pałacu. Doznawała jakiegoś niewyraźnego, a skomplikowanego uczucia. Była to gorycz nieznośna, jakiej wolałaby nie znać, dławiąca ją chwilami za gardło. Wszakże za wolną się miała od przesądów, a tu myśl, że ta piękna siostra... Ach, cóż za klęska. Radaby była łzom. O cóż jednak płakać? To nie ma sensu. Czyżby znowu uczuwała zazdrość? Nie!
Wzruszyła ramionami i wstała, nie chcąc dalej snuć tych myśli. A myślała o tem ciągle. Kroczyła zamaszyście z komnaty do komnaty, dla rozrywki, a niebawem stwierdziła, że powtarza przechadzkę siostry. Myślała wyłącznie o niej, o niej i... tym człowieku... Tak, tak, to zazdrość! Nie! Nie! Uderzała ze złością nogami w dywan. Nie chciała się przyznać, ale mimo wszystko ból gryzł ją w serce. Jęła się tedy rozważań moralnych. Cierpiała tu jej czystość. Była naturą złożoną, bogatą w sprzeczne instynkty, które nie miały dotąd sposobności zetrzeć się z sobą, to też nie brak jej było również purytanizmu. Nie religijne ją jednak zajmowały skrupuły. Wychowana przez ojca sceptyka i matkę wolnomyślną, bez jakiejkolwiek przynależności kościelnej, nawykła dysputować o wszystkiem i nie wahała się poddawać żadnego z zabobonów społecznych badaniu rozumu. W teorji godziła się na wolną miłość i często podtrzymywała jej prawa w rozmowach z ojcem, czy towarzyszami studjów, zaś w tych poglądach mieściło się dużo młodzieńczej chętki okazania swej postępowości. Wolność w zakresie miłości uznawała szczerze za legalną, naturalną, a nawet rozsądną, nigdy też nie miała za złe pięknym paryżankom, że żyją, jak im się podoba, spoglądając na nie z większą znacznie sympatją, niźli na inne kobiety z jej mieszczańskiego świata. Cóż ją tedy dotykało w tym właśnie przypadku? Wszakże Sylwja korzystała jeno ze swego prawa. Z prawa?... Nigdy... inne, tak... ale ona tego prawa nie posiadała. Przyznajemy więcej swobody ludziom, których stawiamy niżej. Wobec siostry swej i niej samej, Anetka sięgała słusznie, lub niesłusznie... tak, słusznie, po surowszą miarę moralną. Miłość jedyna i wyłączna wydała jej się arystokratyzmem serca. Sylwja się poniżyła, a Anetka jej to wzięła za złe. Miłość wyłączna... ku sobie! Któż może zaprzeczyć prawa zazdrości? Ale im bardziej ją potępiała, tem ją miłowała bardziej. Jakże silnie potępiamy osoby kochane!
Tymczasem działał tajemnie czar młodszej siostry. Anetka uczuła, że gniew jest daremny, że trudno żądać, by była inną niż jest, i doznawała teraz uczuć odmiennych, w pierwszym zaś rzędzie ogarnęła ją ciekawość. Wbrew jej woli, umysł starał się wyobrazić sobie sposób życia Sylwji. Myślała nad tem do nieskończoności, nieraz stawiając się na jej miejscu, i uczuwała zakłopotanie wobec tego, że nie czuła się wcale źle. Oburzenie na siebie samą i bunt uczynił ją surowszą wobec Sylwji. Gniewała się na nią dalej i zabroniła sobie formalnie odwiedzać siostrę.
Sylwja nie troszczyła się wcale brakiem jakiegokolwiek znaku życia od siostry. Poznała ją, osądziła i pewną była, że Anetka wróci, a czekanie nie ciężyło jej zgoła. Miała czem zająć serce. Przedewszystkiem posiadała kochanka, który, coprawda, zajmował jeno kącik w jej sercu i to na termin niezbyt długi, prócz tego zaś nie brakło jej innych rzeczy. Polubiła Anetkę szczerze, ale żyła bez niej lat blisko dwadzieścia, tedy mogła przetrzymać kilka tygodni rozłąki. Domyślała się, co zaszło w duszy siostry, i bawiło ją to, a przytem budziło coś w rodzaju resztek nienawiści. Były dwoma wrogiemi rasami i klasami, i nie dając poznać po sobie, Sylwja podczas wizyty u siostry porównała jej życie ze swojem.
Myślała:
— Koniec końcem widzisz, każdy ma coś dla siebie. Ja posiadam to, czego ci brak. Sądziłaś, że mnie masz, a to nieprawda. Rób sobie dalej pogardliwe miny, odymaj swe wypukłe wargi. Zadałam cios twym przesądom... ach co za cios, biedna moja Anetko!...
Śmiejąc się z osłupienia, jakie wyczytała na twarzy siostry, składała na swej dłoni pocałunek i zasyłała go nieobecnej. Mimo jednak, że przejście było dla Anetki ciężkie, nie gniewało to Sylwji. Mówiła jak do dziecka, nie chcącego połknąć łyżki gorzkiego lekarstwa, dmuchając niby to i przybierając ton żartobliwie serdeczny:
— Ano... otwórz dziobek, mała! Hopp... już po wszystkiem!
Nie szło zresztą o same konwenanse. Sylwja wiedziała, że dotknęła inne, głębsze uczucie siostry i szelma cieszyła się, czując jaką ma nad nią władzę. Wiedziała, że uczyni, co tylko zechce.
— Biedna Anetko, — mówiła sobie pofikaj trochę nogami! — pewną się czując, że ją „dostanie“ i szyderczo, a czule jednocześnie szeptała w myślach: Nie bój się, nie nadużyję ciebie!
Nie nadużyje? A czemużby nie? Wszak nadużywanie to radość nielada. Życie jest wojną, a zwycięzcy należy się wszystko! Jeśli przytem pokonany nie oponuje, to znaczy, że nie czuje się pokrzywdzonym.
— Basta! — zawołała. — Pokaże się, co będzie dalej!
Pewnego poniedziałku zrana, Sylwja wyszła po sprawunki i nagle na ulicy de Sèvres, spostrzegła o kilka kroków przed sobą Anetkę, idącą w tym samym kierunku. Poszła za nią i ubawiło ją bardzo, że ją obserwuje. Anetka stawiała duże kroki, jak zawsze. Sylwja drepciła żywo, szybko, tanecznie, śmiejąc się z męskiego, sportowego chodu siostry, musiała jednak oddać uznanie harmonji jej pięknego, silnego ciała. Z podniesioną głową, nie patrząc wokół, szła Anetka zatopiona w myślach, Sylwja ją dogoniła i kroczyła tuż obok trotuarem, a tamta nie widziała nic. Naśladując jej krok, zezowała na policzek starszej siostry, przybladły jakby trochę. Nie obracając głowy, poruszyła wargi cichym szeptem:
— Anetko!
Niesposób było w rozgwarze ulicznym dosłyszeć i Sylwja zaledwo mogła pochwycić słowo, mimo to jednak Anetka usłyszała. A może jeno uświadomiła sobie obecność owego szyderczego sobowtóra, eskortującego ją od chwili w milczeniu. Ujrzała tuż przy sobie profil wesoły i wargi poruszające się bezdźwięcznie, oraz oko roześmiane, zezujące ku niej. Zatrzymała się ruchem gwałtownej, nagłej radości, jaki raz już zdumiał i pociągnął Sylwję, wyciągnęła ramiona w porywie całej swej istoty, a Sylwja pomyślała:
— Rzuci się na mnie...
Ale za moment opanowała się i rzekła niemal chłodno:
— Dzień dobry, Sylwjo!
Ale policzki jej zarumieniły się i nie mogąc utrzymać sztywnej miny wobec wybuchu śmiechu psotnicy, zaśmiała się wraz z nią, mówiąc:
— Złapałaś mnie!
Sylwja ujęła jej ramię i ruszyły razem, starając się, w odruchu serdeczności, dostosować wzajem swe kroki.
— Szłaś ze mną długo? — spytała Anetka.
— O, przeszło pół godziny! — zapewniła natychmiast Sylwja.
— Niepodobna! — krzyknęła łatwowierna siostra.
— Obserwowałam twe ruchy! Widziałam wszystko! Mówiłaś głośno do siebie.
— To nieprawda! Nieprawda! zaprotestowała Anetka. — Jesteś szkaradna kłamczyni.
Ramiona ich zacisnęły się mocniej i zaczęly paplać o sprawunkach porobionych. Obie poweselały. Zajęło je bardzo opowiadanie o pewnej wystawie bielizny, gdzie jedna była, a druga iść miała. Szły, przeciskając się, z nieomylnym instynktem paryżanek, pomiędzy szeregami powozów, gdy nagle Sylwja szepnęła Anetce w ucho:
— Jeszcześ mnie nie pocałowała!
Anetka rzuciła się niemal pod jakiś pojazd, poczem dotarły do trotuaru i nie przestając iść, przycisnęły usta do ust. Objęły się jeszcze ciaśniej i zboczyły w cichszą ulicę, zmierzającą... ach, gdzież ona wiodła?
— Dokądże idziemy? — spytała Anetka.
Stanęły, ubawione tem, że wśród paplaniny zbłądziły fatalnie. Sylwja, nie tracąc kontenansu, palnęła bez namysłu:
— Idziemy na śniadanie!
Anetka się broniła (mimo że ją pociągał urok rzeczy niespodzianej, była metodyczna) i wspomniała o starej ciotce, czekającej w domu. Ale Sylwję nic te drobiazgi nie obchodziły, oświadczyła, że jej nie puści, zatelefonowały do ciotki z jakiegoś biura i poszły do znanej Sylwji mleczarni. Skromne to śniadanko stało się radosnem zdarzeniem dla obu dziewcząt, zwłaszcza Anetki. Sylwja oświadczyła, że chce ufetować szczęśliwszą pod względem fortuny siostrę, a siostra zrozumiała. Anetka zachwycała się wszystkiem, chlebem i doskonale przyrządzonym kotletem, a największą im radość sprawił deser, poziomki ze śmietaną, delektowały się też ich smakiem.
Ale rozmowa bardziej jeszcze niż jedzenie absorbowała języki, mimo że paplały o drobnostkach, szczęśliwe, iż mogą na siebie patrzeć słyszeć głosy. Instynkt ma swe drogi najkrótsze i najpewniejsze. Nie czas było jeszcze na tematy ważne. Gadały tedy wkółko wesoło i niefrasobliwie, niby osy, co oblatują z brzękiem talerz dziesięć razy, zanim na nim siądą. I nie siadły na tym talerzu...
Sylwja wstała, mówiąc:
— Teraz idę pracować.
Anetka zrobiła minę dziecka, któremu nagle odbiorą ciastko, i rzekła:
— Tak nam było dobrze. Szkoda, że już koniec!
— I mnie żal! — zaśmiała się Sylwja. — Kiedyż wznowimy pogadankę?
— Jak najprędzej, a musi trwać długo! Tą się nie nasyciłam.
— Tedy dziś wieczór. Przyjdź po mnie pod pracownię, koło szóstej.
Anetka się zmieszała.
— Czyliż jednak będziemy same? — spytała zaniepokojona, że może spotka „tamtego człowieka“.
Sylwja to odczuła i zapewniła pobłażliwie z odrobiną ironji:
— Tak, całkiem same!
Potem opowiedziała całkiem spokojnie, że przyjaciel jej wyjechał na kilka dni na prowincję, do rodziców. Anetka zarumieniła się z powodu odgadnięcia swych motywów przez siostrę, i zapomniała całkiem, że dnia poprzedniego rano postanowiła jej wyrazić swą naganę moralną. Z całej owej moralności nie pozostało nic, jak tylko radość, że „jego“ tam nie będzie dzisiaj.
— Co za szczęście, spędzimy tedy razem wieczór!
Powiedziała to, klaszcząc w ręce, a Sylwja wykręciła się na pięcie, zrobiła grymas radosny i zawołała:
— Każdy przeto zadowolony!
Potem przybrała minę dystyngowaną na widok wchodzącego do lokalu mężczyzny, powiedziała:
— Do widzenia, moja droga! — i pobiegła jak strzała.
Spotkały się w kilka godzin później u wylotu hałaśliwego ula, z którego roiły się pszczoły rozgadane, zerkające, drepcące, kończące fryzury przed kieszonkowem lusterkiem, lub szybą wystawową. Dziewczęta obracały się w przejściu i oczyma podkrążonemi znużeniem, ale żywemi i rozciekawionemi wpatrywały się w Anetkę. Po dziesięciu krokach przystawały i znowu gadały, drepciły i zerkały z zaciekawieniem na Sylwję, całującą Anetkę, której było bardzo niemiło, że siostra się wygadała przed koleżankami.
Poszły do pałacu przy Quai de Boulogne, dokąd Sylwja zaprosiła się sama. Chcąc oszczędzić oburzenia ciotce, postanowiły w drodze, że Sylwja zostanie przedstawiona w roli przyjaciółki. Mimo to jednak, gdy stara dama udała się po skończeniu obiadu do siebie, pozyskana zresztą urokiem chytrej dziewczyny, Sylwja zaczęła ją zwać ciotką, niby to żartem, a niby ze względów rodzinnych.
Znalazły się same, pośród wielkiego ogrodu, w jasną, letnią noc i objąwszy się czule, kroczyły zwolna, wdychając woń kwiatów znużonych, jaką wydają po upalnym dniu. Podobnie jak kwiaty, dusze ich tchnęły tajemnice swoje. Sylwja odpowiadała terąz bez wielkich zatajeń na pytania Anetki. Opowiedziała swe życie od najwcześniejszej młodości, oraz to, co wiedziała o ojcu. Rozmawiały bez zakłopotania, ni wzajemnej zazdrości, bowiem był ich wspólną własnością. Uśmiechały się pobłażliwie, ironicznie, traktując go jak starego urwisa, zabawnego, pociągającego, niezbyt rozsądnego, coprawda... ale wszakże wszyscy mężczyźni są tacy sami. Nie miały doń już urazy...
— Prawda, Anetko, że gdyby był człowiekiem serjo, nie byłoby mnie tu...
Anetka uścisnęła jej dłoń.
— Aj! – krzyknęła. — Nie ściskaj tak!
Sylwja opowiadała potem o sklepie kwiaciarki, gdzie dzieckiem siadywała pod kontuarem, ze spadłych kwiatów robiąc bukiety i marząc po raz pierwszy. Tam też zapoznała się z życiem Paryża, słuchając rozmów matki z klientami. Gdy Delfina zmarła, Sylwja miała lat trzynaście i poszła na naukę do krawczyni, przyjaciółki matki, która ją wzięła do siebie. Po roku opiekunka zmarła sterana pracą, bo Paryż szybko zużywa, a Sylwja doznała różnych przygód. Wyliczała bez ogródek swe gorzkie doświadczenia, a opowiadała wesoło, często z komizmem. Przelotnie kreśliła typy i charaktery, niby cieniutką igłą wyszywając szkice na tkaninie opowieści. Nie przyznała się do wszystkiego, naturalnie, i była bardziej doświadczona, niż twierdziła, ale owe rozdziały życia widocznie nie zostawiły miłych wspomnień. Dłużej zatrzymała się na swym przyjacielu, to jest, ostatnim przyjacielu, (jeśli byli inni, to zachowała ową wieść dla siebie), który studjował medycynę, a poznał się z nią na balu dzielnicowym (nie jadła obiadu, by nań pójść). Nie odznaczał się zbytnią pięknością, ale był miły, wysoki, ciemne miał włosy, oczy wesołe, sfałdowane w kącikach, rozdęte nozdrza, nos poczciwego psa, był przytem zabawny i serdeczny. Opisywała go bez najmniejszego skrupułu, ale życzliwie, sławiąc jego zalety, przesadzając zresztą potrochu, nader zadowolona z wyboru. Przerywała sama sobie śmiechem wobec pewnych wspomnień, o których mówiła, i innych, jakie przemilczała. Anetka zasłuchana, zmieszana, zaciekawiona, milczała, czasem jeno wsuwając trwożne słówko. Sylwja trzymała jej dłoń, a drugą, wolną ręką, nie przestając mówić, dotykała pieszczotliwie jej palców po kolei, jakby liczyła ziarna różańca. Dostrzegała zmieszanie siostry, ale lubowała się tem i to ją bawiło.
Dziewczęta siedziały na ławce pod drzewami i nie widziały się, gdyż pociemniało całkiem. Sylwja skorzystała z tego i przytoczyła kilka scen wyuzdanych, a nader czułych, w celu zastraszenia starszej siostry. Anetka przejrzała jej chytrość, nie wiedziała, czy śmiać się, czy burczeć, radaby udzielić nagany, ale młodsza siostra była tak śliczna, głos jej takim dźwięczał śmiechem, a radość wydawała się tak zdrowa! Anetka wstrzymywała oddech, by nie zdradzić wzruszenia, jakiego doznawała, słuchając tych opowieści miłosnych, ale Sylwja czuła pod palcami drżenie jej rąk, to też zamilkła na moment, by się tem nacieszyć i przysposobić nową psotę. Pochyliła się nad siostrą i spytała cicho i całkiem niewinnie, czy i ona ma kochanka. Anetka zadrżała, nie spodziewając się czegoś takiego, i oblała się rumieńcem. Sylwja chciała przenikliwem spojrzeniem swem dostrzec jej rysy w ciemności, ale nie mogąc tego dokazać, położyła palec na twarzy Anetki i rzekła ze śmiechem:
— Ach, jakaż gorąca!
Anetka zaśmiała się niedołężnie i jeszcze silniejsze jej wystąpiły rumieńce, a Sylwja objęła ją za szyję.
— Oj, moja głupiutka, jakażeś śliczna! — zawołała. — Naprawdę coś niesłychanego! Nie miej mi tego za złe, ale kocham cię bardzo, kochaj też odrobinkę swą Sylwję. Nic nie warta, ale jest twoja! Anetko, filutko, daj mi dziobka!
Anetka objęła ją namiętnie, aż dziewczyna straciła dech, a wysuwając się z jej ramion, spytała:
— Umiesz ściskać! Powiedz, kto cię tego nauczył?
Anetka uderzyła ją mocno po ustach.
— Przestań żartować! — powiedziała.
Sylwja pocałowała ją w dłoń i odparła:
— Przebacz, już nie będę!
Oparła policzek o ramię siostry i siedziała potulna, milcząca, zasłuchana i wpatrzona w profil twarzy siostry, wychylający się z pośród mroku, a skłoniony ku niej.
Anetka otwarła jej swe serce. Opowiadała zkolei jak w pełni szczęśliwą, choć samotną miała młodość, kreśliła owo zaranie życia namiętnej, ale nietkniętej miłością Diany, zadawalanej w każdem pożądaniu, posiadającej wszystko, której dni mijają cicho, i powoli, bowiem jutro ma dla niej tyle pewności, że niespieszno jej zrywać jaśminu, ale poprzestaje na rozkoszowaniu się jego zapachem.
Kreśliła cichy tok owych lat bez zdarzeń, przepojonych egoizmem i wezbranych marzeniami, opowiadała jak bliską była ojcu i jak wyłączną ją otaczał czułością. Wśród opowiadania spostrzegała ze zdumieniem, że poznaje lepiej samą siebie i w samej rzeczy, aż do tej chwili nie miała sposobności zanalizować swej przeszłości. Chwilami ogarniało ją nawet przerażenie i milkła, to znów nie znajdowała słów, lub też wpadała w zapał i kreśliła rzecz obrazowo. Sylwja nie rozumiała jej często, ale bawiło ją obserwowanie wyrazu twarzy, gestów ciała i tonu głosu.
Anetka przyznała się teraz do cierpienia z powodu odkrycia, iż ojciec zataił przed nią istnienie drugiej rodziny, i rozpaczy, gdy się dowiedziała o istnieniu siostry, rywalki. Wypowiedziała wszystko pod wpływem szczerości, a namiętność jej wezbrała przez przypomnienie tak, że wykrzyknęła:
— Nienawidziłam cię!
Zamilkła przerażona tonem swego głosu, a znacznie mniej wzruszona Sylwja, słuchająca z zaciekawieniem, uczuła na swej twarzy drganie dłoni siostry i pomyślała:
— Jakiż w niej płonie żar.
Anetka podjęła dalszy tok, tyle ją kosztujących zwierzeń, a Sylwja pomyślała:
— Śmieszna jest z tem opowiadaniem swojem.
Jednocześnie odczuła jednak szacunek dla tej dziwnej siostry, nie bez domieszki drwin, coprawda, ale serdeczny. Potarła przymilnie policzek o twarz Anetki.
Gdy doszła do punktu, gdzie urok nieznanej dotąd siostry owładnął nią mimo oporu, wzruszenie odjęło jej głos i umilkła z rezygnacją.
— Nie mogę już... — szepnęła.
Zapadła cisza. Sylwja uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i zbliżając twarz do twarzy siostry oraz szczypiąc ją zlekka w podbródek, szepnęła cicho:
— Jesteś stworzona dla wielkiej miłości.
— Ja? — broniła się Anetka, zmieszana wielce.
Sylwja wstała z ławki, ujęła głowę jej i tuląc ją do siebie oburącz, rzekła:
— Biedna... biedna Anetko!
Od dnia tego siostry widywały się stale. Nie minął tydzień, by się nie zetknęły. Sylwja przybywała wieczorem po Anetkę, rzadziej zaś Anetka do niej chodziła. Milcząco porozumiały się, by oszczędzić Anetce spotkania przyjaciela siostry. Wybrały dzień na śniadanie wspólne w mleczarni, pozatem zaś wyznaczały sobie schadzki gdzieindziej, w mieście. Radowały obie owe wizyty, które weszły w zwyczaj. W dniach, gdy się nie widziały, Anetki nie mogła wyciągnąć na słowo ciotka, zaś Sylwja dręczyła, jak szatan, swego przyjaciela. To jedynie skracało czas, że obie obmyślały, co sobie powiedzą. Ale i ta metoda okazała się zawodną i Anetka nigdy nie była szczęśliwszą, niż kiedy pewnego dnia, już po dziesiątej, do bramy zadzwoniła Sylwja, mówiąc, że przyszła ją pocałować, niezdolna doczekać jutra. Pragnęła ją zatrzymać, ale dziewczyna, nie mająca, jak przysięgała, więcej nad pięć minut czasu, wybiegła pędem, po godzinnem paplaniu bez odetchnienia.
Anetka chciała, by siostra wzięła udział w jej dobrobycie i zamieszkała u niej, ale Sylwja odrzucała szorstko wszystkie te usiłowania, uparła się też jak kozioł i nie chciała w żaden sposób pieniędzy. Wzamian, bez żadnych skrupułów przyjmowała przedmioty tualetowe i, „pożyczała“ różne kwoty (zapominając, oczywiście, oddać). Zdarzyło się nawet parę razy, że ukradła coś. Oczywiście, jeno drobiazg, bo nie ważyła się tknąć pieniędzy, jako rzeczy świętej. Inaczej było z cackami, czy czemś podobnem bez wartości, w tych razach oprzeć się nie była w stanie. Anetka zauważyła zaraz owe srocze instynkty siostry i zmartwiła się. Byłaby jej z radością darowała te same przedmioty. Udawała odtąd, że nie widzi. Lecz największą im sprawiały przyjemność zamiany bluzek, czy staniczków, lub bielizny, zdjętej z siebie. Namiętność Anetki żyła tem. Sylwja z wielką wprawą przerabiała na siebie suknie siostry, a gust jej zmodyfikował niedługo poważniejsze upodobania tualetowe Anetki. Rezultat jednak nie był zbyt szczęśliwy, albowiem ta popędliwa dziewczyna przesadzała często w naśladownictwie i odstępowała tak dalece od stylu osobistego, że Sylwja musiała powstrzymywać jej zapał. Doświadczeńszą będąc, umiała nieznacznie korzystać z powściągliwej dystynkcji starszej siostry, a kopjowała jej sposób mówienia, gesty i zachowanie w sposób tak zręczny, iż wydawało się, że jest modelem, a nie kopją.
Mimo zażyłości, Anetka zdołała poznać jedną jeno część życia siostry. Sylwja umiała zachować pewną niezawisłość i dać ją odczuć. Nie wyzbyła się zresztą doszczętnie swej nienawiści klasowej i z umysłu okazywała siostrze, że nie można nią dysponować dowolnie. Miłość własna mówiła jej przytem, że siostra przygania jej w niejednem, zwlaszcza w kwestji stosunku miłosnego. Anetka czyniła wysiłki, by się z tem pogodzić, ale nie mogła ukryć zakłopotania i albo unikała tego tematu, albo, zmuszając się do mówienia by zrobić przyjemność Sylwji, przybierała mimowoli ton wymuszony, który nie uchodził baczności siostry. Anetkę martwiło to, pragnęła bowiem, by Sylwja była na swój sposób szczęśliwa, i nie chciała okazywać, że niebardzo ją ten sposób właśnie zachwyca. Mimo to okazywała to, albowiem ludzie silnych uczuć są często niezręczni. Sylwja brała jej to za złe i mściła się milczeniem. Tylko dzięki przypadkowi, w kilka tygodni potem, Anetka dowiedziała się kilku ważnych wydarzeń z życia siostry.
Sylwja nie przypisywała im zresztą żadnej wagi, może ześlizgnęły się one po elastycznym jej temperamencie, a może jeno miłość własna nie pozwoliła się przyznać. Anetka dowiedziała się przypadkiem, że „od pewnego czasu“ (niepodobna go określić, gdyż zaliczało to się już do „dziejów starożytnych“) przyjaciel znikł, a stosunek istnieć przestał. Sylwja nic sobie z tego nie robiła, tem więcej Anetka, nie żałując naturalnie tego, co się stało. Usiłowała niezdarnie poznać przyczynę, ale Sylwja wzruszyła ramiona, roześmiała się i rzekła:
— Nie było żadnej przyczyny. Poprostu minęło i basta.
Anetka powinna się była radować, ale słowa siostry przykro na nią oddziałały. Cóż za dziwne uczucie? Jakaż ona jest? Czyż tak mówią ludzie serca? I to ze śmiechem w dodatku.
Po tej wielkiej nowinie (wielkiej dla Anetki) nastąpiło nowe odkrycie. Gdy pewnego dnia objawiła chęć zabrania Sylwji po robocie z pracowni, dziewczyna odparła:
— Nie, nie, już tam nie pracuję!
— Jakto? zawołała zdziwiona. — Od kiedyż to?
— O, od pewnego czasu!...
Zawsze tak nieściśle liczyła czas, że słowa jej mogły dzień wczorajszy oznaczać i rok zeszły jednocześnie.
— Cóż się stało?
— To, co każdego roku! Zaraz po wyścigach „Grand Prix“ zaczyna się martwy sezon. Krawcowe starają się wówczas pozbyć robotnic i z byle powodu wyrzucają nas za drzwi.
— Gdzież tedy jesteś?
— Tu i owdzie. Chodzę, biegam, zajmując się wszystkiem potrochu.
Anetka słuchała przygnębiona.
Nie masz tedy miejsca i nie mówisz mi nic?
Sylwja przybrała minę „co mi zrobisz“ i objaśniła z wyższością (zadowolona zresztą z efektu), że kleci kostjumy tanie dla handlarek konfekcji, robi na drutach sukienki dziecięce, oraz szyje męskie spodnie (oczywiście bufonowała potrochu). Ale Anetka przycisnęła ją do muru i dowiedziała się, że Sylwja rozbija się za robotą i podejmuje często strasznie wytężającą, lub wstrętną. Teraz zrozumiała, dlaczego wydała jej się „od pewnego czasu“ bladą, dlaczego przez kilka dni się nie zjawiała, wykręcała, gadała kłamstwa absurdalne. Oto po nocach musiała szyć, psując palce i oczy. Sylwja ciągnęła dalej w tonie szyderczym, lub sztucznie obojętnym opowieść swych przygód, nagle jednak zauważyła, że wargi Anetki drżą od złości.
— To nikczemne! — krzyknęła Anetka. — Nie mogę znieść tego! Jakto, powiadasz, że mnie kochasz, sama żądałaś mej przyjaźni, a zatajasz rzeczy tak ważne, ciebie dotyczące?
Sylwja uniosła wargę górną, jakby rzec chciała:
— Pfi! Cóż tak ważnego!
Ale siostra nie dopuściła jej do słowa.
— Ufałam ci, sądziłam, że mi się zwierzysz z każdej troski i cierpienia, jak ja ci się zwierzam, i że wszystko dzielić będziemy z sobą... Tymczasem trzymasz mnie na uboczu jak obcą i nic nie wiem. Gdyby nie traf, nie dowiedziałabym się o twych kłopotach, że szukasz pracy, że niweczysz zdrowie i gotowaś wziąć byle jaką robotę raczej, jak zwierzyć się siostrze, mimo tego, że wiesz z jakąbym ci pomogła radością. To haniebne! Zraniłaś mnie! To brak szczerości! To brak przyjaźni! Ale nie ścierpię tego dłużej. Natychmiast sprowadzisz się do mnie i pozostaniesz aż do nowego sezonu!
Sylwja wstrząsnęła głową.
— Tak być musi, nie przecz! Posłuchajże, Sylwjo, gdyż nie przebaczyłabym ci. Nie wzbraniaj się, albo nie zobaczymy się w tem życiu.
Nie racząc nawet tłumaczyć ni wyjaśniać, Sylwja powtórzyła z upartym uśmiechem:
— Nie, nie, droga moja!
Lubowała się uniesieniem doprowadzonej do ostateczności Anetki, która gotowa była płakać, lub bić siostrę.
Przyszło jej na myśl, że wzburzenie Anetki zwiększa jej piękność, ale nie ustępowała. Szło jej o to, by okazać swą wolę.
Anetka powtarzała z twarzą purpurową od złości, nakazując, prosząc, piorunując.
— Zostań! Zostaniesz! Tak być musi. Skończona sprawa. Prawda, zostaniesz? Mów... mów!
Uparta dziewczyna odparła z uśmiechem, mogącym doprowadzić do rozpaczy:
— Nie, droga moja!
Anetka odskoczyła od niej.
— Tedy wszystko skończone! — krzyknęła.
Obróciła się plecami, podeszła do okna i zdawało się, że nie patrzy na Sylwję. Dziewczyna posiedziała chwilę, potem wstała i rzekła słodkim głosikiem:
— Do widzenia, Anetko!
— Bądź zdrowa! — odparła, nie obracając się. Niewiadomo coby się stało, gdyby uczyniła najmniejszy ruch. Płakałaby... krzyczała. Nie drgnęła jednak dumna, lodowata. Sylwja uczuła zakłopotanie i lekki niepokój, ale ubawiona sceną, wyszła i za drzwiami zagrała jej palcami na nosie.
Niebardzo była dumna (troszkę jeno może) ze swego dzielnego oporu, podobnie jak Anetka z uniesienia. Przyznała ze smutkiem, że niestety mosty spaliła i miast pozyskać zręcznie Sylwję, wygnała ją sama niemal. Że Sylwja nie wróci, pewną była, dylematem swym zamknęła jej drzwi domu. Nie mogła ich otworzyć Anetka, bo jakże po takiej deklaracji iść do Sylwji? Znaczyłoby to przyznać się do porażki, czego nie dozwalała duma, ani też słuszność sprawy, bowiem Sylwja postąpiła źle... Pójść, niesposób!
Szybkim ruchem włożyła na głowę kapelusz i poszła prosto do niej.
Sylwja wróciła przed chwilą. Zadumana, rozważała sytuację. Uznawała, że jest głupia, ale nie wiedziała co robić, gdyż ni na myśl jej nie przyszło ugiąć się woli siostry. W gruncie przyznawała jej słuszność, ale nie chciała ustąpić. Nie była obojętną na dostatki i to, co widziała u Anetki, pobudziło jej zazdrość (trudno bowiem uchronić się od tego uczucia, zwłaszcza gdy się ma młode ciało, pełne różnych pragnień, i wie się, że korzystałoby się ze szczęścia lepiej, niż ci, którym pieczone gołąbki wpadły same do gąbki). Nie będąc zazdrosną z natury, miała potrosze Anetce za złe, że jest bogatą, a usiłowania siostry naprawienia zła i uzyskania przebaczenia sprawiały jej przyjemność. Mimo to nie chciała jej przebaczyć. Wszystkiego tego nikt nie wyzna, każdy bowiem nosi w sobie dobrze skryte dwa, lub trzy małe potworki. Nie chwalimy się niemi, nie patrzymy na nie z pozoru, ale nikt się ich nie wyzbywa. Prędzej do tego już się przyznać mogła, że udaje pogardę dla luksusu, który ją pociąga, ale w gruncie rzeczy pogarda ta nie robiła jej wielkiej przyjemności i nie dawała pożytku. Nie, zaprawdę, Sylwji nie cieszyło zwycięstwo, gdyż odniosła je w dodatku na niekorzyść własną. Sytuacja jej nie była zbyt różowa i to pogarszało sprawę. Trudność znalezienia pracy wzrastała, mnóstwo bezrobotnych przymierało głodem, a oczywiście przedsiębiorcy z tego korzystali. Prócz tego zdrowie jej zaczęło szwankować, upały lipcowe, czuwanie po nocach, złe pożywienie i niezdrowa woda wywołały ataki dyzenteryczne, które ją bardzo osłabiły. W pokoiku swym, pod rozpalonym od słońca dachem, Sylwja siedziała przy zapuszczonych żaluzjach półnaga, daremnie szukając chłodnego przedmiotu, by na nim położyć dłonie. Myślała, jak dobrze byłoby w pięknym pałacu przy Quai de Boulogne, że zaś w braku czego innego dostatnio była wyposażona w ironję, bawiła się głupotą swoją. Ładnie się urządziła. W dodatku Anetka i ona były jednego w gruncie zdania. A teraz cóż... żadna nie ustąpi, to rzecz pewna!
I przekonana, że nie ustąpi, że zostanie głupią do końca, uniosła bladą górną wargę i zaśmiała się gorzko. Nagle posłyszała w kurytarzu impetyczne kroki Anetki. Poznała ją zaraz i zerwała się z krzesła.
Anetka wraca! Dobra dziewczyna! Nie czekała na nią, była lepszą! Anetka weszła, zarumieniona od impetu swego i gorąca. Nie wiedziała idąc, co czyni, ale atmosfera pieca ognistego, panująca w półciemnym pokoju, roznieciła na nowo jej gniew szalony. Zbliżyła się do Sylwji, która jej padła na szyje, ścisnęła rękami jej wilgotne od potu ramiona i nie oddając pocałunków, powiedziała z pasją:
— Zabieram cię... Ubieraj się... Nie gadaj nic!
Sylwja jednak zaczęła gadać, by nie stracić wprawy, udawała, że protestuje, ale nie opierała się. Anetka ubrała ją porywczo, wdziała jej trzewiki, zapięła bluzkę, szorstkim gestem wsadziła na głowę kapelusz, a czyniąc to, potrząsała nią, niby workiem. Sylwja powtarzała: nie, nie, nie, wydawała dla formy krzyki oburzenia, ale ten brutalizm zachwycał ją. Gdy Anetka skończyła, Sylwja ujęła jej obie dłonie, pocałowała i rzekła, śmiejąc się z uciechy:
— Pani burzo, nie mam innego sposobu, jak poddać się. Porywaj mnie!
Anetka ją porwała, chwyciła za ramię silną dłonią, niby obcegami, i wyprowadziła. Wsiadły w taksometr. Gdy przybyły, Sylwja powiedziała:
— Teraz mogę ci wyznać, że umierałam z ochoty!
— Czemuż byłaś tak uparta? burknęła uszczęśliwiona Anetka.
Sylwja ujęła jej dłoń i palcem wskazującym uderzyła się po wypukłem czole.
— Tyle w niem złości... prawda? – spytała Anetka.
— Zupełnie podobne do twego! — odparła, pokazując w zwierciadle czoła dwu uparciuchów.
Uśmiechnęły się do siebie.
— Wiemy, skąd się to bierze! — dodała Sylwja.
Pokój Sylwji czekał na nią oddawna. Jeszcze przed dowiedzeniem się o istnieniu Sylwji, Anetka miała go w pogotowiu dla przyjaciółki, którą posiąść mogła. Przyjaciółka nie zjawiła się, kilka razy zaledwo cień jej zamajaczył przelotnie. Stroniły od niej rówieśniczki, mimo szacunku i odczuwania wpływu, jaki wywierała, a czyniły to z roztropności, gdyż osobowość jej była zgoła odmienna, zachowanie zmienne, lodowate, to znów płomienne, ruchy impetyczne i dziwne u osoby zamkniętej w sobie, wreszcie coś niezwykłego, władczego w charakterze, co bezwiednie nieciło błyski i odstraszało, nawet w chwilach, kiedy ją przenikało żarliwe pragnienie pokory i wylania.
Sylwja pierwsza objęła w posiadanie klatkę przyjaźni. Stało się to, oczywiście, bez obawy i wiedziała dobrze, że może z niej wyjść, kiedy jej się spodoba. Anetka nie przestraszyła jej wcale. Nie zdziwił ją nawet jej pokój. Za pierwszą zaraz bytnością poznała po pewnych szczegółach wymyślnej serdeczności, oraz po zakłopotaniu pokazującej go Anetki, że tu się ulokuje.
Teraz będąc pokonaną, na swą korzyść, nie stawiała żadnego oporu. Osłabiona jeszcze po dyzenterji, poddała się z rozkoszą troskliwości psującej ją siostry. Wezwany lekarz stwierdził anemję i zalecił zmianę powietrza, pobyt w górach. Ale ani jednej, ani drugiej niespieszno było porzucać wspólnego gniazdka i, przymilając się do lekarza, wymogły na nim opinję, że ostatecznie w tej okolicy podmiejskiej powietrze jest równie dobre, a pod pewnym względem lepiej nawet, by Sylwja naprzód przyszła do sił w zupełnym spokoju, nim się znajdzie w ostrym górskim klimacie.
Sylwja mogła się tedy oddać lenistwu, co jej się dawno nie przydarzyło. Jakże rozkosznie było odespać wszystkie szalone noce, wszystkie godziny przeczuwane nad pracą, a najrozkoszniejszą rzeczą wydało jej się nie spać, ale spoczywać w miękkiej, pięknej pościeli, pławić się w niej całem, świadomem siebie ciałem i stopą szukać chłodnego miejsca na prześcieradle. Nadewszystko zaś marzyć... marzyć... Ach! Niezbyt daleko wybiegały te jej marzenia, krążąc wkółko, niby muchy po suficie. Nie kończyły się w nich nawet zdania. Powtarzały nikle jakąś historję, plan, czy wspomnienie z pracowni, lub fragment miłosny, a wreszcie obraz kapelusza. W połowie każdej z takich rzeczy wszystko znikało i grążyło się w stawie snu.
— Ależ Sylwjo! — protestowała sama przez sen. — Jakże możesz tak żyć. Wyjdź z tego stanu.
Otwierała jedno oko i, spostrzegłszy pochyloną nad sobą siostrę, czyniła wysiłki, by rzec (słowa nie chciały się formować):
— Obudź mnie, Anetko!
Anetka mówiła:
— Wstawaj, śpiochu! — śmiała się i potrząsała nią. Nieraz Sylwja udawała dziecko.
— O, droga matusiu, cóż się ze mną stało, żem taka śpiąca?
Wielka miłość Anetki przejawiała się w czułości macierzyńskiej. Siedząc na łóżku, patrzyła w tę ukochaną, przytuloną do jej łona głowę i wydawało jej się, że to jej własna córka. Sylwja poddawała się biernie, wyrzekając jeno czasem:
— Ach! Jakże trudno mi się będzie potem jąć pracy!
— Nie wrócisz do roboty!
— Ale cóż znowu! — buntowała się Sylwja. — Muszę!
Zbudzona natychmiast, odsuwała się od siostry, siadała w łóżku z włosami w nieładzie i spozierała ostro na Anetkę z miną podejrzliwą.
— Masz tobie! — wołała Anetka ze śmiechem. — Ona ciągle jeszcze myśli, że ktoś ją zatrzyma przemocą! Idźże sobie, dziewczyno, gdzie chcesz. Nikomu na tobie tak znowu nie zależy!
— Jeśli tak, zostaję! — odpowiadała na złość i wyciągała się na pościeli znużona wysiłkiem.
Jednakowoż leniuchowanie takie trwało kilka dni zaledwo. Nasycona snem, nie mogła potem wytrzymać w spokoju. Biegała po całych dniach z pokoju do pokoju napół ubrana, w pantoflach siostry, za dużych na jej bose nóżki, w jej peniuarze podwiniętym od dołu niby toga, z nagiemi ramionami i łydkami, i badała wszystko troskliwie. Nie miała wygórowanych pojęć o słowie „twoje“ (słowo „moje“ rozumiała znacznie lepiej), a że Anetka jej powiedziała: — Jesteś u siebie — przeto wzięła te wyrazy dosłownie. Wtykała wszędzie nos i próbowała wszystkiego. Chlapała się całemi godzinami w łazience, nie zostawiła kącika bez zlustrowania go, a Anetka zastała ją pewnego dnia nad swemi papierami, które zresztą rychło ją znudziły. Osłupiała ciotka przyjęła z poddaniem inwazję młodej sankiulotki, która, obejrzawszy wszystkie jej meble, poprzewracawszy wszystkie przedmioty, nagadawszy słodkich słówek właścicielce (śledzącej ze strachem każdy jej ruch), zostawiwszy po sobie ogromny nieład, ruszyła dalej, nie troszcząc się o starą pannę, zdumioną i zachwyconą.
Cały dom rozbrzmiewał teraz nieskończoną paplaniną, gadaniem bez sensu, ni końca. Przyjaciółki rozmawiały, rozmawiały i rozmawiały po całych godzinach i dniach bez względu na miejsce, czy kostjum, siedząc na poręczy fotelu, z grzebieniem w ręku, rozplatając włosy, przystając nagle na stopniu schodów w ubraniu kąpielowem, czy wreszcie rano, wychodząc nago z pod tuszu. Rozmawiały tak zapamiętale, że zapominały o spaniu, ciotka protestowała daremnie, pokaszliwała, stukała w sufit, one zaś, dusząc się od śmiechu, usiłowały stłumić swe głosy. Po pięciu minutach rozlegał się ponownie flecik Sylwji i słychać było okrzyki radości, lub oburzenia, wydawane przez Anetkę, nie mogącą się oprzeć chytrości siostry. Razu pewnego pukanie stało się wprost gniewnem, tedy musiały złożyć broń, ale minął jeszcze pewien czas, nim się rozebrały. Sypialnie sąsiadowały z sobą, drzwi były otwarte, obie przekraczały nieustannie granice swych terytorjów i rozmawiały to w spódnicach, to bez nich, i niezawodnie wiodłyby dalej dysputę z łóżka do łóżka, gdyby nie zdrowy sen młodości, kładący kres tej paplaninie. Jawił się nagle, rzucając się na nie niby jastrząb na kurczę, padały na poduszki wpół zdania z otwartemi ustami. Anetka miała sen ciężki, często niespokojny, burzliwy, pełen zwid, miotała się po pościeli, mówiła przez sen, ale nie budziła się. Sylwja spała lekko, zcicha chrapiąc (o czem mówić nie należało), budziła się, nadsłuchiwała rozbawiona bełkotania siostry, wstawała czasem i podchodziła do jej łóżka, patrząc na górę kołdry, podniesioną skurczonemi jej nogami. Anetka leżała nawznak w świetle lampki nocnej (spać nie mogła bez światła), a Sylwja śledziła na jej twarzy spokojnej, rozlanej potrochu, nieraz tragicznej, przejścia duchowe, wywołane snami. Nie mogła jej poznać często.
— Czyż to siostra moja, Anetka? — pytała i zbierała ją chętka zbudzić śpiącą objęciem za szyję i słowami: — Wilk idzie!
Zbyt pewną była obecności owego wilka, by czynić próbę, a mniej czysta, ale normalniejsza od swej niebezpiecznej przyjaciółki, igrała z ogniem, nie parząc się wcale.
Studjowały się wzajemnie przy ubieraniu i rozbieraniu, porównywując z zaciekawieniem. Anetka miewała czasem napady dzikiej skromności, z których śmiała się Sylwja, swobodniejsza i konsekwentniejsza pod tym względem. Często wydawała się Anetka zimną, niemal odpychającą, wybuchała bez przyczyny i płakała rzewnie. Niewiele, rzec można, zostawało z owej równowagi mieszkanki Lyonu, z której tak dumną ongiś była, a przytem, co najważniejsze, nie żałowała tego wcale.
Poufałość ich sięgała teraz daleko i niesposób jej całej wyrazić. Kochające się dziewczęta dochodzą, oczywiście, w zwierzeniach do rzeczy nader śmialych, zachowujących w ustach każdej pół-niewinny ton, których to spraw nie wolno powtarzać drugiej wyraźnie. W rozmowach ich przejawiały się różnice dwu natur. Jedna była amoralna, roześmiana, dobroduszna, spokojna, druga poważna, namiętna, niepokojąca, naładowana elektrycznością. Czasem zdarzały się starcia, bo Anetkę irytowała swoboda, łakomstwo i świadoma rozwiązłość, z jaką mówiła Sylwja o sprawach miłosnych. Śmiała w duszy, była powściągliwa w słowach, zdawało się, że boi się usłyszeć tego, co myśli. Zamykała się często niespodzianie na dwa spusty w dzikiem milczeniu, czego zgoła nie rozumiała. Sylwja rozumiała to lepiej i przez dwa tygodnie wspólnego życia poznała Anetkę dokładniej, niż Anetka znała siebie samą.
Umysłowo nie przekraczała poziomu przeciętnej dziewczyny z ludu paryskiego. Praktyczną była, świadomą wszystkiego, ale nie wyciągała wszystkich korzyści z tych zalet, gdyż często wolała iść za kaprysem własnym, pozatem zaś tkwiła w swojej sferze. Wszystko ją zajmowało, ale nic gruntownie, poza modę gruntu tego nie posiadającą. Nie sięgała poza przeciętność, nie dosięgała jej nawet często, o ile szło o obrazy, muzykę, czy książki, a Anetkę raził w niejednem jej gust. Spostrzegała to i mawiała:
— To prawda, jestem jeszcze wielki cham. Powiedz mi, co się nosi w świecie wyższym?
(Wyrażała się o obrazie, jak o kapeluszu).
— Powiedz mi, co trzeba podziwiać, a będę to czyniła równie dobrze, jak inni.
Nieraz nie była tak zgodliwą i staczała boje w imię jakiegoś bohatera fejletonowego, lub broniła nudnego romansu, uważając go za najszczytniejszy wyraz sztuki, czy uczucia. Skłoniła jednak siostrę do zajęcia się wartością artystyczną, a raczej zapowiedzią tejże wartości na przyszłość, mianowicie kinem, za którem szalała, a które Anetka, nie znając go, potępiała stanowczo.
Zdarzało się też, że, niezdolna odczuć piękna czytanej wspólnie książki, Sylwja pojmowała lepiej siłę pewnych ustępów, których przedziwna prawda odstręczała Anetkę, a to dlatego, że znała życie, ową księgę ponad wszystkie księgi. Nie czyta jej ten, kto chce. Każdy ją nosi w sobie, zapisaną od pierwszej do ostatniej kartki, ale chcąc ją zrozumieć, należy nauczyć się jej języka od srogiego mistrza, zwanego doświadczeniem. Sylwja bardzo wcześnie zaczęła lekcje, czytała tedy biegle, Anetka się spóźniła, ale nauka miała zato przeniknąć głębiej.
Niezmiernie upalne lato tego roku sprawiłlo, że w połowie sierpnia poschły liście drzew pięknego ogrodu, a Sylwja chwytała nocą w rozwarte usta chciwie każdy dech wiatru. Przyszła już do siebie, ale była jeszcze blada i nie miała apetytu. Zawsze jadała niewiele i chętnie poprzestałaby na porcji lodów, czy kilku owocach miast obiadu. Ale czuwała Anetka i gniewała się. Miała teraz sporo zajęcia, bowiem postanowiła nakoniec wyjazd w góry, odkładany z tygodnia na tydzień, z uboczną myślą, że się bez niego obejdzie. Chciała mieć siostrę wyłącznie dla siebie, na całe lato.
Udały się do pewnej miejscowości klimatycznej w kantonie Graubündten, znanej Anetce z dawnego pobytu, jako cichy i skromny zakątek starej Szwajcarji. Ale w ciągu lat kilku wszystko się zmieniło i znalazły się w wielkim, rojnym hotelu, pełnym służby i pretensji. Przez łąki wycięto drogi automobilowe, a z głębi lasu dolatywał zgrzyt elektrycznego tramwaju. Anetka chciała zaraz uciekać, ale były zmęczone długą podróżą w skwarze, nie wiedziały dokąd jechać, i miały też ochotę wyciągnąć się na łóżkach bez ruchu, bo mimo zmian, powietrze zachowało swą krystaliczną czystość. Sylwja ssała je, niby lody w Paryżu, zjadane rozkosznie z miseczki przekupnia wędrownego, pośród zgiełku ulicy. Powiedziały sobie, że zabawią dni kilka, aż miną upały, potem nawykły, pociągnięte urokiem miejsca.
Sezon był w pełni, match tenisowy ściągnął dziarską młodzież, czterech co najmniej narodowości, odbywały się bale i małe przedstawienia. Rój brzękliwy tłoczył się, flirtował i paradował. Anetka obeszłaby się bez tego, ale Sylwję bawiło to szczerze, a radość jej udzieliła się siostrze. Obie miały dobre humory i nie było powodu odpychać rozrywek przystojnych ich wiekowi.
Młode, wesołe, pociągające, każda na swój sposób, zgromadziły wokoło siebie niebawem mnóstwo osób. Anetka promieniowała pięknością, zmieniła się jeszcze bowiem na korzyść w środowisku sportu i w pełni słońca. Silna, zwinna, zamiłowana w chodzeniu i grach ruchowych, była w tenisie pierwszorzędną partnerką, o pewnem oku, elastycznych ruchach, a wprawna jej dłoń miotała błyskawiczne ryposty. Zazwyczaj powściągliwa w gestach, w momentach decydujących miała przedziwny rozmach i ciosy jej piorunowały. Zachwycona Sylwja klaskała w ręce, patrząc na jej grę, była dumną z siostry i podziwiała ją tem bardziej, że sama się czuła niezdolną do naśladowania. Nie nadawała się do gier sportowych ta wiotka paryżanka i nie miały dla niej wielkiego uroku. Za dużo wymagały ruchu, uznała tedy, że przyjemniej i roztropniej zostać spektatorką, ale nie marnowała wcale czasu.
Otoczona małym dworem królowała tak, jakby nic innego nie robiła przez całe życie. Sprytna dziewczyna podpatrzyła światowe damy i umiała wybrać to, co było trafne i łatwe do naśladowania. Z miną obojętną, rozkosznie roztargniona, bacznie śledząc wszystko uchem i okiem, nie traciła niczego. Najlepszym jej modelem była sama Anetka, którą kopjowała w licznych szczegółach, ale nadawała tej kopji różne warjanty, w pewnych wypadkach przechodząc nawet do czegoś wprost przeciwnego, mianowicie tam, gdzie szło o zamarkowanie wyrafinowanej perwersji, co stanowiło jedną więcej atrakcję. Okazywała więcej jeszcze inteligencji w nieprzekraczaniu granic terytorjum, po którem stąpała pewną stopą. Tutaj brylowała wprost zachowaniem, postawą i tonem, była pełną dystynkcji, urozmaiconej cieniem ekstrawagancji. Anetka śmiała się mimowoli, słysząc, jak wykłada swemu dworowi z zachwycającym tupetem to, czego się od niej dowiedziała dnia poprzedniego. Sylwja rzucała jej figlarne spojrzenie i śmiała się także. Nietrudno było ją, coprawda, w konwersacji zapędzić w matnię, bo mimo sprytu i doskonałej pamięci musiałaby zdradzić się z nieuctwem, ale nie dopuszczała do tego, pilnowała swych granic, a przytem umiała dobierać partnerów.
Byli to przeważnie młodzi sportowcy cudzoziemscy, Anglosasi i Rumuni, wrażliwsi na błąd gry, niż błąd wyrażenia. Pierwszym ulubieńcem małego kółka kobiecego był pewien Włoch, noszący dźwięczne nazwisko starej rodziny lombardzkiej (wymarłej od wieków zresztą, ale nazwisko, jak wiadomo, nigdy nie umiera). Był to typ, znany pośród modnej młodzieży, związany raczej z epoką, niż rasą, a składa się nań Amerykanin z Fifth Avenue i kondotjer Quatrocenta. Połączenie to wytwarza dość dostojne osobniki (operowe) pięknych chłopców, smukłych, prostych, dobrze zbudowanych, o okrągłych głowach i wygolonych twarzach, ciemnych włosach i płomiennych oczach, wydatnych, zdobywczych nosach, nozdrzach sinawych i grubych, mocnych szczękach. Tullio poruszał się elastycznie i wypinał pierś. W zachowaniu przebijało dostojeństwo, uprzejma kurtuazja i brutalizm. Był człowiekiem, któremu się oprzeć niesposób, a serca leżały pod jego stopami. Ale nie schylał się po nie, czekając, by mu je podano do ręki.
Dlatego może właśnie, że Anetka nie podała mu swego, zwrócił na nią pierwszą uwagę. Jako szampjon tenisu, ocenił w pełnej mierze fizyczne zalety silnej dziewczyny, a w rozmowie przekonał się, że mają też inne wspólne, sportowe upodobania, jak jazdę konną i żeglarstwo, uprawiane przez Anetkę z pasją, jak wszystko zresztą. Wielki nos jego wyczuł nadmiar energji, pełniący to ciało dziewicze, i uczuł pożądanie. Anetka dostrzegła tę żądzę, zraniło ją to, a podbiło jednocześnie. Silne potrzeby fizyczne, przez całe lata klauzurowane, rozpłomieniły się teraz pośród wspaniałego lata, w środowisku młodzieży myślącej jeno o użyciu, oraz w rozmachu gry. Ostatnie tygodnie spędzone z Sylwją, swawolne jej słowa, nadzwyczajna czułość, jaką przesiąkła, wszystko to zmąciło jej naturę, której istotę znała tak mało i niedokładnie. Dom źle był strzeżony przed atakiem zmysłów i po raz pierwszy Anetka poczuła ukąszenie namiętności płciowej. Zawstydziła się i rozgniewała, jakby dostała w twarz, ale pożądanie nie znikło. Miast cofnąć się, stawiła mu czoło chłodna, dumna, z drżącem sercem. On zaś, okrywając, jak zawsze, zupełną obojętnością żarłoczną chętkę, fascynującą go, rozgorzał tem więcej, że spostrzegł, iż go zrozumiała i stanęła mu wbrew. Rozpoczął się inny match, w odmienny sposób roznamiętniający. Przyszło do ciężkich zmagań, padły groźne ciosy, a nazewnątrz nie było nic widać. Kłonił się z uprzejmością samczą, by ją pocałować w rękę, a podczas gdy uśmiechał się z dumnym wdziękiem, ona czytała w jego oczach:
— Będziesz moją!
Bez drgnienia warg odparła:
— Przenigdy!
Sylwja śledziła pojedynek spojrzeniem rysia, bawił ją, a przytem nabrała ochoty wzięcia w nim udziału. Jakiegóż to? Nie wiedziała dobrze... Pragnęła się rozerwać... dopomóc Anetce... oczywiście. Chłopak był śliczny, Anetka także. Jakże upiększało ją każde silne uczucie! Ta duma jego płomienna, to czoło młodego byczka, gotującego się do walki, te fale nagłych rumieńców, ta nagła bladość. Sylwji zdawało się, że widzi dreszcze, przebiegające po jego ciele. Zapalił się do tej gry...
— Nic z tego, chłopcze... — mówiła – nic, nie zdobędziesz jej wbrew woli. Niewiadomo czy chce, czy nie! Zdecydujże się, Anetko. Jest twój, skończ z nim! Glupia dziewczyna, nie wie o niczem... Ano trzeba jej dopomóc.
Zaznajomili się, wychwalając razem Anetkę. Włoch był podbity naprawdę. Uradowana, z rozbłysłemi oczyma, Sylwja rozpływała się w zachwytach nad siostrą i czyniła to bardzo zręcznie. Równie zręcznie jednak uzbroiła się we wszystkie powaby swoje, a gdy raz zaczęła grę, nic jej już powstrzymać nie było w stanie. Daremnie mówiła sama:
— Teraz bądź rozsądna, dość tego, posuwasz się za daleko.
Temperament ją ponosił, musiała być mu powolną. To ją bawiło! Oczywiście, ten idjota zapalił się odrazu. O, jakże głupi są mężczyźni? Myślał, że wdzięczy się doń dla jego pięknych oczu... Coprawda, piękne to były oczy... Cóż teraz uczyni ryba, pośród dwu haczyków? Czyżby miał pretensję posiąść obie razem? Na którąż się zdecyduje? Dalejże, chłopcze, wybieraj!
Nie uczyniła nic, by mu wybór ułatwić, nie cofnęła się poza Anetkę, a Anetka nie ustępowała również. Od tej chwili czyniła instynktowne wysiłki, by usunąć Sylwję. Siostry kochały się czule, Sylwja była równie dumną z pochwał, oddawanych Anetce, jak Anetka z wrażenia, jakie czyniła Sylwja. Doradzały sobie wzajem, baczyły na szczegóły tualetowe. Wiedziały doskonale, jak kontrastowaniem podnosić wzajemne zalety, to też na wieczorkach hotelowych pociągały spojrzenia wszystkich. Ale właśnie, miast korzyści, spojrzenia owe wywoływały pomiędzy niemi rywalizację. Daremnie się broniły i tańcząc mimowoli szacowały wzajem sukcesy swoje, a zwłaszcza powodzenie u tego, który je zajmował, stanowczo dużo więcej, niżby były chciały... Zajmował je właśnie od czasu, kiedy nie wiedział, która go więcej zajmuje. Na widok zainteresowania się Tullia siostrą, zaczynała doznawać Anetka nieokreślonej przykrości. Obie tańczyły dobrze, a każda w inny sposób. Anetka starała się ile sił wziąć górę i w oczach znawców odnosiła zwycięstwo, ale mniej poprawna Sylwja oddawała się więcej danserowi, a w momentach, kiedy czuła, że ją Anetka obserwuje, stawała się wprost uwodzicielską. Tullio uległ i Anetka spostrzegła, że została opuszczoną. Przetańczywszy z sobą szereg tańców, Tullio i Sylwja wyszli, rozmawiając i śmiejąc się, na dwór. Była piękna noc letnia. Anetka nie mogła się powściągnąć i również opuściła salon. Nie śmiejąc iść za nimi w głąb ogrodu, umyśliła przynajmniej patrzeć na nich z oszklonej galerji u wnijścia i dostrzegła w istocie w alei pochyloną ku sobie i całującą się parę.
Zmartwienie to jednak było niczem wobec tego, jakie ją niebawem spotkać miało. Wróciła do siebie i usiadła w ciemności. Po chwili weszła Sylwja. Była ożywiona, krzyknęła, znajdując ją samą, bez światła, pogładziła jej ręce, ucałowała policzki i zasypała tysiącznemi, zwyczajnemi serdecznościami. Anetka powiedziała, że dostała nagle migreny, musiała tedy opuścić zabawę i spytała siostry, jak spędziła resztę wieczora, oraz czy była na przechadzce z Tulliem. Sylwja odrzekła z naiwną minką, że nie była i nie wie, co się z Tulliem stało. Dodała, że Tullio zaczyna ją doprowadzać do pasji, gdyż niecierpi zbyt pięknych mężczyzn, że jest płytki, nudny i głupawy potrochu. Powiedziawszy to, poszła spać, nucąc półgłosem walca.
Anetka spać nie mogła, Sylwja natomiast chrapała w najlepsze, nie wiedząc, jaką rozpętała burzę. Anetka była łupem demonów, to, co zaszło, stanowiło katastrofę i to podwójną. Sylwja była jej rywalką i Sylwja kłamala. Sylwja, jej ukochana siostra, jej radość i wiara...! Wszystko się zapadło. Nie mogła jej już kochać... Nie kochać? Czyż była to w stanie uczynić? O, jakże ta miłość zakorzeniła się w niej... głębiej niż sądziła...! Czyż jednak można kochać kogoś, kim się pogardza? Niczemby była jeszcze zdrada siostry... gorsza rzecz to to... no, cóż? Szło o tego człowieka, którego Anetka nie szanowała, nie kochała... a pokochała teraz... nie, nie... którego pożądać zaczęła. Zazdrość i duma gorączkowo domagały się, by za każdą cenę odebrała go tamtej, lub przynajmniej nie dała go sobie tamtej wydrzeć („tamta“, oto czem się stała Sylwja dla siostry!...)
Ni na godzinę tej nocy nie zmrużyła oka. Pościel parzyła jej ciało. Z drugiego łóżka dolatywał cichy szmer snu istoty niewinnej.
Gdy się znalazły rankiem oko w oko, Sylwja spostrzegła zaraz, że wszystko ma się inaczej, i nie mogła odgadnąć przyczyny. Anetka miała oczy podkrążone, była blada, twarda, dumna, ale przedziwnie piękna (piękniejsza i brzydsza jednocześnie, jakgdyby na jakiś apel podniosły głowy wszystkie tajne moce jej duszy). Zbrojna w pychę, zimna, wroga, zamknięta w sobie, patrzyła i słuchała Sylwji paplającej jak zwykle głupstwa, oddała jej ledwo: dzień dobry i wyszła z pokoju... Szczebiot Sylwji urwał się wpół słowa. Wyszła również i ujrzała Anetkę schodzącą na dół...
Teraz zrozumiała. Anetka spostrzegła Tullia, siedzącego w hallu, i najkrótszą drogą podeszła prosto do niego. I on zrozumiał, że sytuacja doznała zmiany. Ona siadła przy nim i zaczęli rozmawiać o rzeczach banalnych. Trzymając sztywno głowę, patrzyła przed się, pogardliwie unikając jego oczu. Ale nie miał wątpliwości, że wpija w niego wzrok. Spojrzenie to, skryte pod niebieskawemi powiekami, pytało:
— Czy chcesz mnie?
Zadowolony, opowiadał jakąś głupią historyjkę, patrząc na swe paznokcie, a jednocześnie badał z pod oka, niby tygrys, jej ciało i nabrzmiałe piersi. Pytał w milczeniu:
— Więc i ty chcesz?
— Chcę, byś mnie chciał! — odrzekły jej oczy.
Sylwja nie wahała się ni chwili. Okrążywszy hall, zbliżyła się, wzięła krzesło i usiadła pomiędzy Anetką a Tulliem. Irytacja Anetki przejawiła się spojrzeniem, jedynem spojrzeniem, ale starczyło, był to strzał pogardy prosto w oczy go Sylwji. Powieki jej zadrgały, udała, że nie widzi, ale najeżyła się, niby kotka pod wpływem prądu elektrycznego. Uśmiechnięta czekała sposobności, by ugryźć. Anetka ignorując obecność siostry, nie licząc się z jej słowami, rozmawiała ponad jej głową z zażenowanym Tulliem, czasem też, zmuszona jej słuchać, podkreślała uśmiechem, lub słowem ironicznem ten i ów z rozlicznych błędów językowych, zdobiących dyskurs, których wyplenić z ogródka swego dotąd, mimo swej zręczności, nie mogła mała plebejka. Śmiertelnie zraniona Sylwja przestała widzieć przed sobą siostrę i myśląc jeno o rywalce, mruknęła:
— Odpłacę ci z nawiązką!
Wzniesiona wgórę warga jej drgnęła i w myśl zasady: ząb za ząb, oko za oko... nie, dwoje oczu za jedno... rzuciła się w bój. Jakże nierozważną była Anetka! Sylwja nie krępowała się, jak ona, dumą, a każda broń była jej dobrą. Anetka, opancerzona pychą, uważałaby się za zdegradowaną, gdyby Tullio dostrzegł cień jej pożądania. Sylwję nie obchodziły wcale te skrupuły i postanowiła zagrać mu piosenkę najbardziej pochlebną.
— Co wolisz? — pomyślała. — Czy dostojną pogardę, czy miły podziw?
Znała mężczyznę, owo pyszne zwierzę, a Tullio specjalnie lubił kadzidło. To też dała mu go do syta. Naiwnie, bezwstydnie i z całym spokojem, wyuzdana dziewczyna zaczęła wyliczać doskonałości młodego Gattamalaty z Palace-Hotelu, dotyczące ciała, ducha i stroju. Położyła zwłaszcza nacisk na stroju, gdyż jak sądziła, na tem mu najbardziej zależeć musiało. Lubił hołdy wszelakie, to pewne, ale nikt mu nie mówił, że jest piękny, zaś zalety ducha gwarantowało wielkie jego nazwisko. Ale strój stanowił dzieło osobiste, tedy musiał być wrażliwy na opinję wytrawnej paryżanki. Sylwja lustrowała go od stóp do głowy okiem znawczyni, ubawiona niektóremi dowodami naiwności i zamiłowania jaskrawizny, a Anetka rumieniła się ze wstydu i złości. Podstęp siostry wydał jej się tak ordynarnym, że spytała w duchu:
— Czyż możliwe, by to zniósł?
Ale zniósł wyśmienicie i nawet rozanielił się poprostu. Przeszedłszy stopniowo z pomarańczowej krawatki, do fioletowego paska i skarpetek złotozielonych, Sylwja zamilkla, przyszła jej bowiem doskonała myśl. Zachwycając się wykwintnemi nogami Tullia (z których był bardzo dumny), pokazała swoje, w istocie prześliczne. Z kokieterją podlotka odkryła nogę po kolana i zbliżyła do jego nogi, niby to porównując, potem zaś zwracając się do Anetki, rozpartej z pogardliwą miną w swem rocking-chair, powiedziała z rozkosznym uśmiechem:
— Pokaż też i swoje, droga moja!
Błyskawicznym ruchem odsłoniła je, ukazując kostki, łydki i całe nieco ciężkie kolumny nóg Anetki. Trwało to ledwo dwie sekundy, Anetka wyrwała spódnicę z jej pazurów, które cofnęły się zadowolone, bowiem Tullio widział, co trzeba.
Nie poprzestając na tem, przez cały ranek wymyślała różne sposoby porównań, niby to mimowolnych, na których jednak nie najlepiej wychodziła Anetka. Pod pozorem zasięgnięcia opinji Tullia co do bluzki, kołnierzyka, czy szarfy, zwracała umiejętnie jego uwagę na to, co było u niej piękne, a co mniej pięknem było u siostry. Anetka drżała, udawała, że nie słyszy, a trzymała się siłą mocy, by jej nie zadławić. Sylwja z niezrównanym powabem posyłała jej całusa po każdem świństewku, czasem jednak krzyżowały się ich wejrzenia.
Anetka mówiła: — Gardzę tobą!
Sylwja odpowiadała: — Ha, trudno, ale on mnie kocha jedynie!
— Nie! Nie! — wołała Anetka.
— Tak! Tak! — odpowiadała Sylwja.
Zamieniały prowokujące błyski oczu.
Anetka nie mogła długo ukrywać urazy pod uśmiechem, niby węża wśród kwiatów. Gdyby trwała na stanowisku dłużej, byłaby wybuchła krzykiem. Wstała tedy nagle i zostawiła Sylwji pole. Odeszła z podniesioną głową, rzucając jej ostatnie spojrzenie szyderstwa, przekorne zaś oczy Sylwji odpowiedziały:
— Pokaże się, kto będzie górą!
Nazajutrz i dni następnych walka potoczyła się dalej, a patrzyła na nią galerja rozbawionych widzów, bowiem goście hotelowi zauważyli, co się dzieje. Dwadzieścia par oczu spozierało z ukrycia, czyniono nawet zakłady, obie zaś rywalki, nadto zajęte grą swoją, przestały zwracać uwagę na grę innych.
W gruncie rzeczy nie była to już dla nich gra. Sylwja rozpaliła się równie jak Anetka, demon zmącił i wzburzył ich zmysły. Triumfujący z sukcesu Tullio nie potrzebował podniecać ognia. Był naprawdę piękny, nie brak mu było sprytu, a sam gorzał pożądaniem, które wzbudził. Wart był zdobycia i wiedział o tem doskonale.
Siostry-nieprzyjaciółki schodziły się co wieczór w swych pokojach. Nienawidziły się, udając jednak, że nic o tem nie wiedzą. Sąsiadując w łóżkach nocą, nie mogłyby wytrwać w tej sytuacji, gdyby sobie nie powiedziały, że należy unikać publicznego skandalu. Starały się wracać i wychodzić o różnych porach, unikać rozmów i udawać, że się nie widzą. Gdy to było niemożliwe, mówiły sobie obojętnie dzieńdobry i dobranoc, jakby nic nie zaszło. Najlojalniej byłoby i najrozsądniej rzecz wyjaśnić, ale nie chciały tego uczynić i nie mogły. Namiętność w kobiecie usuwa z widowni lojalność i rozsądek.
Namiętność Anetki stała się dla niej trucizną. Tullio, korzystając ze swej przewagi, pocałował ją w usta gwałtownie pewnego wieczora, na zakręcie drogi. Dumna dziewczyna nie broniła się, a fakt ten rozpętał w niej burzę zmysłów. Upokorzona i wściekła walczyła z nią, ale nie umiała się bronić, tem więcej, że po raz pierwszy objęła ją ta fala. Nieszczęsne są serca zbyt dobrze strzeżone. Gdy się zjawi namiętność, najczystsze jest najbezbronniejszem...
Pewnej nocy wydało się żartej bezsennością Anetce, że nie śpi, gdy tymczasem zasnęła. Widziała się w łóżku, z oczyma otwartemi, ale bez możności ruchu, jakby była związana. Wiedziała, że Sylwja udaje jeno, że śpi, a niebawem ma nadejść Tullio. Po chwili usłyszała skrzyp posadzki w kurytarzu, oraz ostrożne, skradające się kroki. Ujrzała, jak Sylwja podnosi głowę z poduszki, spuszcza nogi, wstaje i podchodzi do otwierających się właśnie drzwi. Anetka chciała też wstać, ale nie mogła. Jakby to posłyszała, Sylwja obróciła się, przystąpiła do jej łóżka, spojrzała i pochyliła się, by lepiej widzieć. Nie wyglądała zgoła jak Sylwja prawdziwa, nie była do niej podobna, a jednak była Sylwją i śmiała się, złośliwie odsłaniając dziąsła. Miała długie, czarne włosy, proste, twarde i sztywne, które w pochyleniu opadały na twarz Anetki, wciskając się w jej oczy i usta. Czuła na języku smak tej ordynarnej grzywy i odór jej gorący. Twarz rywalki zbliżała się coraz to bardziej, wreszcie Sylwja odkryła kołdrę i weszła. Anetka uczuła twarde kolano na swem biodrze. Dławiło ją w gardle. Sylwja miała nóż, a ostrze jego dotknęło gardła ofiary, która broniła się, wrzeszcząc... Znalazła się w ciszy pokoju, na rozburzonem łóżku. Sylwja spała spokojnie. Anetka słuchała, wstrzymując bicie serca, owego ukojnego oddechu siostry, a przytem drżała z nienawiści i strachu...
Nienawidziła... Kogóż to... a kogo kochała? Surowo sądziła Tullia, nie szanowała go, bała się nawet i nie miała doń żadnego zaufania. A mimo to gotową była dla tego człowieka, nieznanego przed dwoma tygodniami i który był jej niczem, nienawidzić tę, która była jej siostrą, którą kochała najgoręcej... tę, którą kochała dotąd... (nie... tak... której nigdy kochać nie przestała). Oddałaby natychmiast człowiekowi temu resztę swego życia. Ach... jakże to możliwe, jak możliwe?...
Strach ją ogarnął, ale mogła jeno stwierdzić potęgę szaleństwa. W pewnych chwilach błysk zdrowego sensu, poryw ironji, nawrót fali dawnego przywiązania do Sylwji unosił jej głowę ponad prąd. Ale starczyło spojrzenia zazdrosnego, widok Tullia szepcącego z Sylwją, by zapadła zaraz w toń.
Najwyraźniej cofała się w walce i dlatego to właśnie namiętność wzrastała. Była niezręczna, nie umiała skrywać ran zadanych swej godności. Tullio, dobry władca, zgodziłby się nie czynić wyboru i rzucić obydwom chustkę. Sylwja podniosłaby ją zaraz, bez żadnych fochów, rezerwując sobie na potem wyuczenie Tullia, by tańczył, jak mu zagra. Nic sobie nie robiła z tego, że ten Don Juan uszczknie zapewne parę jagódek z winnicy Anetki. Nawet gdyby się to jej nie podobało, nie okazywałaby niezadowolenia. Wszakże można udawać... Anetka była do tego niezdolna, nie uznawała podziału i zbyt jasno podkreślała, jaką czuje odrazę do podwójnej gry Tullia.
Tullio stał się wobec niej chłodniejszy. Owa powaga namiętności była mu nie na rękę, nudziła go. Można brać czasem miłość serjo, ale nadmiar
uczyniłby z niej zadanie, gdy ma pozostać jeno przyjemnością. Wyobrażał sobie namiętność pod postacią primadonny, która, skończywszy swą wielką kawatinę, zwraca się do publiki z wyciągniętemi ramionami i składa ukłon. Namiętność Anetki nie znała publiki, grała ona jeno dla siebie, przeto grała źle...
Była nadto prawdziwa, zbyt naprawdę namiętna i nie mogła się przystosować, poprawić, wystylizować rysów swych codziennych przejść, utrapień i niedoskonałości, jak to czyni każda rozsądna kobieta, kilka razy na dzień, zmazując je, lub łagodząc. Nie wyglądała także teraz korzystnie, brzydła nawet w miarę odczuwania porażki.
Sylwja triumfowała i pewna wygranej, spoglądała na pogrążoną siostrę z ironją, pełną zadowolenia, zaprawną odrobiną złośliwości, a także, politowania...
— Masz co ci się należy! — myślała. — Tegoś sama przecież chciała, czemuż się tedy boczysz? Masz minę obitego psa...
Chwilami miała ochotę pobiec do niej i objąć serdecznie w ramiona, ale za lada zbliżeniem Anetka stawała się tak wroga, że dotknięta tem Sylwja obracała się do niej plecami, mrucząc:
— Nie chcesz, moja droga? I owszem. Rób co ci się podoba, mniejsza z tem! Każdy sobie rzepkę skrobie. Jeśli ta idjotka cierpi, to jej własna wina, czemuż zachowuje się zawsze tak śmiesznie serjo?
(Wszyscy byli tego samego zdania).
Anetka wycofała się wkońcu z walki. Sylwja z Tulliem organizowała przedstawienie żywych obrazów, w których miała ukazać wszystkie swe powaby i kilka innych w dodatku. (Ta mała czarownica paryska umiała przy pomocy kilku szmatek przeistaczać się ciągle, tworzyć sobowtóry, piękniejsze jeszcze od oryginału, które jednak razem wzięte czyniły oryginał stokroć pożądańszym). Klęskę poniosłaby Anetka, chcąc na tym terenie walczyć z siostrą. Wiedziała o tem i, uznając się zgóry za pobitą, usunęła się od udziału pod pozorem niedyspozycji, co zresztą uzasadniał jej wygląd obecny. Tullio nie nalegał wcale. Zrezygnowawszy, uczuła atoli natychmiast żal, że wyzbyła się wszelkiej broni. Walka beznadziejna nawet, mieści w sobie nadzieję. Teraz musiała zostawić Sylwję sam na sam z Tulliem przez część dnia. Umyśliła tedy brać udział w każdej próbie, by im przeszkadzać. Ale stało się przeciwnie, podniecała ich jeno. Ta bezczelna dziewczyna powtarzała na złość po dziesięć razy scenę porwania zemdlonej odaliski przez korsarza bajronowskiego, który błyskał oczyma, zgrzytął zębami, miał ruchy demoniczne, kocie i gotów był rzucać się, niby rozżarty jaguar. Grał swą rolę, jakby chciał cały Palace-Hotel spalić i wymordować. Sylwja ze swej strony starczyła za dwadzieścia tysięcy hurys, drapiących po brodzie proroka w raju.
Nadszedł dzień przedstawienia. Anetka siedziała w ostatnim rzędzie, na szczęście zapomniana przez rozentuzjazmowaną publiczność. Nie mogąc dotrwać do końca, wyszła storturowana, z płonącą głową. Czuła gorycz w ustach. Przeżuwała cierpienie swoje, wzgardzona namiętność żarła jej wnętrzności.
Szła przez łąki, otaczające hotel, ale nie była w stanie odejść daleko i krążyła ciągle wokół płonącej światłem sali. Słońce zaszło, zapadł mrok. Instynktem zwierzęcym kierowana, śledziła zazdrośnie te drzwi, któremi zapewne wyjdą oboje, małe drzwiczki, pozwalające aktorom dostać się do magazynu kostjumów w skrzydle gmachu, bez przechodzenia przez salę. Wyszli też rzeczywiście i, nie oddalając się bardzo, przystanęli na pociemniałej już łące. Skryta za kępą drzew, Anetka słyszała rozmowę i nieustanny śmiech Sylwji.
— Nie, nie tej nocy! — mówiła.
Tullio nalegał.
— Dlaczegoż to?
— Przedewszystkiem chcę się wyspać.
— Dużo jeszcze zostanie czasu na sen!
— O, nigdy mi nie za wiele snu!
— Więc dobrze, jutro w nocy?
— Ani jutro, ani następnych. Zresztą w nocy nie jestem sama. Śledzi mnie ktoś i pilnuje.
— Więc wszystko na nic?
Na to odrzekła, wijąc się od śmiechu, wyuzdana Sylwja:
— Ależ ja się nie boję dnia, wcale! Czyżbyś się go pan obawiał?
Anetka nie była w stanie słuchać dalej. Ogarnął ją wstręt, wściekłość, ból i pobiegła przez pola, osłonione ciemnością nocy. Może usłyszeli odgłos jej szaleńczego biegu i szelest gałęzi, które potrącała, jak uciekające w popłochu zwierzę. Nie troszczyła się tem wcale, było jej to obojętne, uciekała, uciekała coraz dalej, nie wiedząc, dokąd zmierza. Biegła, jęcząc i nie widząc nic przed sobą, biegła pięć minut, dwadzieścia minut, godzinę całą... nie mogła liczyć czasu. Wreszcie potknęła się o jakiś korzeń i padła jak długa, uderzając głową w pień drzewa. Zaczęła krzyczeć i wyć, przyciskając do ziemi usta, jak ranne zwierzę.
Wokoło niej była noc, niebo bez księżyca, bez gwiazd, czarne, ziemia niema, bez tchnienia, bez brzęku owadów, martwa. Lekko jeno szemrał strumień po kamykach, u stóp sosny, o którą uderzyła czołem, i zdala dolatywał od gardzieli skalnej, dominującej nad doliną, łomot górskiego potoku. Jęk ten łączył się z jękiem zranionej kobiety i zdał się być wiekuistym lamentem ziemi.
Jak długo krzyczała, nie myślała o niczem, ciałem jej wstrząsało konwulsyjne łkanie. Spadł ciężar, którego brzemię gniotło ją od tylu już dni. Umysł milczał. Wreszcie wyczerpana, przestała jęczeć, a ból i myśl wróciły zaraz. Anetka uświadomiła sobie, jak jest samotna, opuszczona i zdradzona. Myśl nie wychodziła poza ten krąg, nie miała sił zgromadzić rozproszonej trzody, nie miała nawet siły wstać. Leżała na ziemi bezwładna. Ach, gdybyż ziemia przyjąć ją chciała w siebie!... Tętniący potok górski mówił i myślał za nią, chłodził i obmywał jej ranę.
Po jakimś czasie (musiał to być długi czas) prostracji i bólu, Anetka podniosła się, zbolała. Kontuzja czoła dokuczała jej bardzo, a ten ból fizyczny odwrócił jej myśl od moralnego, sprawiając ulgę. Zanurzyła w wodzie podrapane dłonie i ochłodziła niemi zranione, palące czoło. Siedziała, przykładając mokre ręce do czoła i oczu, a ciało jej przenikał zamróz lodowy. Oddalała się zwolna od cierpienia swego, oczy obce patrzyły na jęki cierpienie, zatracając coraz to bardziej sens tych uniesień. Myślała:
— Pocóż to? Naco? Czyż warto?
Potok górski dudnił z oddali:
— Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo... wszystko daremne, wszystko jest niczem...
Anetka uśmiechnęła się gorzko, litośnie:
— Czegóżem chciała? Już sama nie wiem! Gdzież jest owo wielkie szczęście? Niech je bierze, kto chce! Nie sprzeciwię się...
Potem nagle zaczęły wracać niby fale obrazy owego szczęścia, którego mimo wszystko pożądała, i gorące tchnienia tych żądz, które ogarnęły i ogarniać będą długo jeszcze jej ciało, choć rozum je negował. Śladem wyżłobionym ich ostrogą wlokły się uniesienia żalu. Wytrzymała ich atak zgięta, milcząca, jakby tłuczona skrzydłami przelatującego wichru. Potem, podnosząc głowę, rzekła głośno:
— Nie mam racji... Sylwji należy się więcej miłości... tego wymaga sprawiedliwość... nadaje się lepiej do kochania. Jest piękniejsza, wiem to i kocham ją, kocham za to właśnie, iż taką jest. Powinnam się tedy radować jej szczęściem. Jestem egoistka. Ale czemuż, ach czemuż kłamała. Boli mnie to tylko, mniejsza o resztę! Czemuż mnie oszukała? Czemuż nie wyznała szczerze, że go kocha? Czemuż zachowuje się, jak wróg? Ach, jest w niej pozatem dużo cech, którychbym widzieć nie chciała, dużo rzeczy nieczystych, niedobrych, niepięknych... Ale to nie jej wina. Czyż wiedziała co czynić? Jakież to życie wiodła od młodości? Czyż mam prawo czynić jej wyrzuty? Czyż byłam szczerą? Czyż sama jestem czystsza? Czyż tego samego nie było we mnie... czyż tego niema dotąd? Wiem, że tkwi, że jest...
Westchnęła znużona, potem rzekła:
— Dość tego! Trzeba skończyć! Jestem starsza, a mimo to bardziej szalona! Niechże Sylwja będzie szczęśliwa! Ale powiedziawszy dość tego, siedziała jeszcze chwilę bez ruchu, wsłuchując się w ciszę, marząc i gryząc końce podrapanych palców. Potem westchnęła, wstała bez słowa i ruszyła zpowrotem.
Wracała nocą. Księżyc miał się ukazać, wschód był jeszcze daleki, ale czuło się, że nadchodzi i zaraz wynurzy się z toni przepastnych ciemności. Słabe jaśnienie brzeżyć zaczęło krawędź szczytów i przełęczy otaczających dolinę, a z minuty na minutę coraz to wyraźniej zarysowywały się ich czarne sylwety na jaśniejącem tle. Anetka szła, nie spiesząc się, chwytając w pierś, coraz to normalniej oddychającą, zapach skoszonych łąk.
W ciemni i dali drogi posłyszała nagle szybkie kroki. Zabiło jej serce. Przystanęła. Poznała, kto idzie, potem ruszyła prędzej na spotkanie. Posłyszano ją zprzeciwka, a niespokojny głos zawołał:
— Anetko!
Nie odpowiedziała, bo nie mogla skutkiem wzruszenia. Przeniknął ją prąd radości, zmywając resztki bólu, unosząc wszystko. Nie odpowiedziała, ale przyspieszyła kroku i szła coraz to prędzej. Tamta biegła teraz, powtarzając głosem przepojonym trwogą:
— Anetko!
Zjawiła się mała, niewyraźna postać na tle fosforescencji świetlnej, dobywającego się z poza czarnych murów skalnych, księżyca. Anetka zawołała:
— Droga moja!
Rzuciła się naprzód, wyciągając ramiona.
W pośpiechu tęsknoty uderzyły o siebie ciałami. Objęły się w ramiona. Usta zaczęły się szukać i spotkały...
— Moja Anetko!
— Moja Sylwjo!
— Najdroższa!
— Ukochana!
Ręce ich szukały w ciemności policzków, włosów, gładziły kark, szyję, ramiona, brały wzajem w posiadanie skarb straconej przyjaźni.
— Droga moja! — zawołała Sylwja, dotykając obnażonych ramion przyjaciółki. — Nie masz płaszcza, widzę, nie masz się czem okryć.
Anetka spostrzegła teraz dopiero, że jest w sukni wieczorowej i przejął ją dreszcz. Zadrżała.
— Szalona jesteś, szalona! — zawołała Sylwja, otulając ją szczelnie swą peleryną, a ręce jej ślizgające się wzdłuż całego ciała stwierdziły stan rzeczy. — Suknia podarta? Cóżeś robiła? Co się z tobą działo? Włosy roztargane na policzkach. A tu, cóż to masz na czole? Anetko, tyś upadła!
Anetka milczała. Stała bezwładnie, z ustami na ramieniu Sylwji i płakała. Sylwja posadziła ją przy sobie na wzgórku, przy drodze. Księżyc przekroczywszy wreszcie zaporę gór, oświecił skaleczoną w czoło Anetkę, którą Sylwja okrywała pocałunkami.
— Powiedz mi, coś robiła? Powiedz, co się stało? Skarbie mój, mała moja, zaniepokoiłam się o ciebie, nie zastawszy nikogo w pokoju twym. Szukałam wszędzie i szukam cię od godziny. Czułam się tak nieszczęśliwą i bałam się strasznie... powiedzieć nie mogę, jak się bałam! Czemuż wyszłaś, czemuś uciekła?
Anetka nie chciała odpowiadać.
— Nie wiem — szepnęła po chwili — czułam się nieswojo, przeto chciałam... przejść się... odetchnąć...
— Nie, nie mówisz prawdy! Anetko, wyznaj wszystko! — pochyliła się nad nią i spytała ciszej: — Powiedz, może to przez niego... przez tego...
Anetka przerwała:
— O, nie, nie!
Ale Sylwja nalegała:
— Nie kłam! Powiedz prawdę, powiedz swej siostrzyczce... prawda, że to z jego powodu?
Anetka otarła oczy i spróbowała się uśmiechnąć.
— Nie, zaręczam ci... Trochę mi było przykro, przyznaję... głupia byłam! Ale już wszystko skończone! Cieszę się, że on cię kocha!
Sylwja podskoczyła, uderzyła w ręce ze złością i zawołała:
— A więc przez niego! Otóż wiedz, że ja go wcale nie kocham, nie kocham tego bydlaka!
— Kochasz go!
— Nie, nie, nie!
Sylwja skakała po drodze.
— Bawiło mnie wodzić go za nos, robiłam sobie zeń żarty, ale jest mi niczem, niczem w porównaniu z tobą... Ach, pocałunki wszystkich mężczyzn nie warte jednej łzy twojej...
Anetka zadrżała ze szczęścia:
— Czyż to prawda? — spytała.
Sylwja rzuciła jej się w ramiona.
Gdy się nieco uspokoiły, Sylwja powiedziała Anetce:
— Przyznaj teraz, że i ty go kochałaś!
— I ty? A widzisz, Sylwjo, sama przyznajesz, żeś go kochała!
— Nie, przysięgam, zabraniam ci... nie chcę o tem słyszeć słowa! Rzecz skończona i basta.
— Skończona! — powtórzyła Anetka.
Wracały drogą skąpaną w świetle księżyca, uśmiechając się do siebie, zachwycone tem, że się odnalazły.
Nagle Sylwja przystanęła i, wytrząsając pięścią księżycowi, krzyknęła:
— A, bydlę jakieś... porachuję ja się z tobą!
Młodość nie traci nigdy swych praw, przeto wybuchnęły obie śmiechem, rozbawione tą pogróżką.
Wiesz co musimy uczynić? — powiedziała zapamiętale Sylwja. — Oto spakujemy manatki, natychmiast po powrocie, a jutro, jutro rano uciekamy pierwszym pociągiem. Gdy przyjdzie na śniadanie, nie zastanie nikogo. Ptaszki uciekły... To dopiero będzie... Ha, ha, ha, (parsknęła). Prawda, zapomniałam powiedzieć... Wyznaczyłam mu schadzkę na dziesiątą tam, w lesie, na górze... Będzie za mną biegał przez całe pół dnia...
Śmiała się w najlepsze, a Anetka jej wtórowała. Bawiły się doskonale, wyobrażając sobie minę Tullia, oszukanego i wściekłego. Szalone dziewczęta. Troski ich były już daleko.
— Wszystko dobrze ozwała się wreszcie Anetka — ale jakże możesz się w ten sposób kompromitować, droga Sylwjo?
— Ba! — odparła lekkomyślna dziewczyna. — Cóż mi to szkodzi? Ja przecież nie zaliczam się do towarzystwa! Tak, – dodała, otrzymawszy od Anetki lekkiego klapsa w ucho — powinnabym uważać potrochu na siebie, od kiedy zostałam twoją siostrą... Przyrzekam, że uczynię co w mojej mocy... Ale przyznaj, staruszko, że ty niewiele lepiej zachowałaś się ode mnie!
— To prawda! — uderzyła się w piersi Anetka. — Chwilami wydaje mi się nawet, że byłam gorsza... Ach, — dodała, tuląc się silniej do siostry — cóż to za dziwna rzecz to serce. Nigdy niewiadomo, co w nim się zbudzi i gdzie poniesie...
— Tak! — przyznała Sylwja, ściskając ją. — I dlatego właśnie cię kocham, że twe serce ponosi cię tak często i tak daleko!
Zbliżyły się do hotelu, którego dachy lśniły w promieniach księżyca. Sylwja otoczyła ramieniem szyję Anetki i szepnęła jej w ucho tonem niezwykle poważnym:
— Starucho moja! Nigdy nie zapomnę, ile przecierpiałaś tej nocy, ilu doznałaś strasznych przejść z mojej winy, tak, tak, nie zaprzeczaj... Miałam to czas rozważyć, biegając w poszukiwaniach za tobą, drżąc z obawy, że może stało się jakieś nieszczęście. Gdyby to zaszło... ach... Cóżbym uczyniła... nie wróciłlabym już chyba nigdy do domu!
— Droga moja! zawołała wzruszona Anetka. — Nie ponosisz winy, nie mogłaś wiedzieć, ile mi sprawiasz bólu.
— Wiedziałam doskonale! Wiedziałam, że cię ranię, a nawet... słuchaj, Anetko... sprawiało mi to wielką radość.
Anetka pomyślała, z dreszczem w sercu, że ona też przed chwilą była w takim nastroju, iż przyjemność sprawiłby jej widok cierpień Sylwji, że gotowa była ją dręczyć okrutnie. Powiedziała jej to i objęły się silniejszym jeszcze uściskiem.
— Cóż to jest, cóż to znaczy? — pytały się wzajem, zawstydzone, przybite, ale uspokojone myślą, że się niczem nie różnią.
— To znaczy miłość! — rzekła Sylwja.
— Miłość! — powtórzyła mechanicznie Anetka i dodała z przerażeniem: — Więc taką być musi miłość?
— I wiedz jeszcze, — pouczała Sylwja — że gdy się raz zacznie, niema żadnej rady...
Anetka zaprotestowała energicznie, oświadczając, że nie chce już nigdy kochać.
Sylwja ją wyśmiała, ale Anetka powtórzyła wielce poważnie:
— Nie chcę! Nie nadaję się do tego!
— Acha! — odparła, śmiejąc się Sylwja. — Nic z tego, biedna Anetko! Ty właśnie będziesz kochała przez całe, całe życie, aż do śmierci!
Zaczął się październik szary i ciepły. W powietrzu zmilkly wszystkie szmery. Padał deszcz zwolna, jakoś prosto, nie spiesząc się, nie siekąc. Z mokrej ziemi szedł zapach gorący, zmysłowy, niosąc woń dojrzałych owoców, w piwnicach schowanych, i winogradu w tłoczni...
Obie siostry siedziały przy otwartem oknie willi wiejskiej Rivière’ów, w Burgundji, naprzeciw siebie i szyły. Głowy spuściły nad robotą i zdawało się, że chcą w siebie uderzyć czołami krągłemi, bez zmarszczki. Czoło Sylwji wypukłe było, lecz drobniejsze, zaś silniej zarysowane było czoło Anetki, u pierwszej wyrażało ono kaprys, u drugiej upór. Koza i jałowica. Gdy podniosły głowy, zamieniały spojrzenie porozumienia. Języki spoczywały po całodziennem dzwonieniu. Rozmyślały teraz nad tem, co je gorączkowało, unosiło, rozważały dawniej wyrzeczone słowa, oraz wszystko, co wzięły od siebie i czego się nauczyły w dniach minionych. Oddały się bowiem teraz niepodzielnie i chciwie zadaniu brania od siebie i dawania sobie wzajem wszystkiego. Zamilkły wreszcie, by lepiej myśleć o owych ukrytych skarbach.
Daremnie jednak chciały wszystko widzieć i posiąść, w rezultacie pozostały dla siebie zagadką. Niewątpliwie każda istota jest dla drugiej zagadką i to stanowi właśnie urok. Ileż rzeczy w każdej, których druga nie zrozumie nigdy. Mówiły sobie (bo wiedziały o tem):
— Cóż znaczy zrozumieć? Zrozumieć, to znaczy wyjaśnić. Nie potrzeba tłumaczyć, by kochać.
A jednak to ma wielkie znaczenie, gdyż nie rozumiejąc, nie można brać wszystkiego. Przytem, jakżeż to one kochały? Nie miały tego samego sposobu kochania. Obie córki Raula Rivière odziedziczyły po ojcu bogatą naturę, ale u jednej przejawiała się ona skupieniem, zaś u drugiej w ciągłem trwała rozpraszaniu się. Nic nie jest tak różne u dwu sióstr, jak miłość. Sylwja odznaczała się swobodą w objawach czułości, była roześmiana, trzpiotowata, bezczelna, ale w gruncie bardzo rozsądna, ruchliwość nie przeszkadzała jej zachować kierunku, trzepotała skrzydełkami, ale latała jeno wokół swego gołębnika. Dziwny demon miłości, żyjący w Anetce, o którego istnieniu dowiedziała się dopiero od pół roku, został przez nią okiełznany, usiłowała go skryć, bojąc się go, bowiem instynkt mówił jej, że nie zostanie przez ludzi zrozumiana. Eros siedział w klatce, z oczyma zawiązanemi, niespokojny, chciwy i zgłodniały, kaleczył się o kraty świata i, milcząc, żarł powoli serce, w którem był zamknięty! Nieustanne ukąszenia milczkiem, nieznacznie zaczynały wstrząsać umysłem Anetki, czuła szum odrętwienia bolesnego, nie pozbawionego uczucia rozkoszy. Rozkosz tę samą odnajdywała we wrażeniach niemiłych, jak w dotknięciu szorstkiej materji, kańciastego mebla, czy chłodnego, wilgotnego muru. Żując gorzką korę gałązki, którą gryzła, zatracała chwilami świadomość własnego istnienia i czasu, a owo omdlenie trwało Bóg wie jak długo, ćwierć sekundy, czy godzinę. Budziła się zeń pospiesznie, pełna podejrzliwości i wstydu, czując niedostrzegalne spojrzenie Sylwji, która, niby to pracując, śledziła ją złośliwie z pod oka. Sylwja milczała, ni jedna, ni druga nie ruszały się z miejsca, a jednak fale płomieni jawiły się na policzkach Anetki. Sylwja, nie rozumiejąc dobrze, węszyła małym swym noskiem za owem życiem wnętrznem, śpiącem na słońcu, które nagłym rzutem cofało się i rzucało wgłąb, niby jaszczurka pod liśćmi. Uważała starszą siostrę za dziwaczkę, potrochu bezświadomą istotę, różniącą się od całego świata... Dziwiły ją w niej nietyle wybuchy namiętności, nagłe rozpłonienia i te przejścia duchowe, jakich się domyślała, ile tragiczna wprost powaga, jaką wkładała we wszystko. Tragizm? Ach, cóż za pomysł? Powaga? Cóż po niej? Rzeczy należy brać jak są. Sylwji nie wprawiały w zakłopotanie tysiączne fantazje, przelatujące jej przez głowę. Przelecą i znikną. Wszystko, co dobre i miłe, jest proste i naturalne. A to, co niedobre i niemiłe, jest również takie same. Zresztą, dobre czy niedobre, świstam na to, przejdzie i basta. Pocóż robić tyle ceregieli? Niewiadomo, naco tak zacietrzewiona Anetka daje nura w gęstwę myśli gorących, czy zimnych, w tę gmatwaninę pożądania i strachu w ową stertę namiętności i wstydliwości, nagromadzonych po wszystkich zakamarkach?... Któż ją raz odkorkuje? Mimo jednak, że była tak anormalna, przesadna i niezrozumiała, bawiła Sylwję, intrygowała ją, pociągała, i z tych właśnie powodów kochała ją bardziej jeszcze...
Długie milczenie brzemienne było w niepokojące zagadki. Sylwja wyrwała się zeń raptownie, zaczynając pleść trzy po trzy. Paplała prędziutko, cichutko, wetknąwszy nos w robotę, jakby na nią miotała klątwy. Mamrotała litanję drobnych, szaleńczych słówek, artykułowanych przeważnie na i, były to jakieś kikikiki, świegoty, wyrażające rozradowanie. Potem nagle przybierała minę poważną, jakby chciała pytać: — Kto? Ja? Ależ ja nic nie zrobiłam! — To znów gryząc nitkę, nuciła falsetem, przez nos jakąś arcygłupią romancę, gdzie była mowa o kwiatach, lub „ptaszkach pleciugach“. Nakoniec opowiedziała dykteryjkę, przerywając ją, ze złośliwą, niewinną minką grzecznego dziecka, jakiemś grubszem świństewkiem.
Anetka podskoczyła napoły rozweselona, napoły gniewna, wołając:
— Dajże spokój!
To im ulżyło. Powietrze drgnęło powiewem. Cóż zależy na słowach? Głos, podobnie jak ręce, przywraca kontakt. Wracamy do siebie. Gdzieżeśmy byli? Strzeżmy się milczenia! Czy wiesz, gdzie cię może unieść na skrzydłach w ciągu jednej sekundy? Mów do mnie. Ja będę do ciebie mówił. Trzymam cię. Trzymaj mnie mocno!...
Trzymały się mocno, zdecydowane nie puścić się, bez względu na to, coby zaszło. Okoliczności nie mogły zmienić zasadniczego faktu. — Ja jestem ja. Ty jesteś ty. Mieniamy się. Na tem koniec i basta. Niema zwrotów! — Był to dar wzajemny, milczący kontrakt, rodzaj zaślubin dusz, tem donioślejszy, że nie ciężył na nich żaden przymus zewnętrzny, ni zobowiązanie pisemne, ni sankcja religijna, czy cywilna. Różniły się, ale to nie stanowiło przeszkody. Myli się ten kto twierdzi, że najtrwalsze związki oparte są na powinowactwie, czy też kontrastach. Tak nie jest, idzie tu o akt wnętrzny, który brzmi: — Wybrałem, chcę i ślubuję. — Tylko akt taki winien być solidny, ukuty mocno, twardą, obopólną decyzją, jak to uczyniło dwoje dziewcząt o wydatnych czołach. — Mam cię i nie mam mocy ani oddać cię, ani wziąć zpowrotem. Pozatem wolno ci kochać kogo chcesz, czynić co chcesz, robić szaleństwa, dopuścić się nawet jakiejś pomniejszej zbrodni, jeśli masz ochotę (wiem, że nie uczynisz tego, ale mniejsza...!) a wszystko to nie naruszy paktu! — Niechże to wytłumaczy kto! Skrupulatna Anetka, mając odwagę dotrzeć do krańca swego rozumowania, musiałaby przyznać, że nie posiada żadnej pewności co do wartości moralnej Sylwji i jej czynów przyszłych. A Sylwja, patrząca jasno, nie byłaby włożyła ręki w ogień, przysięgając, że Anetka nie uczyni kiedyś czegoś strasznego wprost. Ale to obchodzić mogło ludzi postronnych jeno, nie zaś obie siostry. One obie były pewne i miały do siebie wzajem zaufanie absolutne. Reszta świata mogła sobie robić, co chciała. Cokolwiekby uczyniły, od chwili, gdy to nie mogło naruszyć ich wzajemnej miłości, przebaczyły sobie wzajem wszystko, z zamkniętemi oczyma.
Nie było to może zbyt moralne, ale mniejsza z tem... Znajdzie się jeszcze czas i na moralność.
Nieco pedantyczna Anetka, znająca życie z książek, co jej zresztą nie przeszkadzało odkrywać je na nowo, potem (bo życie ma zgoła inny ton, gdy się je słyszy poza sferą książki) wspomniała piękny wiersz Szylera:[1]
— O synowie moi, świat pełen jest kłamstwa i zdrady, a każdy jeno siebie kocha. Wszystko, kruchem szczęściem splecione, niepewne jest. Co kaprys złączył, drugi kaprys rozłączyć może. Sama jeno przyroda szczera jest, ona jedynie na fundamentach spoczywa niewstrząśnionych. Wszystko inne, z falami chyboce się burzliwemi... Skłonność daje ci przyjaciela, interes — towarzysza. Szczęsny ten, któremu urodzenie daje brata... we dwu się bowiem wówczas opierać mogą wspólnie walkom i zdradzie tego świata...
Sylwja nie znała, oczywiście, tego wiersza i byłaby uznała, że zawiera zanadto słów mętnych, zgoła zbytecznych dla wyrażenia tak prostego uczucia. Patrzyła na Anetkę, która, przestawszy pracować, spuściła czoło, na jej silny kark, jej bujne, falą spływające włosy i pomyślała:
— Znowu marzy moja dziwaczka, znowu wlazła po uszy w swój kufer szaleństw. Ach, czegoż tam niema! Na szczęście jestem teraz przy niej! Odtąd nie otworzy go bez mego zezwolenia...
Młodsza siostra miała przesadne nieco zresztą przekonanie, że posiada więcej zdrowego sensu i doświadczenia. Powiedziała sobie:
— Zaopiekuję się nią!
Powinna była przedewszystkiem zaopiekować się sobą. Miała i ona swój kufer szaleństw. Tylko znała je wszystkie dobrze i zgóry traktowała, jak kamienicznik swych lokatorów. Dawała im mieszkanie, ale nie darmo... zapłać, a potem rób co chcesz! Póki szło o nią samą, nie miało to wielkiego znaczenia, poradzić sobie mogła tak, czy owak... Teraz jednak szło o opiekę nad drugą, więc było to uczucie nowe i arcyprzyjemne...
Anetka, która siedziała z opuszczoną głową, porzuciwszy robotę, oddawała się tym samym marzeniom. Myślała:
— Moja mała, szalona, droga siostrzyczko! Szczęściem przybyłam na czas, by tobą pokierować.
Zaczęła snuć plany, zaiste cudne plany przyszłości Sylwji, tylko, niestety, nie pytała jej wcale o zdanie.
Gdy już każda z nich dostatecznie obmyśliła szczęście drugiej (rozumie się i swoje też w dodatku), zawołała Sylwja:
— Ach! Złamałam igłę. Już nic nie widać!
Porzuciły robotę i wyszły razem, by sobie rozprostować nogi. Szły wśród deszczu, okryte jednym płaszczem, i dotarły aż do końca ogrodu pod zapłakane drzewa tracące swe włosy. Zjadły kilka winnych gron, tem smaczniejszych, że były mokre, a przez cały czas rozmawiały ustawicznie. Nagle umilkły, nadsłuchując i wdychając wiatr jesienny, woń dojrzałych owoców (chciałoby się to zjeść), zwiędłych liści, mdłe światło październikowe, gasnące już o czwartej, milczenie zaśnionych pól, ziemię pijącą deszcz, noc...
Potem wróciły, trzymając się za ręce, jak wraca na spoczynek przyroda, w której tętni trwożna, a płomienna nadzieja wiosny, zagadka przyszłości...
Zbliżenie owo, jakie miało miejsce w mglistym, jakby pajęczyną osnutym październiku, stało się im tak niezbędnem, że zadały sobie pytanie, jak mogły się bezeń obejść do tej pory.
Tymczasem obchodziły się dawniej i w przyszłości miały również się obchodzić. Życie nie zamyka się, począwszy od lat dwudziestu w związku, chociażby najczulszym, zwłaszcza, gdy idzie o życie dwu istot tak lotnych. Muszą mknąć w przestwór powietrza. Choćby siła ich serc była największą, instynkt latania przeważyć musi. Gdy Anetka i Sylwja mówiły sobie z czułością:
— Jakżeśmy mogły żyć tak długo bez siebie? — wówczas nie przyznawały się, że:
— Prędzej, czy później, trzeba będzie (jakaż szkoda!) żyć zdala od siebie.
Wszakże jedna nie może żyć za drugą na jej miejscu, i ta druga nie chciałaby tego nawet. Głęboką była zaiste ich wzajemna potrzeba miłości, atoli miały obie potrzebę silniejszą, sięgającą dalej, aż do źródeł własnej ich istoty, obie młode Rivière odczuwały potrzebę niezawisłości. Mając tyle cech odmiennych, posiadały właśnie (a to nie było zgoła pomyślne) ten rys wspólny, że każda była sobą. Wiedziały to dobrze, był to nawet jeden z powodów, dlaczego, nie mówiąc o tem, tem więcej się kochały, mianowicie: rozpoznały się w nim. Cóż tedy znaczyły projekty stopienia swych żyć w jedno? Gdy snuły marzenie chronienia się wzajem w życiu, wiedziała dobrze każda, że druga nie zgodzi się na to, podobnie jak nie zgodziłaby się pierwsza. Było to marzenie serc, z którem igrały. Starały się, by gra owa trwała jak można najdłużej.
Ale długo trwać ona nie mogła.
Niczem by to jeszcze było usamowolnić się wzajem. Owe dwie republiki, zazdrosne o swobody swoje, wyposażone były, bezwiednie, jak wszystkie republiki, w instynkty despotyczne. Każda chciała prawa swoje, uznane przez nią za dobre, wprowadzić do drugiej. Anetka, posiadająca krytycyzm, potępiała siebie po niewczasie, ile razy wdarła się na terytorjum siostry, ale czyniła to dalej. Miała charakter silny, namiętny, skłonny, wbrew jej woli, do panowania. Natura ta mogła zataić się przez czas jakiś pod przysłoną wielkiej miłości, ale wracała do swych praw. Trzeba przyznać, że ile razy Anetka czyniła wysiłki, by przystosować się do woli Sylwji, Sylwja wcale jej nie ulatwiała zadania. Postępowała po swej myśli, a w głowie jej w ciągu doby jawiło się więcej niż dwa tuziny myśli i aktów woli, niezawsze poza tem zgodnych z sobą. Metodyczna, systematyczna Anetka śmiała się zrazu z tych szalonych kaprysów, potem zaś niecierpliwiła. Nazywała siostrę: „Różą wiatrów“, lub „Chcę, ale czego ja to chcę?“. Wzamian Sylwja zwała ją: „Burzą“, „Panią żandarmką“, lub też, oburzona jej punktualnością, „Południem o dwunastej“.
Mimo że się kochały, trudnoby im było dostosować się do jednego sposobu życia. Nie miały jednych upodobań i nawyknień. Kochając siostrę, mogła Anetka słuchać pobłażliwie drobnych świństewek i facecyjek Sylwji, która je gromadziła, mając wprawne do tego oko i ucho, ale nie umiejąc się jak należy wysłowić. Sylwja mogła udawać, pokrywając straszne ziewanie, że interesuje się okropnościami, zawartemi w książkach Anetki, usiłującej przyzwyczaić ją do czytania i dzielenia się z nią ową rozkoszą...
Mogła czasem wykrzykiwać:
— Ach, jakże to piękne, droga moja! — gdy szło o szczytne myśli na temat życia, śmierci, czy społeczeństwa.
(Boże! Turlututu! Ileż ci pisarze marnują czasu! myślała).
Cóż o tem sądzisz, Sylwjo? — pytała Anetka.
( — Gwiżdżę na to! myślała).
— Myślę to samo co ty, najdroższa! — odpowiadała.
Nie przeszkadzało to wcale adorować się wzajem, ale mimo wszystko krępowało trochę w rozmowie.
Czemże zresztą zapełnić samotne dni w ponurym domu, na skraju lasu, w otoku pól pustych, nakrytych brzemiennym chmurami nieboskłonem jesiennym, stapiającym się we mgle równią nieskończoną? Daremnie mówiła Sylwja i wierzyła, że zachwyca się wsią, rychło wyczerpała wszystkie jej uciechy i popadła w stan nudy, zatraciła się w tem otoczeniu i nie wiedziała, co czynić. Natura! Przyroda! Powiedzmy prawdę... natura ta doprowadzała ją do pasji... do zielonej pasji! Znieść nie mogła tego co dawała wieś: wiatru, deszczu i błota, (błoto paryskie złotem jej się w porównaniu wydało), myszy biegających poza starem obiciem, pająków, wracających z pola na zimowe leże w pokojach, a nadewszystko owych ohydnych, trąbiących komarów, żywiących się z upodobaniem stopami jej i rękami. Nieraz zbierało jej się na płacz z irytacji i nudy. Anetka przeciwnie rozkoszowała się świeżem powietrzem, samotnością, urozmaiconą pobytem ukochanej siostry, niedostępna nudzie, śmiała się z ukąszeń i usiłowała zachęcić Sylwję do długich wędrówek po błocie, nie bacząc jej miny zniechęconej i kwaśnej. Upajała się tchnieniem wiatru i sieczeniem deszczu i, zapominając nawet o siostrze, sadziła wielkiemi krokami przez rozmiękłe zagony i gęste lasy, a z gałęzi potrąconych spadały na nią strumienie wody. Często przypominała sobie po długim dopiero czasie o biednej, opuszczonej, a Sylwja, zadąsana przed lustrem, w którem oglądała swą napuchłą od żądeł komarzych buzię, zadawała sobie pytanie:
— Ach, kiedyż wrócimy?
Z pośród tysiąca i jednej idei młodszej panny Rivière, jedna okazała się nakoniec dobrą, a pobyt na wsi nietylko jej nie zmienił, ale przeciwnie nadał jej, niejako, lepszą i świetniejszą płeć. Sylwja lubiła swój zawód, lubiła naprawdę. Wywodząc się z mocnej rasy robotniczej Paryża, łaknęła pracy, igły swej i naparstka, celem zajęcia palców i myśli. Miała wrodzone upodobanie do szycia. Doznawała fizycznej wprost rozkoszy, obracając w rękach godzinami jakąś materję, tkaninę lekką, muślin czy jedwab, plisując, mnąc, prostując, czy motając wstążki w dziwne fantazje. Przytem, chociaż główka-makówka Sylwji, Bogu dzięki, nie zdolną była ogarnąć idei, mieszkających w wielkim mózgu Anetki, wiedziała ona dobrze, że tutaj, w królestwie szmatek może się poszczycić tylu idejami, tylu pomysłami, iż mogłaby je sprzedawać na funty innym ludziom. Niesposób tedy, by zrezygnować z nich miała. Zazwyczaj sądzimy, że największą przyjemnością dla kobiety jest nosić piękne suknie. Kobieta naprawdę zdolna doznaje stokroć jeszcze większej przyjemności, mogąc je... robić. Raz zakosztowawszy tej rozkoszy, trudno się bez niej obejść. W środowisku wygodnego lenistwa, gdzie ją zamknęła siostra, podczas gdy piękne ręce Anetki biegały po klawiszach pianina, Sylwja tęskniła za zgrzytem wielkich nożyc i łoskotem maszyny do szycia. Oddałaby wszystkie kosztowne dzieła sztuki za poczciwego manekina bez głowy, którego można ubierać wedle własnej fantazji, obracać na wszystkie strony, przed którym można siadać w kucki, maltretować do woli, z którym wreszcie, gdy wyjdzie przodowniczka pracowni, można zatańczyć wokoło sali, przewracając stołki. Kilka luźnych słów dały poznać zniecierpliwionej Anetce tok myśli siostry, tak, że, patrząc w rozbłysłe oczy Sylwji, dorozumiała się, iż czeka ją niebawem znowu historja krawiecka.
Gdy tylko wróciły do Paryża, Sylwja oświadczyła, że wraca do siebie i bierze się do pracy systematycznej. Anetka westchnęła, ale nie okazała ździwienia. Sylwję, spodziewającą się opozycji, wzruszyło bardziej owo westchnienie od słów. Przybiegła do siedzącej siostry, klękając objęła ją wpół i nadstawiła do pocałunku usta.
— Anetko, nie miej mi za złe! — prosiła.
— Droga moja, — odparła Anetka — wiesz dobrze, że szczęście twe jest mojem!
Ale przykro jej było, a Sylwji także.
— To nie moja wina! — powiedziała. — Wiesz, jak cię kocham.
— Tak, pewna jestem!
Uśmiechnęła się, ale raz jeszcze westchnęła ciężko. Sylwja, klęcząc dalej, ujęła jej twarz w dłonie i, zbliżając swoją, rzekła:
— Zabraniam ci wzdychać... szkaradnico jedna! Jeśli tak będziesz wzdychała, nie zdołam iść precz. Nie jestem katem.
— Nie, nie jesteś nim, drogie dziecko. Źle postępuję, prawda... ale nie w chęci przygany, żal mi tylko, że się rozłączymy...
— Rozłączymy się?... Nigdy! Cóż to za gadanie? Będziemy się widywały codziennie. Ty przyjdziesz, ja przyjdę. Mój pokój zostanie moim nadal. Wszakże nie ośmieliłabyś się odebrać mi go? O, spróbuj tylko... nie dam! Gdy się zmęczę, przyjdę poleniuchować sobie. Czasem, jakiegoś wieczora, kiedy się mnie nie będziesz spodziewać, o niezwykłej godzinie, przybiegnę, wszakże mam klucz, wpadnę i przyłapię cię... Biada ci, jeśli będziesz robiła głupstwa... Zobaczysz, zobaczysz, pokochamy się jeszcze bardziej, tak będzie stokroć jeszcze lepiej... Rozłączyć się? Czy sądzisz, żebym się zgodziła, że mogłabym się obejść bez mej ślicznotki?
— Przychlebnico! Szelmeczko! — odparła, śmiejąc się Anetka. — Jak ty umiesz tumanić... Przeklęta kłamczyni!
— Anetko, nie klnij! Cóż to znowu!
— No więc, poprostu kłamczyni. Czy wolno tak?
— Ujdzie, ujdzie! — zgodziła się wspaniałomyślnie Sylwja.
Rzuciła się siostrze na szyję, ściskając ją do uduszenia.
— Kłamczyni pożre cię teraz! Zemści się!
Chytra dziewczyna miała jednak inny jeszcze sposób przebłagania Anetki. Poprosiła, by jej pomogła do założenia własnej pracowni. Ta młódka dwudziestoletnia chciała być panią na własnych śmieciach, nie słuchać komendy, ale dowodzić, rozkazywać, bodaj manekinowi. Anetka zachwycona była, że może dać jej pieniądze. Zaczęły wspólnie rzecz obmyślać, dyskutowały zaciekle na temat urządzenia, biegały po całych dniach za lokalem, potem za meblami, potem pilnowały sprowadzania ich, następnie załatwiały sprawę z władzami, a wieczorami układały listę klientek, roiły przeróżne projekty, czyniły mnóstwo potrzebnych kroków i wkońcu Anetka popadła w złudzenie, że razem z Sylwją zakłada wspólną pracownię. Zapomniała pod wpływem tej złudy o tem, że się rozłączą rychło.
Klientki bardzo prędko zaczęły jawić się u Sylwji. Anetka składała liczne wizyty, demonstrując wytworne tualety, będące dziełem młodej mistrzyni, i wychwalała ją pod niebiosy. Udało jej się też zwerbować dużo kobiet ze swych sfer na odbiorczynie. Sylwja ze swej strony eksploatowała bez skrupułów adresy klientek dawnej swej chlebodawczyni. Była jednak rozsądną i nie powiększała zbyt pospiesznie zakresu swej działalności. Powoli. Życie jest dość długie. Mamy czas... Lubiła pracę, ale nie popadała w manję, jak dużo mrówek ludzkich, zwłaszcza rodzaju żeńskiego, które zabijają się wysiłkiem. Umiała znaleźć czas na przyjemność. Praca to jedna przyjemność, ale nie jedyna. „Z wszystkiego potrochu.“ Jej dewizą było jeść niewiele, ale potrawy musiały być smaczne i urozmaicone...
Wkrótce życie jej wypełniło się tak, że niewiele zeń zostało dla Anetki. Sylwja pamiętała w każdych warunkach o należnej jej części, ale dla serca Anetki cząstka była porcją zbyt małą. Nie umiała oddawać się przez połowę, w jednej trzeciej, czy czwartej. Teraz musiała się przekonać, że świat w uczuciach swych podobny jest do małego przekupnia detalisty, sprzedającego na funty. Długo się tego musiała uczyć, dłużej jeszcze z tem oswajać, a zaczęła dopiero pierwsze lekcje.
Cierpiała bez słowa, widząc, jak zwolna zostaje wyłączoną z życia Sylwji. Sylwja w pracowni nie była teraz nigdy sama, a niebawem przestała być również sama poza nią. Wzięła sobie ponownie kochanka. Anetka nie oponowała, miłość bowiem ku siostrze nie dopuszczała teraz urazy, żalu i surowości w jej sądzeniu, jak było dawniej. Nie chroniło jej to jednak od smutku. Sylwja kochała siostrę tak, że mimo lekkomyślności intuicyjnie odczuwała, iż ją to boli, to też wyzwalała się często z kręgu zajęć swych, poważnych, czy przyjemnych i nagle, wśród pracy, czy miłosnego sam na sam zrywała się i biegła do niej. Spadał wówczas na Anetkę huragan serdeczności, z równą odwzajemniany w takich momentach siłą. Ale burza mijała, a kiedy wichr porywał Sylwję do pracy, czy w objęcia kochanka, Anetka, wdzięczna za ów wylew miłości, za rozkoszny szczebiot, szaleńcze zwierzenia, pocałunki, śmiech, za światłość, jaką ją oblała, wzdychała jednak ciężko i czuła się bardziej jeszcze samotną i niepewną.
Nie brakło jej zajęcia, a dni Anetki wypełnione były równie obficie jak Sylwji.
Podwójne jej życie, intelektualne i światowe, zatrzymane od śmierci ojca, popłynęło dawnem korytem. Potrzeby umysłu, otamowane w roku zeszłym porywami serca, przypomniały się z większą jeszcze mocą. Chciała zapełnić pustkę, spowodowaną nieobecnością Sylwji, a także w bogatej jej naturze inteligencja dojrzała pod wpływem przeżyć zmysłowych, przeto wróciła do swych studjów, dziwując się, że ujmuje teraz wszystko jaśniej niż przedtem. Zajęła się biologją i powzięła myśl napisania książki o źródłach uczuć estetycznych i ich przejawach w przyrodzie.
Wznowiła również stosunki towarzyskie, wracając do sfer, pośród których żyła ongiś, wraz z ojcem. Sprawiło jej to zgoła nową przyjemność, polegającą głównie na zaciekawieniu. Umysł jej, sięgający teraz głębiej, odkrywał w osobach znanych rzeczy niespodziane, których nie dostrzegała przedtem. Łączyły się z tem inne jeszcze przyjemności odmiennego rodzaju, takie, do których się przyznajemy, i inne, których nie wyznamy za nic, a więc rozkosz podobania się, owe tajemne siły atrakcji (i repulsji także), budzące się w nas, jawiące się wokół, relacje magnetyczne, powstające pod osłoną złudnych słów, a łączące umysły i dusze, głuche instynkty posiadania, wypływające chwilami na równą i jednostajną powierzchnię myśli, salonu, co nikną dla oczu potem, ale drżą w głębi...
Świat i praca wypełniały niewielką jeno część dnia Anetki. Nigdy nie było gwarniej w jej duszy, jak kiedy znalazła się sama. Anetka zatapiała się w kontemplacji toni morza wnętrznego i plaży jego, pokrytej zasiewem podczas długich wieczorów i nocy, kiedy sen odrzuca jawę duszy, przepojoną marzeniem, niby cofająca się fala, która pozostawia na brzegu mirjady organizmów, wydobytych z przepastnych ciemni oceanu. Było to wielkie wiosenne ekwinokcjum.
Znała już część owych sił, poruszających się w niej, ale w chwili, gdy ich energja wzmagała się dziesięciokrotnie, umysł uświadamiał je sobie z wyrazistością niezmierną. Sprzeczny ich rytm budził w sercu upojenie i zawrót... Niepodobna było odkryć, jakie prawo kryje się w tej rozchwiei. Gwałtowny wstrząs zmysłowy, który niby burza letnia nawiedził serce Anetki, pozostawił trwałe ślady. Mimo, że znikło wspomnienie Tullia, równowaga całej jej istoty na długo była zachwiana. Spokojny tok życia i brak wszelkich zdarzeń dawały Anetce złudzenie, że nie dzieje się nic i mogła powtórzyć okrzyk niedbały stróżów nocnych podczas pogodnych nocy włoskich: — Tempo sereno! Ale noc upalna brzemienna była w nowe burze, a powietrze niepewne drżało dziwnym, niespokojnym rozgwarem. Wieczysty nieład. Dusze zmarłe i zmartwychwstające kotłowały bezustannie w tej formującej się duszy. Z jednej strony groźne dziedzictwo ojcowskie, pożądania, zazwyczaj zapomniane, wstawały nagle, wynurzając się z dna. Z drugiej strony siły przeciwne, duma moralna, umiłowanie czystości i żądza niezawisłości, której imperatyw i wywołane nim zakłopotanie odczuła już Anetka w zjednoczeniu swem z Sylwją. Z niepokojem też oczekiwała tragiczniejszych jeszcze konfliktów przyszłych z miłością. Całe to zmaganie się wnętrzne zajmowało ją bardzo i wypełniało długie dni zimowe. Dusza, niby chryzalida, osnuta kokonem przyćmionego mgłami światła, marzyła o przyszłości i słuchała marzeń własnych...
Czasem traciła nagle grunt pod nogami. Zdarzały jej się takie momenty zaniku świadomości, jak chwilami w jesieni, gdy była w Burgundji, a wówczas uczuwała pustkę i wpadała w nią. Pustkę? Nie była pustą, tylko nie wiedziała, co się tam dzieje w głębi... Coraz częstszemi stawały się teraz owe zjawiska dziwne, niedostrzegane, nie istniejące jeszcze przed dziesięciu może miesiącami, a wywołało je, zda się, głównie przejście, jakie zaszło w lecie. Anetka miała niejasne wrażenie, że owe tonie bezświadomości rozwierały się także nocą, kiedy spała... ciężkim snem hipnotycznym. Wynurzając się z nich, wracała z bardzo daleka i nie pozostawało jej żadne wspomnienie. A jednak coś szeptało, że działo się tam coś niezmiernej wagi, dotyczące całych światów, coś nienazwalne, coś z poza granic dozwolonych rozumowi i rzeczy znośnych dlań jeszcze, coś bestjalsko-nadludzkiego, coś, czego wyrazem są greckie potwory i maszkary katedralne. Jakaś magma bezkształtna czepiała się jej rąk, czuła się żywcem związaną z ową podświadomą istotą snu. Ciężył jej smutek, hańba, parne brzemię wspólnictwa z czemś, czego nie mogła żadną miarą określić. Ciało jej nawet przepojone było mdłym odorem, który nie ustępował przez dni kilka. Nosiła niejako tajemnicę, skrytą wśród ciżby przelotnych obrazów dnia, za zamkniętemi wrotami gładkiego czoła, nie myśląc o niczem prócz niej, z oczyma obojętnemi dla świata, zwróconemi do wnętrza, mając ręce jak przystoi skrzyżowane pod piersiami... śpiące jezioro...
Anetka zanosiła z sobą wszędzie ów sen nieustanny. Towarzyszył jej w zgiełku ulicznym, podczas skupienia naukowego kursów i bibljotek, wśród miłej banalności salonowej i prowadzonych tam rozmów, zawierających zawsze ziarnko flirtu i ironji. Niejednokrotnie zauważono na przyjęciach wieczorowych bezprzytomne jakby spojrzenie dziewczyny, uśmiechającej się z roztargnieniem, nie z tego, co do niej mówiono, ale do tego, co sama snuła w myśli. Chwytała czasem naoślep kilka słów, a potem oddalała się szybko, nadsłuchując śpiewu jakichś ptaków, skrytych w głębi swej własnej ptaszarni.
Koncert tej rozkrzyczanej rzeszy wnętrznych śpiewaków musiał być donośny, jeśli nawet Sylwja przyłapała ją pewnego dnia na tem słuchaniu. Droga, kochana Sylwja stała przed nią, wyplatając swe kochane głupstewka, mówiła do niej... cóż to ona mówiła? Sylwja spostrzegła, potrząsnęła nią ze śmiechem i zawołała:
— Anetko, ty śpisz!
Zaprzeczyła.
— Tak, tak widzę, śpisz stojąco, jak stary koń dorożkarski. Cóż tedy robisz w nocy?
— Bezwstydnico! A co ty robisz?
— Chcesz wiedzieć co? Doskonale, zaraz ci powiem szczegółowo. Zaręczam, że cię to nie znudzi!
— Nie, nie! — zaprotestowała, śmiejąc się, całkiem już rozbudzona.
Zatkała dłonią usta siostry, ale Sylwja wywinęła się i, biorąc jej głowę w dłonie, spojrzała w oczy i rzekła:
— Pokaż-no, co się mieści w tych pięknych oczach somnambuliczki. O czem śnisz, Anetko? Powiedz! Opowiedz wszystko!
— Cóż ci mam opowiedzieć?
— Powiedz, o czem myślałaś.
Anetka wzbraniała się, ale ustępowała zawsze wkońcu. Była to dla obu wielka przyjemność, wielki dowód przywiązania, a może i egoizmu, że sobie mówiły wszystko. Nie nużyło ich to nigdy. Anetka zaczęła tedy próbować, tłumaczyć swój sen nietyle dla Sylwji, ile raczej dla samej siebie i to jej sprawiło ulgę. Wysilała się, by być skrupulatną, a powaga, z jaką to czyniła, rozśmieszyła Sylwję. Parskała z radości, miotając wszystkie szalone myśli, naiwne, niewinne, barokowe, zuchwałe, a nawet czasem...
— Jakto? — wołała, udając oburzenie moralne. — Anetko, jakże możesz pozwalać sobie na coś podobnego?
Posiadała może równie dziwne życie wnętrzne (podobnie jak my wszyscy), ale nie domyślała się go nawet i nie ciekawiło ją ono, była bowiem osobą praktyczną, wierzącą raz na zawsze jeno w to, co widzi, czego dotyka, liczącą się jeno ze snami rozsądnemi, powszedniemi, żyjącą sprawami ziemskiemi, a odsuwała od siebie jako absurd wszystko, co mogło to życie zmącić.
Śmiała się z całego serca, słuchając siostry. Ach, któżby przypuszczał coś podobnego u tej Anetki! Z niewinną minką opowiada czasem rzeczy straszne, potem zaś przeraża się rzeczami prostemi które każdy zna! Opowiadała to Sylwji, która uznała ją za skomplikowaną, zachwycającą, niemożliwą, niepojętą i szaloną, z komiczną pewnością siebie. Ciągle ją trapiło owo upodobanie wbijania sobie gwoździ w głowę, gdy należałoby jeno zostawić wszystko jak jest. „Niech to sobie śpiewa wedle własnego dzioba!“
— To jednak śpiewa pół tuzina melodyj naraz! — odparła Anetka.
— Tem lepiej, tem jeszcze zabawniejsze! — zawołała Sylwja. — Przypomina obchód Lwa Belforckiego.
— Okropność! — zawołała Anetka, zatykając sobie uszy.
— Ja przepadam za tem. Trzy, lub cztery strzelnice, trąbki tramwajowe, organy parowe, dzwony, gwizdki, wszyscy krzyczą naraz, nie można się usłyszeć wzajem, krzyczę tedy głośniej od innych, chrapię, śmieję się, przewracam kozły, a serce skacze mi z radości.
— Mała plebejka!
— Wielka arystokracicha! To ty sama (wszak powiedziałaś) jesteś taką właśnie! Jeśli ci się to nie podoba, uczyń, co ja czynię. U mnie wszystko jest w porządku. Każda rzecz na swojem miejscu, każdy garnek na swoim kołku.
Mówiła szczerą prawdę. Bez względu na to, jakiby tumult wrzał na placu Denfert, czy w jej małym móżdżku, umiała się wyznać w jednym i drugim. Zaprowadziłaby natychmiast ład w beznadziejnym chaosie. Umiała godzić wszystkie potrzeby swego ciała, serca, życia codziennego i niecodziennego. Każdemu co mu się należy! Anetka mówiła:
— Jesteś komoda z szufladami! (Pokazała jej sławetny mebel w stylu Ludwika XV z listami ojca).
— Tak! przyznała Sylwja przekornie. — On do mnie podobny...
...W gruncie rzeczy, ja jestem prawdziwą jego córką.
Chciała Anetkę przywieść do pasji, ale Anetka nie reagowała już na to. Przestała być zazdrosną o dziedzictwo po ojcu. Chętnie zrzekłaby się. nawet swego w niem udziału. Była to w pewnych dniach rzecz mocno kłopotliwa.
Nie wiedziała czemu, ale w tym ostatnim roku utraciła pewność logicznego umysłu swego i silnych dawniej nóg, mocno tkwiących w świecie realnym, nie miała też pojęcia w jaki sposób odzyskać równowagę. Dużoby dała, by móc obuć małe trzewiki Sylwji, która bez wahania stąpała pewnym krokiem, tupiąc po ziemi obcasami.
Czuła, że nie jest jak należy związana z życiem codziennem, z życiem ogółu i to ciągle, bez przerwy. W przeciwieństwie do siostry, zanadto pokochała życie wnętrzne, a zobojętniało jej to, które słońce oświeca. Takiby też pewnie stan trwał ciągle, gdyby nie wpadła w pułapkę seksualną, w którą chwytają się dużo prędzej i dużo niezręczniej marzyciele, niż inni ludzie. Nadchodziła godzina zdradziecka, a siatka sposobiła się już.
Nie wiedząc narazie o niczem, krążyła wokoło, oczywiście, nie myśląc o tem, w przeciwnym bowiem razie byłaby się rzuciła wstecz. Każdy krok jednak zbliżał ją do zasadzki.
Musiała przyznać jedno. Przez całe lata poprzednie zachowywała wobec mężczyzn spokój i pewność siebie, traktowała ich jak towarzyszy, niewątpliwie wkładając w ten stosunek pewną dozę kokieterji i wabliwości, ale pozostawała obojętną, niczego od nich nie żądając i nie bojąc się niczego z ich strony. Poprzestawała na obserwacji i wyczekiwaniu. Od czasu przygody z Tulliem zatraciła swój zuchwały spokój.
Wiedziała teraz, że bez mężczyzny obejść się nie zdoła i przypomniała sobie ów jawiący się na ustach ojca uśmiech, gdy słuchał dziecinnych jej wywodów na temat małżeństwa. Namiętność zostawiła w jej ciele zatrutą strzałę osiego żądła. Czysta, a płonąca, naiwna, a świadoma, znała teraz swe pożądanie i chociaż je zatajała w głębi swych myśli, zaznaczały one swą obecność przez nieład, jaki nieciły w całokształcie jej idei. Zdezorganizowaną została aktywność umysłu, a zdolność refleksji doznała jakby otamowania. Nie mogła czytać, ni pisać, z nieproporcjonalnym jeno do sprawy wysiłkiem, zdolną była czasem skupić uwagę na jeden przedmiot, potem jednak czuła wyczerpanie i niechęć. Mimo wysiłków, węzeł uwagi rozsnuwał się ustawicznie, a wszystko, o czem myślała, osnuwały mgły. Cel jasny, zbyt może jasny nawet, postawiony w pełnem świetle i ustalony w świadomości przysłaniały chmury. Urywała się ciągle droga doń wiodąca i coś ją przecinało co krok. Zniechęcona Anetka myślała:
— Nie dotrę tam nigdy.
Dawniej przyznawała kobiecie dumnie wszystkie intelektualne zdolności mężczyzny, teraz mówiła sobie z uczuciem upokorzenia:
— Myliłam się.
Pod wrażeniem znużenia, jakie ją ogarnęło, przyznawała teraz (słusznie, czy nie), że kobieta dotknięta jest pewnego rodzaju niemocą mózgu, pochodzącą może z wiekowego braku nawyku do myśli bezinteresownych, do owej aktywności umysłu, objektywnej i wolnej od własnego ja, jakiej domaga się wiedza, czy prawdziwa sztuka.
Niemoc owa ma jednak, myślała, prawdopodobnie raczej źródło w oddziaływaniu wielkich, świętych instynktów, które natura złożyła w kobiecie jako bogaty i ciężki depozyt. Anetka odczuła, że jako taka, jest niedopełniona, niekompletna w umyśle, ciele i sercu, ale o tych dwu ostatnich rzeczach mówiła możliwie najmniej, mimo że nasuwały jej się na myśl aż nazbyt często.
Znalazła się w tym okresie życia, kiedy istnieć bez towarzysza niesposób, a to zwłaszcza kobiecie, gdyż miłość budzi ją do funkcji, nietylko kochanki, ale także matki. Nie zdaje sobie z tego sprawy, bo dwie owe aspiracje zlewają się w jedną. Anetka, nie skupiając jeszcze na nikim swych myśli, miała serce wezbrane potrzebą oddania się jakiejś istocie silniejszej i słabszej zarazem, któraby piła z jej piersi. Na tę myśl omdlewała z czułości, radaby była, by cała krew jej ciała zmieniła się w mleko, któreby dała... Pij, pij... o ukochany mój!...
Oddać wszystko! Nie! Nie mogła oddać wszystkiego. Nie było jej wolno... dać wszystko... tak, mleko, krew, ciało, miłość... Ale wszystko, całą duszę swoją, całą wolę... i to na całe życie? Nie... wiedziała, że tego nie uczyni za nic. Gdyby nawet chciała, nie mogłaby. Nie można dać tego, co nie jest naszą własnością. Dusza moja, wolna moja dusza nie jest moją! To ja właśnie, myślała, jestem własnością mojej wolnej duszy. Nie mogę nią dysponować. Ocalić swą wolność, to więcej niż prawo, to obowiązek religijny...
W tych myślach Anetki taiło się dużo nieugiętości moralnej matki, ale u niej wszystko nabierało charakteru namiętnego, zdolną była rozpłomienić krwią swoją burzliwą najbardziej abstrakcyjne ideje. Jej „dusza!“ Często używała tego „protestującego“ (to jej wyrażenie) słowa. Czyż jednak córka Raula Rivière posiadała jedną tylko duszę? Miała ich całą gromadę, a pośród niej znajdowało się kilka pięknych postaci, nie zawsze zgodnych z sobą...
Mimo wszystko, owa wnętrzna walka toczyła się w sferze nieokreślonej. Anetka nie miała dotąd sposobności wypróbowania tych sprzecznych namiętności. Opozycja ich była dotąd jeno igraszką umysłu, płomienną, podniecającą dosyć, ale bez ryzyka. Nic jej nie zmuszało do decyzji, mogła sobie pozwolić na zbytek próbowania w myśli jednego i drugiego rozwiązania.
Było to tematem przeplatanych śmiechem dyskusyj z Sylwją, problematem jednym z ważniejszych, w których się lubuje młodociane serce w okresach bezczynu, czy oczekiwania, aż do dnia, w którym rzeczywistość zadecyduje nagle, nie troszcząc się zgoła o mądre tegoż serca pomysły.
Sylwja rozumiała dobrze dwoistość aspiracyj Anetki, ale ze swego punktu widzenia nie dostrzegała w nich żadnych sprzeczności. Należało poprostu czynić jak ona, kochać, kiedy przyjdzie ochota, być wolną, kiedy się spodoba...
Anetka potrząsnęła głową.
— Nie!
— Cóż to znaczy: nie?
Odmówiła wyjaśnień.
Sylwja rzekła drwiąco:
— Sądzisz, że to dobre jeno dla mnie?
Anetka zaprzeczyła żywo:
— Nie, droga moja. Wiesz dobrze, że cię kocham, jaką jesteś.
Ale Sylwja się nie myliła. Anetka wstrzymywała się, przez przywiązanie, od sądzenia (wzdychając zcicha) lekkomyślnvch miłostek Sylwji, ale odnośnie do samej siebie nie dopuszczała nawet myśli czegoś takiego. Nietylko purytanizm matki czułby się tem dotkniętym, ale sama jej natura, sama pełnia jej pożądania nie mogła się pogodzić z takiem zmienianiem miłości na drobną monetę. Mimo tajnego wołania silnej zmysłowości nie mogła w tym momencie życia przyjąć bez buntu idei miłości, w której nie uczestniczyłoby narówni wszystko, a więc cała istota, zmysły, serce, myśl, szacunek dla samej siebie, szacunek dla drugiego osobnika i religijny wzlot duszy namiętnej. Dać ciało swoje, a zachować dla siebie myśl... nie, o tem nie mogło być mowy... To zdrada! Pozostawało tedy jedno jeno rozwiązanie, małżeństwo, czyli miłość wyłączna? Czyż ziszczenie tego marzenia możliwem było dla Anetki?
Możliwe, czy nie, marzenie owo nie kosztowało nic i można było je snuć, to też nie żałowała go sobie. Dotarła do skraju lasu młodzieńczości, do pięknego momentu końcowego, w którym, rozkoszując się jeszcze chroniącym od żaru cieniem snów, widzimy długie, białe gościńce na równi słońcem oblanej. Na którym z nich zarysuje się ślad stóp naszych? Niema potrzeby naglić wyboru. Umysł przeciąga czas decyzji, uśmiecha się i wybiera wszystkie. Młoda, szczęśliwa dziewczyna, wolna od trosk materjalnych, promieniejąca miłością, niosąca w ramionach naręcz nadziei, odczuwa w sercu możliwość dwudziestu rozmaitych dróg życia, zanim spyta:
— Którążbym iść chciała?
Obejmuje wszystkie, delektując się niemi. Anetka rozkoszowała się w wyobraźni po kolei przyszłością dzieloną z tym, potem tym, a potem tym towarzyszem, porzucała owoc nadgryziony, biorąc w usta drugi, a dotykając trzeciego nie decydowała się na żaden z nich. Była w szczęśliwym zrazu wieku niepewności, który jednak poznaje niebawem, co znaczy znużenie, dławiące przygnębienie, a często nawet rozpaczliwa wątpliwość.
W ten sposób rozważała Anetka swe życie, swe życie przyszłe, zwierzając się jednej, jedynej Sylwji z wrażeń chwiejnego oczekiwania. A Sylwję bawił ów pożądliwy, niespokojny brak decyzji siostry. Nie znała go wcale, sama bowiem zawsze (chlubiła się tem, by skandalizować Anetkę) decydowała jeszcze przed wyborem. Należy, mówiła, natychmiast decydować się na kochanie, potem zaś starczy aż nadto czasu na namysł i wybór...
— W ten sposób, — zapewniała z fanfaronadą — człowiek wie przynajmniej, o co idzie.
Anetka miała wielkie powodzenie w świecie, w którym się obracała, a większość młodych ludzi składała jej holdy. Panny natomiast, nieraz piękniejsze od niej, nie rade temu były. Miały tem większą rację czuć się dotkniętemi, że Anetka niebardzo się nawet starała podobać. Roztargniona, bujająca w przestrzeni myślami, nie czyniła nic, by pobudzić zainteresowanie, lub pochlebić miłości własnej mężczyzn, którzy się o nią ubiegali. Siedząc spokojnie w kącie salonu, ściągała ich do siebie, zdając się niedostrzegać ich obecności, słuchała uśmiechnięta (nikt nie był pewny, czy słyszy), a gdy odpowiadała, z ust jej nie wychodziły miłe, banalne słówka. Mimo to przychodzili wszyscy, chcąc ją zniewolić, młodzi modnisie, świetni młodzieńcy i uczciwi chłopcy.
Zawistne dziewczęta twierdziły, że Anetka kryje się ze swemi sztuczkami, a jej obojętność jest jeno chytrym podstępem świadomej kokieterji i podnosiłly fakt, że od pewnego czasu nieco chłodna poprawność stroju Anetki ustąpiła miejsca elegancji, której ton, wybitnie fantastyczny, zręcznie podkreśla nudę brzydoty, co czeka. Złośliwe plotkarki dodawały, że mężczyźni starają się raczej o jej fortunę, niż o nią samą. Powab i pełen artyzmu wdzięk tualet Anetki, było to wyłącznie dzieło gustu i zdolności Sylwji. Niewątpliwie Anetka była dobrą partją, ale jeśli mały jej dwór zdawał sobie z tego sprawę, to mogło to wywołać jeno przejawy szacunku. Tymczasem, gdyby nawet była biedniejszą, staraliby się o nią niewątpliwie mężczyźni.
Powody leżały głębiej. Nie będąc kokietką, Anetka obsługiwana była doskonale przez swe wrodzone instynkty. Bogate i silne były i nie trzeba im było mówić, co czynić mają, funkcjonowały pewnie, gdyż wola nie tamowała ich działalności. Ciało samo mówiło za nią, podczas gdy uśmiechnięta, zamknięta, jakby wtopiona w życie wnętrzne, dała się unosić rozkosznym falom miłych, nieuchwytnych marzeń, co jej nie przeszkadzało widzieć i słyszeć. Potężną atrakcję stanowiły jej oczy, usta, członki świeże i silne, oraz młodzieńczość nietknięta miłością, podobna rozkwitłej glicynji. Urok był tak silny, że nikt, patrząc na nią (chyba tylko kobieta), nie byłby przypuścił, by mogła być brzydka, a chociaż mówiła niewiele, to kilka tu i owdzie w jałową rozmowę wtrąconych słów rozwierały niezwykle horyzonty myśli. W ten sposób była cenną zarówno tym, którzy szukali duszy, jak też budziła żądze tych, którzy zrozumieli, że w owem śniącem ciele (cicha woda) mieszczą się nieznane mu skarby rozkoszy.
Zdawało się, że tego nie dostrzega, ale widziała bardzo dobrze. Jest to przywilej kobiety. Uzupełniony był w Anetce siłą intuicji, będącej często cechą silnej żywotności, która bez słów, czy gestów pozwala bezpośrednio komunikować się duszom. Kiedy się wydawała roztargnioną, nadsłuchiwała właśnie tego, co jej mówi. Mroczny to los serc! Razem z nią odprawiały łowy, a każde szukało swego tropu. Wahając się przez czas jakiś, Anetka znalazła swój.
Młodzieńcy, z pośród których miała wybierać, zaliczali się do mieszczaństwa bogatego, inteligentnego i czynnego, o postępowych idejach (tak sądzili przynajmniej) do którego sfery zaliczał się Raul Rivière. Było to niedługo po skończeniu sprawy Dreyfusa. Zbliżyła ona ludzi umiarkowanych o różnych poglądach, których jednak zgrupował razem wspólny instynkt sprawiedliwości społecznej. Instynkt ów, jak się potem okazało, nie odznaczał się trwałością. Pojęcie niesprawiedliwości socjalnej ograniczało się dlań do jednego tylko przypadku krzywdy. Przykładem jednym z pośród tysięcy był sam Rivière, któremu niesprawiedliwość świata nie przeszkadzała spać, który nawet umiał bez wyrzutów sumienia prowadzić korzystne tranzakcje z sułtanem, w czasie kiedy Padyszach urządzał z zimną krwią, wśród milczenia usłużnej Europy, pierwsze masakry Armeńczyków, a który był całkiem szczerze wzruszony wiadomą aferą. Nie można zbyt wiele wymagać od ludzi! Po jednej walce o sprawiedliwość, na całą resztę życia brak im tchu w piersiach. Byli przynajmniej przez jeden dzień sprawiedliwi i za to należy im się uznanie. Sami zresztą oddają sobie hołd należny. Ludzie ze sfery Rivière’a, rodziny, których synowie byli teraz adoratorami Anetki, nie wątpili na chwilę, że położyli niespożyte zasługi w walce o świętość prawa i uważali za rzecz zgoła bezpotrzebną ponowienie tego wysiłku. Raz na zawsze stanowili orszak postępu, to też trwali w spokoju, z rękami założonemi.
Byli oni usposobieni pokojowo, tem więcej, że na widowni międzynarodowej, w tej właśnie przejściowej porze, konflikty klas obywatelskich przytłumiły niemal całkiem nienawiści narodowościowe, z wyjątkiem starego zarzewia anglofobji, które dymiło jeszcze po wojnie boerskiej. Ożywiał ich patrjotyzm łagodny, mało militarystyczny, skłonny do tolerancji i dobrego humoru, albowiem nienajgorzej na sprawie, jako zwycięzcy, wyszli. Czynili wrażenie społeczeństwa żyjącego swobodnie, o szerokich koncepcjach moralnych, niewyraźnym humanitaryzmie, wyraźniejszym nierównie utylitaryzmie społeczeństwa sceptycznego, bez górnych zasad, ale też bez zbyt wielkich przesądów... (nie należało polegać na tem). W szeregach ich znajdowało się kilku liberalnych katolików, sporo protestantów, znacznie więcej Żydów, główną zaś falangę stanowiła poczciwa burżuazja francuska, obojętna dla wszelkiej religji, bowiem zastąpiła ją polityką. Polityka ta nosiła rozmaite etykiety, ale nie oddalała się od republikanizmu, który, przetrwawszy trzydzieści lat, zaczął przybierać formę (najpraktyczniejszą) konserwatyzmu. Był również reprezentowany socjalizm, ale tylko przez młodzieńców ze sfer bogatego intelektualnego mieszczaństwa, pozyskanych wymową i osobistym wpływem Jaurèsa. Pędzili oni jeszcze miodowe miesiące pożycia z republiką.
Anetkę nie interesowała nigdy serjo polityka, gdyż silnie rozwinięte życie wnętrzne nie zostawiało jej na to czasu. Przeszła jednak i ona swą godzinę uniesienia podczas „afery“. Miłość dla ojca narzuciła jej kształty tego, co odczuwał. Była na to podatna przez wrażliwość serca, oraz przez instynkt wolności, żyjący w jej krwi, który nakazywał stawać po stronie uciemiężonego. Przeżyła tedy momenty wzruszenia namiętnego, kiedy Zola i Picquart zaatakowali wielką bestje... rozpętaną opinję publiczną i było niepodobieństwem, by serce jej, narówni z sercami mnóstwa dziewcząt, nie zabiło współczuciem dla człowieka zamkniętego w więzieniu Cherche-Midi. Ale uczucie to nie było poparte rozumem i Anetka nie mogła się nigdy zdobyć na przestudjowanie krytyczne „afery“. Polityka napawała ją odrazą, ile razy przyjrzała jej się zbliska, odsuwała się znudzona i pełna wstrętu, których to uczuć nie usiłowała analizować. Patrzyła za bystro, by nie dostrzec mnóstwa małostek i świństewek, które w równej niemal mierze cechowały obie strony. Mniej szczere od oczu, serce jej chciało dalej wierzyć, że partja idei sprawiedliwości składa się z ludzi najlepszych. Czyniła sobie wyrzuty, że leni się, jak to zwała, poznać lepiej ich działalność. Dlatego to zmuszała się do sympatycznej dla nich cierpliwości, podobnie jak udzielamy kredytu piękności, którą odkryć z czasem możemy, nowemu utworowi muzycznemu, za którego jakość poręcza nazwisko znanego kompozytora i audytorjum godne szacunku, mimo że muzyki tej nie rozumiemy wcale.
Anetka była lojalna, wierzyła tedy w uczciwość etykiet, nie wiedząc, że nigdzie niema częstszych malwersacyj, jak w handlu idejami. Przypisywała jeszcze niejaką realność owym izmom fabrycznym, których pieczątka oznacza różne wytwory polityczne, i pociągały ją te gatunki, które głosiły fabrykaty firm najpostępowszych. Tajemna iluzja dawała jej nadzieję, że w tych okolicach ma najwięcej szans napotkać przyszłego towarzysza swego. Nawykła do swobodnego oddychania, zbliżyła się do tych, którzy jak ona pragnęli świeżego powietrza, poza sferą starych przesądów, manij przedwiecznych i zagaru domostwa przeszłości. Nie mówiła źle o starem mieszkaniu, bowiem całe pokolenia chroniły tam marzenia swego życia. Ale powietrze było duszne. Niech zostaje komu miłe, koniecznem jej było oddychać, przeto śledziła spojrzeniem za przyjacielem, któryby jej pomógł zbudować dom zdrowy i jasny.
W salonach, gdzie bywała, mnóstwo spotykała młodych ludzi, zdolnych, z pozoru przynajmniej, zrozumieć ją i dopomóc. Z etykietką, czy bez niej, wielu miało zuchwałe miny. Niestety jednak, zuchowatość ich nie była zorjentowana w tym samym kierunku. Jak powiada filozof „rozmach życiowy“ jest ograniczony ściśle i nie działa jednocześnie na wszystkie strony. Niezmiernie są rzadkie umysły, promieniujące światło wokół, podczas postępowania naprzód. Większość tych, którym się powiodło zapalić swą latarkę (a i ci nie są liczni), kierują światło przed siebie, na jeden jedyny punkt, zaś wokoło nie widzą nic a nic. Możnaby powiedzieć, że postęp w jednym kierunku okupiony bywa niemal zawsze uwstecznieniem w innym. Człowiek, będący w polityce rewolucjonistą, bywa w dziedzinie sztuki konserwatystą zacietrzewionym, a jeśli pozbawiony jest garści przesądów, (zazwyczaj tych, na których mu najmniej zależy), to tem zazdrośniej ciśnie resztę tychże do piersi.
Nigdy nie ujawniła się lepiej nierówność tego kulejącego marszu, niż w rozwoju moralnym obu płci. Kobieta, która, wysilając się na zerwanie z błędami przeszłości, wkroczyła na ścieżkę wiodącą w nowe społeczeństwo, rzadko spotyka na niej mężczyznę, chcącego stworzyć również świat nowy. On szedł właśnie inną drogą. A jeśli nawet skalne ścieżki obojga zetknęły się na moment, kiedyś w słońcu, na wyżu podniebnym, to napewno obracali się do siebie plecami. Owa dywergencja celów rzucała się w oczy, szczególniej w tej właśnie epoce, kiedy umysł kobiecy, powstrzymany we Francji dłużej w tyle, od lat kilku zaczął nagle kroczyć naprzód, z czego ówcześni mężczyźni nie zdawali sobie sprawy. Same kobiety nie zawsze posiadały ścisłą miarę własnego ruchu i dopiero zderzenia doświadczenia osobistego uświadamiały im, że istnieje mur dzielący je od towarzyszy. Cios bywał nieraz dotkliwy. Anetka miała z własną szkodą przekonać się o tem bolesnem nieporozumieniu.
Pośród otaczającego ją roju dusz, oczy jej roztargnione, krążące wkoło każdej nieznacznie, uczyniły nakoniec wybór. Ale nie powiedziały o tem nic. Starała się jak najdłużej zachować złudzenie, że się jeszcze waha. Słodko jest szeptać sobie:
— Nic mnie jeszcze nie wiąże... wówczas kiedy nie mamy potrzeby wysilać się już na decyzję. Wówczas to po raz ostatni otwieramy naściężaj wszystkie bramy nadziei.
Przyszłość swą zostawiła w zawieszeniu, pomiędzy dwoma zwłaszcza ludźmi, mimo że wiedziała dobrze, którego z nich wybrała. Byli to dwaj młodzieńcy dwudziestoośmio czy trzydziestoletni: Marcel Franck i Roger Brissot. Obaj zaliczali się do zamożnych sfer mieszczańskich, posiadali maniery dystyngowane, byli ujmujący, inteligentni, ale różnili się środowiskiem duchowem i charakterami.
Marcel Franck pochodzenia napoły semickiego, był to typ pociągający, jaki wytwarza czasem małżeństwo mieszane, pomiędzy dobrze dobranymi osobnikami obu ras. Średniego wzrostu, szczupły, delikatny, wykwintny, miał oczy błękitne, białe, matową cerę, nos nieco spiczasty, małą, jasną bródkę; profil wydłużony, nieco koński, przypominał Alfreda de Musset. Posiadał spojrzenie uduchowione, pieszczotliwe, czasem czułe, czasem takie, że czuło się, iż widzi przez suknię. Ojciec jego, bogaty przemysłowiec, handlujący suknem, człowiek znający się na interesach, o mocnych upodobaniach, lubował się w nowej sztuce, patronował młodym pismom artystycznym, skupował obrazy van Gogha i Rousseau. Ożenił się z tuluzanką, która otrzymała drugą nagrodę za komedję w Konserwatorjum przez czas jakiś występowała u Antoine’a i Porela. Wzięta zrazu szturmem, została potem legalną żoną mocnego Jonasza Francka i wśród pełni sukcesów porzuciła scenę poto, by jednocześnie nadzorować interesy swego męża i królować we własnym, znanym artystom salonie literackim. Małżeństwo żyło bardzo przykładnie, lub może milcząca ugoda sprawiła, że żadna strona nie badała zbliska postępowania drugiej. Oboje wiedzieli zresztą, że trzeba we własnym interesie zważać, co świat na to powie. Wychowali jedynego syna w atmosferze inteligencji, tolerancji i wykwintu. Marcel Franck nabrał w domu przekonania, że istnieje harmonja pracy i rozrywek i że rozumna ich unja stanowi sztukę życia.
Sztukę tę uprawiał narówni z innemi, których był bardzo wybitnym znawcą. Pracując w dyrekcji muzeów narodowych, zyskał znaczną sławę historyka sztuki. Podobnie jak na obrazy, umiał też patrzeć na żywe figury wzrokiem niedbałym, jednocześnie przenikliwym, zuchwałym i pobłażliwym. Z pośród otaczających Anetkę mężczyzn czytał w niej najlepiej, a ona wiedziała o tem. Czasem, ocknąwszy się z pełnych roztargnienia marzeń, lub podczas rozmowy, kiedy snuła zgoła inne myśli jak te, które wyrażała, natrafiała na jego rozciekawione oczy, mówiące:
— Anetko! Widzę panią nagą.
Najdziwniejszem było, że nie doznawała wcale zażenowania, ona, skromna Anetka, i miała ochotę odpowiedzieć:
— Jakże się panu podobam?
Zamieniali porozumiewawcze spojrzenia. Nie miało żadnego znaczenia, że ją widział bez osłon, wiedziała bowiem, że jej nigdy nie posiądzie. Marcel czytał w niej ową pewność i nie czuł zakłopotania. Myślał sobie:
— Zobaczymy!
Albowiem znał tamtego.
Tamten, Roger Brissot był jego kolegą z liceum. Franck tłumaczył sobie całkiem jasno, dlaczego go woli... na początek co najmniej (a potem?... to inna sprawa!...) Brissot był pięknym chłopcem o ujmującej, jasnej postaci, o otwartym wyrazie twarzy, wesołych, ciemnych oczach, regularnych rysach, trochę grubych, miał twarz pełną i zdrowe zęby. Golił zarost, głowę okrywały mu młodzieńcze, bujne, czarne włosy, podniesione na inteligentnem czole rozdziałem z boku. Wysoki, o szerokiej piersi, długich nogach, muskularnych ramionach, poruszał się swobodnie, czyniąc wymowne gesty. Mówił dobrze, bardzo nawet dobrze, głosem gorącym, muzykalnym, basowym i metalicznym, który się podobał, zwłaszcza jemu samemu. Był współzawodnikiem Francka w nauce, posiadał żywą inteligencję, łatwą, błyskotliwą, a nawykły do sukcesów na polu umysłowem, miał również upodobanie do ćwiczeń fizycznych. Podczas pobytu w Burgundji, gdzie majątek jego rodziców, lasy i winnice przytykały do willi wiejskiej Rivière’ów, oddawał się forsownym marszonm, polował i doskonale jeździł konno, a Anetka spotykała go nieraz dawniej na przechadzkach. Ale wówczas nie myślała zgoła o towarzyszu, woląc chodzić sama. Podobnie i Roger w owych miesiącach swobody, wypuszczony z murów Paryża, grał rolę młodego Hippolita, udając, że woli konia i psa, niż dziewczynę. Mijając się, zamieniali tylko pozdrowienia i spojrzenia. Nie wszystko z tych czasów przepadło. Pozostały im miłe obrazy i mglisty pociąg dwu istot, dobrze wyposażonych fizycznie.
Rodzina Brissotów pragnęła tego związku, niemniej bowiem od osób, dobra stworzone były na to, by się połączyć. Jednak, dopóki żył Raul Rivière byli z sobą na stopie grzecznej, lecz chłodnej i całkiem zdala. Dziwnym zbiegiem okoliczności Rivière, który w liberalizmie nie byłby się dał prześcignąć nikomu, jako architekt, liczył do swych klientów, aż do czasów sprawy Dreyfusa, samą niemal arystokrację i reakcjonistów. Zbyt zręczny na to, by im nie służyć do mszy, a nawet, by na nią nie chodzić (bez metafory), o ile to było konieczne dla uzyskania dobrej marki, uchodził za wstecznika, a nawet klerykała (śmiał się z tego do rozpuku) w oczach radykałów republikańskich swej prowincji. Brissotowie byli natomiast ostoją radykalizmu. Ta rodzina prawnicza... adwokaci, prokuratorowie itd., twierdziła z dumą, że od stu lat przeszło jest republikańską. (W istocie tak było za czasu pierwszej republiki, zapomnieli tylko dodać, że ich pradziad, były członek Konwentu, otrzymał po powrocie Burbonów order lilji). Wierzyli wszyscy w republikę, jak inni wierzą w Boga Ojca, i uważali się za związanych tradycją... noblesse oblige! To też uznali za stosowne dać poznać Raulowi Rivière w sposób niedwuznaczny swe potępienie i trzymali go zdala. Nic sobie z tego nie robił, gdyż nie spodziewał się żadnego zamówienia. Nadeszła wkońcu słynna afera i Rivière znalazł się, sam nie wiedząc jak, w partji postępowej. Spostrzegł, że nagle wybielał. Gąbka jakaś zmazała jego przeszłość, a nawet odkryto w nim wielkie zalety obywatelskie i republikańskie, o których nie miał pojęcia, z którychby jednak nie zaniedbał wyciągnąć znacznych korzyści, gdyby śmierć nie pokrzyżowała jego planów.
Plany Brissotów nie doznały szwanku. Wielcy republikanie, którzy umieli w ciągu wieku trzymać wysoko wzniesiony sztandar przekonań swych i interesów, byli bogaci i oczywiście pragnęli się dalej bogacić. Wiedzieli, że Rivière zostawił córce znaczną fortunę. Bardzoby im było na rękę połączyć dobra swe w Burgundji z jej posiadłością, któraby je pięknie zaokrągliła. Ale dla ludzi w rodzaju Brissotów sprawy majątkowe stały na drugim planie, nawet wówczas, kiedy o nich myślano najpierw. W kwestji małżeństwa pierwszą rzeczą była sama osoba wybranki. Wybranka ta zaś zaspakajała wszystkie wymagania. Znalazła w oczach rodziny łaskę, albowiem słyszano o niej wiele dobrego, ponieważ była poważna i dobrze ułożona i, jak wieść głosiła, okazała wielkie do ojca przywiązanie. Inteligencja jej i prostota czyniły jak najlepsze wrażenie, zachowywała się w towarzystwie wzorowo. Jaki spokój w niej. Dosyć dowcipu. Zdrowa zupełnie. Zapewne uznano za przesadę jej studja w Sorbonie, badania i dyplomy. Ale osądzono, że były to jeno rozrywki młodej, inteligentnej dziewczyny, która się nudzi i oczywiście pójdą w kąt przy pierwszem zaraz dziecku. Nawet na rękę było Brissotom okazać, że umieją cenić światłość nawet w kobiecie, oczywiście, pod warunkiem, by nie sprawiała kłopotu, broń Boże! Zresztą Anetka nie byłaby pierwszą intelektualistką w rodzinie. Pani Brissot, matka Rogera, i jego siostra, Adela, cieszyły się sławą (niewiadomo o ile uzasadnioną) tęgich głów, a zarazem kobiet wielkiego serca, które zdolne były brać udział w życiu umysłowem, jak i życiu czynnem mężczyzn swego rodu. Intelektualizm Anetki był niemal gwarancją, że (ważny punkt!) niema obawy klerykalizmu z jej strony. Zresztą znajdzie w nowej rodzinie serdeczną opiekę, która uchroni ją od wszelakiej przesady. Kochane to dziecko bez żadnej trudności wcieli się w kółko tych, których przybierze nazwisko, nie ma już rodziców i z największą radością podda się egidzie swej drugiej matki i siostry w poważniejszym już wieku, która niczego bardziej nie pożąda, jak kierować nią. Panie Brissot, dobre obserwatorki, uznały Anetkę za osobę zupełnie sympatyczną, dystyngowaną, łagodną, uprzejmą, pełną rezerwy, lękliwą (z ich punktu widzenia nie było to złe) i nieco chłodną (było to niemal cnotą).
Roger tedy zaczął konkury za zupełną zgodą całej rodziny, której poprzód zasięgnął zdania. Nie ukrywał się nigdy z niczem, pewny aprobaty. Ten kochany dryblas był bożyszczem swych bliskich i odwzajemniał im to uczucie. W rodzinie Brissotów uprawiano adorację wzajemną. Istniała hierarchja, ale każdy miał swą wartość. Przyznać należy, że wyznaczano ją dość sprawiedliwie, tak pod względem zalet umysłu, jak ciała i fortuny. Każdy godził się na to bez apelacji, jak przystało ludziom dobrze wychowanym. Dawało to wszystkim pewność zajmowanego stanowiska, niepodobna było wątpić w ową słodką pewność, malującą się w rysach twarzy. Z wszystkich, najpewniejszym swej rangi był Roger. Był dumą rodziny i uczucie to odpowiadało nawet rzeczywistości. Nigdy drzewo Brissotów nie wydało źralszego owocu. Roger wyposażony był w najlepsze dary swej rasy, a jeśli posiadał także jej błędy, nie były one zgoła rażące, a ujmujące wzięcie i młodość pozwalały o nich zapomnieć! Posiadał rozliczne talenty, wszystko mu szło jak z płatka, zwłaszcza słowa. Krasomówstwo, był to jeden z atutów rodziny. Jeden z jej członków był naczelnym obrońcą sądowym, wszyscy zaś przynosili z sobą na świat zamiłowanie do pięknego wysławiania się. Niesprawiedliwem byłoby sądzić, że wzorem gadułów Południa musieli mówić, by myśleć, mimo to odczuwali przymus mówienia, to pewne. Zdolności realne ujawniały się we frazesie, milczenie byłoby na nie sprowadziło zanik. Ojciec Rogera, jeden z najsłynniejszych wielomówców, jakich posiadała trybuna parlamentu, pogromił wymową wyborców, którzy nań nie chcieli powtórnie głosować, tak, że musieli ustąpić, a sześcioletni wówczas Roger prosił go często naiwnie, gdy byli sam na sam w domu:
— Papo, powiedz mi mowę!
Teraz tworzył je na własny rachunek, a młoda jego sława rozbłysła świetnym blaskiem podczas występów adwokackich w Palais. Jak wszyscy Brissotowie skierował swe talenty ku polityce, a meetingi w czasie afery Dreyfusa stały mu się doskonałą odskocznią, z której się rzucał w arenę i dyskutował nazabój. Młodzieńczy rozmach, brawura i obfitość słów wykwintnych tego pięknego chłopca zjednały mu entuzjastyczne uznanie młodych kobiet dreyfusistek i wielu panien z tegoż obozu. Brissotowie pałali zawsze żądzą, by nie dać się prześcignąć na drodze postępu, ale jednocześnie baczyli pilnie, by nie uczynić kroku zbytecznie, ani też zbyt pospiesznie naprzód. Zbadawszy tedy roztropnie teren, pchnęli syna swego, swą młodą chwałę, na drogę „dobrze myślącego“, socjalizmu. Roger, węsząc trop, pomknął w tym kierunku. Wzorem najwybitniejszych z pośród ówczesnej młodzieży uległ wpływowi Jaurèsa i starał się modelować swe krasomówcze występy wedle wspaniałych, świetnych słów wielkiego retora, pełnych proroczych wizyj i mirażów fantazji. Proklamował nieodzowny obowiązek zbliżenia się ludu i intelektualistów i dało mu to temat do licznych świetnych mów. Jeśli nie poruszyły one ludu, który nie miał czasu ich słuchać, ani był rozumiał, to wywarły jednak wrażenie na młodej burżuazji. Przy pomocy subskrypcji przyjaciół bliższych, Roger założył klub polityczny, dziennik, partję. Zużył na to dużo czasu i trochę pieniędzy rodzinnych. Brissotowie, umiejący rachować, umieli również wydawać w właściwym czasie. Podobało im się, że oto syn ich staje się przywódcą nowego pokolenia. Przysposobili teren przyszłych wyborów, a Roger miał już wyznaczone sobie zgóry miejsce w przyszłej Izbie, o czem dobrze wiedział. Nawykłszy od dzieciństwa do tego, że rodzina ufała mu, powziął też do rodziny wzajemne zaufanie, które przybrało potem cechy wiary absolutnej. Wierzył również w siebie niezachwianie, ale było to tak naturalne! Wszakże wszystko mu się udawało. Był do tego tak dalece przyzwyczajony, że nie uczuwał nawet pychy, a zdumiałby się wielce, gdyby zaszedł fakt przeciwny, gdyby dogmaty jego doznały poważniejszego wstrząśnienia. Jakże był sympatyczny! Egoista bezwiedny, nie z zasady wcale, naiwny, dobry i ładny chłopak, gotów zawsze dać, ale jednocześnie zdecydowany wziąć, niemógł nigdy pojąć, by mu czegoś można odmówić, odznaczał się przytem prostotą, ugrzecznieniem, był kordjalny, a wymagający, a prócz tego czekał, aż świat padnie mu do nóg, pewny, że to nastąpić musi. Naogół był bardzo sympatyczny.
Uczynił na Anetce wrażenie. Osądziła go dość trafnie, ale tem więcej pokochała. Z uśmiechem myślała o jego słabostkach, które jej były niesłychanie drogie. Skutkiem nich był w jej oczach mniej mężczyzną, a więcej dzieckiem. Serce radowało się, że był jednem i drugiem. Jedną z ponęt Rogera stanowiło to, że nie krył niczego i okazywał wszystko jawnie. Naiwne zadowolenie z siebie samego czyniło go prostym i naturalnym.
Przedstawił się tem lepiej, że odrazu zapalił się do Anetki, szczerze, bez rezerwy. Nie kochał niczego połowicznie, natomiast z wszystkiego widział jeno połowę.
Zakochał się w niej pewnego wieczora, kiedy w jednym z salonów produkował się elokwencją Anetka nie mówiła nic, zato jednak przepysznie słuchała (tak przynajmniej sądził). Jej pełne inteligencji oczy rozjaśniały mu myśli i dodawały im skrzydeł. Uśmiech jej sprawiał, iż radowało go to, co tak dobrze powiedział, oraz że słowa jego zrozumiała, jak czuł, i podzielała... Jakże piękną była słuchaczka jego. Jakiż miała przedziwny umysł, jakaż wyjątkowa dusza wyzierała z jej oczu uważnych i wymownych, przejawiając się również uśmiechem pełnym zrozumienia... Mimo, że sam przemawiał, miał wrażenie, że z nią rozmawia. W każdym razie mówił wyłącznie dla niej i czuł się wzniesionym ponad samego siebie przez ten dialog wewnętrzny, przez tajemniczą wymianę bezsłownych myśli...
Prawdę mówiąc, Anetka nie słuchała wcale. Dość inteligentna, by uchwycić sens ogólny słów Rogera, ze zwykłem roztargnieniem dała się unosić fali kołyszących ją pięknych frazesów. Korzystała z tego, że zajęty był krasomówstwem, i przyglądała mu się uważnie, ogarnęła spojrzeniem jego oczy, usta, ręce i ruch podbródka, podczas gdy mówił, piękne nozdrza rżącego źrebca, wsłuchała się w miłe „rulowanie“ niektórych liter, słowem wszystko, badając, jakim te zewnętrzne objawy odpowiadają wewnętrznym wartościom. Umiała patrzyć, widziała, że pragnie, by go podziwiano, widziała, że sprawia mu przyjemność to, iż się podoba, że ona go uznaje za pięknego, rozsądnego, wymownego i wprost zdumiewającego. Nie przyszło jej na myśl (chyba tak, troszkę), że jest komiczny. Przeciwnie, czuła rozrzewnienie.
(— Tak, najdroższy, jesteś piękny, porywający, inteligentny, wymowny, zachwycający! Chcesz mały uśmieszek? Oto masz dwa, mój luby... Patrz, jak się słodko uśmiecham... Czyś zadowolony?)
Serce jej się śmiało, że jest tak szczęśliwy, tak pełen chwały, że świegoce z coraz większym zapałem, jak ptak na wiosnę.
Delektował się jej uznaniem, pił ten hołd czysty, bez kropli ironji, pragnął dostać więcej, więcej jeszcze, nigdy nie syty. Upajał się własnym śpiewem, nie odróżniając go już od tej, którą uwielbiał. Wydała mu się wcieleniem wszystkiego, co było w nim piękne, czyste i genjalne. Padał przed nią na kolana.
Ona zaś, od kiedy wślizgnęło się w nią pierwsze spojrzenie miłosne, od kiedy skąpała się w tej fali adoracji, nie stawiała najlżejszego oporu. Opadła nawet zasłona ironji, którą okrywała niby pancerzem bicie serca swego, i z obnażonemi piersiami oddała się miłości. Tak była spragniona pieszczot! Jakaż rozkosz nasycić się, pijąc z ust człowieka, który ją uwodził. Radowała się tem zgóry, a to, że jej tę czarę rozkoszy podawał, uprzedzając pożądanie, tak płomiennym gestem, przepajało ją namiętną wdzięcznością.
Ogień rozpalił się tedy na dobre, każde płonęło żądzą drugiego i syciło ją swem własnem pożądaniem. Im większem było jej uniesienie, tem więcej spodziewała się od niego, on zaś tem usilniej pragnął prześcignąć jej oczekiwanie. Nużyło to zapewne, ale mieli do dyspozycji niezmierne siły młodości.
Narazie Anetka skazana była na rolę bierną, nie mogła uczynić nic innego, albowiem Roger zagarnął ją zupełnie. Tonęła, ledwo mogąc oddychać. Ekspansywny z natury, kipiący życiem, czuł potrzebę wypowiedzieć wszystko, z wszystkiego się zwierzyć, z przyszłości, chwili obecnej i z tego co minęło. Był niewyczerpany. Ale Roger chciał także wszystko wiedzieć, wszystko posiąść. Wkraczał przemocą w tajemnice Anetki, która miała nielada rzecz do zrobienia, chcąc obronić ostatnie kryjówki swoje. Trochę oburzona, a szczęśliwa i rozbawiona, doznawała czasem chętki protestowania przeciw tej inwazji, ale najeźdźca był tak zachwycający! To też oddawała się z rozkoszą i, ulegając owemu gwałceniu myśli („Et cognovit eam“... Nie znał jej wcale!), uczuwała tajne odruchy buntu i upojenia...
Nie było roztropnem wydawać wszystkiego. Pewne zwierzenia, w godzinach omdlenia woli poczynione, mogą być potem przez konfidenta użyte jako broń. Była to jednak ostatnia z trosk Anetki i Rogera. Onej godziny miłości nie mogło razić nic w kochanej, nic dziwić. Wszystko, co zwierzała kochankowi, nietylko go nie mogło odpychać, ale przeciwnie odpowiadało właśnie jego niewyrażonym pragnieniom. Roger nie baczył już wcale na niedyskretne wyznania, które pobłażliwe ucho Anetki regestrowało, mimo wszystko, wiernie na jego niekorzyść.
Chociaż z wielką przyjemnością uzgadniali oboje swą przeszłość i chwilę obecną, to chwila ta i przeszłość tonęły w marzeniach o przyszłości, ich przyszłości. Anetka nie powiedziała nic, niczego nie przyrzekła, zgoda jej zgóry została wstawiona w rachunek i zakontowana tak stanowczo, że ona sama uwierzyła wkońcu, iż dała słowo. Szczęśliwa, z napoły przymkniętemi oczyma słuchała Rogera (zaliczał się do ludzi radujących się więcej przyszłością, niźli dniem bieżącym), który jej kreślił z niesłabnącym entuzjazmem wspaniałe życie myśli i czynu, jakie miał przed sobą. Kto? On, Roger... ona też, oczywiście, bo wszakże stanowiła cząstkę Rogera. Nie raziła jej ta absorbcja, zanadto była zajęta słuchaniem, patrzeniem, syceniem się tym przecudownym Rogerem. Mówił dużo o socjalizmie, sprawiedliwości, miłości, ludzkości. Był naprawdę wspaniały. W słowach, hojność jego nie miała granic. Anetka była wzruszona. Zachwycało ją, że może wziąć udział w tem dziele, potężnem dobrocią. Roger nie pytał nigdy, co o tem myśli. Rozumiało się samo przez się, że to co on. Czyż mogła inaczej? Wszakże mówił za nią, mówił za dwoje, bowiem umiał się lepiej wysłowić. Powiadał:
— Zrobimy... Będziemy...
Ona nie protestowała, raczej była skłonna dziękować. Wszystko to było tak rozległe, tak niejasne, tak bezosobiste, że nie miała żadnego powodu zakłopotania. Roger był cały jak światło i wolność. Nieco rozproszone było, coprawda, jedno i drugie, Anetka wolałaby niezawodnie coś ściślej określonego, ale pewna była, że to przyjdzie we właściwym czasie, niepodobna przecież powiedzieć wszystkiego odrazu. Niechże jak najdłużej trwa przyjemność... Narazie lubowali się przestworzami bez kresu.
Radowała się zwłaszcza pięknym kształtem, namiętnem przyciąganiem się ich dwu zakochanych w sobie ciał, owemi nagle jawiącemi się prądami elektrycznemi, falą zmysłową, wprawiającą oboje w stan napięcia, oboje bogatych w zasoby czystej młodzieńczości, zdrowych, silnych i rozpłomienionych...
Elokwencja Rogera nigdy nie bywała pewniejszą siebie, niż w chwilach, kiedy nagle urywał się potok słów rozwierających w ostatnich wibracjach wizje ekstatyczne i kiedy oczy ich się spotkały. Owo nagłe zetknięcie było jak uścisk. Wówczas takie się w nich zapalały żądze, że dech im zapierało. Roger nie myślał już olśniewać i mówić. Anetka zapominała o przyszłości świata i własnej nawet. Z oczu im znikało wszystko wokół, salon, publiczność, w sekundach tych stawali się jedną istotą. Nie zostawało nic, prócz żądania natury, jednego, czystego jak płomień. Po chwili, Anetka, z mętnem spojrzeniem i pałającemi licami, otrząsała się z czaru i z drżeniem uświadamiała sobie, pełna upojenia, ów pewnik, że niebawem ulec musi.
Miłość ich przestała być dla wszystkich tajemnicą, żadne bowiem nie umiało jej przysłaniać. Daremnie Anetka milczała, oczy mówiły za nią. Milcząca ich zgoda była tak wymowna, że zarówno świat, jak i Roger uznali to za bezsłowne zobowiązanie.
Samej jeno rodzinie Brissotów nie uszło, że tak nie było. Anetka poddawała się z przyjemnością oświadczynom Rogera, ale unikała odpowiedzi wprost i z wielką zręcznością kierowała rozmowę na jakiś wielki problem. Naiwny Roger, porzucając zdobycz dla cienia, rzucał się nań naoślep, szczęśliwy, że może mówić, a Anetka wymykała się znowu, nic nie powiedziawszy.
Zauważywszy dwa, czy trzy razy ten manewr, Brissotowie, ludzie rozważni, postanowili wmieszać się w sprawę. Nie przyszła im nawet do głowy wątpliwość w determinację Anetki, pewni byli, że uszczęśliwia ją tak świetna szansa zamężcia. Ale trzeba zawsze liczyć się z kaprysami dziewcząt. Znali życie i jego zasadzki. Byli to nie w ciemię bici prowincjonaliści francuscy. Gdy opóźnia się po drodze spodziewana decyzja, należy wyjść naprzeciw i przyprowadzić. Jest to rada mądra, przeto obie panie Brissot ruszyły w drogę.
Istniał wówczas w Paryżu uśmiech, zwany w kole znajomych uśmiechem brissotowskim, był tłusty i słodki, przychlebny i dostojny, swawolny, oczywiście, z miarą i wagą, wiedzący wszystko zgóry, kapiący życzliwością, doskonale obojętny, oraz ofiarujący wszystko pełną garścią w ten sposób, że garść pozostawała pełna. Obie panie Brissot były mistrzyniami tego uśmiechu.
Pani Brissot, matka, piękna, wysoka niewiasta o szerokiem obliczu, tłustych policzkach, dobrze odżywiona, okazała, posiadała imponujące pośladki i wypukły gors, a słowa jej cechowało namaszczenie i niezmierna doza pochlebstw, którą połknąwszy, Anetka szczerze się zmieszała. Nie ona jedna (jak to rychło z ulgą spostrzegła) była ich odbiorczynią. Pochwały rozdzielała mama Brissot hojnie pomiędzy wszystkich, a towarzyszyły im nieustannie swawolne żarciki, co było u Brissotów pełną kurtuazji oznaką wrodzonej, dobrodusznej pewności siebie. To też wszyscy przyjmowali ów dar ochotnie.
Panna Brissot, siostra Rogera, była również wysoka i rozrosła, a posiadała włosy blade, wypełzłe, niemal białe włosy albinoski. Policzki pokrywała warstwa pudru, wargi zaś odrobina karminu. Ideałem jej był pastel w stylu Ludwika XV. Mogła pozować Nattierowi do jakiejś burgundzkiej Feby, miluchnej, anemicznej i tucznej zarazem. Matka zwała tę silną dziewczynę: „moje biedne maleństwo“, bo pani Brissot, zażywająca wystawowego wprost zdrowia, patrząc na jej słabość, powzięła przekonanie, że ma wątłe zdrowie. Ale nie korzystała z tego, by dać się rozpieszczać. Przeciwnie używała tej broni dla tem lepszego wykazania swej energji i zyskania prawa pogardy względem istot słabszych swej płci, utyskujących ciągle na drobne niedomagania. Była naprawdę podziwu godna, czynna, nieznużona, czytała, widziała i wiedziała wszystko, malowała, znała się na muzyce, rozprawiała o literaturze i dopełniała codziennie wraz z matką programu dwustu, czy trzystu wizyt, mających się odbyć w danym czasokresie. Przyjmowała wzajem gości, dawała obiady, uczęszczała na koncerty, chodziła do teatrów, na posiedzenia Izby i wystawy, nieugięta, bez zdradzenia się ze znużeniem inaczej, jak kilku, po męsku stłumionemi westchnieniami. Umiała przytem odżywiać wyczerpane fatygą ciało, jadała obficie (jak cała zresztą rodzina) i przesypiała całą noc jednym tchem, nie marząc nigdy. Była władczynią swego serca, zarówno jak ciała. Sposobiła się rozważnie do małżeństwa z pewnym czterdziestoletnim podówczas mężem stanu, który był właśnie gubernatorem jednej z większych kolonij zamorskich. Ale nie postało jej w głowie jechać z nim. Postanowiła porzucić Paryż i nazwisko Brissotów wtedy dopiero, kiedy szczęśliwy małżonek będzie mógł ofiarować w granicach Francji godne jej stanowisko. Umiała zresztą tak pokierować sprawą, by o nim nie zapomniano u wielkiego ołtarza i pisywała regularnie odpowiednie listy, pełne serdeczności. Owe konkury na odległość trwały już lat kilka. Osądziła, że małżeństwo nastąpi we właściwym czasie i nie spieszyła się. Wprawdzie małżonek mógł tymczasem stać się zbyt dojrzałym, ale w takim razie przypadłby tem lepiej do gustu pannie Brissot. Była to tęga głowa. Głów tęgich nie brakło nigdy tej dynastji, a głowa tej, jak ją matka zwała, Egerji z powołania była wybitnie polityczna. Pani Brissot podziwiała talenty panny Brissot, zaś panna Brissot admirowała genjusz domowy i spryt pani Brissot. Oczkowały z sobą ciągle i całowały się w obecności Anetki. To było wprost prześliczne.
Nałożyły atoli teraz tłumik na ten wzajemny kult i jeły się razem przymilać do Anetki. Zasypywały ją nieustannie komplementami co do jej samej, domu, tualet, gustu, rozumu i piękności. Ton przesadnie pochwalny drażnił potrochu Anetkę, ale trudno pozostać obojętną na pochlebną opinję ludzi o sobie, zwłaszcza, jeśli ci ludzie wydają się posłannikami tego, którego się kocha. Niesposób też było watpić w tę misję zacnych pań Brissot, bowiem w tem, co mówiły, powtarzało się nieustannie imię Rogera. Łączyły pochwały dla niego z pochwałami dla Anetki, czyniły z uśmiechem aluzje nieustanne do wrażenia, jakie na nim wywarła Anetka, i do słów, jakie mu powiedziała, powtarzanych przezeń z zachwytem. (Powtarzał wszystko, to też Anetka była gniewna, a jednocześnie rozczulało ją to.) Pozatem rozwodziły się szeroko nad świetną jego przyszłością, a pani Brissot wyraziła tonem wzruszenia nadzieję, że Roger znajdzie godną siebie towarzyszkę. Nie wymieniła nikogo, ale zrozumiano się. Wszystkie te drobne sztuczki widać było gołem okiem na dwadzieścia kroków. Był to rodzaj gry towarzyskiej, polegającej na zręcznem krążeniu koło pewnego słowa, którego wymówić nie wolno. Pani Brissot śledziła, jak się zdało, owe słowo, zrywające się już z ust Anetki:
— Fant!
Fantu żądała pani Brissot, a Anetka uśmiechnięta otwierała już usta, ale słowo decyzji wyjść z nich nie chciało.
Anetka zaproszona została do Brissotów na poufne wieczorki w apartamentach rodzinnych, przy rue de Provence. Poznała tam Brissota-papę, wysokiego, barczystego osobnika, o oczach świdrujących spojrzeniem z pod krzaczastych brwi, czerwonej cerze twarzy, który miał małą, szpakowatą bródkę, minę zawodowego retora, gesty ojcowskie i który zasypał ją przestarzałemi galanterjami i żarcikami. Popróbował także owej gry towarzyskiej, ale wlazł zaraz butem w półmisek. Anetka spłoszyła się, a pani Brissot dała znak mężowi, by się w sprawę nie mieszał. Odtąd wycofał się z gry i śledził jej tok jeno z pod oka, z drwiącą miną, przyznając, że to nie jego rzecz i kobiety wywiążą się ze sprawy znacznie lepiej.
Zręczna pani Brissot zapraszała zrazu wraz z Anetką trzy, czy cztery zażyłe przyjaciółki, potem dwie, potem jedną, a wreszcie Anetka znalazła się sama z czworgiem Brissotów w „kółku rodzinnem“, jak mówiła pani Brissot tonem, pełnym obietnic, namaszczonym i macierzyńskim. Anetka spostrzegła pułapkę, ale nie cofnęła się, gdyż wielką jej sprawiało przyjemność przebywanie z Rogerem. Przez miłość dla niego stała się wyrozumiałą dla jego rodziny i zamknęła oczy na to, co ją tajemnie drażniło w tem środowisku. Czujny instynkt kobiecy ostrzegł panie Brissot. Mimo silnie rozwiniętej miłości własnej, nie czyniły nigdy uszczerbku swym interesom, zaraz też, jakby się umówiły, wsiąkły w kąt, mówiły mniej, osłaniały swe myśli, ułatwiały zakochanym częste sam na sam, nie przeszkadzając wcale. Sprawa Rogera miała w nim samym najlepszego jednak rzecznika. Coraz mocniej zakochany zaniepokoił się rezerwą Anetki, którąby nie tak wyraźnie dostrzegał, gdyby matka i siostra nie zwróciły mu uwagi. Stał się teraz powabny jak nigdy, od chwili kiedy zagrożone zostało jego zaufanie do siebie. Nie dyskutował już, a elokwencja znikła. Po raz pierwszy w życiu starał się czytać w duszy drugiego człowieka. Siedząc obok Anetki, oczyma pokornemi, a płomiennemi, pożerał zagadkową dziewczynę, błagał, wysilał się na jej przeniknięcie. Anetkę radowała ta niezwykła u niego trwożliwość i bojaźliwe wyczekiwanie, z jakiem śledził każdy jej ruch. Doznawała wstrząsu i chwilami bliska była, pochyliwszy się ku niemu, wyrzec słowo decydujące. Nie uczyniła tego jednak. W ostatniej sekundzie instynktownie, bez powodu rzucała się wstecz, odsuwała od siebie oświadczyny Rogera i własną decyzję. porywczo Wymykała się...
Sieć zacieśniła się teraz bardziej. Pani i Brissot stały w sąsiednim salonie na czatach, panna śledząc dyskretnie bezowocną rozmowę. Czasem przechodziły przez salon uśmiechnięte i jakby czemś zaaferowane, rzucając przelotnie serdeczne słówko, nie zatrzymując się jednak. A młodzi wiedli dalej długie rozmowy.
Pewnego wieczora przeglądali razem od niechcenia jakiś album, co im było jeno pretekstem do zbliżenia głów, i zamieniali półgłośne słowa. Nagle umilkli i Anetka dostrzegła niebezpieczeństwo. Chciała wstać, ale Roger objął ją wpół, a usta młodego człowieka dotknęły jej ust półotwartych. Usiłowała się bronić, ale jakże bronić się przeciw samej sobie? Chcąc oderwać usta, zaczęła mu oddawać pocałunki. Odskoczyła jednak, posłyszawszy z drugiego końca salonu wzruszony głos pani Brissot:
— Ach, droga córko moja! – zatrąbiła na zwycięstwo, potem zawołała: — Adelo... Brissot!
Zdumiona Anetka została w jednej chwili otoczona przez całą rodzinę, rozradowaną i rozczuloną. Pani Brissot okrywała ją pocałunkami i, trąc oczy chustką, powtarzała:
— Kochaj go bardzo!
Panna Brissot mówiła:
— Kochana siostrzyczko!
A pan Brissot niezdarny jak zawsze dodał:
— No, nareszcie! Aleśmy się też naczekali...
Roger, klęcząc, całował jej ręce, błagając spojżeniem trwożnem, nieco wstydliwem. Przepraszał i prosił:
— Nie odmawiaj!
Zdrętwiała Anetka pozwalała się całować, ale owa niema prośba zņiewoliła ją do reszty i skrępowała. Uczyniła ostatni wysiłek protestu. Chciała zawołać:
— Ale ja nic nie powiedziałam!
W tej chwili dostrzegła w oczach Rogera tak szczery smutek, że wytrwać dłużej nie mogła. Zmusiła się do uśmiechu, a na widok szczęścia, którem rozbłysła twarz Rogera, rysy jej rozpogodziły się radością, którą dawała. Ścisnęła mu dłońmi głowę, a Roger wstał, krzycząc z uciechy. Potem zamienili pocałunek narzeczeński w oczach rodziców, wyrażających błogosławieństwo.
Anetka była zdruzgotana, znalazłszy się sama nocą we własnym domu. Nie należała już do siebie. Oddała się... Dała się... dała swe życie! Serce jej ścisnęła trwoga.
Przesadnie ściśle pojmowała więzy dobrowolnie przyjęte. Nie zaliczała się do modnych dziewcząt, co w rozmowie z narzeczonym stroją sobie żarciki, kokietując ich rozwodem. Nie dawała jedną ręką po to, by drugą odbierać. Nie była już własnością swoją, lecz Brissotów. I nagle Brissotowie wydali jej się wrogami. Wyrazistym konturem zarysowało się przed nią teraz wszystko, na co patrzyła w ostatnich tygodniach, wszystkie prace podziemne, manipulacje w celu osaczenia, spisek przeciw wolności, wreszcie komedja końcowa, którą zaskoczono ją i wymuszono decyzję. (Czy sam Roger nie zaliczał się również do spiskowców?) Najeżyła się, niby zwierz, który wpadł w matnię i, widząc zwężające się coraz koło prześladowców, spuszcza głowę i gotuje się do ataku na nich, by zdobyć sobie przejście, by dokonać pomsty, lub zginąć. Po raz pierwszy to wszystko, co ją raziło u Brissotów, o czem myśleć dotąd nie chciała, ukazało jej się w powiększeniu, wstrętne i nieznośne... Sam nawet Roger! Nigdy nie będzie mogła żyć zamurowana w tym człowieku, tej rodzinie, tej sferze interesów, które z nią nic wspólnego nie miały i z któremi nigdy nic jej łączyć nie może. Postanowiła zerwać...
Czyż jednak mogła zrywać, zdecydowawszy się raz? Czyż pozwoli na to Roger. Musi pozwolić! Nie może przeszkadzać! Na myśl, że może się sprzeciwić, znienawidziła go. W tej chwili nie brała w rachubę cierpienia jego, bez wahania zakrwawiłaby mu serce, byle odzyskać wolność. Nagle ujrzała błagające oczy jego i doznała zawrotu głowy. Mniejsza z tem! Egoizm, zagrożone życie, instynkt samozachowawczy, okazały się silniejszemi nad miłość, czy litość. Uczuła konieczność ratowania się. Biada temu, ktoby jej tamował wyjście!...
Przewracała się przez całą noc po łóżku, trawiona gorączką i bezsennością, i przeżywała naprzód scenę, jaka ją czekała z Rogerem. Mówiła próbując słów, jakie wypowie on i ona sama. Starała się go przekonać, dyskutowała, unosiła się, żałowała go i nienawidziła. O świcie była wyczerpana, ale pewna swego. Czy pójść do Rogera? O nie, lepiej napisać. Będzie mogla z większą swobodą wypowiedzieć aż do końca wszystko, co chce, i nie narazi się na przerywanie z jego strony. Zerwie. Dla zabezpieczenia się przed najściem Brissotów postanowiła uciec z Paryża i zamieszkać przez dni kilka w którymś z hoteli w okolicy. Wstała i skreśliła list, którego wszystkie zdania sto razy przewróciła tam i zpowrotem w umyśle, potem zaczęła się pospiesznie sposobić do odjazdu.
Jeszcze nie skończyła, gdy przybył Roger i schwytał ją na uczynku. Nie pomyślała o tem, by się przed najściem zabezpieczyć, gdyż nie sądziła, że nastąpi tak rychło. Wszedł, wyprzedzając w miłosnym pośpiechu lokaja, który go miał zaanonsować. Przyniósł kwiaty. Pełen był szczęścia i wdzięczności. Widząc, jak jest rozkochany, młody, powabny, Anetka nie mogła przemówić słowa. Zapomniała wszystkich pięknych postanowień, a od pierwszego wejrzenia serce jej poddało się miłości. Z przedziwną, złą wiarą uczucia, odnalazła natychmiast tyle danych, przemawiających za małżeństwem, ile ich przeciw niemu zgromadziła przed minutą zaledwo. Próbowała walczyć, ale radość błyszczała w jej oczach podkutych udręką nocną. Patrzyła na swego Rogera, który sycił się jej widokiem upojnym, i mówiła sobie:
— Przecież postanowiłam... powinnam przecież postanowić... Ach, cóż ja to postanowiłam?...
Jakże jednak dowiedzieć się o tem, zostając pod wpływem spojrzenia, sięgającego do dna duszy? Jakże myśleć, jakże zebrać myśli? Nie wiedziała już nic, była stracona! Z drugiej strony pociągał ją urok miłości... Wszystko, na co się zdobyć mogła, polegało na tem, że wymogła na narzeczonym, by nie spieszył z terminem ślubu. Kosztowało ją to dużo, a Roger zaraz przybrał wyraz takiego rozczarowania i zniechęcenia, że nie mogła mówić dalej. Jakże sprawiać ból temu kochanemu chłopcu? Pospiesznie upewniła go o swej miłości i starała się, czując, że lada chwila sił jej zbraknie, wytrwać przy żądaniu odwłoki, ale zwalczał ten kaprys z taką energją, jakby szło o życie. Wkońcu, po obustronnych targach miłosnych postanowili ustąpić każde przez połowę, tak, że termin ślubu oznaczyli na połowę lata.
Potem Roger odszedł, a Anetka przejrzała się z zakłopotaniem w lustrze i zobaczyła na swej twarzy tenże sam co przedtem wyraz niepewności. Jakże z niej wybrnąć? Spojrzała na przygotowania do odjazdu.
— Ładny pomysł! — powiedziała. Wzruszyła ramionami i roześmiała się. Jakże śliczny był Roger!... Włożyła zpowrotem do szafy bieliznę i drobiazgi, wyjęte poprzód, by je umieścić w kuferku.
— A mimo wszystko, — pomyślała — nie chcę, nie chcę!
Zdenerwowana, upuściła pęk koszul... posypały się na ziemię, a w ślad za niemi spadać zaczęły różne szczotki. Kopnęła gniewnie całą tę stertę...
Potem pozbierała wszystko, schylając się aż do podłogi. Znużyło ją to, więc siadła na ziemi, niezbyt dumna z siły swej woli.
— Głupstwo! — powiedziała, wyciągając się na dywanie. — Mam jeszcze cztery miesiące czasu...
Z twarzą zanurzoną w poduszce, leżąc na brzuchu, zaczęła liczyć dni.
Roztropni Brissotowie zastosowali się do życzenia Anetki, by przedłużyć okres narzeczeństwa. Nie chcieli narażać na szwank odniesionego sukcesu i nie nalegali zbytnio. Wydało im się atoli koniecznem wziąć dziewczynę pod nadzór, na czas wyczekiwania. Niesposób było zostawiać jej samej sobie, gdyż dziwna ta osóbka gotowa była wymknąć się każdej chwili.
Zbliżała się Wielkanoc, a Brissotowie zaprosili Anetkę, by spędziła z nimi święta w posiadłościach rodzinnych, w Burgundji. Anetka przyjęła propozycję z pewnem wahaniem, nęciła ją bowiem i napełniała strachem jednocześnie. Było to nowe ogniwo łańcucha, który ją oplatał, bała się, że popadnie do reszty w niewolę, lub wszystko zerwie, bała się prócz tego innych jeszcze groźniejszych rzeczy, o których myśleć nie chciała nawet. Nie miała zamiaru porzucać stanu niepewności miłosnej, którenmu się dała kołysać, cierpiąc potrochu, ale ulegając jego czarowi. Radaby była przedłużyć go nawet, wiedziała atoli, że to niezdrowo i że nie ma do tego prawa ze względu na Rogera.
Postanowiła wkońcu zwierzyć się Sylwji z trapiących ją skrupułów. Nigdy, ni słówkiem nie wspomniała jej o miłości dla Rogera, mimo że poza tem mówiła jej wszystko, nieraz rozmawiając o innych młodych ludziach. To prawda... ale owych innych, nie kochała, a imię Rogera trzymane było zosobna, na boku.
— Powiedzże mi pytała Sylwja czy ten twój ptaszek przynajmniej ładny?
— Tak, — odparła Anetka.
— A kocha cię?
— Tak.
— A ty go kochasz?
— Kocham go.
— No więc, cóż ci stoi na przeszkodzie?
— Ach, to trudno wyrazić! Jakże ci powiem? Kocham go... bardzo kocham... jest zachwycający!
Zaczęła go opisywać z upodobaniem, a oczy Sylwji błyszczały przekorą. Nagle urwała...
— Tak, kocham go bardzo... bardzo... a jednocześnie nie kocham go wcale... Jest w nim coś... nie mogłabym z nim żyć... nie mogłabym nigdy... Przytem... przytem kocha mnie zanadto... chciałby mnie połknąć...
Sylwja wybuchła śmiechem.
— Naprawdę, mówię ci, chciałby mnie wchłonąć w siebie całą, zabrać mi życie, własne myśli moje, odebrać powietrze, którem oddycham. O, on ma doskonały apetyt, ten mój Roger. Miło patrzyć jak się dzielnie sprawia przy stole... Je, aż mu się uszy trzęsą... Ale ja nie chcę zostać zjedzoną...
Śmiała się z całego serca, a Sylwja, siedząca na jej kolanach, z rękami wokół jej szyi, śmiała się także. Anetka mówiła dalej:
— To straszna rzecz czuć, że mnie ktoś zjada w ten sposób żywcem, że nic mi nie pozostanie już własnego, że nie mogę niczego ocalić... On się tego nawet nie domyśla. Kocha mnie do szaleństwa, a mnie się, widzisz, wydaje, że ani przez moment nie starał się zrozumieć mnie, nie zatroszczył się o to nawet. Przyszedł, wziął i chce mnie porwać z sobą...
— Ano, to najlepsza rzecz! — zawyrokowała Sylwja.
— Myślisz jeno o głupstwach! — powiedziała Anetka, tuląc ją do siebie.
— A o czemże mam myśleć?
— O małżeństwie. To sprawa poważna.
— Nie tak znowu bardzo poważna!
— Jakto? Czyż nie jest to rzecz wielka, dać wszystko z siebie, nic sobie nie zostawiając?
— A któż to mówi? Musiałabyś chyba oszaleć!
— On chce mieć wszystko!
Sylwja wiła się od śmiechu, niby ryba po piasku.
— Ach... Netko, warjatko... głuptasku mały!...
Wydało jej się ogromnie łatwem mówić, co chce, dać co chce i ile chce, a zachować, nie rzekłszy słowa, resztę dla siebie! Mężczyzn traktowała z życzliwą ironją i niewiele sobie robiła z ich wymagań. Jakże są mało szkodliwi!...
— Ja jednakowoż nie umiem tej sztuki życia! — przyznała Anetka.
— Wiem to! — powiedziała Sylwja. — Bierzesz wszystko serjo...
Anetka przyznała ze skruchą.
— To źle, to bardzo źle! A mimo to chciałabym być do ciebie podobną. Masz szczęście!
— Zamieńmy się tedy! Oddaj mi swe usposobienie! — zaproponowała Sylwja.
Anetka nie miała ochoty na zamianę. Po odejściu Sylwji uczuła się jednak silniejszą. Nie rozumiała siebie jak i przedtem, ale była zaintrygowana.
— Ciekawe! — powiedziała sobie. — Dam tedy wszystko i wszystko zachowam dla siebie!...
Nazajutrz, a była to wilja wyjazdu, kończyła przygotowania i trapiła się w dalszym ciągu, gdy nagle zjawił się dziwny gość, który, zwiększywszy jej niepokój, rozjaśnił skrupuły i uczynił je bardziej uchwytnemi. Marcel Franck kazał się zaanonsować.
Po kilku uprzejmych słowach pełnych kurtuazji, nawiązał do zaręczyn Anetki, z czego Roger nie czynił tajemnicy.
Powinszował jej w sposób wykwintny, a ton jego i wyraz oczu cechowała lekka, życzliwa ironja. Anetce było z nim bardzo dobrze, czuła, że to przyjaciel przenikliwy, przed którym nie ma potrzeby niczego ukrywać, ani niczego mówić, bowiem obie strony rozumieją się wpół słowa. Mówili o Rogerze, któremu Marcel zazdrościł, uśmiechając się przytem. Anetka wiedziała, że mówi prawdę i że jest w niej zakochany. Nie mieszało ich to jednak obojga. Wypytywała go o Rogera, którego znał blisko, a Marcel wychwalał rywala. Gdy nalegała, by się wyrażał mniej banalnie, powiedział żartobliwie, że jest zgoła zbytecznem, by jej opisywał Rogera, bowiem zna go równie dobrze, jak on. Mówiąc to, wpatrywał się w nią tak przenikliwię, że zakłopotana na moment spuściła oczy. Potem spojrzawszy nań bystro, dostrzegła subtelny uśmiech, świadczący, że się rozumieją. Rozmawiali chwilę o rzeczach postronnych, aż nagle Anetka przerwała i mówiąc z naciskiem:
— Mów pan szczerze! — zapytała: — Zdaniem pańskiem, źle postąpiłam, prawda?
— Nigdybym pani niczego przyganiać nie śmiał! — odparł.
— Tak, przez uprzejmość. Ale pan jeden możesz mi powiedzieć całą prawdę.
— Położenie moje jest wyjątkowo trudne, proszę pani.
— Wiem o tem. Ale wiem także, że nie wpłynie na szczerość pańskiego sądu.
— Dziękuję! — rzekł zcicha.
Podjęła na nowo:
— Sądzisz pan tedy, że mylimy się, ja i Roger?
— Sądzę, że... pani... się myli.
Spuściła głowę. Potem powiedziała:
— I ja tak sądzę.
Marcel nic nie odrzekł. Patrzył na nią dalej i uśmiechał się.
— Czemu się pan uśmiecha?
— Pewny byłem, że pani to wie.
Anetka spytała, zbliżając się doń:
— Powiedz pan teraz, za co mnie masz?
— Nic nowego powiedzieć nie zdołam.
— Dopomóż mi pan jaśniej zobaczyć samą siebie.
— Jest pani, — rzekł zwolna — żądną miłości, a pełną buntu kobietą. Nieustannie pożąda pani miłości (przepraszam!) i wiecznie się pani buntuje. Odczuwając konieczność oddania się niepodzielnie, czuje pani niezbędną potrzebę zachowania wszystkiego dla siebie...
(Anetka nie była w stanie stłumić drgnienia).
— Czy to panią razi? — spytał.
— Nie, nie! Wprost przeciwnie. To prawda zupełna. Mów pan dalej!...
— Jest pani istotą niezawisłą, która nie może zostać samą. To prawo natury. Odczuwa je pani żywiej niż inni, bo jest w pani więcej życia.
— O tak, pan mnie rozumie! Pan mnie rozumie lepiej od niego. Ale...
— Ale pani kocha jego właśnie...
Ni śladu goryczy w tonie jego słów nie było. Spoglądał na nią po przyjacielsku, zaciekawiony tą niezwykłą naturą ludzką.
— Niełatwa to rzecz żyć we dwoje! zauważyła.
— Owszem, sprawa byłaby nader łatwa, gdyby nie to, że od wieków ludzie silą się, by sobie komplikować życie zapomocą wzajemnego krępowania się. Wystarczy to odrzucić i koniec. Oczywiście, jednak kochany nasz Roger, jak wszyscy prawowici Francuzi, nie ma o tem pojęcia i uważałby się za nieszczęśliwego, gdyby nie czuł na sobie brzemienia całego przymusu przeszłości. „Niema przyjemności bez utrapień“, tak powiadają pono i jest to tem przyjemniejsze, gdy dręczeni przez innych, dręczymy wzajem najbliższego sąsiada.
— Jakże pan wyobrażasz sobie małżeństwo? — spytała.
— Jako rozsądną spółkę dla celu interesów i przyjemności. Życie, to winnica, którą się eksploatuje wspólnie. Razem się uprawia ziemię i razem odbywa winobranie. Ale niema przymusu picia wina zawsze razem i zawsze sam na sam.
— Masz pan na myśli wolność cudzołóstwa? — spytała.
— To stare, bezprzedmiotowe słowa. Mam na myśli wolność kochania, a to rzecz najważniejsza i zasadnicza.
— Mnie na tem najmniej zależy! — odrzekła Anetka. — Małżeństwo nie jest w mych oczach rozstajem, gdzie można się oddawać każdemu przechodniowi. Oddaję się jednemu wyłącznie. W dniu, w którym go kochać przestanę, lub pokocham innego, rozłączę się z pierwszym, a nie będę się dzieliła. Nie znoszę podziału.
Marcel uczynił gest ironiczny, który znaczył:
— Rzecz błaha!
— Widzisz pan tedy, drogi przyjacielu, — zakonkludowała — że koniec końcem jestem jeszcze bardziej od pana, niż od Rogera, oddalona.
— Zalicza się pani więc — spytał Marcel — równie do owej starej szkoły pod godłem: „Krępujmy się wzajem“?
— Całe dostojeństwo związku małżeńskiego, — powiedziała — stanowi miłość wyłączna, wierność dwu serc. Jeśli to zniknie, cóż zostanie poza pewnemi korzyściami praktycznemi?
— To rzecz niemała! — zauważył.
— To nie wystarcza, — odrzekła — by nagrodzić wszystkie poniesione ofiary.
— Jeśli pani tak myśli, to pocóż się żalić? Zaciska pani jeno kajdany, z których chce panią ktoś wyzwolić.
— Nie domagam się wolności serca! — powiedziała. — Czuję się dość silną, by je dochować bez skazy temu, któremu je dałam.
— Czy pani tego pewna? — zapytał spokojnie.
Anetka pewną tego nie była! Wiedziała co zwątpienie. W tej chwili przemawiała jako córka swej matki, nie jako Anetka, pełna i indywidualna. Ale nie chciała przyznać tego, zwłaszcza w rozmowie z Marcelem. Powiedziała tylko:
— Taka jest moja wola!
— Wola, w tych sprawach?... — zdziwił się Marcel i uśmiechnął znowu. — To zupełnie jakby ktoś zadekretował, że płomień czerwony jest zielonym. Miłość, to latarnia morska o zmiennem świetle.
Ale uparta Anetka powiedziała:
— Dla mnie nie! Nie chcę!
Odczuwała doskonale i z tąż samą koniecznością potrzebę zmiany i trwania bez zmian, owe dwa przemożne instynkty każdej silnej żywotności. Po kolei buntował się w niej ten z nich, który był w danej chwili zagrożony.
Marcel, który znał dobrze piękną, dumną, i nieustępliwą dziewczynę, skłonił się tylko grzecznie. Anetka, która sądziła siebie równie ściśle jak on ją, uczuła rodzaj zawstydzenia:
— To znaczy... — nie chciałabym... — rzekła zcicha.
Uczyniwszy tę koncesję na rzecz prawdy, ciągnęła dalej z większą odwagą, gdyż stąpała teraz po gruncie, gdzie czuła się pewną siebie:
— Chciałbym jednak, by wzamian za dar wzajemny wierności miłosnej, każde z małżonków miało prawo żyć wedle duszy swojej, prawo kroczenia swoją drogą, poszukiwania własnej prawdy, zapewnienia sobie, jeśli tak trzeba, własnego pola działalności, słowem prawo własnego życia duchowego, bez obowiązku poddania się wyrokom prawa strony drugiej, choćby to była istota najdroższa nawet. Żadna bowiem istota nie ma prawa składać sobie w ofierze duszy drugiej, ani też obowiązku oddawania swojej. To zbrodnia.
— Prześlicznie, droga przyjaciółko! — zawołał Marcel. — Ale co do mnie, pani wie... dusza... to przekracza moją kompetencję. Może się lepiej na tem zna Roger. Chociaż obawiam.się, że ma podobne zdanie w tej sprawie. Nie wyobrażam sobie jakoś, by Brissotowie uznawali w swem kółku rodzinnem, by dopuszczali możliwość jakiegoś innego „prawa duchowego“, poza prawem karjery politycznej i prywatnej Brissotów.
— Właśnie jutro, — odparła śmiejąc się Anetka — udaję się do nich, do Burgundji, na kilka tygodni.
— Będzie pani miała tedy sposobność skonfrontowania swego idealizmu z ich idealizmem! — rzekł Marcel. — O, są to wielcy idealiści, proszę wierzyć! Zresztą może się mylę, może się państwo zgodzicie doskonale. Pani stworzona jest na to, by się zgodzić.
— Kto wie co będzie! — zawołała. — Może wrócę stamtąd skończoną Brissotką!
— Aj, toby było smutne!... Nie, nie, proszę pani... Czy będziesz panią Brissot, czy nie, pozostań pani Anetką.
— Niestety, chciałabym ją zatracić, a nie wiem, czy tego zdołam dokazać i boję się! — odparła.
Pożegnał się, całując ją w rękę.
— Żal mi jednak Anetki, bardzo żal! — powiedział i odszedł.
Anetka również była tego zdania, choć w nieco innem znaczeniu słowa. Mimo, że ją sądził ściśle i oceniał trafnie, nie rozumiał jej wcale, podobnie jak Roger, który jej nie znał zgoła. By ją zrozumieć, należało mieć duszę bardziej „religijną“, religijniej wolną, niżli stać na to było wszystkich niemal młodych ludzi ówczesnej Francji. Ludzie religijni zachowują tradycję katolicyzmu, to jest wyznają posłuszeństwo i rezygnują ze swobody ducha (zwłaszcza jeśli idzie o kobietę). Ci zaś, którzy są wolni duchem, rzadko wiedzą coś o najgłębszych potrzebach duszy.
Roger czekał nazajutrz z powozikiem na małej stacyjce burgundzkiej, gdzie wysiadła Anetka. Gdy go jeno zobaczyła, pierzchły odrazu wszystkie troski. Roger był tak uszczęśliwiony! Ona również czuła się szczęśliwą. Wdzięczna była paniom Brissot, że wymówiły się niezręcznie i nie przybyły po nią.
Był pogodny, wiosenny wieczór. Złoty widnokrąg ujmowała w ramę świeża, jasna, falista zieleń. Śpiewały skowronki. Dwukolny powozik toczył się po białej drodze, a kopyta małego, ognistego konika grzmiały po niej rozgłośnie. Rzeźwy powiew muskał Anetkę po różowych policzkach. Siedziała przytulona do towarzysza, który, powożąc, śmiał się, mówił do niej, czasem zaś, pochylając się nagle, brał z jej ust i dawał przelotne pocałunki. Nie broniła się. Kochała go, bardzo kochała! Nie przeszkadzało jej to wiedzieć dobrze, że za chwilę zacznie go sądzić i sądzić samą siebie. Inna rzecz sądzić, a inna kochać. Kochała go jak to powietrze, jak niebo, jak powiew idący od łąk, jak część wiosny. Jutro czas będzie zrobić ład w myślach swoich. Odprawiła je do jutra. Radujmyż się, myślała, rozkoszną chwilą! Nie powtórzy się już... Zdało jej się, że polatuje nad ziemią wraz z ukochanym.
Przyjechali za prędko, mimo że na ostatnim zakręcie, jadąc pod górę topolową aleją, zwolnili bardzo, a nawet, chcąc dać spocząć konikowi, przystanęli pod wysokim żywopłotem, zakrywającym fasadę pałacu, i objęli się długim, bezsłownym uściskiem.
Brissotowie otoczyli Anetkę staraniami. Umieli w dyskretnych słowach obudzić wspomnienie jej ojca. Pierwszego wieczora czuła się dobrze w rodzinnem kole, rozrzewniona i wdzięczna. Od tak dawna już pozbawiona była serdecznego ciepła domowego ogniska. Żyła złudzeniem, a opór gdzieś się podział, czy zasnął.
Zbudziła ją nocą mysz, hałasująca za obiciem. Wśród ciszy zupełnej szmer rozlegał się donośnie, przywodząc jej na myśl łapkę na myszy. Powiedziała sobie:
— Złapałam się!...
Przerażona bardzo, usiłowała rozumować:
— Nie, nie, nie chcę... nie jestem w stanie...
Pot nerwowego wyczerpania oblał jej ramiona.
— Jutro pomówię na serjo z Rogerem. Trzeba koniecznie, by mnie poznał. Musimy zbadać lojalnie, czy możemy żyć razem...
Ale nazajutrz widok Rogera napełnił ją taką radością, taka ją objęła fala serdecznego przywiązania, z takiem upojeniem oddychali razem oszałamiającym czarem wsi, tak pięknie marzyli o szczęściu (niemożliwem może, ale, któż wie...
może tak bliskiem, że tylko sięgnąć ręką...) iż rozmowę odłożyła do jutra... a potem znowu do jutra...
Co nocy wracał strach i kłuł w samo serce.
— Koniecznie muszę mówić, choćby ze względu na Rogera. Codziennie bardziej mota w łańcuch siebie i mnie. Nie mam prawa dłużej milczeć. To coś, jakbym go oszukiwała...
O jakże była słaba! A jednak silną była w życiu powszedniem. Miłość podobną jest do gorącego pasatu, którego upalna moc odbiera siły i do omdlenia przywodzi serce. Przychodzi straszliwe wyczerpanie tajnej rozkoszy, ogarnia strach przed ruchem, myślą, a dusza, otulona snem, boi się zbudzić. Anetka wiedziała, że za pierwszem drgnieniem marzenia pierzchną.
Chociaż się jednak nie ruszamy, czar się za nas rusza, a sam tok dni starczy, by porwać złudzenie, które chcemy zachować. Daremnie czuwamy nad sobą, niesposób żyć sam na sam od rana do wieczora, by po pewnym czasie nie okazać swej właściwej istoty.
Rodzina Brissotów przybrała postać naturalną. Uśmiech ich, była to fasada. Anetka weszła do wnętrza gmachu. Ujrzała mieszczuchów zajętych interesami, ponurych, którzy zawiadywali swem mieniem z surową jakąś przyjemnością. Nie było tu mowy o socjalizmie. Z pośród nieśmiertelnych zasad, uznawano tu jeno Deklarację Praw... właściciela. Biada, ktoby na nie podniósł rękę. Czuwali pilnie i bezustannie nad stanem posiadania i ów baczny nadzór sprawiał im pełne utrapień zadowolenie. Lubowali się tem. Żyli w ustawicznej walce podjazdowej ze swą służbą, dzierżawcami, robotnikami z winnic, oraz swym wszystkimi sąsiadami. Skłonność do szykan pieniactwa, właściwa tej rodzinie, kwitła w najlepsze tu na prowincji. Śmiał się z całego serca papa Brissot, ile razy mu się udało chwycić w pułapkę kogoś, na kogo czatował. Ale nie śmiał się ostatni, bo przeciwnik zaliczał się do tegoż samego burgundzkiego typu. Nie dając za wygraną, rypostował nazajutrz cięciem jeszcze lepszem. I sprawa rozpoczynała się na nowo...
Anetki nie wtajemniczono, oczywiście, w owe utarczki. Brissotowie mówili o nich jeno między sobą w salonie, lub przy stole, a Roger i Anetka zajęci byli własnemi sprawami. Ale baczna na wszystko Anetka śledziła z uwagą, co mówiono. Roger zresztą przerywał sam czasem miłosne gruchanie i brał udział w dyskusji, która roznamiętniała wszystkich. Zapalali się w takich razach, gadali jeden przez drugiego i zapominali o Anetce. Brali ją za świadka faktów, których nie znała, i trwało to aż do chwili, kiedy pani Brissot, przypominając sobie o obecności słuchaczki, przecinała rzecz i zwrócona ku niej, uśmiechnięta, jakby się miała rozpłynąć, kierowała rozmowę na drogi kwiecistsze. Zaraz też, bez przejścia wracano do pełnej ugrzecznienia dobroduszności. Łączyła się z tym zasadniczym tonem, w przedziwny zespół, także pruderja i swawola galicka, podobnie jak życie mieszkańców pałacu cechowała wystawność i skrajne skąpstwo jednocześnie. Jowjalny papa Brissot układał kalembury, panna Adela rozprawiała o poezji, a każdy wtrącał słówko na ten temat. Wydawało im się to bliskiem i znanem, ale upodobania ich nosiły datę z dwudziestu lat wstecz. Mieli wyrobione zresztą zdanie o sztuce wogóle i popierali je często autorytetem takiego to, a takiego przyjaciela z Instytutu, obwieszonego orderami. Trudno sobie było wyobrazić umysły trwożliwsze, a bardziej autorytatywne od tych, jakiemi się odznaczało owo spanoszone mieszczaństwo, przekonane, że zna się na najnowszych prądach w sztuce, zupełnie jak na ostatnich wydarzeniach w zakresie polityki. Pojęcia ni o jednem, ni drugiem nie mieli, a opinje swe kształtowali wedle każdej wygranej bitwy.
Anetka czuła się zgoła obcą. Słuchała, patrzyła i mówiła sobie:
— Cóż mam do roboty pośród tych figur?
Na myśl, że jeden, lub drugi z tych osobników mógłby sobie uroić jakąś przewagę nad nią, czy chcieć ją wziąć w kuratelę, nie buntowała się nawet, ale uczuwała chęć śmiechu. Przychodziło jej na myśl, coby powiedziała Sylwja, gdyby jej zaofiarowano rodzinkę tego pokroju. Cóżby to był za wrzask, co za wybuchy śmiechu!...
Odpowiadała czasem tem samem, znalazłszy się w ogrodzie, bez świadków. Pewnego razu posłyszał to Roger i spytał zdumiony:
— Cóż cię tak rozśmieszyło?
— Nic jedyny... nic... ot, głupstwo!
Starała się przybrać poważną minę, ale nie mogła się powstrzymać i wybuchała na nowo, czasem nawet w obecności pań. Przepraszała, a pobłażliwe, choć nieco urażone Brissotki mówiły:
— Dziecko z niej jeszcze. Niechże się śmieje do woli!
Nie zawsze się jednak śmiała. Wesołość jej przysłaniały często chmury. Po momentach serdecznego wylania zwierzeń, po godzinach jasnych, spędzonych z Rogerem, przychodziły niespodzianie i nagle napady melancholji, zwątpienia i trwogi. Chwiejność i rozbieżność myśli, trapiące ją od zeszłej jesieni, nietylko nie doznały ukojenia, ale zaznaczały się coraz to wyraźniej czasu tych miesięcy wzajemnej miłości. Wybuchały w niej, ni stąd, ni zowąd instynkty dziwaczne, dysharmonijne, stawała się nerwową, barokową, złośliwą, ironiczną, miewała chwile ponurej pychy i odczuwała niewytłumaczoną urazę. Anetka czyniła wysiłki, by to wszystko ukryć i stłumić, ale wyniki nie były najlepsze. Zapadała wówczas w milczenie nienawistne dla otoczenia i niepokojące. Nie traciła zwykłej bystrości umysłu, dlatego też kontrolowała się, pytała zdumiona, skąd pochodzą te przemiany, i wyrzucała je sobie. Niewiele to zmieniało sprawę, ale poczucie własnej niedoskonałości czyniło ją wyrozumiałą (coprawda, raczej przez rozumowanie, niźli ze szczerego serca) dla owych komicznych figur zaściankowych (znowu impertynencja... przepraszam, już nie będę!). Wszakże byli rodzicami Rogera, przeto winna była przyjąć ich, jeśli godziła się na samego Rogera... Cała rzecz w tem, czy godziła się na Rogera. Reszta, Boże drogi, nie miała wielkiego znaczenia, bowiem można się bronić we dwoje.
Czy jednak było ich dwoje? Czy Roger zechce bronić siebie i jej? Zresztą, zanim zada sobie pytanie, czy zgodzi się na Rogera, winna była spytać, czy Roger zgodzi się na nią szczerze i wspaniałomyślnie, gdy się przekona, jaka jest? Dotąd znał jeno usta jej i oczy. Nie przejawiał, zda się, wielkiej ochoty poznać Anetki prawdziwej, a wolał ją sobie wymyślać. Anetka żywiła atoli nadzieję, że przy pomocy miłości nie będzie rzeczą niemożliwą, poznawszy się do głębi serca, powiedzieć sobie:
— Biorę cię, jakim jesteś. Biorę cię wraz z wadami twemi, z demonami, jakie w tobie żyją, wymaganiami, z całą twą zasadą życia. Jesteś, czem jesteś, kocham cię takim, jakim jesteś.
Zdolną była sama, wiedziała dobrze, do takiego aktu miłości. W dniach ostatnich obserwowała Rogera swemi przenikliwemi oczyma, w których, choć nikt nie spostrzegał tego, wszystko się odzwierciadlało. Roger, zaufawszy jej zupełnie, często okazywał się większym Brissotem, niżby pragnęła, i dawał się ponosić interesom i sprzeczkom swego szczepu, okazując tę samą skłonność do szykan i pieniactwa. Nie radowało jej w nim dużo, był często twardy i uparty, ale nie chciała go surowo sądzić, jakby to uczyniła wobec innych. Zdawało jej się, że przyczyną tego jest naśladownictwo. Roger, pod wielu względami, wydawał jej się jeszcze dzieckiem chwiejnem, podległem rodzinie, którą kopjował rozradowany, a umysł jego był wbrew zuchwałym słowom, wielce trwożliwy. Mimo, że zaczęła dostrzegać zupełny brak konsystencji jego projektów odnowy społecznej i nie ulegała w pełni czarowi jego oratorskiego idealizmu, nie brała mu tego za złe, wiedziała bowiem, że nie chciał jej oszukiwać, że sam w pierwszej linji ulega własnym złudzeniom, tedy z odrobiną serdecznej ironji gotowa była nawet usuwać mu z drogi życia wszystko, coby mogło rozwiać iluzję, jakiej potrzebował, by żyć. Nawet naiwny egoizm, z którym paradował czasem w sposób ambarasujący, nie odpychał jej, bo zdawał się być wolnym od złośliwości. W gruncie wszystkie jego braki miały swe źródło w słabości. Bawiło ją to, że pozował na mocarza... człowieka z bronzu... aes triplex... biedny Roger! Wzruszał ją nieomal. Anetka śmiała się zeń pocichu, ale miała dlań niewyczerpane skarby pobłażliwości. Kochała go bardzo. Mimo wszystko wydawał się dobry, wspaniałomyślny i płomienny. Była jak matka, karcąca łagodnie małe, niewiele znaczące w jej oczach błędy ukochanego dziecka i nie czyniąca go za nie odpowiedzialnem. Skłonna była raczej do żałowania go i pocieszania... Zresztą... Anetka patrzyła na Rogera nietylko oczyma pobłażliwej matki! Spojrzenie jej miało stronniczość kochanki. Ciało domagało się głosu, a głos ten mówił donośnie. Rozum mógł sobie mówić co chciał, umiała go słuchać w ten sposób, że nawet przygana budziła pożądanie. Anetka dobrze widziała wszystko. Ale podobnie, jak pochylając głowę i mrużąc powieki, harmonizujemy plan pejzażu, dostrzegając nawet niepożądane cechy Rogera, patrzyła pod kątem łagodzącym je znacznie. Bliska była kochać gdyby okazał się wstrętnym, bowiem kochając wady ukochanego, dajemy więcej z siebie. Miłując piękno w człowieku drogim, nie dajemy, a raczej bierzemy tylko.
Anetka myślała:
— Kocham cię za to, że jesteś niedoskonały. Gdybyś sobie zdawał sprawę, że to widzę, gniewałbyś się. Ale ja jestem inna, chcę, byś widział me braki! Jestem niedoskonała i cenię to w sobie, gdyż te właśnie wady stanowią ważniejszą go nawet, i głębszą część mej istoty, niż reszta. Jeśli mnie chcesz, musisz je brać wraz ze mną. Czy je chcesz? Niestety, nie chcesz patrzyć. Kiedyż zadasz sobie trud poznania mnie?
Rogerowi nie spieszno było. Po wielu daremnych usiłowaniach sprowadzenia go na to niebezpieczne terytorjum, którego zdawał się unikać, Anetka przystanęła raz podczas przechadzki, przerwała rozmowę i ujmując jego dłonie powiedziała:
— Rogerze, musimy koniecznie pomówić.
— Pomówić! — zawołał ze śmiechem. — Ależ wydaje mi się, że nie żałujemy sobie tego!
— Nie, — odparła — nie idzie o grzecznostki, musimy się rozmówić serjo.
Przybrał zaraz minę wystraszonego.
— Nie bój się! — rzekła. — O sobie samej pragnę z tobą pomówić.
— O sobie? — rzekł, rozpogadzając się. — W takim razie będzie to rzecz piękna.
— Zaczekaj, zaczekaj! — rzuciła. — Wysłuchawszy, zmienisz może zdanie.
— Cóżbyś mi mogła powiedzieć jeszcze nieoczekiwanego. Czyż w ciągu tylu dni razem spędzonych, nie powiedzieliśmy już sobie wszystkiego?
— Zazwyczaj ja, ze swej strony, mam jeno sposobność mówić Amen! — odparła, śmiejąc się. — Ty zawsze mówisz sam.
— Niedobra dziewczyno! — powiedział. — Czyż, nie mówię wyłącznie o tobie?
— O tak, także i o mnie mówisz. A nawet mówisz za mnie.
— Wydaje ci się, że mówię za dużo? — spytał naiwnie.
Anetka przygryzła usta.
— Nie, nie, drogi Rogerze. Lubię to bardzo. Ale kiedy o mnie mówisz, słucham tylko, a jest to tak piękne, tak piękne, że powiadam: niechże więc tak będzie. Tymczasem sprawa przedstawia się zgoła inaczej.
— Jesteś pierwszą chyba kobietą, która się żali z powodu piękności swego portretu.
— Wolałabym, bym nim była sama. Nie piękny to portret zawiesisz, drogi Rogerze, w swym domu rodzinnym. Jestem kobietą żywą, obdarzoną wolą, namiętnościami, myślami. Czy pewny jesteś, że będę mogła wejść do ciebie z mym całym bagażem?
— Biorę wszystko z zamkniętemi oczyma.
— Proszę, byś je otwarł.
— Widzę czystą duszę twoją, malującą się na twarzy.
— Biedny Rogerze! Dobry Rogerze... nie chcesz więc patrzyć?
— Kocham cię. To dość.
— Kocham cię także. Ale mnie to nie wystarcza.
— Nie wystarcza? — spytał zmieszany.
— Nie. Muszę widzieć.
— Cóż chcesz widzieć?
— Chciałabym zobaczyć, jak mnie kochasz?
— Kocham cię więcej niż wszystko.
— Oczywiście! Nie możesz kochać mniej. Ale ja nie pytam o ilość, jeno o jakość twej miłości. Wiem, że mnie chcesz, ale co zamierzasz naprawdę uczynić z twej Anetki?
— Połowę drugą siebie samego.
— Otóż właśnie! Dowiedz się, drogi przyjacielu, że nie jestem połową. Jestem całą i kompletną Anetką.
— To są słowa tylko. Chciałem powiedzieć, że ty jesteś mną, a ja tobą.
— Nie, nie bądź mną! Rogerze, pozwól mi zostać sobą.
— Czyż nie uczynimy tego, łącząc w jedno życie nasze.
— To mnie właśnie niepokoi. Boję się, że nie zdołam pozostać taką, jaką jestem.
— Cóż cię niepokoi, Anetko? Cóż za myśli cię trapią? Kochasz mnie, wszak prawda? To rzecz najważniejsza! Nie troszcz się o resztę. Zobaczysz, wszystko urządzę sam i moi bliscy, którzy zostaną twoją rodziną, urządzimy ci życie tak, że nie będziesz miała nic innego do roboty jak tylko płynąć z falą.
Anetka patrzyła w ziemię, rysując stopą jakieś znaki na piasku. Uśmiechała się.
(Niczego nie rozumiał ten kochany dzieciak...)
Podniosła oczy na Rogera, który czekał spokojnie jej odpowiedzi. Wkońcu rzekła:
— Rogerze, spójrz na mnie. Czyż nie mam silnych nóg?
— Silne są i piękne! — powiedział.
— Nie o to idzie teraz! — pogroziła mu palcem. — Czyż nie umiem chodzić jak trzeba?
— Zapewne i kocham cię za to także.
— Czy sądzisz, że poprzestanę na płynięciu z falą? Jesteś dobry, bardzo dobry, dzięki ci, ale pozwól mi chodzić! Nie zaliczam się do osób bojących się trudu podróży. Pozbawić mnie tego, znaczyłoby odebrać mi całą chęć do życia. Mam wrażenie, że ty i twoi bliscy macie zamiar oszczędzić mi trudu działania i wyboru i chcecie wszystko urządzić zgóry w ustalonych formach, oczywiście, z komfortem, ale na całą przyszłość wyznaczyć własne życie i moje także. Jabym tego nie chciała. Ja nie chcę. Czuję, że zaczynam dopiero, że szukam i wiem, że muszę szukać, szukać samej siebie.
Roger patrzył dobrodusznie, z przekorą w oczach.
— A czegóż to właściwie szukasz?
Widział w tem jeno chimery dziewczęce. Odczuła to i powiedziała wzruszona:
— Nie kpij!... Nie jestem niczem wielkiem i nie unoszę się zarozumiałością. Ale wiem, co jestem... mam przed sobą życie... marne życie, coprawda, jakże krótko potrwa i nie powtórzy się już. Mimo to jednak przysługuje mi prawo... nawet nie tak, to zbyt egoistyczne, prawda... mam tedy obowiązek nie zmarnować go, nie wydać na los przypadku...
Miast wzruszenia, uczuł się dotkniętym.
— Sądzisz, że wydajesz się na przypadek losu, że życie twe ulegnie zatracie? Czyż nie będzie miało pięknego, bardzo pięknego celu?
— Piękny cel, niezawodnie... ale jaki? Co mi ofiarujesz?
Zaczął opisywać ponownie, z wielkim zapałem swą polityczną karjerę, przyszłość, o której marzył, wielkie aspiracje osobiste i społeczne. Ona słuchała w milczeniu, potem zaś przerywając łagodnie (bowiem temat ten nie nużył go nigdy), powiedziała:
— Tak, drogi Rogerze, to wszystko prawda i interesuje mnie bardzo, a bardzo. Ale prawdę mówiąc... nie gniewaj się... nie wierzę tak silnie, jak ty, w tę sprawę polityczną, której się poświęcasz.
— Co? Nie wierzysz? A przecież wierzyłaś, gdym ci opowiadał wszystko, w pierwszych czasach znajomości naszej, w Paryżu...
— Zmieniłam się trochę.
— Cóż cię zmieniło? Nie, to niemożliwe. Zmienisz się raz jeszcze. Droga moja, wielkoduszna Anetka nie może pozostać obojętną na sprawę ludu, na myśl odnowy społecznej...
— Nie zobojętniałam na to, ale na stronę polityczną sprawy.
— Jedno łączy się z drugiem.
— Niezupełnie.
— Zwycięstwo jednego będzie triumfem drugiego.
— Watpię potrosze.
— Jest to przecież jedyny sposób przysłużenia się postępowi i szczęściu ludu.
(Anetka pomyślała: — przysługując się własnemu dobru! — ale wzięła to sobie za złe.)
— Znam inny sposób! — rzekła.
— Jakiż to?
— Najstarszy, a najlepszy chyba. Wszakże uczniowie Chrystusa rozdawali i porzucali wszystko i szli pomiędzy lud.
— Cóż za utopja!
— Tak, prawda. Ty nie jesteś utopistą, Rogerze. Myślałam tak zpoczątku. W polityce kierujesz się względami realnemi. Pewną jestem, że przy swych zdolnościach osiągniesz w przyszłości wielkie sukcesy. Powątpiewając w sprawę, nie wątpię w ciebie. Zrobisz piękną karjerę. Widzę cię już przywódcą stronnictwa, jako oklaskiwanego mówcę, zbierzesz w parlamencie większość, zostaniesz ministrem...
— Dość tego! — powiedział. — Makbecie, zostaniesz królem!...
— Tak. Jestem potrochu prorokinią... gdy idzie o innych. Przykre tylko, że nie mam tego daru odnośnie do samej siebie.
— Cóż w tem trudnego! Jeśli zostanę ministrem, to ciebie to również dotyczy... Powiedz, nie miałabyś ochoty?
— Na co? Na tekę ministra? Wielkie nieba! Najmniejszej ochoty! Przepraszam, cieszyłoby mnie to dla ciebie i gdybyśmy byli razem, wierz mi, grałabym jak należy swą rolę, byłabym szczęśliwą, mogąc ci dopomagać... Ale mimo wszystko, (prawda, mogę być otwartą?) przyznaję, że takie życie nie wypełniałoby wcale mego życia.
— Oczywiście, rozumiem — odpowiedział — kobieta, najbardziej uzdolniona do życia politycznego, nie może się doń ograniczać wyłącznie, weźmy naprzykład mą podziwu godną matkę. Istotnem jej zadaniem jest ognisko domowe, powołanie własne, macierzyństwo.
— Wiem, — odrzekła — tego powołania nam nie zabraniacie. Ale (boję się, czy zrozumiesz to, co chcę powiedzieć)... nie wiem jeszcze, co mi przyniesie macierzyństwo. Lubię dzieci. Przypuszczam, że będę bardzo lubiła swoje, (nie na rękę ci to słowo... wiem, jest chłodne) może je będę tedy bardzo kochała... Możliwe... nie wiem. Nie chcę mówić czegoś, czego nie odczuwam. Jeśli idzie o szczerość, to, „powołanie“ owo nie jest jeszcze we mnie należycie rozbudzone. Zanim mi życie powie to, o czem narazie nie wiem, sądzę, że kobieta nie powinna, pod żadnym warunkiem, zatracać całego życia swego w miłości dla dziecka. (Nie marszcz brwi.) Przekonana jestem, że można kochać bardzo swoje dziecko, dopełniać lojalnie obowiązków domowych, a jednocześnie zachować, jak trzeba, część swej istoty dla sprawy, bardziej zasadniczej.
— Bardziej zasadniczej?
— Dla spraw duszy.
— Nie rozumiem.
— Jakże dać komuś pojęcie o własnem życiu wewnętrznem? Słowa są tak niejasne, chwiejne, niezdarne... Dusza... jakże to śmieszna rzecz mówić o duszy! Cóż to właściwie znaczy? Nie potrafię wytłumaczyć. To jest to, czem jestem, Rogerze. To rzecz najprawdziwsza i najgłębsza.
— Czyż nie dajesz mi tego, co w tobie najprawdziwsze i najgłębsze? — spytał.
— Nie mogę ci tego dać w zupełności.
— Tedy nie kochasz mnie.
— Tak, Rogerze, kocham cię. Ale nikt dać nie może wszystkiego.
— Nie dość mnie kochasz. Kochając, nie myśli się, by coś zachować dla siebie. Miłość... miłość... miłość.
Porwała go elokwencja. Wychwalał w patetycznych słowach ideję oddania się zupełnego, radość z ofiary dla szczęścia osoby kochanej, ona zaś myślała:
— Czemuż mówisz to wszystko, jedyny? Myślisz, że nie wiem? Sądzisz, że nie byłabym w stanie poświęcić się tobie w razie potrzeby i doznawać radości z tego? Uczyniłabym to pod jednym atoli warunkiem, mianowicie, byś tego nie żądał. Czemuż żądasz? Czemu, zda się, uważasz to za prawo swoje? Czemuż nie masz zaufania do mnie i miłości mojej?
Gdy skończył, powiedziała:
— To bardzo piękne. Nie jestem, jak wiesz, zdolna wysłowić tego wszystkiego równie dobrze. Możliwe jednak, że mogłabym to przy sposobności odczuć.
— Możliwe?... Przy sposobności? — zawołał.
— Zdaje ci się to mało... prawda? Ale znaczy więcej, niż się zdaje... Nie lubię obiecywać więcej (może też i mniej) niźli mogę dotrzymać. Nic nie wiem zgóry. Trzeba coś wziąć na kredyt. Jesteśmy uczciwi, Rogerze, kochamy się, zrobię, co się da.
Podniósł ręce wgórę.
— Co się da?!... — wykrzyknął.
Uśmiechnęła się i odrzekła:
— Udziel mi kredytu, apeluję do niego, a mam wiele żądań...
— Mów! — powiedział ostrożnie.
— Kocham cię, Rogerze, ale chcę żyć prawdą. Od dziecięcych lat byłam dość samotna, a bardzo swobodna. Ojciec zostawił mi zupełną niezawisłość, której nie nadużywałam, gdyż wydawała mi się całkiem naturalną i była rzeczą zdrową. Nabrałam przeto przyzwyczajeń umysłowych, bez których trudnoby mi się było obejść. Zdaję sobie sprawę z tego, że odmienna jestem od większości młodych dziewcząt mej klasy. A jednak odczuwam wszystko to, co one, mam jeno śmiałość wypowiedzieć się i posiadam jaśniejszą samoświadomość. Chcesz złączyć swe życie z mojem. I ja tego pragnę. Najgłębszem zresztą pragnieniem każdej z nas jest pozyskać towarzysza. Mógłbyś nim zostać, Rogerze, gdybyś... gdybyś... jeno chciał.
— Gdybym chciał? — powiedział. — A to dopiero śliczny żarcik! Wszakże nie robię nic innego, jak tylko chcę tego!
— Gdybyś chciał zostać naprawdę mym towarzyszem. Nie żartuję wcale. Namyśl się dobrze... Połączyć życie, to nie znaczy zdławić jedno z nich... Cóż ty mi ofiarowujesz? Nie dostrzegasz nawet tego, bo zdawiendawna świat nawykł do nierówności tego rodzaju. Ale dla mnie, to nowość... Przychodzisz do mnie nie z samem jeno uczuciem, przychodzisz wraz z bliskimi swymi, z przyjaciółmi, klientami, powinowatymi, z gotową, wykreśloną drogą życia, ustaloną karjerą, z partją swą i jej dogmatami, rodziną i jej tradycjami, słowem, z całym światem własnym, ze światenm, którym sam jesteś. Ja posiadam również swój świat, jestem tak samo światem. Powiadasz mi atoli: — Rzuć precz swój świat i wkrocz w granice mego świata. — Gotowa jestem przyjść do ciebie, ale cała, to znaczy wraz z moim światem. Czy chcesz mnie taką wziąć?
— Chcę wszystko, to ty powiedziałaś mi przed chwilą, że wszystkiego dać nie możesz.
— Nie rozumiesz mnie. Pytam, czy weźmiesz mnie wolną i całkowitą?
— Wolną? — rzekł Roger ostrożnie. — Od lat ośmdziesiątych dziewiątych wszyscy we Francji są wolni.
(Anetka uśmiechnęła się. — Ładna wolność!...)
— Ale trzeba się porozumieć, — ciągnął dalej — rzecz oczywista, że z chwilą małżeństwa nie będziesz całkiem wolną, zaciągniesz bowiem pewne zobowiązania.
— Nie lubię tego słowa — odparła — ale rzecz sama mnie nie przestrasza. Wezmę z radością i dobrowolnie na siebie część trosk i trudu człowieka kochanego, oraz część obowiązków wspólnego życia. Im ono będzie twardsze, tem mi się stanie droższem, o ile kochać będę. Ale mimo to nie rezygnuję z obowiązków życia własnego.
— Jakież to obowiązki? — spytał. — Wedle tego coś mi mówiła i co wiem, o ile mi się wydaje, dotychczasowe życie twe, droga Anetko, tak spokojne, skromne, nie miało zbyt wielkich wymogów. Czegóż się może domagać teraz? Czy masz na myśli studja swoje? Chcesz je prowadzić dalej? Ten rodzaj działalności, wyznaję, nie odpowiada kobiecie. Chyba, że idzie o powołanie, które krępuje w małżeństwie. Ale myślę, że nie jesteś obarczona tym darem nieba. Jesteś na to zbyt prosta i zrównoważona.
— Nie, niema mowy o specjalnem jakiemś powołaniu. Wówczas rzecz byłaby jasna, należałoby iść za niem i koniec. Wymogi (jak powiadasz) życia mego nie tak łatwo sformułować, gdyż są mniej określone, a szczersze. Idzie o prawo, jakie przysługuje każdej żywej duszy, o prawo zmieniania się.
— Zmieniania? — wykrzyknął Roger. — Chcesz zmian w miłości?
— Nawet zostając, jak chcę, wierną jednej miłości, dusza ma prawo zmieniać się. Tak, wiem, Rogerze, że słowo to cię przestrasza. Mnie tylko niepokoi. Jeśli piękną jest chwila, którą przeżywam, nie radabym się ruszać. Wzdycham z żalu, że jej nie mogę utrwalić na zawsze! A jednak nie wolno tego czynić, Rogerze, i zresztą nie można. Nie stoimy w miejscu. Żyjemy, chodzimy, popychani jesteśmy, tedy trzeba koniecznie iść naprzód. Nie znaczy to szkodzić miłości. Zabierajmy ją z sobą. Ale miłość nie powinna nas wstrzymywać, cofać wstecz i zamykać z sobą w pełnym słodyczy bezruchu jednej myśli. Piękna miłość trwać może nawet przez całe życie, ale nie wypełnia go po brzegi. Pomyśl, drogi Rogerze, że, kochając cię bardzo, mogę dnia pewnego uczuć, że mi ciasno (już to czuje) w kręgu twej działalności i myśli. Nie pozwolę sobie nigdy zaprzeczać ci wartości tego, coś wybrał dla siebie. Ale czyż byłoby sprawiedliwem narzucanie tego wyboru mnie? Czyż nie uważasz za słuszne, by mi wolno było otworzyć okno, jeśli zapragnę odetchnąć swobodnie, a nawet drzwi (o, nie odejdę zbyt daleko!), bym zachować mogła własny teren działania, własne interesy, krąg przyjaciół, bym nie musiała tkwić ustawicznie w jednym zakątku globu, pod tym samym widnokregiem, bym miała swobodę zmiany klimatu i emigrowania? Powiadam to wszystko na wypadek potrzeby, a nie wiem, co się stanie. Koniecznem mi jest jeno poczucie wolności czynu, świadomość, że mogę chcieć, mogę oddychać swobodnie, że mogę być wolną, choćbym nawet nie czyniła użytku z tej swobody. Przebacz, Rogerze, może ci się to wyda absurdalnemi dziecinnem. Tak nie jest, zaręczam, to najgłębsza treść mej istoty, to dech, którym żyję. Umarłabym bez tej swobody... Czynię wszystko z miłości, ale przymus mnie zabija, sama myśl o przymusie doprowadzałaby mnie do buntu. Nie, unja dwu istot nie powinna byś wzajemnem okuwaniem się w kajdany. Winna być podobna do podwójnego kwiatu. Radabym by każdy, miast zazdrościć drugiemu swobodnego rozwoju, czuł się szczęśliwym, że mu może dopomóc. Czyż podobnie myślisz, Rogerze? Czy byłbyś w stanie kochać mnie aż tak bardzo, by zdołać kochać wolną, wolną od ciebie?
(Myślała: — Będę wówczas stokroć więcej twoją!)...
Słuchał jej Roger zatroskany, zdenerwowany, a nawet poniekąd dotknięty. Tak musiał rzecz brać każdy mężczyzna, a Anetka winna się była zdobyć na więcej zręczności. Ogarnięta szczerością i obawą, by go nie oszukiwać, dała się unieść przesadzie i wypowiedziała to właśnie, co mogło w jej myślach razić. Ale silniejsza miłość, niźli Rogera, byłaby się domyśliła stanu rzeczy. Roger, podrażniony w miłości własnej, wahał się pomiędzy dwoma uczuciami. Skłonny był nie brać na serjo tego kobiecego kaprysu, z drugiej zaś strony rozgniewał go ów otwarty bunt moralny. Nie dostrzegł, że apeluje pełna wzruszenia do jego serca, a zauważył tylko rodzaj skrytej pogróżki, oraz zamachu na swe prawo własności. Gdyby miał więcej czelności w traktowaniu kobiet, byłby ukrył swe uczucie i obiecał, obiecał wszystko, czego domagała się Anetka. „Przysięgi zakochanego wiatr niesie.“ Pocóż ich tedy skąpić?...
Pełen wad, Roger miał jednak także zalety, był jak mówią „porządnym chłopcem“ i nazbyt zajmował się sobą by znać dobrze kobiety, z któremi wdawał się rzadko. Nie ukrył tedy zręcznie urazy, a w momencie, kiedy Anetka spodziewała się jakiegoś wielkodusznego słowa, poznała rozczarowana, że słuchając jej, myślał wyłącznie o sobie.
— Anetko, — powiedział — wyznaję, że nie rozumiem, o co ci idzie. O małżeństwie naszem wyrażasz się jak o więzieniu i w pierwszej linji rozmyślasz jak z niego uciec. Dom mój nie ma krat w oknach i dość jest obszerny, by się w nim czuć swobodnym. Ale trudno żyć przy otwartych naściężaj drzwiach, a dom mój poto istnieje, by w nim mieszkać. Mówisz o wyjściu zeń, chcesz wieść własne, odrębne życie, osobiste mieć stosunki, przyjaciół, a nawet, jeśli dobrze zrozumiałam, domagasz się wolności odejścia wedle upodobania od ogniska domowego, celem poszukiwania Bóg wie czego, czego nie znajdziesz w domu, ja zaś mam czekać, aż ci się spodoba wrócić... Anetko, tego brać serjo nie można! Nie myślałaś tak chyba! Żaden mężczyzna nie mógłby zezwolić żonie na rzecz tak poniżającą dla niego, a dwuznaczną dla niej.
Refleksja ta nie była pozbawiona zdrowego sensu. Ale są chwile, w których zdrowy sens, oschły, bez udziału serca, staje się nonsensem. Anetka, dotknięta nieco, odparła chłodno i dumnie, kryjąc w ten sposób wzruszenie.
— Rogerze, trzeba wierzyć w kobietę, którą się kocha. Żeniąc się z nią, nie wolno jej krzywdzić posądzeniem, że nie będzie się troszczyła o szczęście męża. Czy sądzisz, że taka, jaką jest, mogłaby się znaleźć w sytuacji dwuznacznej, a poniżającej dla ciebie? Każda twoja hańba, byłaby również jej hańbą. Im bardziej wolną będzie, tem staranniej zbada, co czynić z ową częścią ciebie samego, którą jej powierzyłeś. Musisz mnie więcej cenić. Czyż nie zdolny jesteś obdarzyć mnie zaufaniem?
Odczuł, że niebezpiecznie jest oddalać ją od siebie przez te wątpliwości i że koniec końcem nie trzeba przywiązywać do słów kobiety przesadnego znaczenia. Wreszcie uznał, że będzie dość czasu zająć potem (o ileby pamiętała jeszcze o swych żądaniach) właściwe stanowisko. Powrócił przeto do pierwszej myśli, to jest, by obrócić wszystko w żart. Wydało mu się, że czyni najlepiej, mówiąc z galanterją:
— Daję ci pełną wiarę i zaufanie, Anetko! Wierzę twym pięknym oczom. Przysięgnij mi tylko, że mnie zawsze będziesz kochała i to wyłącznie! Nie chcę niczego więcej.
Ale młodej Kordelji nie zaspokoił ów żartobliwy sposób uchylania się od lojalnej odpowiedzi, która stanowiła o całem jej życiu, to też zbuntowała się przeciw niemożliwemu zobowiązaniu.
— Nie, Rogerze, — odrzekła — nie mogę ci tego zaprzysiąc. Kocham cię bardzo, ale nie mogę obiecywać tego, co ode mnie nie zawisło. Oszukiwałabym cię, a tego nie uczynię nigdy. Przyobiecuję tylko nie ukrywać niczego przed tobą. Gdybym cię kochać przestała, lub pokochała innego, dowiedziałbyś się o tem pierwszy, nawet jeszcze przed owym innym. Ty uczyń to samo! Rogerze drogi, żyjmyż prawdą!
Było mu to zgoła nie na rękę. Kłopotliwa prawda nie czuła się dobrze i nie często gościła w domu Brissotów. Ile razy zapukała do drzwi, odpowiadano pospiesznie:
— Państwo wyjechali!
Tak też postąpił Roger.
— Droga moja, — zawołał — jakże jesteś śliczna!... Mówmy teraz o czem innem.
Anetka wróciła rozczarowana. Dużo miała nadziei na wynik szczerej rozmowy. Przewidując opór, liczyła na dobre serce Rogera, które rozjaśni, jak sądziła, jego umysł. Ubliżało jej najbardziej nie to, że jej nie pojął, ale że nie uczynił najmniejszego wysiłku, by ją pojąć, Nie widział żadnego jakoś tragizmu dla Anetki w tej kwestji. Pływał ciągle po powierzchni i widział we wszystkiem własne jeno odbicie. Nic przykrzejszem być nie mogło dla kobiety o silnie rozwiniętem życiu wnętrznem.
Nie myliła się. Rogera zaniepokoiły i zdziwiły jej słowa, ale nie odczuł ich powagi, biorąc za rzecz bez znaczenia. Osądził, że Anetka ma ideje dziwaczne, nieco paradoksalne, że jest, „oryginalna“, a to mu się bardzo nie podobało. Pani i panna Brissot były to istoty wyższe, nie wpadające jednak w, „oryginalność“. No, ale trudno od wszystkich żądać doskonałości. Anetka posiadała inne zalety, których Roger nie uznawał pewnie za tak wielkie, ale na których (przyznać trzeba) zależało mu narazie dużo więcej. Wyborem owym kierowały przedewszystkiem zmysły, ale umysł odgrywał tam również pewną rolę. Rogerowi podobał się bardzo rozmach i tupet Anetki, o ile nie szło o rzeczy wprawiające go w zakłopotanie. Prawa i uczciwa Anetka okazała mu, że go kocha, pewny też był, że nigdy nie zdoła odwrócić się od niego.
Nie domyślał się nawet dramatu sumienia, jaki się rozgrywał tuż obok niego. W istocie, Anetka kochała go tak dalece, że nie przypuszczała, by mógł być tak marnym. Pewną była, że się zawiodła. Uczyniła jednak ponowny wysiłek, by go zdobyć. Jeśli Roger nie przyznawał jej odrębnego, niezawisłego życia, to jakież jej przynajmniej pozostawiał pole w życiu swojem?... Niestety, stwierdziła. ponownie rzeczy, które ją rozczarowały do reszty. Naiwny egoizm Rogera godził się właściwie jeno na salon, stół i łóżko. Chciał ją uprzejmie wtajemniczać w swe interesy, ale pozostawiał jej jeno prawo pochwały. Nie miał zgoła zamiaru przyznać żonie praw współpracownika, któryby sądził jego działalność polityczną i mógł ją modyfikować, lub też dopuszczonym został do działalności własnej, a odmiennej. Wydało mu się to całkiem naturalne, że kobieta kochająca go, winna mu całe swe życie, dostając wzamian cząstkę jego życia. W gruncie duszy hołdował owej starej wierze w wyższość mężczyzny, która sprawia, że temu, co daje, przypisuje jakąś treść wyższą. Ale nie byłby się do tego przyznał, bowiem był dobrym chłopcem i ugrzecznionym Francuzem. Ile razy Anetka domagała się pełnych praw dla kobiety, przywodząc na dowód przykład mężczyzny—męża...
— To całkiem co innego! — mówił Roger — z uśmiechem.
— Czemuż to? — pytała.
Roger unikał odpowiedzi. Przekonanie, którego się nie podaje w wątpliwość, narażone bywa mniej na zachwianie. Poglądy Rogera zapuściły silne korzenie, a Anetka złą obrała drogę, chcąc by zwątpił w siebie. Wszystkie jej kroki i wysiłki odnalezienia terenu dla porozumienia, po daremnej próbie narzucenia mu swych idei, wszystko to tłumaczył sobie Roger jako nowy dowód wpływu, jaki ma na nią. I coraz był pewniejszy siebie i stawał się nawet trywjalny. Nagle Anetka wpadała w złość, a głos jej drżał z rozdrażnienia. W takich razach Roger czynił zwrot na pięcie i wracał do metody, jaką się tak dobrze, jak sądził, posługiwać umiał. Obiecywał, śmiejąc się, wszystko, czego chciała. Ton, jak mówią, czyni znośną piosenkę, brał tedy ton odpowiedni i czuł się zadowolonym, chociaż Anetka brała to za obrazę.
Nasuwały się przytem inne ważne kwestje. Zagrożony bardzo został stosunek Anetki do Sylwji. Nie ulegało kwestji, że owej dziewczyny, o tak swobodnym sposobie życia, nie dopuszczonoby do domu, a zwłaszcza stanęłoby na przeszkodzie to, że jest szwaczką. Pyszni i sztywni Brissotowie nie zgodziliby się za nic, ze względu na siebie i synową, na tak skandaliczne powinowactwo. Trzeba je było ukryć, a ani Sylwja, ani Anetka nie zgodziłyby się na to nigdy. Obie posiadały swą dumę, a jedna dumną była z drugiej. Anetka kochała Rogera i pożądała go dużo namiętniej, niźli chciała przyznać, ale nie poświęciłaby mu Sylwji. Kochała ją bardzo, a jeśli nawet uczucie to przybladło, zdarzały się momenty, w których czuła, że sięga ono samego dna serca (wiedziała o tem wyłącznie sama, Sylwja domyślała się jeno przez połowę). W poufnych rozmowach z Rogerem powiedziała mu dużo za dużo. Roger wydał się zaciekawionym, a nawet wzruszonym, ale z tem zastrzeżeniem, że sprawa dotyczy przeszłości. Nie byłoby mu wcale na rękę, by owa kompromitująca przyjaźń miała trwać dalej. Zdecydował się nawet w głębi serca, że to zmieni powoli, nie zdradzając się ze swemi zamiarami. Nie chciał dzielić z nikim swojej żony. „Moja żona, mój pies“. Podobnie jak cała rodzina, miał silny instynkt posiadania.
Im dłużej bawiła Anetka u Brissotów, mimo pozorów serdeczności, jakiemi ją otaczano, owo zawłaszczenie jej osoby stawało się coraz to wyraźniejsze. Brissotowie trzymali mocno, co im raz wpadło w ręce. Domowy despotyzm obu pań przejawiał się każdego dnia w mnóstwie szczegółów. Posiadały one „ideje stałe“, o wszystkiem co dotyczyło domu, czy świata, codziennego życia, czy wielkich problemów moralności. Wszystko było gotowe, utrwalone raz na zawsze. Wydały edykty, co należy chwalić, a co ganić i odrzucać, zwłaszcza co należy odrzucać! Ostracyzm je cechował niewysłowiony. Ileż ludzi, sposobów mymyślenia, rodzajów działalności, sądów, ileż skazały bez apelacji na całą wieczność! Ton i uśmiech odbierały ochotę dyskutowania. Zdawało się, że mówią (mówiły to nawet czasem wyraźnie):
— Niema, drogie dziecko, dwu zapatrywań!
Ile razy usiłowała pokazać, że ma własny sąd o rzeczy, odpowiadały:
— Zachwycająca jesteś, moja mała!
Wynik był taki, że milkła natychmiast.
Traktowano ją już jak córkę, niedość tylko dobrze wytresowaną, i pouczano wszystkiego. Dowiadywała się, w jakim porządku toczyć się winny brissotowskie dni, miesiące i pory roku, jakie winny ją łączyć stosunki z mieszkańcami prowincji i Paryża, jakie ma obowiązki powinowactwa, jakie winna składać wizyty, dawać obiady, słowem, słuchać musiała litanji przepisów, pod których brzemieniem uginają się kobiety, dumne zresztą z tego, bo trud jaki ponoszą i ruch nieustanny daje im złudzenie, że przecież przydają się na coś. Anetka znieść nie mogła wprost tego zmechanizowanego życia, tego fałszu w stosunkach i owego nieustannego konwencjonalizmu. Wszystko unormowane było naprzód, praca i rozrywki, były bowiem i rozrywki, chociaż zgóry przepisane. Niech żyją kłopoty niespodziane, przekraczające program!... Ale nie było nadziei nawet na te nadprogramowe przykrości. Anetka czuła, że ją przyciosywują, jak kamień na wmurowanie przeznaczony. Miała zostać osadzona na piasku i wapnie, na silnym cemencie firmy Brissot.
Przesadzała zresztą surowość tego życia. Grał w niem rolę znaczną, jak w każdem innem, nieprzewidziany przypadek. Panie Brissot groźniej się przedstawiały w słowach, niż czynach, miały pretensję kierowania wszystkiem, ale było bardzo łatwo wodzić je za nos, wyzyskując słabostki, głaszcząc je, schlebiając i okadzając mocno. Sprytna dziewczyna powiedziałaby sobie, mierząc je, jak na to zasługiwały:
— Gadajcie dalej! Ja zrobię, co zechcę!
Łatwo było przewidzieć, że uparta energja Anetki nie dozwoliłaby jej spętać. Ale Anetka przechodziła właśnie ów okres nerwowego podniecenia, kiedy skutkiem nadmiernie długiego wpatrywania się w zaciekawiający nas przedmiot nie widzimy go we właściwej postaci. Z kilku słów, pochwyconych przez dzień, tworzyła sobie potwory wieczór, gdy była sama. Przerażona walką, którą miała toczyć wiecznie, powtarzała sobie, że nie zdoła obronić się wszystkim. Nie czuła sił po temu. Zwątpiła we własną energję, bała się teraz swej natury, ciągłych wahań, którym podlegał jej niespokojny umysł, i nagłych uderzeń wiatru, których nie umiała sobie wytłumaczyć. Przyczyną tych zjawisk była bogata jej, skomplikowana dusza, której młodzieńczą harmonję ustalić mogło jeno życie. Tymczasem jednak groziło jej, że zostanie wydaną na wszystkie niespodzianki gwałtu, słabości zmysłów, myśli, na ślepy los tajemnego przeznaczenia, co czyha skryty za lada minutą i siedzi przyczajony pod kamieniem przy drodze...
Mąciło jej duszę to zwłaszcza, że nie była pewna swej miłości. Nie wiedziała już, czy jeszcze kocha, czy już nie. Umysł walczył z sercem, to znaczy, rozum ze zmysłami. Rozum widział zbyt jasno, był nadużyty. Ale serce pozostało młodem, ciało buntowało się, widząc, że może utracić istotę pożądaną. Huczała w niej namiętność:
— Nie myślę rezygnować!...
Anetka czuła ten bunt i wstydziła się go. Przyrodzona gwałtowność reagowała silnie, apelując do zadraśniętej dumy. Mówiła:
— Już nie kocham!...
I spojrzeniem nienawistnem szukała w Rogerze motywów niekochania go dalej.
Roger nie dostrzegał niczego. Zasypywał Anetkę grzecznościami, kwiatami, był uprzedzający. Ale sądził, że wygrał. Ni przez chwilę nie wspomniał o tej duszy dumnej, dzikiej, która śledziła go z pod przysłony, żądna oddać się temu atoli jeno, ktoby rzekł jej hasło tajemne świadczące, że ją poznał. Nie rzucił tego słowa, bo go nie znał, natomiast miotał wyrazy nierozważne, które raniły ją w serce, choć tego nie okazywała. W chwilę potem nie wiedział już, co mówił. Ale Anetka, nie słuchając ich z pozoru, była w stanie powtórzyć każde w dziesięć dni, czy lat później. Zachowała żywe wspomnienie i rana pozostawała otwarta. Działo się to wbrew jej woli, gdyż była wspaniałomyślną i czyniła sobie wyrzuty, że nie zapomina. Najlepsza z kobiet nawet przebaczyć może krzywdę serca, ale nie zapomni jej nigdy.
Dzień za dniem coraz to nowe dziury powstawały w tkance miłości, a nie dostrzegali tego. Materja była napięta jak poprzód, ale najlżejszy powiew wprawiał ją w niepokojące dreszcze. Anetka patrzyła na Rogera w kole rodzinnem i dostrzegała cechy wspólne im i jemu, a więc surowość i oschłość pewnych zapatrywań, oraz pogardę dla maluczkich.
Mówiła sobie:
— Całkiem taki sam. Po kilku latach nie zostanie zeń ni odrobiny z tego, co w nim kocham.
Ponieważ go kochała jeszcze, przeto chciała uniknąć gorzkiego rozczarowania i smutnych konfliktów, przewidywanych w razie połączenia się z nim.
W przeddzień Wielkanocy powzięła decyzję. Ciężka to była noc. Musiała przezwyciężyć niejedno pożądanie i zdeptać uporczywą nadzieję, nie chcącą umierać. Zbudowała w myśli gniazdko dla siebie i Rogera. Ileż marzeń o szczęściu, które się szepce do ucha! Jakże zrezygnować? Jakże przyznać, że nastąpiła omyłka! Jakże powiedzieć sobie, że się nie jest zdolną do szczęścia?...
Powiedziała to sobie jednak w przystępie zniechęcenia. Inna na jej miejscu nie odrzucałaby szczęścia, dlaczegóż tedy nie mogła po nie sięgnąć, czemuż nie była w stanie poświęcić części swej natury?... Nie, nie mogła! Jakże źle jest urządzone życie! Nie można się obejść bez wzajemnego uczucia, a jednocześnie niesposób żyć w zależności. Jedno i drugie jest równie święte. Jednego i drugiego potrzeba, by oddychać. Jakże to pogodzić? Powiadają: trzeba się poświęcić. Kto do tego nie zdolny, nie kocha silnie. Tymczasem właśnie ludzie, zdolni do wielkiej miłości, posiadają równie silny instynkt swobody. Wszystko jest w nich bowiem mocne. Poświęcając dla miłości wszystko, co stanowi ostoję ich dumy, czują się zdegradowanymi wraz z miłością swoją, hańbią miłość... Nie, nie jest to tak proste, jak nam to wmawia moralność pokory, czy pychy, chrystjanizm, czy nietzscheanizm. Siła przeciwstawia się w nas słabości, cnota, grzechowi, są to dwa czynniki sprzeczne, dwie zalety, dwa obowiązki... Jedyną moralnością rzeczywistą życia w prawdzie, byłaby moralność harmonji. Ale aż do czasów naszych, ludzkość znała jeno moralność opresji i rezygnacji, normowanych zresztą kłamstwem. Anetka kłamać nie umiała...
Cóż czynić? Wyjść z dwuznacznej sytuacji co prędzej i za wszelką cenę! Ponieważ okazało się, że niesposób jej będzie żyć w tym związku, trzeba zerwać zaraz jutro!...
Zerwać! Wyobraziła sobie osłupienie rodziny, skandal... Ale mniejsza z tem... Gorsza rzecz cierpienie Rogera. Natychmiast ujrzała przed sobą na tle nocy postać ukochanego. Porwał ją wir namiętności. Płonąca, a zlodowaciała leżała nieruchomo w łóżku na grzbiecie, z oczyma otwartemi i tlumiła bicie serca.
— Rogerze, drogi mój, przebacz! — błagała. — Ach, gdybym mogła ci oszczędzić tego zmartwienia! Ale nie mogę, nie mogę!...
Oblała ją fala miłości i takich doznała wyrzutów, że gotowa była biec do Rogera, paść przy łóżku jego, ucałować mu ręce i powiedzieć:
— Uczynię wszystko, co chcesz...
Jakto, czyż go jeszcze kochała? Zbudził się ponownie bunt.
— Nie, nie kocham go już!...
Kłamała dalej z pasją:
— Nie kocham go!
Daremnie!... Kochała go dalej, kochała bardziej niż dotąd. Może nie najszlachetniejszą częścią swej istoty, (ale cóż jest szlachetne, a co nie?)... Tak, najszlachetniejszą i najmniej szlachetną zarazem. Ciałem i duszą. O, gdybyż starczyło stracić szacunek, by zatracić miłość? Jakżeby to było wygodne! Ale cierpienie z powodu ukochanego nigdy nie dyspensowało z miłości. Odczuwa się to jeszcze silniej, musząc kochać!... Anetka cierpiała, bowiem miłość jej odniosła ranę przez brak zaufania Rogera, brak wiary w nią i jego niedość głębokie uczucie. Cierpiała z powodu tylu utraconych nadziei, które kryła, nie wynoszając ich na światło dzienne. Dlatego właśnie, że tak gorąco kochała Rogera, chciała, by się zgodził na jej niezawisłość. Chciała mu być nie kobietą zrezygnowaną, bierną, chciała w zjednoczeniu z nim stać mu się wolnym i pewnym towarzyszem. On tego nie przyjął. Czuła tedy ból i gniew obrażonej namiętności...
— Nie, nie, nie kocham go! Nie wolno mi! Nie chcę.
Siły ją opuściły i, nie kończąc okrzyku buntu, rozpłakała się... Noc była cicha. Spaliła się niestety pod lodem rozumowania. Nie powiedziała tego sobie, ale poświęciłaby z radością wszystko, co w niej było, nawet samą niezawisłość, gdyby uczynił jeden bodaj gest wielkoduszny, jeden ruch, prosty odruch, świadczący, że raczej sam się chce poświęcić, niż z niej robić całopalenie! Nie dopuściłaby tego, nie prosiłaby o nic, jak jeno o drgnienie serca, o dowód prawdziwej miłości... Kochał ją na swój sposób, ale nie był zdolny do tego czynu. Nie mieściło się to w jego myśli. Osądziłby żądanie Anetki jako wymaganie, które przyjąć należy z uśmiechem, ale które nie ma wiele sensu. Czegóż mogła jeszcze chcieć? Czemuż, u licha, płacze? Czyżby go kochała? W takim razie...
— Kochasz mnie, prawda, a to rzecz najważniejsza!
Nie zapomniała tych słów... nie!...
Anetka uśmiechnęła się przez łzy. Biedny Roger! Był tem, czem był. Trudno mu to brać za złe. Niepodobna go jednak zmienić, ni jego, ni mnie. Nie możemy żyć razem...
Otarła oczy.
Trzeba z tem skończyć...
Po nocy bezsennej (zdrzemnęła się przez godzinę, czy dwie nad świtem), Anetka wstała zdeterminowana. Wraz z poświatą dnia wrócił jej spokój. Ubrała się, uczesała metodycznie, chłodno, usuwając z myśli wszystko, co mogło pobudzić wątpliwości. Z wielką starannością dopełniała stroju, czyniąc go jeszcze skrupulatniej poprawnym, niż zazwyczaj.
Około dziewiątej ochoczy Roger zapukał do jej drzwi. Przybył, jak co dzień, zabrać ją na przechadzkę.
Poszli, a towarzyszył im pies, galopujący raźno wokół, Udali się drogą wiodącą w las, którego młode, zieleniejące drzewka zalane były słońcem. Z gałęzi płynął wrzask i śpiew ptasząt. Za każdym krokiem podlatywały, trzepały skrzydełkami, muskały liście, potrącały gałązki i uciekały naoślep w głąb boru. Podniecony pies naszczekiwał, węszył i biegał zygzakiem pomiędzy drzewami. Sójki swarzyły się z sobą. W koronie dębu gruchały dzikie gołębie. Kukułka powtarzała nieskończone razy, to zbliska, to zdaleka, swój wiekuisty żart. Wiosna rozpętała się z całą mocą.
Roger był halaśliwy, rozweselony, śmiał się, podniecał jeszcze psa, sam podobny do młodego, rozswawolonego szczeniaka. Anetka, milcząca, skupiona, pozostała kilka kroków w tyle. Myślała:
— Tutaj?... Nie, tam na zakręcie drogi...
Patrzyła na Rogera, słuchała rozgwaru lasu. O, jakże się wszystko odmieni, gdy przemówi! Minęli zakręt, a ona nie rzekła słowa. Wreszcie zaczęła:
— Rogerze! — mówiła niepewnie, niemal cicho, a głos jej drżał. Nie słyszał. Niczego nie zauważył. Schylony tuż przed nią, zbierał fiołki i mówił, ciągle mówił. Podjęła znowu: — Rogerze! — Tym razem miała akcent takiej rozpaczy, że się obrócił, przejęty. I zaraz dostrzegł bladość jej śmiertelnie poważnego oblicza. Podszedł ku niej. Już był przerażony, ona zaś rzekła: — Rogerze, musimy się rozstać.
W rysach jego odbiło się zdumienie i trwoga. Wyjąknął:
— Co mówisz? Cóż ty mówisz?
Powtórzyła stanowczo, unikając jego wzroku:
— Trzeba się rozstać, Rogerze. Jest to bolesne, ale nieuniknione. Przekonałam się, że zostać twą żoną nie mogę...
Chciała mówić dalej, ale przerwał:
— Nie, to nieprawda!... Cicho bądź... cicho bądź! Oszalałaś chyba!...
Powiedziała:
— Muszę odjechać, Rogerze.
Krzyknął:
— Odjechać? Nie, nie chcę!...
Chwycił jej ramię i ścisnął brutalnie. Potem, spojrzawszy w jej twarz dumną, napiętnowaną silną wolą i lodowatą, poznał, że wszystko przepadło, puścił ją, przeprosił i zaczął błagać:
— Anetko! Droga moja Anetko! Zostań, zostań! Nie, to niemożliwe... Cóż się stało? Czemże zawiniłem?
Litość zjawiła się na jej twarzy. Powiedziała:
— Usiądźmy, Rogerze...
Siadł przy niej posłusznie na wzgórku mchem okrytym, wtopił w nią oczy i błagał spojrzeniem.
— Bądź spokojny. Muszę ci to wyjaśnić. Proszę cię, bądź spokojny! Wierzaj, że muszę wytężyć wszystkie siły w tej chwili. Nie mówiłabym, gdybym się do tego nie zmuszała...
— Więc nie mów! — zawołał. — To szaleństwo!...
— To rzecz konieczna.
Chciał jej zamknąć usta, ale go odsunęła. Mimo wnętrznej rozterki, postanowienie jej było tak nieugięte, że oddziałało na Rogera, który, rezygnując z walki, przybity, osłupiały, słuchał jej słów, nie śmiejąc patrzyć.
Anetka mówiła głosem z pozoru obojętnym, chłodnym, ponurym, który atoli załamywał się nagle, i przerywała kilka razy dla zaczerpnięcia tchu. Powiedziała wszystko, co obmyśliła, w wyrazach jasnych, gruntownych, umiarkowanych, a przezto tem bardziej nieubłaganych. Szczerze starała się, zbadać, czy mogą żyć razem. Miała zrazu nadzieję i pragnęła tego z całego serca. Przekonała się atoli, że marzenie owo ziścić się nie da. Dzieli ich zbyt dużo rzeczy, zbyt wielkie są różnice środowiska i myśli. Wzięła całą winę na siebie, przyznała, że nie może żyć w małżeństwie. Miała pogląd na życie i pojęcie niezawisłości, niezgodne z zapatrywaniami Rogera. Być może, słuszność była po jego stronie, większość bowiem mężczyzn, a nawet kobiet, myśli jak on. To jej wina napewno. Ale tak, czy owak zmienić się niesposób. Bezpotrzebnie stałaby się przyczyną jego i własnego nieszczęścia. Stworzona jest na samotnicę. Zwolniła Rogera z wszystkich przyrzeczeń i odzyskać postanowiła swobodę. Zresztą nie byli związani niczem i zachowali się wobec siebie lojalnie, to też winni się rozstać lojalnie i po przyjacielsku...
Mówiąc, patrzyła na trawę pod stopami i unikała oczu Rogera. Ale słyszała jego przyspieszony, gwałtowny oddech i z trudem jeno dociągnęła do końca. Skończywszy, ośmieliła się spojrzeć. Przejęło ją do żywego to, co ujrzała. Roger wyglądał jak człowiek tonący, był czerwony, dyszał ciężko i nie mógł krzyczeć. Poruszał niezdarnie zgiętemi ramionami, chwytał oddech i jęczał:
— Nie, nie, nie chcę... nie mogę, nie mogę...
Nagle wybuchnął łkaniem.
Od skraju lasu dolatywało nawoływanie wieśniaka, płużącego pole. Przejęta Anetka wzięła Rogera za rękę i pociągnęła od drogi, w gąszcz leśną. Dał się prowadzić bezsilny, powtarzając tylko:
— Nie mogę... nie mogę... cóż się ze mną teraz stanie?...
Usiłowała w serdeczny sposób nakazać mu milczenie. Ale zalewała go fala rozpaczy. Cierpiała miłość jego, ambicja, bolał nad upokorzeniem, jawną ruiną szczęścia, które sobie obiecywał, wszystko mieszało się razem. Wielki ten dzieciak, zepsuty życiem, któremu nic nie sprzeciwiło się nigdy, zapadł teraz w toń katastrofy. Była to klęska, zawaliły się wszystkie jego pewniki, stracił wiarę w siebie, grunt mu się z pod stóp usuwał, nie wiedział co począć. Anetka, poruszona jego wielkiem strapieniem, rzekła:
— Przyjacielu drogi, nie placzże!... Życie masz przed sobą... piękne życie... cóż ci po mnie...
Jęczał dalej:
— Nie mogę obejść się bez ciebie. Nie wierzę już w nic... Nie wierzę w życie...
Rzucił się przed nią na kolana.
— Zostań! Zostań! Uczynię wszystko, czego żądasz... wszystko!
Anetka wiedziała, że obiecuje więcej, niż może dotrzymać, mimo to jednak uczuła wzruszenie. Odrzekła łagodnie:
— Nie, drogi przyjacielu, mówisz szczerze, ale nie mógłbyś dopełnić tego, albo cierpiałbyś, a ja wraz z tobą. Życie nasze byłoby szeregiem konfliktów.
Widząc, że nie zachwieje jej postanowieniem, wybuchnął znów płaczem, wił się u jej nóg. Anetkę przejęła miłość i politowanie. Energja jej stopniała. Chciała odzyskać równowagę, ale nie mogła się ostać przed tym płaczem. Nie myślała już o sobie, ale wyłącznie o nim. Gładziła drogą głowę jego, spoczywającą u jej nóg, i mówiła mu czule słowa. Podniosła swego wielkiego, zrozpaczonego dzieciaka, otarła mu łzy chustką własną, wzięła pod ramię i zmusiła, by wstał. Był tak zgnębiony, że dał z sobą robić wszystko, zdolny jeno do płaczu. Gałęzie drzew biły ich w przechodzie po twarzach. Szli lasem, nie wiedząc dokąd, nie widząc nic. Anetka czuła, że wzbiera w niej uniesienie miłosne. Mówiła, podtrzymując Rogera:
— Nie płaczże... drogi mój... miły... To mi rozdziera serce... Znieść tego nie mogę... Nie płacz... kocham cię... kocham cię, biedny mój Rogerze...
On powiedział przez łzy:
— Nie!
— Tak! Kocham cię tysiąc razy silniej, niźli ty mnie kochałeś kiedykolwiek. Co chcesz, bym uczyniła? Uczynię wszystko, Rogerze mój...
Wychodząc z lasu, znaleźli się tuż u bramy willi Rivière’ów. Anetka poznała swój stary dom. Spojrzała na Rogera. I nagle namiętność zmysłowa ogarnęła ją całą. Wichr nią zakołysał płomienny. Uczuła zawrót głowy, coś jakby silny zapach kwitnącej akacji zmącił jej świadomość. Trzymając Rogera za rękę, pobiegła do drzwi. Weszli do pustego mieszkania. Okiennice były zamknięte. Oślepieni nagłem przejściem ze światła w ciemń, nie widzieli nic. Roger potrącał meble. Nie patrząc i nie myśląc, dał się prowadzić owej gorącej dłoni, która go wiodła przez komnaty parteru. Anetka nie wahała się, pędzona nakazem przeznaczenia. Szła ku pokojowi w głębi, pokojowi dwu sióstr, gdzie od zeszłej jesieni trwała jeszcze woń dwu ciał dziewczęcych, ku wielkiemu łożu, gdzie spały tak często razem. Tam go prowadziła, ogarnięta szałem litości, pożądania i rozkoszy, a doszedłszy, oddała mu się.
Gdy się zbudzili z ogromnego upojenia, oczy ich przystosowane już były do ciemności, pokój był niemal jasny. Wciskające się przez szpary okiennic promienie słońca przypomniały im, że na świecie dzień w pełni. Roger okrywał pocałunkami nagie ciało Anetki. Wyrażał jej wdzięczność w słowach, przepojonych zachwytem.
Po chwili jednak zamilkł nagle i trwał tak oparty policzkiem o jej biodro, ona zaś marzyła, cicha, nieruchoma. Zewnątrz domu pszczoły brzęczały w krzakach różanych. Anetce wydało się, że słyszy jakiś śpiew oddalający się, to miłość Rogera ulatała...
Kochał ją już znacznie mniej. Czuł to ze wstydem i żalem, nie chcąc jednak przyznać. W gruncie zraziło go bardzo, że Anetka oddała mu się... Śmieszne pretensje mężczyzny! Pożąda kobiety, a gdy mu się odda szczerze i bez zastrzeżeń, gotów uważać ów akt nadmiernej wspaniałomyślności niemal za złamanie wiary!...
Anetka schyliła się ku niemu, podniosła jego głowę i długo mu patrzyła w oczy, nie mówiąc nic, jeno uśmiechając się melancholijnie. Spojrzenie to sondowało mu duszę do głębi, przeto postanowił coś uczynić, by odwrócić jej uwagę. Okazał wielkie wzruszenie i powiedział:
— Teraz nie wolno ci już odjeżdżać, Anetko. Mam obowiązek zaślubienia cię.
Anetka uśmiechnęła się smutnie. Czytała w nim wyraźnie:
— Nie, przyjacielu mój, — odparła — nie masz żadnych wobec mnie obowiązków.
Wrócił do równowagi.
— Tak chcę! — rzekł.
Ale ona szepnęła:
— Odjadę!
— Czemu? — spytał.
Zanim odpowiedziała, zrozumiał sam lepiej powody odjazdu. Uznał jednak za swój obowiązek sprzeciwiać się. Położyła mu dłoń na ustach. Ucałował tę dłoń, z pasją, niemal ze złością... Ach, jakże ją kochał! Czuł się upokorzonym myślami, które w nim tkwiły. Czyżby je znała? Słodka, wiotka dłoń, leżąca z pieszczotą na jego wargach, zdała się mówić:
— Niczego nie dostrzegłam...
Chwilami dolatywał z pobliskiej wsi odgłos dzwonów. Po długiem milczeniu Anetka westchnęła... Nadszedł koniec. Powiedziała półgłosem:
— Rogerze, musimy wracać...
Ciała ich rozstały się... Klęcząc przy łóżku, oparł czoło o bose nogi Anetki. Chciał jej dowieść:
— Jestem twój.
Ale nie mógł stłumić myśli ubocznych. Wyszedł z pokoju, zostawiając Anetkę, zajętą ubieraniem się. Czekał, oparty o mur brzeżący podjazd, i dumał nad tem co zaszło. Myśli niemiłe uleciały. Rozkoszował się poczuciem nasyconej dumy i zaspokojenia zmysłów. Czuł się dumnym. Myślał:
— Biedna Anetka!
Poprawił się zaraz:
— Kochana Anetka!...
Wyszła z domu. Była jak przedtem spokojna, tylko bardzo blada... Któż mógł powiedzieć, co się z nią działo przez krótkie chwile, które przebyła sama, któż zbadać mógł, ile przeszła porywów namiętności, bólu i rezygnacji? Roger niczego nie dostrzegał, zajęty wyłącznie sobą. Podszedł ku niej, chcąc wznowić protesty. Ale położyła palce na ustach i szepnęła: — Cicho! — Stanąwszy u żywopłotu, brzeżącego ogród, zerwała gałązkę tarniny, przełamała ją na dwoje i dała mu połowę. Wychodząc z granic swej posiadłości, w progu przycisnęła usta do ust Rogera.
Wracali, nie mówiąc nic, szli lasem, Anetka prosiła, by nie przerywał milczenie. Trzymał ją pod ramię z miną nader czułą. Ona szła uśmiechnięta, z oczyma przymrużonemi. On teraz kierował jej krokami, nie pamiętając już, że godzinę temu płakał rzewnie na tem samem miejscu.
Z głębi lasu dochodziło szczekanie psa, tropiącego zwierzynę...
Wyjechała nazajutrz, podając za powód list z doniesieniem o nagłem zasłabnięciu starej krewnej. Ale Brissotowie zwieść się nie dali. Od pewnego już czasu, lepiej od Rogera spostrzegli, że im się Anetka wymyka. Zarozumiałość nakazała im jednak udawać, że to jest niemożliwe i dać wiarę przyczynom nagłego wyjazdu. Aż do ostatniej minuty grano tedy komedję i wyrażano nadzieję bliskiego zobaczenia się. Przymus ten niemiły był Anetce, ale Roger uprosił ją, by zerwała listem wysłanym z Paryża, a ona sama przyznała, że byłoby jej trudno oznajmić to w oczy Brissotom. Zamieniono tedy uśmiechy pożegnalne, słowa bez znaczenia i uściski, w których brakło serca.
Roger odwiózł znowu Anetkę powozikiem na stację, a oboje byli smutni. Roger ponowił prośbę o rękę Anetki, uważał to za swój obowiązek, a był dżentelmenem. Nawet zanadto. Zdawało się mu także, że może, w interesie Anetki zresztą, okazać swój autorytet. Myślał, że oddając się, Anetka abdykowała, tedy sytuacja była całkiem inna. Winien był teraz żądać małżeństwa. Anetka wiedziała, że, zaślubiając ją teraz, uznałby się, jeszcze stokroć bardziej niż przedtem, w prawie wzięcia jej pod kuratelę. Wdzięczną mu była za poprawne postępowanie i naleganie, ale odmówiła. Rogera to zgniewało. Nie rozumiał jej już... (czyż rozumiał kiedykolwiek?). Wydał surowy sąd, ale nie okazał tego. Mimo wszystko zauważyła to i spojrzała nań ze smutkiem, ironją i czułością... tak, z czułością... (wszakże był to jej ukochany Roger!)...
Pod samą stacją położyła rękę w rękawiczce na dłoni Rogera. Zadrżał i szepnął:
— Anetko!
Ona powiedziała:
— Przebaczmy sobie wzajem!
Chciał mówić, ale nie mógł. Trzymali się za ręce, nie patrząc na siebie, ale czuli oboje łzy powstrzymywane siłą, gotowe popłynąć...
Znaleźli się na miejscu i musieli trzymać się na wodzy. Roger usadowił Anetkę w wagonie. Nie była sama w przedziale, musieli się tedy ograniczyć do słów banalnych, ale spojrzenia ich poiły się wzajem chciwie patrzeniem na ukochaną postać.
Rozległ się gwizd. Powiedzieli sobie:
— Do widzenia!
A pomyśleli.
— Nigdy to nie nastąpi.
Pociąg ruszył, a Roger wrócił przy zapadającym zmierzchu. W sercu czuł ból i złość, zły był na Anetkę, zły na siebie, czuł się złamanym... Czuł też, o wstydzie... czuł... ulgę...
Zatrzymał konia pośród opustoszałej drogi i zapłakał, ogarnięty pogardą dla siebie, pogardą i miłością.
Anetka wróciła do domu swego przy Quai de Boulogne i zamknęła się. List do Brissotów został wysłany. Zerwała wszelki kontakt ze światem zewnętrznym, a nikt z przyjaciół nie wiedział, że wróciła. Nie otwierała listów, po całych też dniach nie opuszczała swego pokoju. Stara ciotka, przywykła do nierozumienia jej, bez namysłu uszanowała tę samotność. Zewnętrzne jej życie uległo, jakby zawieszeniu, natomiast drugie, wnętrzne stało się tem bardziej intensywne. W środowisku ciszy huczały burze zranionego uczucia, musiała być sama, by się im poddawać aż do wyczerpania. Po każdym ataku była blada, usta miała suche, płonące czoło, ręce i nogi jak z lodu. Potem następowały okresy bezwładu i gnębiących snów. Marzyła po całych dniach, nie starając się nawet kierować myślami. Ogarnęła ją fala mętna pomieszanych z sobą wrażeń. Sercem jej władała naprzemian czarna melancholja i gorzka omdlałość, czuła w ustach smak popiołu, bolała nad poginionemi nadziejami, doznawała nagłych olśnień, to znów nachodziły ją wspomnienia. Miewała napady rozpaczy, dumy, namiętności źrącej, a nadewszystko widziała nieodmienną zatratę swą, dzieło losu, przeciw któremu walczyć niesposób. Uczucie to, zrazu przygnębiające, potem ponure, rozpłynęło się zczasem w bezwład, którego oddalający się zwolna smutek nabrał potem przedziwnego tonu rozkoszy... Nie rozumiała teraz już samej siebie.
Pewnej nocy zobaczyła się we śnie. Była w lesie pełnym pąków, była sama. Biegała poprzez gąszcz, a gałęzie czepiały się jej sukni. Chwytały ją mokre krzewy, wyrywała im się, ale odzież darły na niej i za chwilę spostrzegła ze wstydem, że jest napół naga. Pochyliła się, naciągając na siebie strzępy sukni i nagle spostrzegła na ziemi, pod kupką oblanych słońcem liści, owalny koszyczek. Liście nie były żółte, ale srebrzysto białe, jak kora brzozy, jak biel delikatnej bielizny. Bielizna ta zaczęła się poruszać. Wyciągnęła rękę, serce jej zabiło... zbudziła się. Ale wzruszenie nie minęło... Nie wiedziała, co to znaczy...
Przyszedł dzień, w którym zrozumiała. Nie była już sama. Wstało w niej życie drugie, życie nowe...
Mijały tygodnie, a ona trwała z tym ukrytym w sobie światem...
— Czyż to ty jesteś, o miłości? Ty, co uciekałaś, gdym cię schwytać chciała, tyżeś to zstąpiła we mnie? Mam cię teraz i nie maleńki puszczę, więźniu, trzymam cię w ciele swojem. Mścijże się! Zjedz mnie. Mały gryzoniu, gryź mój żywot! Żyw się mą krwią. Jesteś mną samą. Jesteś marzeniem mojem. Nie mogąc cię znaleźć wśród świata, stworzyłam cię w ciele własnem... Miłości, mam cię nakoniec! Jestem sama kochankiem moim!
- ↑ Wiersz ten podajemy, stosownie do brzmienia jego w oryginale książki R. Rollanda, prozą. (Przyp. tłum.)