Dusza Zaczarowana/II/Część trzecia/16
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | trzecia |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cała księga II |
Indeks stron |
Popołudniu wyszli oboje, każde w swoją stronę. Patrząc za odchodzącą matką, Marek wahał się pomiędzy uczuciem podziwu, a gniewem. Nie mógł pojąć kobiety jako takiej. Raz była to istota bliska, to znów daleka... jakaś obca rasa... zgoła odmienna od mężczyzny. Niewiadomo, co się w niej dzieje, czemu płacze, czemu się uśmiecha. Pogardzamy nią, nienawidzimy... to znów potrzeba nam jej... tęsknimy... Miał urazę do matki za to opętanie. Chętnie ugryzłby był w kark tę przechodzącą właśnie dziewczynę (jak ugryzł do krwi Noemi). Na tę myśl, serce jego drgnęło. Przystanął, zbladł i splunął z odrazy.
Przeszedł Ogród Luksemburski, gdzie młodzieńcy zajęci byli grą i uczuł zazdrość. Największem jego pragnieniem było zajęcie męskie, wolne od miłości, kobiet, sport i czyny bohaterskie. Ale był słaby. Choroba, przebyta w dzieciństwie, uczyniła go niższym od rówieśników, a życie w bezruchu, książki, marzenia i towarzystwo kobiet (obu sióstr) zatruło go jadem miłości, który płynął w matce, ciotce, dziadku, słowem w krwi Rivière’ów. Radby był wytoczyć z żył swych tę krew, patrząc na tych młodzieńców pięknych, bezmyślnych, a przepojonych światłem!
Gardząc tem, co posiadał, czuł brak skarbów, których został pozbawiony,... gry i zapasów ciał harmonijnie zbudowanych. W niesprawiedliwości swej nie dostrzegał walki, jaką tuż obok niego toczyła matka.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Szła zanurzona w fali promiennego lata. Błękitniały odblaskiem nieba dachy domów. Jakże cudnie musiało być teraz na wsi, wśród pól!... Ale niema co myśleć o wyjeździe. Anetka nie była w możności opuszczać Paryża, zaś Marek miał jechać na parę tygodni z ciotką do Normandji, nad morze. Nie wybierała się sama, nie chcąc być ciężarem siostrze, a przytem zachowała, od czasu kiedy była tam z ojcem, niechęć dla tych jarmarków, nudy i flirtu. Postanowiła zostać sama i nie martwiło jej to. Miała w sobie morze, niebo, zachód, mgłę i roztocz pól oblanych księżycem, jakby umarłych nocą. Jak dawniej kroczyła żwawo, rytmicznie, wzdychając przegrzane, sierpniowe powietrze i dostrzegając w przechodzie wszystko, choć spoglądała w dal. Pośród zakurzonej ulicy i w natłoku ciężkich autobusów błądziła myślą po katedrach lasów, po Burgundji, gdzie spędziła szczęsną młodość, a w nozdrzach czuła ostry zapach mchu i kory. Kroczyła po spadłem listowiu, liście muskały ją w przelocie po twarzy, w ciszy płynął świegot ptaków. Po lasach takich chodziła ongiś z zapłakanym kochankiem, mijając żywopłoty z ostrokrzewiu i pszczoły, brzęczące wokół opuszczonego domu. Radość ta i troski, dalekie były teraz. Uśmiechnęła się do młodej nowicjuszki cierpienia i powiedziała jej: — Czekajno, czekaj, Anetko, to dopiero początek.
— Nie żałujesz niczego?
— Niczego.
— Ni tego coś uczyniła, ni tego coś zaniedbała?
— Niczego mi nie żal! Złudny majaku! Śledziłeś me troski? Będziesz miał za swoje! Biorę swój los z całą mądrością i szaleństwem. Życie to szereg omyłek, ale miłość niezupełnie jest omyłką. Mimo nadchodzącej starości, mam serce bez zmarszczek, które mimo przebytych cierpień, raduje się, że kochało...
Wspomniała z wdzięcznością o wszystkich kochanych.
Było w tem dużo serdeczności, ale także iście francuskiej ironji. Obok strony uczuciowej, dostrzegała też śmieszność cierpień własnych i cudzych, zawartą w owej nieubłaganej gorączce pożądania. Czegóż się jeszcze spodziewać mogła? Skończyła z miłością... Teraz kolej na innych!
Pomyślała o tych innych, o synu, który drżącemi rękami chwytał przyszłość niepewną, Filipie, który nie mógł nasycić swego głodu tem, co mu dawało społeczeństwo, Sylwji usiłującej drobiazgami chwili zapełnić pustkę serca, wielu innych ziewających z życiowej nudy, oraz młodzieży niespokojnej, która błądzi i czeka... Nacóż czeka? Ku czemuż wyciąga ręce?
Oswobodzona od samej siebie, objęła spojrzeniem ładowne wozy, trzodę ludzką w wirowisku ulic, która dąży, jakby ścigana przez owczarskie psy. W pozornym chaosie odczuła rytm władczy. Każdy zmierzał gdzieś, nie wiedząc, że jest popychany... Ale dokądże, dokąd pędzi każdego z tych ludzi pasterz niewidzialny? Czy to Dobry Pasterz? O, nie. Oni zmierzają poza dziedziny dobra.
Odbyła lekcje, jak zawsze cierpliwie, uważnie, słuchając i tłumacząc uprzejmie, a podczas, gdy mówiła, marzenie osnuwało ją coraz to bardziej. Ludziom nawykłym nie trudno żyć naraz podwójnie, przyziemnie, pośród innych i w głębiach własnych, oblanych wnętrznem światłem. Nie zaniedbując niczego, czytają, ogarniając jednem spojrzeniem, niby muzyk całą partyturę. Życie jest symfonją, a każda chwila śpiewa w kilku głosach. Odblask tej harmonji okrywał zorzą twarz Anetki. Uczennice dziwiły się tego dnia jej młodzieńczości, a podlotki zapałały ku niej tą sympatją, jaką budzi siostra starsza, „zwiastunka“, której atoli wyznać nie wypada. Anetka nie spostrzegła jednak śladu przelotu miłości w sercach, do których się zbliżyła.
Wróciła wieczór, w tym samym nastroju nieziemskim, nie czując własnego ciężaru, ni śladu troski w duszy. Nie umiała sobie wytłumaczyć tej dziwnej tajemnicy, jaka sprawia, że kobieta promieniuje z siebie światłość, pozornie bez podstaw rozumowych, a nawet wbrew rozumowi. Cały, otaczający ją świat jest w takich chwilach jeno tematem dla swobodnych utworów fantazji i marzeń.
Napotykała co chwila, w ulicach grupy zakłopotanych czemś ludzi. Roznosiciele dzienników wykrzykiwali nowiny, komentowane zaraz przez przechodniów. Nie zwracała uwagi na to. Z przejeżdżającego tramwaju ktoś coś zawołał pod jej adresem. Poznała po niewczasie męża Sylwji i odpowiedziała, nie wiedząc o co idzie, wesołym gestem... Dziwny ten ruch dzisiaj, pomyślała. I zaraz ujrzała przed sobą, na moment, zawrotny pęd materji kosmicznej, która przez szczelinę sklepienia niebios przelewa się w chłonącą ją przepaść. Jakaż to przepaść?...
Weszła do mieszkania. Na progu czekał Marek z błyszczącemi oczyma, a za nim stała wzburzona wielce Sylwja. Zaczęli jej opowiadać wielką nowinę... Cóż znowu? Gadali oboje naraz, na wyścigi.
— Cóż to za głupstwo? — spytała ze śmiechem.
Nagle odróżniła jedno słowo:
— Wojna...
— Wojna? Co za wojna?
Ale nie zdziwiło jej to wcale... wspomniała ową przepaść z przed chwili.
— A więc to ty? — pomyślała. – Od jakże dawna czułam twe tchnienie, które nas wysysa...
Krzyczeli dalej. Dla ich przyjemności zbudziła się potrosze... ze swego somnambulizmu.
— Wojna? To dobrze! Wojna, czy pokój, wszystko jest życiem, wszystko grą... Wezmę się do niej i ja!...
Była piękna, wesoła... miała duszę zaczarowaną!
— Nie dowierzam Bogu! — powiedziała.