Dusza Zaczarowana/II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ROMAIN ROLLAND
DUSZA ZACZAROWANA
POWIEŚĆ
II
LATO
WYDANIE
DRUGIE
POZNAŃ 1928.
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO

PRZEKŁAD AUTORYZOWANY F. MIRANDOLI
*
OKŁADKĘ RYSOWAŁ E. CZERPER
*
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
DRUKARNIA CONCORDIA SP. AKC., POZNAŃ


To strive, to seek, not to find,
and not, to yield.

CZĘŚĆ PIERWSZA.

Półmrok panował w pokoju o zapuszczonych storach, gdzie ubrana w biały penjuar Anetka leżała uśmiechnięta na łóżku. Świeżo umyte włosy okrywały jej ramiona. Przez otwarte okno płynął do wnętrza upał sierpniowego popołudnia, trwał tutaj w bezruchu zupełnym, a czuło się, że poza storą śni w słońcu park buloński. Anetka zatonęła w tej toni szczęśliwości. Całemi godzinami legiwała wyciągnięta bez ruchu, bez myśli, bez ochoty myślenia. Starczyło jej że są we dwoje, nie pragnęła rozmawiać z tem maleństwem, które w niej żyło (pewną tego była), odczuwali się bowiem bez słów. Poprzez rozkoszną śpiączkę ciała płynęły czasem fale rozczulenia, potem zapadała uśmiechnięta w sen bez marzeń.
Umysł zanikł, ale zmysły nabrały jasnowidzącego wprost wyostrzenia. Najlżejsze drgnienia powietrza, czy światła... zapach poziomek w ogrodzie starczył, by czuła wszystko węchem i smakiem. Chwytała każdy odgłos, tchnienie, szelest liścia, zgrzyt piasku pod czyjąś stopą, głos z ulicy, czy dalekie tętnienie nieszpornych dzwonów. Płynął ku niej rozgwar wielkiego mrowiska, Paryża z roku 1900, onego lata wystawy światowej. W wielkiej kadzi Pól Marsowych fermentowały na słońcu tysiączne grona ludzkie... Dość daleka i dość bliska niezmiernego tego wrzątku, czując go i mając jednocześnie świadomość, że jest odeń bezpieczną, radowała się tym kontrastem cienia i ciszy w swem gniazdku. Daremna to szarpanina, myślała, wszakże cała prawda jest we mnie...



Słuch jej subtelny, choć roztargniony z pozoru, jak u kota, chwytał odgłosy i porzucał je leniwo. Usłyszała w parterze dzwonek u wejścia i szybkie kroki biegnącej, jak zawsze, Sylwji. Wolałaby zostać samą, ale czuła się pewną szczęśliwości swojej, z której niczyje przybycie wyrwać jej nie mogło.
Tydzień temu dopiero Sylwja dowiedziała się o powrocie Anetki, począwszy zaś od minionej wiosny, nie miała żadnej wieści, co się dzieje z siostrą. Miała zresztą w tym czasie przygodę, która jej wprawdzie osobiście zbytnio nie wzruszyła, pozwoliła jednak zapomnieć o długiem milczeniu Anetki. Po zlikwidowaniu dopiero własnej sprawy, uzyskawszy swobodę i równowagę, odczuła niepokój i poszła na Boulevard de Boulogne spytać ciotki o wieści. Zdziwiło ją wielce, że Anetka od tak już dawna jest w stolicy i miała zamiar zburczeć zapominalską, ale Anetka dostarczyła jej obfitszego jeszcze nierównie materjału zdumienia. Kryjąc wzruszenie, opowiedziała jej bez ogródek całą historję, a Sylwja musiała sobie zadać gwałt, by jej dosłuchać do końca. Wpadła w oburzenie wielkie i pojąć nie mogła, by mądra Anetka, popełniwszy takie głupstwo, mogła odmówić małżeństwa. Mała ta Lukrecja była wprost gniewna i nazwała siostrę bezrozumną. Ale Anetka nie straciła spokoju, Sylwja poznała, że nic jej postanowienia nie zmieni i czując iż nie ma żadnego wpływu, radaby była wybić ją. Jakże czuć atoli urazę do tej kochanej istoty, słuchającej wybuchu z rozbrajającym uśmiechem! Prócz tego podziałał na Sylwję tajemny urok macierzyństwa. Uważała je za katastrofę, ale nie mogła się oprzeć rozczuleniu...
Dziś przyszła także zdecydowana skłonić choćby przemocą Anetkę do porzucenia głupiego oporu i do żądania małżeństwa... pod grozą, że z nią zerwie! Wpadła jak wiatr, zdala już szerząc zapach bojowego prochu... to jest pudru. Dla dodania sobie rozpędu, nie przywitawszy się nawet, zaczęła pomstować na bezrozumne leżenie w ciemności po całych dniach. Ale ledwo spojrzała w rozradowane oczy Anetki, która do niej wyciągnęła ręce, podbiegła i ucałowała ją. Nie dając jednak za wygranę, powiedziała:
— Szaleństwo! Ostatnie szaleństwo! Z temi włosami na białym kaftaniku wyglądasz, niby anioł. Ach, cóż za fatalna omyłka... Święta Nitouche... niedotykalska... ładna historja!
Jęła nią potrząsać, a Anetka nie broniła się, zadowolona i znużona. Sylwja przerwała w pół zdania, ujęła w dłonie jej głowę, odgarnęła włosy i rzekła:
— Jesteś świeża i różowa, nie widziałam jeszcze takich rumieńców. A ta mina triumfalna! Zaprawdę, jest się czem cieszyć! Czy ci nie wstyd?
— Nic a nic! — odparła Anetka. — Czuję się jak nigdy dotąd szczęśliwą. Jestem silna i dobrze mi. Po raz pierwszy w życiu czuję się skończoną w sobie i niczego nie szukam. Pożądałam dziecka z dawiendawna, gdym sama jeszcze była dzieckiem... tak... od siódmego roku życia... wówczas już o tem marzyłam.
— Kłamiesz! — zarzuciła Sylwja. — Przed pół rokiem dopiero mówiłaś, że nie masz powołania na matkę.
— Tak powiadasz? Mówiłam to? — zdziwiła się Anetka zmieszana. — Ach tak, prawda. Jakże to wyjaśnić? Nie zmyślam mimo wszystko, chociaż dobrze pamiętam.
— Znam to! — potwierdziła Sylwja. — Czasem podczas napadu czułości wspominam, że pragnęłam tego od samego niemal przyjścia na świat...
Anetka uczyniła gest zniecierpliwienia.
— Nie rozumiesz wcale. Natura, jaką mam dziś, była tą samą zawsze, nie chciałam tylko przyznać się do tego przed czasem, bojąc się zawodu. Teraz... o, teraz czuję, że rzeczywistość przewyższyła oczekiwanie... Jestem skończoną sama w sobie i nie potrzebuję już niczego...
— Pożądając Rogera, czy Tullia, również nie chciałaś niczego więcej.
— Ach, całkiem nie rozumiesz!... Czyż to można porównywać... Kiedy kochałam (w znaczeniu, jakie ty przypisujesz temu słowu)... naówczas nie ja sama pożądałam, ale ulegałam jakiejś sile nieodpornej a obcej i nieraz modliłam się o wyzwolenie. Teraz zaś ten mój maleńki pospieszył mi na pomoc i ocalił w chwili, gdym cierpiała w więzach tej niedoli, którą zowią miłością. Drogi mój oswobodziciel!
Sylwja nie pojęła zgoła rozumowania siostry i zaczęła się śmiać. Nie potrzebował zresztą tego jej instynkt macierzyński, więc pogodziwszy się, zaczęły rozmawiać o małym nieznajomym (niewiadomo, mężczyźnie, czy kobiecie) oraz mnóstwie związanych z tem szczegółów, które nie nużą nigdy kobiety.
Po długim dopiero czasie przypomniała sobie Sylwja, że przyszła besztać, nie zaś śpiewać duet i rzekła:
— Dość szaleństw, Anetko! Czas na wszystko być musi! Roger winien ci małżeństwo i musisz tego zażądać!
Anetka machnęła ręką:
— Nie wracajmyż do tego tematu. Powiedziałam ci przecież, że Roger zaproponował mi małżeństwo, a ja odmówiłam.
— Byłaś nierozsądna, trzeba zmienić zapatrywanie!
— Nie mam wcale ochoty.
— Czemużto? Wszakże go kochałaś i czuję, że go jeszcze kochasz. Cóż zaszło?
Anetka nie odpowiadała, a Sylwja nastawała niedyskretnie poruszając czysto osobiste sprawy. Anetka rzuciła się wreszcie gwałtownie, zaś siostra spojrzała na nią, zdziwiona jej zaciętą twarzą, nachmurzonem czołem i gniewnemi oczyma.
— Cóż ci jest? — spytała.
— Nic! — rzuciła odwracając się gwałtownie.
Sylwja dotknęła rany, o której Anetka pragnęła zapomnieć. Skutkiem dziwnej sprzeczności wewnętrznej, pragnąc dziecka, czuła jednocześnie urazę do człowieka, który je dał, za to mianowicie, iż był świadkiem jej utraty panowania nad sobą i że z tego skorzystał. Ten bunt instynktu był istotnym, choć tajnym (dla niej samej i innych) powodem, że uciekła od Rogera i widzieć go nie chciała. Nienawidziła go właśnie za miłość swoją. Przez lojalizm wyrozumowany, skrywała ten odruch instynktu, nacóż tedy Sylwja go odgrzebywała... i uświadamiała zpowrotem?...
Sylwja, spojrzawszy na siostrę, przestała nalegać, a Anetka zawstydzona tem, że się zdradziła, przybrała ton spokojny i powiedziała:
— Nie chcę iść zamąż, nie znoszę bowiem więzów wyłączności. Powiesz pewnie, że wszystkie kobiety do nich przywykają i że przesadzam powagę sprawy. Już jestem taka, biorę wszystko poważnie, oddaję się z nadmierną zupełnością, a wówczas dla wi mnie za gardło, tonę, zda się, z kamieniem u szyi. Jestem zbyt słaba, osobowość moja nie ma dość spójności. Więzy zbyt ciasne, ljany, wysysają ze mnie energję, tak, że nie staje mi jej na własną potrzebę. Staram się podobać „jemu“, upodobnić do obrazu, który sobie o mnie wytworzył, a to wszystko źle się kończy, gdyż zrywając z naturą, tracimy szacunek dla samych siebie i trudno nam żyć, albo znów buntujemy się i zadajemy drugim ból... Sylwjo, ja jestem egoistka i żyć muszę samotnie.
Nie kłamiąc, wymieniła teraz same jeno preteksty, przysłaniające prawdę.
— Śmieszna jesteś! — odparła Sylwja. — Kobieta jak ty nie może żyć bez miłości.
— Nienawidzę jej! — powiedziała Anetka. — Ale nie dosięże mnie teraz. Jestem zabezpieczona.
— Ładne zabezpieczenie! — zażartowała Sylwja — Dziecko cię nie zabezpieczy przed niczem, przeciwnie, ty musisz dbać o jego bezpieczeństwo. Nie chcesz się wiązać, ale czy pomyślałaś o trudnościach, na jakie cię narazi ten mały pakuneczek?
— To szczęście! Ujmę szczęście w ramiona, tak długo puste!
— Nie wiesz co będzie! Któż dziecko wychowa?
— Ja!
— A ojciec? Wszakże ma prawo do swego dziecka.
Nowa fala gniewu przepłynęła przez jej oczy. Prawo? Prawo do dziecka?... Wszakże to dziecko — to dla niego produkt jednej chwili, o której już zapomniał, mnie zaś wiąże na całe życie! Przenigdy! Dziecko jest wyłącznie moje. Powiedziała też po chwili:
— Syn mój jest moim i jedynie moim!
— Sam sobie wybierze z pośród rodziców.
— Wiem, że mnie wybierze.
— Uwodzicielką jesteś! A cóż się stanie, jeśli ci kiedyś uczyni wyrzut, żeś go pozbawiła ojca?
— Wypełnię jego serce tak dobrze, że niewiele zostanie miejsca na żal za ojcem.
— Jesteś potworem egoizmu.
— To prawda.
— Poniesiesz karę.
— Trudno, nie umiem sobie zjednywać ludzi, ale nic mi nie przeszkodzi kochać mego dziecka i zjednoczyć z sobą.
— Kochając je, winnaś w pierwszej linji myśleć o jego przyszłości. Dużo kobiet weszło w niemiłe sobie związki, z uwagi na dzieci...
— Oburzasz mnie, wspominając kobiety, które przez miłość swych dzieci zawarły małżeństwo kłamstwa, a często nawet nienawiści. Pewna matka powiedziała córce, że zgodziła się dla jej dobra na piekło małżeństwa. Córka spytała: Czy sądzisz, mamo, że piekło to dom odpowiedni dla dziecka?
— Dziecku potrzeba ojca.
— Cóż robią tysiące nie mające go? Ileż dzieci nie znało ojca swego! Utraciwszy go bardzo wcześnie, wychowywane przez samą matkę, nie są gorsze od innych. Dziecku trzeba jeno miłości, czemużby więc moja starczyć nie miała?
— Przeceniasz siły swoje! Nie wiesz, co cię czeka!
— Wiem, wiem! Będę miała na szyi rączki mego dziecka.
— A czy wiesz czem to opłacić musisz? Lepiejby ci być mężatką o czterech kochankach, niż panną-matką. W twojej sferze macierzyństwo bez stempla małżeństwa jest nie do przebaczenia. Ja, co innego. To, co robimy z ciałem naszem my, dzieci ludu, nie pociąga żadnych konsekwencyj, jak w „Luizie.“ Ale dziewczyna twojej klasy, to polowanie zastrzeżone dla właściciela. Ciebie kupuje się u notarjusza, nie wolno ci oddawać się jawnie, mówiąc: To moje prawo! Do czegóżby doszło, na Boga, gdyby własność, zbuntowawszy się, głosiła: — Jestem wolna! Bierzcie mnie!
Nawet w oburzeniu Sylwja nie mogła mówić serjo.
Anetka uśmiechnęła się tedy i odparła:
— Wiem, że mężczyzna wytworzył moralność, nie przyznaje kobiecie prawa do dzieci, bez poświęcenia się na całe życie ich ojcu. Dla wielu kobiet jest to niewolą, gdyż nie kochają mężów swoich. Wiele z nich, mając dość odwagi, wolałyby zostać same z dziećmi. Spróbuję to uczynić.
Sylwja powiedziała z politowaniem:
— Biedaczko! Chroniły cię dotąd od srogości życia podwójne okna mieszczańskie, żyłaś tam pośród przesądów, ale także z przywilejami. Gdy raz wyjdziesz, nie zostaniesz wpuszczona zpowrotem i poznasz dosyta, czem jest życie.
— Słusznie się stanie, Sylwjo. Byłam uprzywilejowaną, teraz moja kolej podjąć cierpienia, jakich ty doznawałaś.
— Za późno. Do tego przywykać należy od dziecka. Na szczęście dostatek nie pozwoli ci popaść w braki materjalne. Zostaną jeno przejścia moralne, klan twój cię wygna precz, potępi i codziennie będzie dręczył drobnemi ukłuciami. Masz serce czułe i dumne, popłynie zeń krew.
— Popłynie krew. Wyższą ma wartość szczęście, drogo opłacone. Chcę tego jeno, co zdrowe i uczciwe, nie boję się tedy opinji.
— A jeśli ucierpi twe dziecko?
— Nie ośmielą się chyba go tknąć. Mniejsza zresztą, będziemy we dwoje walczyć z nikczemnikami!
Uniosła się na łóżku i potrząsnęła włosami, niby lew grzywą.
Sylwja patrzyła na nią, chcąc nie stracić surowego wyrazu twarzy, ale po chwili roześmiała się, wzruszyła ramionami i rzekła, wzdychając:
— Biedna, szalona dziewczyno!
Anetka powiedziała przymilnie:
— Pomożesz nam, nieprawdaż?
Sylwja ucałowała ją namiętnie, potem zaś wygrażając pięścią ścianie, zawołała:
— Biada temu kto cię tknie!

Odeszła, a znużona rozmową Anetka zapadła w marzenia. Wygrała dziś walkę z siostrą! Ale pozostał w niej niepokój, zbudzony słowami Sylwji, że dziecko może do niej kiedyś czuć urazę.
Leżąc nawznak z rękami na brzuchu, wsłuchana w siebie, uczuła, że dziecko się porusza. Przemówiła doń bez słów, spytala, czy godzi się na to, by je zatrzymała wyłącznie dla siebie, czy zrobiła dobrze i czy jest zadowolone. Nie chciała mu robić naprzekór. Dziecko odparło, oczywiście, że dobrze się stało, że zadowolone, że chce mieć matkę wyłącznie dla siebie i żyć z nią we dwoje...
Anetka roześmiała się ze szczęścia, niezdolna wyrzec słowa i zasnęła oszołomiona radością i wyczerpana.



Z chwilą, kiedy stan Anetki stał się widocznym, za poradą Sylwji wyjechała z Paryża. Jesień nadciągała, znajomi mieli wrócić niebawem z wakacyj. Pojechała bez oporu, nie przez obawę opinji, ale dlatego, że chciała w tym czasie uniknąć przykrości i nie narażać na szwank harmonji wnętrznej.
Sylwja wywiozła ją do jednego z uzdrowisk śródziemnomorskich, ale Anetka nie została tam. Przykrem jej było obcowanie z morzem, była w pełni słowa szczurem lądowym, podziwiała ocean, ale doń przywyknąć nie mogła. Dech jego gwałtowny budził skryte niepokoje, których uświadamiać sobie wcale nie chciała. Często nie kochamy kogoś z obawy, by go nie pokochać (czy dlatego może, że kochamy już...) Broniąc się morzu, broniła samej siebie przeciw osobie niebezpiecznej, której zejść chciała z drogi...
Ruszyła ku jeziorom sabaudzkim i osiadła w małej mieścinie, u stóp góry. Zawiadomiona już po dokonanym fakcie, a zatrzymana w stolicy zajęciem, Sylwja zrzadko jeno i na krótko mogła przyjeżdżać, niepokoił ją też ten samotny pobyt Anetki w zapadłej miejscowości. Ale pragnęła ona tego właśnie, pustelnia ta dawała jej atmosferę czystą i cichą, gdzie mogło kwitnąć w całej pełni bogate życie wewnętrzne. Nie bała się, jak Sylwja, obcych ludzi w stanie swoim. Hojną będąc w uczucie, nikogo nie uważała za obcego, że zaś sympatja wywołuje wzajemność, nikt się długo nie trzymał od niej zdala. Zresztą mieszkańcy prowincji są nader ciekawi, zaczęto się więc pozdrawiać, wymieniać mimochodem słowa, rozmawiać na progach domów, lub przez płot i zapanowała przyjaźń. Oczywiście, nie należało zbyt polegać na tem uczuciu, ale na codzień starczyło i skracało czas. Anetka wolała tę obojętną życzliwość obcych, od krępującej, tyrańskiej opieki rodziców, czy przyjaciół, roszczących sobie prawa osobiste.
W połowie listopada, szyjąc przy oknie, patrzyła na śnieg świeżo spadły, kryjący łąki i czuby drzew, a oczy jej wracały raz po raz na zawiadomienie o ślubie Rogera Brissot z pewną panną ze sfer politycznych. Panie Brissot, urażone wielce zniknięciem Anetki, pospiesznie skleiły nowy związek, zanim mogło zostać rozgłoszonem niepowodzenie pierwszego, a Roger przystał na ten wybór. Anetka nie dziwiła się, wmawiała sobie, że tak lepiej dla biednego Rogera, ale wieść ta poruszała ją bardziej, niż chciała sama przyznać. Ileż wspomnień drżało w duszy i ciele, w którem tkwiło życie przezeń obudzone. Z ciemności wyjrzały dawne niepokoje, ale nie zezwoliła im dobyć się na powierzchnię. Zmysłowość wszelka nużyła ją, napawała odrazą, pobudzała do buntu i tej przedwiecznej nienawiści, jaką żywi samica do samca, który ją zapłodnił. Tym razem uświadomiła to sobie i przyznała.
Szyła bez końca, pragnąc zapomnieć. Czasem uciekała się do młynka pracy w chwili, gdy nadciągały chmury. Szyła, a myśli wracały do porządku...
I dziś tak było, po półgodzinnem uporczywem szyciu znikła troska i uśmiech wrócił. Anetka podniosła czoło i rzekła:
— Niechże tak się stanie!
Oczy miała spokojne. Śnieg łyskał wesoło w słońcu. Anetka odłożyła robotę, ubrała się do wyjścia. Kostki i stopy napuchły jej nieco, ale postanowiła iść i znalazłszy się na dworze, doznała miłego wrażenia. Miała z sobą małego towarzysza, który już teraz przejawiał swą obecność. Wieczorami zwłaszcza nabierał wielkości jakby gniazdka, szukał wszędzie omackiem i zdawało się, że mówi:
— Jakże tu ciasno? Kiedyż się to skończy?
Potem zasypiał. Podczas przechadzek był zawsze grzeczny. Patrzył niejako oczyma matki, której wszystko wydawało się teraz nowem. Przyroda rzucała świeże barwy na płótno swoje, a rumieńce Anetki były równie piękne. Serce jej biło mocniej i krew pulsowała. Radując się zapachami i smakami rozmaitemi, brała, gdy nikt nie widział śnieg w usta. Coś wybornego! Wspominała, że to samo robiła dzieckiem, gdy nie patrzyła piastunka... Ssała też wilgotne, zmarzłe gałązki wierzbiny, doznając w gardle dreszczy upojnych łakomstwa, a nawet rozkoszy, gdy na języku czuła topnienie gwiazdek śniegu...
Po paru godzinach wędrówki śnieżystemi drogami, kędy szła samotna, a zdwojona, sama i zupełna, nakryta szarzyzną zimowego nieba, wsłuchana w świegot wiosny w swem łonie, wracała do miasteczka, mając policzki różowe od ostrego wiatru. Dawała się uwieść ponętom cukierni, urokowi łakoci, czekolady, czy miodu... (malec był takim łakomcem!) Potem, o zmierzchu siadywała w kościele, przed ołtarzem, jak miód, ciemno złotym. Nie wierząc dotąd, nie pełniąc praktyk religijnych, siedziała teraz aż do zamknięcia, zatopiona w marzeniach, modlitwie i upojeniu miłosnem. W ciemni, chwiejące się zlekka lampy słały ostatnie błyski światła, a Anetka skupiona, przeziębła trochę mimo wełnianego płaszcza, grzała się w nich, rojąc dla swego malca życie słodkie, ciche i objęte ramionami miłości.



W pierwszych dniach roku przyszedł na świat... syn. Sylwja zdążyła w sam czas, by go wziąć na ręce. Ból wyrywał czasem z piersi Anetki jęk, łez atoli nie miała na twarzy. Uważna, baczna ciągle, trochę rozczarowana była chwilami tem, że nie tyle jest sprawczynią faktu, co jego świadkiem tylko. Nie doznała oczekiwanych, wielkich wzruszeń. Od początku uczuła się w pułapce bez wyjścia, zrezygnowawszy tedy, zebrała wszystkie siły, by dotrzeć jak najrychlej do końca. Umysł zachowała bystry, ale zajęta w zupełności energicznem znoszeniem bólu, nie myślała o dziecku, nie było w niej miejsca na czułość i egzaltację. Poprzednio żywione, znikły. Szło teraz o pracę twardą, wyłącznie fizyczny wysiłek mięśni, bez wszelakiego piękna, ni złud... aż do wybawczego momentu, kiedy uczuła, że małe ciałko wysuwa się z niej... nakoniec!
Zaraz też rozbłysła radość. Szczękająca zębami, wyczerpana, napoły zatopiona w oceanie arktycznym, wyciągnęła zlodowaciałe ręce po umiłowanego, by go przycisnąć do serca!
Teraz była zdwojona naprawdę, nie jak przedtem podwójna. Miała obok siebie fragment własnego ciała, małego satelitę grawitującego do gwiazdy macierzystej, wartość dodatkową, arcyważną w psychicznej atmosferze. Dziwna to rzecz, ale w nowym zespole, wytworzonym przez rozszczepienie jednej istoty, większa opiera się silniej na mniejszej. Słabość dziecka jest dla matki siłą. Istota ukochana, niezdolna obejść się bez nas, jest nam skarbem niezmiernym. Wezbrane piersi Anetki, ssane chciwie przez małe zwierzątko, wlewały w niemowlę mleko i pełniącą je nadzieję.
Zaczął się pierwszy pełen wzruszeń cykl, vita nuova, odkrywanie świata, jak świat starego, co czyni na nowo każda, pochylona nad kolebką matka. Czuwając bez znużenia, śledziła bicie serca śpiącego dziecka, przeglądając się w oczach szafirowych, ciemnych jak fiołki, błyszczących, niby zwierciadło. Cóż dostrzegały te oczy nieokreślone, wielkie niby niebo, o którem nie wiemy, czy puste jest, czy głębokie, ale wiemy, że mieści światy w błękitnej toni...? Przelotne cienie rzucają na czystą ich płaszczyznę mgły cierpień nagłych, niedostrzegalne odruchy gniewu i namiętności nieznanych, co płyną niewiadomo skąd! Idą od strony przeszłości matki, czy też od przyszłości dziecka? Któraż to strona tego samego medalu? Jesteś, czem byłam, jestem czem będziesz, ale czemże będziesz i czem jestem ja sama dziś? Wszystko to śledziła Anetka w oczach swego sfinksa. Badając z godziny na godzinę wyłanianie się świadomości z nieznanych głębi, przeżywała, nie wiedząc o tem, w tym homunkulusie narodziny ludzkości.
Mały Marek otwierał jedno po drugiem okno na świat. Na powierzchni jednostajnej spojrzenia zamigotały błyski bardziej określone, niby ptaki, szukające gdzieby siąść. Po kilku tygodniach wystrzelił na żywym krzewie kwiat uśmiechu. Potem jeły tam świergotać ptaki, Znikły tragiczne zjawy pierwszych dni, strach nieznanej ziemi, żałosne skargi istoty wyrwanej brutalnie z pod kory matczynej i rzuconej bezlitośnie na okrutną światłość... Mały człeczek nabrał pewności siebie i wziął w posiadanie życie. Uznał je za dobre i jął badać, macać, smakować chciwie ustami, oczyma, nogami, rękami i pośladkami. Ogłosił się triumfalnie zwycięzcą i wpadł w zachwyt, słysząc tony, dobywane z własnego fletu. Ale większy był jeszcze zachwyt i upojenie Anetki. Topniało jej wprost serce, a nawet przenikliwe piski napawały ją niesłychaną rozkoszą.
— Krzycz, malcze! — mówiła. — Stwierdzaj swe prawa do życia!
Czynił to z energją nie wymagającą zachęty. Krzyczał z radości, z gniewu, przez kaprys, słowem na różne sposoby. Jako matka nowicjuszka i nader licha wychowawczyni, uznała to wszystko za rzecz niesłychaną i nie była w stanie oprzeć się tyrańskim wołaniom. Wolała raczej wstawać po dziesięć razy w nocy, niż słuchać płaczu dziecka. Od rana też do wieczora ssała ją ta nienasycona pijawka, co nie wychodziło na dobre karmicielce.
Sylwja, przybywszy z wiosną, znalazła ją wychudłą i zaniepokoiła się. Anetka była ciągle równie szczęśliwa, ale przejawiała to nieco gorączkowo i za lada serdecznem słowem popłakiwała. Przyznała się, że sypia za mało, że nie ma siły wyręczyć się kimś drugim i staje często wobec wielkich trudności, gdy idzie o pielęgnację, czy zdrowie dziecka. Mówiła to, niby drwiąc ze swej małoduszności, ale znikła wyraźnie uprzednia pewność siebie i spostrzegła, iż przeceniła swe siły. Nie chorując nigdy, sądziła, iż ma niewyczerpane zapasy zdrowia, teraz zaś dostrzegła te granice, dość szczupłe, których przekroczyć bezkarnie nie można. Jakże kruchem jest życie? W innych okolicznościach nicby sobie nie robiła z tego, teraz jednak zdwoiła się i na jej kruchem życiu spoczywało drugie, kruchsze jeszcze. Cóżby się stało, gdyby zginęła? Anetkę często trapiły te obawy w bezsenne noce. Nasłuchiwała oddechu dziecka, a każda zmiana, spóźnienie, czy przyspieszenie jego, kwilenie malca lub milczenie wstrzymywało bicie jej serca. Niepokój ten przeszedł w stan stały, a Anetka przestała już odczuwać ów bezwład dostojny w godzinach nocnych, kiedyto, nie śpiąc i nie myśląc, dusza pływa jak kwiat po ciemnej toni, Poznała teraz po niewczasie, że utraciła ów elizejski spokój, ustawicznie żyła w niedowierzaniu co do chwili następnej i w każdym jej najpewniejszym odruchu wibrowało drżenie.
Zrozumiała to Sylwja. Odkryła pod żartobliwym uśmiechem siostry, drwiącym z własnej słabości, rozstrój fizyczny i konieczność, animalną wprost, powrotu do trzody. Postanowiła, że Anetka porzuci pustelnię swoją i zamieszka pod Paryżem na wsi, gdzie Sylwja codziennie ją niemal będzie mogła widywać, a pobyt tam nie rozgłosi się w stolicy. Anetka przystała na powrót, ale wprost do swego mieszkania w Paryżu, nie bacząc na przedstawienia siostry, dowodzącej, iż nadweręży to jej spokój. Była zbyt dumna, by uciekać przed opinją. Przez ciąg karmienia dziecka zapomniała o świecie, szczęście obcowania z niem sam na sam nie znosiło obecności osób trzecich, teraz jednak, choć nie mniej szczęśliwa, zapragnęła oznajmić to ludziom i znieść nie mogła ukrywania syna. Dumając nad tem, uczuła się niemal dotkniętą. Czyż miał taić ten skarb, będący jej dumą, niby rzecz hańbiącą? Znaczyłoby to tyle, co zaprzeć się go!...
— Zaprzeć się ciebie, jedyny mój? — zawołała, całując namiętnie dziecko. — Powinnam była zostać i pokazać się wszystkim od pierwszego zaraz dnia! Dość skrytości! Pokażę cię i powiem: — Oto moje śliczne dziecko! Czyż macie równie piękne, powiedzcież inne mamy?



Wróciła na stałe do Paryża. Córka Raula Rivière’a wiedziała dobrze, że niełatwo przyjdzie pogodzić świat z sytuacją. Pogardzała nim jak ojciec, ale nie umiała, jak on, stosować się do przesądów, poto by tem łatwiej je omijać. Postanowiła stawić im czoło i wygrać.
Pierwszy krok powiódł się dość dobrze. Stara ciotka Wiktorja, pozostała przez czas jej nieobecności, jak od długiego czasu, strażniczką domu. Mała to była, przeszło sześćdziesięcioletnia osoba, o cerze świeżej, bez zmarszczek, i włosach w papiloty skręconych. Łagodna, dobra, bardzo nieśmiała, unikała wszystkiego, co jej mogło zmącić spokój. Od dzieciństwa Anetka, nawykła do ciotki, która jej oszczędzała utrapień domowych, pilnowała czystości, wykwintu i kuchni (była bowiem łakoma), nie krępowała się nią, jak meblem domowym. Zdanie jej było niczem, zresztą nie miała go wcale. Ciotka Wiktorja widziała i słyszała w ciągu trzydziestu lat pobytu w domu brata dość różnych, dziwnych rzeczy. Ale nie słyszała i nie widziała ich, chociaż Raul wcale się przed nią nie ukrywał. Nazywał ją poufnie głuchoniemą seraju, starym gratem domowym, lub wyśmiewał się, tak, że aż płakała, potem zaś całował hałaśliwie w policzki, przymilał się i pozwalał skakać koło siebie jak koło zepsutego dziecka. Zachowała o nim wspomnienie jako o „złotem sercu“, a nawet gotowa była uznać go „człowiekiem świętym“, z czego musiałby się chyba śmiać w grobie.
Nie trudnoby było przyszło Anetce wpoić w ciotkę to wyobrażenie o ojcu, gdyż odziedziczyła, wraz z domem, tę istotę, podobną do starego kota. Szło jeno o to, by nie dotknąć jej poglądów, Anetka ukryła swą przygodę, podając względy zdrowia i chęć podróżowania za przyczynę wyjazdu. Nieprawdopodobieństwo było wielkie, ale nieciekawa ciotka unikała wzruszeń, przeto uwierzyła całkiem. Trzeba ją było jednak teraz zawiadomić i po narodzeniu dziecka uczyniła to Sylwja, wprawiając ciotkę Wiktorję w osłupienie. Z trudnością jeno zrozumiała sytuację zgoła niespodziewaną i jęła pisywać listy tak szaleńczo rozpaczliwe, że Anetce wydało się (młodzi nie znają litości), iż to sama staruszka porodziła i pocieszała ją jak mogła. Sylwja wyraziła obawę, że opuści dom, ale myśl taka nie postała nawet w głowie ciotki. Popadła w straszliwy chaos ducha, niezdolną była zebrać zmysłów i udzielić rady, a przeciwnie, sama potrzebowała pomocy. Poprzestała na lamentowaniu, a potem dostrzegła w nieszczęściu Anetki dopust boski i poczęła się właśnie z tem oswajać, gdy bratanica doniosła o powrocie.
Wchodząc do mieszkania, Anetka była wzruszona. Sylwja przyjęła ją na dworcu, ale ciotka Wiktorja nie była w stanie zdecydować się na to. Doszedłszy do połowy schodów, zawróciła spiesznie i Anetka zastała ją w jej pokoju, zalaną łzami.
— Biedne dziecko! Biedne dziecko! Jakże do tego doszło? — powtarzała, całując ją po wiele razy.
Wzburzona bardziej niż okazywała, Anetka odparła szorstkim, stanowczym tonem:
— Będzie dość czasu na opowiadanie! Teraz chodźmy jeść!
Starowina dała się zabrać, a gdy nie przestawała zawodzić, powiedziała Anetka:
— Cicho, cicho, cioteczko! Nie trzeba płakać.
Ciotka zaczęła sobie przypominać, co umyśliła powiedzieć, a więc wszystkie żale, wyrzuty, napomnienia, pytania, wykrzyki... ale nie była zdolną do niczego, poza ciężkiemi westchnieniami. Anetka pokazała jej nagle dziecko, śpiące jak aniołek, o małem, krągłem ciałku i kędzierzawej główce. Starowina wpadła w zachwyt, złożyła ręce i, jak przystało starej służącej, złożyła zaraz hołd nowemu panu domu. Od tej chwili szczęśliwa i odmłodzona zaprzęgła się do rydwanu małego bożka. Chwilami przychodziło jej na myśl, że jest wyobrazicielem skandalu i popadała w zamęt myśli, a Anetka śledząca jej wydłużającą się twarz, pytała z udaną niedomyślnością:
— Cóż się znowu stało? Trzeba brać rzeczy jak są!
Ciotka wszczynała ponownie niejasne lamentacje.
— No... no!... — mawiała Anetka, głaszcząc ją po ręce. — Czyż może chciałabyś, ciociu, byśmy utraciły naszego drogiego malca?
Wiedziała dobrze, czemu kładzie nacisk na słowie „nasz“.
Przesądna ciotka protestowała z trwogą.
Nie mów tak, Anetko! To niebezpieczne! Jakże możesz tak mówić?
— A więc porzuć tę minę! Malec przyszedł na świat, żyje, cóż tedy pozostaje innego, jak kochać go i być szczęśliwemi?
Ciotka mogła coprawda powiedzieć:
— Ale czemu przyszedł na świat?
Brakło jej siły do pogodzenia się z faktem, gdyż sprzeciwiał się moralności, poglądom świata, religji, godności i spokojowi. Szło jej, najwięcej może nawet, o spokój. W głębi duszy żywiła nieuświadomioną w pełni myśl:
— Gdybyż, o Boże, przynajmniej nieszczęsna dziewczyna zataiła to przede mną!
Nie mogąc dojść do ładu ze sprzecznemi myślami, biedaczka przestała myśleć. Kierowana instynktem kwoki, hodującej cudze kurczęta, podjęła i teraz swą rolę.
Ale nie wyszło to na dobre Anetce. Pewne przysługi dają w rezultacie więcej nieprzyjemności, niż korzyści. Ciotka wprowadziła do domu niepokój z zewnątrz, była gadatliwa i nadsłuchiwała, co mówią sąsiedzi o powrocie bratanicy, potem zaś zapłakana, rozżalona przybiegała opowiadać Anetce, która ją burczała zlekka, ale doznawała wstrząsu za każdem takiem zdarzeniem. Ile razy starowina wracała z miasta, zadawała sobie pytanie:
— Co mi też jeszcze opowie?
Wkońcu zabroniła jej mówić, ale milczenie ciotki pogarszało jeszcze sprawę, a postękiwania, półsłówka i żałośliwe miny były wprost nie do zniesienia. Anetka trzęsła się od złości na tę jadowitą opinję, którą z pozoru ignorowała.
Będąc rozsądną, unikałaby przynajmniej starć. Ale była zbyt na to żywa, a zresztą stajemy się rozsądni dopiero po szkodzie. Podobnie jak wielu, pogardzając opinją, pożądała gorąco dowiedzieć się, co mówiono za jej plecami. Co rana drżała na myśl o świeżych wieściach, a gdy ich nie było, usiłowała wyjść naprzeciw nich. Uprzedzały ją jednak zazwyczaj. Otrzymywała pełne oburzenia listy i morały nicznośne od rodziny, kuzynów i kuzynek, z którymi ją łączyły luźne jeno stosunki. Narzucali się na sędziów i szampjonów honoru rodzinnego, a wszystko to powinno więcej śmieszyć, niż gniewać, tego kto, jak Anetka, od ojca wiedział dobrze, ile warta miara owych Arystarchów. Ale nie śmieszyło jej to, porywała pióro i kreśliła zjadliwe repliki, które dolewały oliwy do ognia i skutkiem urazy czyniły wyrok bezlitosnym.
Wszystkie te głosy potępienia, jakkolwiek samozwańcze i zbyt bezwzględne, miały za sobą jeszcze motyw pokrewieństwa, ale niewiadomo czemu padały one ze strony obcych, którym nie uczyniła żadnej krzywdy postępowaniem swojem? Pewnego dnia spotkała na ulicy miłą damę światową, w której salonie bywała dawniej, i przystanęła, by zamienić kilka słów kurtuazji. Dama wysłuchała, patrząc na nią ciekawie, i nie odpowiedziawszy niemal, odeszła po chłodnem pożegnaniu. Druga, zapytana o coś listownie, nie odpisała. W dalszym ciągu ankiety zwróciła się do dawnej przyjaciółki matki, osoby starszej, którą szanowała i która miała dla niej żywą sympatję. Zapowiedziała, że ją odwiedzi. W odpowiedzi dostała list, świadczący o zakłopotaniu, z wiadomością, że niestety opuszcza na pewien czas Paryż. Te ciągłe ukłucia podnieciły wrażliwość Anetki, zaczęła się bać nowych obelg, ale miast unikać, jęła je prowokować z nerwowego wzburzenia.
Tak się stało z Lucylą Cordier, dobrą przyjaciółką młodości. Anetka wyróżniała ją w towarzystwach, gdzie bywała, a chociaż nie żyły poufale, lubiły się wzajem. Anetka dowiedziała się od ciotki o małżeństwie siostry Lucyli, o czem jej nie zawiadomiono. Powinszowała listownie, Lucyla nie odpowiedziała, a Anetka powinna była nie nastawać dłużej. Ale uparła się, przez pęd do pewności, czy chęć cierpienia.
Poszła do Lucyli i to w dzień przyjęć, kiedy salon rozbrzmiewał licznemi głosami. Przypomniała sobie o tem dopiero wchodząc, to znaczy za późno na wycofanie. Około dwunastu osób, znajomych niemal dobrych, rozmawiało z ożywieniem. Na jej widok zapanowała cisza. Zawahała się na kilka jeno sekund, potem zaś uśmiechnięta, nie patrząc na nikogo, podeszła do Lucyli, która wstała zakłopotana. Była to szczupła blondynka, o małych oczkach, słodkich i wabliwych, małej, filuternej buzi, o wysuniętych nieco ząbkach, podobnych myszy. Sprytna, nie robiąca sobie nic z ludzi, ni idei, mimo pozorów sympatji, była rozsądna, trochę skryta, lubiła się podobać, niecierpiała sporów z nikim i szczędziła każdego. Postępek Anetki nie dotknął jej wcale osobiście, z przyjemnością węszyła przebieg skandalu szpiczastym noskiem, a ta głupia awanturka bawiłaby ją nawet, gdyby jej nie ambarasowała jednocześnie ze względów światowych. Otrzymawszy od Anetki wieść o powrocie, pomyślała:
— Fatalna historja! Cóż odpisać?
Nie chcąc dotknąć Anetki, nie chciała również narazić się na sąd ujemny, to też, odkładając z dnia na dzień, umyśliła pójść do niej potajemnie (kiedyś... to nic pilnego!). Nie przeszkadzało jej to kpić z Anetki i wraz z innymi przybierać miny oburzenia.
Nagłe zjawienie się przyjaciółki postawiło ją wobec konieczności natychmiastowego wyboru (straszna rzecz!). Wybaczała raczej to, że sobie dała zrobić dziecko, niźli, że jej w ten sposób zagrała na nosie (niechby miała nawet bliźniaki, byle mnie zostawiła w spokoju).
Zabłysła w jej oczach na moment wściekłość, przyjęła rękę Anetki i odpowiedziała uśmiechem miodowym, znanym dobrze, a nieodpornym. Trwało to krótko, bowiem oczy i uszy Lucyli spostrzegły natychmiast ironję towarzystwa. Zlodowaciała jej twarz, po kilku słowach powitania podjęła przerwaną rozmowę z pewną afektacją, w czem jej zawtórowali, jakby milczącą ugodą, wszyscy.
Wyłączona poza nawias tej konwersacji, uczuła się Anetka wyklętą. Ale znając słaby charakter Lucyli, podjęła walkę. Zbrojna w swój dumny uśmiech, siadła pośród grupy, która zdawała się jej nie widzieć, pochłonięta paplaniną pustą, choć żywą, i jęła wodzić oczyma po wszystkich. Unikali jej spojrzenia, jednej parze oczu tylko nie udało się to dość prędko i Anetka schwyciła na złość, na uczynku oczy Marji Ludwiki de Baudru, córki bogatego notarjusza, o okrągłej, nalanej twarzy, zamężnej z urzędnikiem, którego rodzina była oddawna w stosunkach towarzyskich z Rivière’ami, niecierpiąc ich jednak zasadniczo. Marja Ludwika de Baudru była uosobieniem silnych, solidnych cech wielkomieszczańskich, a więc porządku, uczciwości, obojętności, oraz oschłości serca i umysłu. Posiadała wszystkie cnoty legalne, silną wiarę słowną na pokaz, a także wątpliwości, obliczenia, oraz kult religijny własności i to każdej, rodzinnej, majątkowej, ojczystej, religijnej, moralnej, tradycyjnej, oraz własności swych negacyj. Jej osobowość była zwarta i twarda, jak słup zasłaniający słońce. Nie było obok niej miejsca na beczkę Diogenesa. Najbardziej niecierpieli Baudru samodzieiności w każdej formie, a więc religijnej, moralnej, umysłowej, politycznej, czy społecznej. Był to wstręt naturalny, wyrażali go zbiorową nazwą anarchizmu, a anarchizm ten wyczuwali zawsze u Rivière’ów. Instynktownie, podobnie jak reszta rodziny, Marja Ludwika podejrzewała Anetkę. Nie mogła jej przebaczyć swobody wykształcenia i życia panieńskiego, może też zazdroszcząc potrosze. Jedno jeno nie dozwalało jej przejawić tego uczucia, mianowicie majątek Rivière’ów. Bogactwo, jako jedna z najsilniejszych kolumn porządku społecznego, zmusza do poszanowania, ale jedynie pod warunkiem, by to nie nadwerężało jego podstawy, to jest legalnej rodziny. Czuwają nad tem męże, stanowiący ostoję społeczeństwa, i nie dobrze zadzierać z nimi. Anetka naruszyła zasadę kardynalną, a pies strażniczy zbudził się, milcząc jednak, gdyż nie wypada szczekać w salonie. Ale mówił spojrzeniem. Anetka dostrzegła w oczach Marji Ludwiki wzgardę i gniew. Popatrzyła spokojnie na miotającą wyrok potępienia i skinęła poufale, zmuszając ją do tego samego gestu. Parsknęła ze złości, ale oddała ukłon, mszcząc się jeno twardem spojrzeniem, ale oczy Anetki porzuciły ja już i, powędrowawszy po salonie, wróciły do Lucyli.
Bez wysiłku wmieszała się do rozmowy i przeciąwszy uwagą opowieść Lucyli, zmusiła ją do odpowiedzi. Musiano jej zrobić miejsce, wszyscy jęli słuchać grzecznie, ciekawie, a nawet nie bez przyjemności, gdyż miała dużo inteligencji. Tylko nikt nie odpowiadał, zapanowało ogólne roztargnienie i zmieniono temat. Rozmowa zagasła po kilku błyskach różnego rodzaju. Głos Anetki rozbrzmiewał pośród milczenia, słuchała go jak głosu obcego, mówiła swobodnie, ale będąc kobietą wrażliwą, rozumną i dumną, odczuwała każde upokorzenie zosobna. Nawykła od dzieciństwa odczytywać fałsz i władać kłamliwym językiem salonu, dostrzegała pod przysłoną umyślnej nieuwagi, dwuznacznych uśmiechów i obłudnej grzeczności ubliżającą intencję. Cierpiała z uśmiechem, mówiła dalej, a wszyscy myśleli:
— Cóż za pewność siebie ma ta mała!
Korzystając z odejścia jednej z dam, Lucyla podeszła z nią ku drzwiom, by się oddalić od Anetki, która została sama w grupie zdecydowanych zignorować ją. Rezygnując z dalszych prób, wstała, by wyjść, gdy nagle Marcel Franck przeszedł salon i zbliżył się do niej. Nie spostrzegła, że wszedł przed chwilą, zajęta wysiłkiem podtrzymywania słabnącej odwagi. Z sympatycznem politowaniem podziwiał przez chwilę jej zuchwalstwo, potem zaś powiedział sobie:
— Cóż zmusiło tę szaloną dziewczynę do jątrzenia tych wszystkich krasych byków? Niesłychana rzecz!
Zdecydował się rzucić jej linę ratunkową i pozdrowił uprzejmie, a wdzięczne oczy Anetki rozbłysły radością. Nastało wkoło nich milczenie, wpiły się w nich oczy wszystkich, a Marcel rzekł:
— Nakoniec wróciłaś, wielka podróżniczko, Czyż napatrzyła się pani dostatecznie lazurowi śródziemnomorskiemu?
Chciał podjąć temat niewinny, ale Anetka (porwana jakimś demonicznym pędem pychy, brawury, czy może samej jeno szczerości) odparła wesoło:
— Nie patrzyłam wcale na lazur morza, od kiedy patrzeć mogłam w lazurowe oczy mego dziecka!
Ironja przebiegła wiewem po zebranych, zamieniono dyskretne uśmiechy i spojrzenia. Ale Marja Ludwika wstała oburzona, odtrąciła z hałasem swe krzesło i czerwona, z piersią wezbraną popędliwą wzgardą, wyszła, nie żegnając się z nikim.
Temperatura salonu spadła o kilka stopni naraz. Odsunięto się od Anetki i Francka, którzy zostali sami w jednym kącie. Marcel szepnał:
— Co za nierozwaga!
— Czemuż to zwiesz pan nierozwagą? — spytała głośno.
Spuściła oczy, jakby szukając czegoś u stóp, potem zaś wstała spokojnie, złożyła chłodny ukłon i, odebrawszy takiż sam, wyszła.
Ktoby ją widział jak szła krokiem rytmicznym, z podniesioną głową, chłodna, poprawna i obojętna, nie domyśliłby się, że w zranionem jej sercu wre burza wzgardy. Ale po przybyciu na Quai de Boulogne, kiedy mogła zamknąć się w pokoju z dzieckiem, objeła je, wybuchła gorzkiemi łzami, potem zaś zaśmiała się na myśl o tej prowokacji swojej.



Nie brakło, zaiste, w Paryżu ludzi inteligentnych, którzyby przyjeli Anetkę do swego środowiska z pełnym szacunkiem, a zwłaszcza wśród sfer znanych dobrze córce architekta Rivière’a, wśród artystów, żyjących poza nawiasem filisterstwa społecznego. Posiadając instynkt rodzinnego związku, najbardziej jak można tradycjonalny, wolni są oni jednak od przesądów, a jednocześnie wprowadzają cnoty mieszczańskie w miłość wolną. Ale Anetki nie pociągały nigdy żony artystów. Posiadała umysł ścisły, a obejście pełne rezerwy, wolne od cyganerji, przeto nie smakowała ani w rozmowach z niemi, ani nie podobało jej się ich zachowanie, chociaż oddawała hołd cnotom tych ludzi, ich odwadze, dobroduszności i wytrwałości. Wiadomo, że w życiu codziennem węzły łączące nas nietyle polegają na szacunku, ile na wspólnocie instynktów i przyzwyczajeń. Zresztą Raul Rivière pogubił po drodze swych dawnych towarzyszy. Człowiek ten, obdarzony mocnym apetytem, sięgnąwszy raz w sferę bogactwa i zaszczytów oficjalnych, zerwał niezwłocznie z koryfeuszami aureae mediocritatis. Zbyt inteligentny, by nie przyznać pierwszeństwa ludziom pracy przed salonowcami, których często okrutnie ironizował, zagnieździł się jednak pośród nich dla obfitszej paszy. Zarezerwował sobie atoli wycieczki tajne w ten mieszany świat, gdzie mógł zaspokoić namiętności i dać folgę potrzebie pełnej niezawisłości. Wiódł w sposób życie podwójne, a nawet potrójne, ale córka i świat znali jeno część paradną i poświęconą inteteresom.
Anetka weszła z biegiem czasu wyłącznie w atmosferę bogatego mieszczaństwa dość wytwornego, klasę rządzącą dziś, a posiadającą nawet, dzięki wytrwałym zabiegom, coś w rodzaju tradycji. Tradycja jest to jeden z atrybutów władzy, rzecz zapłacona wszystkiem co błyszczy, nawet światłem lampy na biurku, ale boi się rozszerzenia kręgu swego światła, a bardziej jeszcze przestawienia biurka, gdyż najdrobniejsza zmiana mogłaby obalić wszystkie jej pewniki. Anetka lubiła instynktownie światło, szukała go też wszędzie, nawet w studjach uniwersyteckich, uznanych w jej sferze za pretensjonalne, ale światło sal wykładowych i bibljotecznych, jakie ją dochodziło, było zawsze należycie przysłonięte i rozproszone. Nabrała śmiałości myśli abstrakcyjnej, która jednak nie wykluczała, jak u najlepszych nawet koleżanek jej, bojaźliwości w praktyce i zupełnej chaotyczności w sprawach rzeczywistych. Majątek stanowił także przysłonę, kryjącą jej świat prawdziwy i, mimo wszystko, dzielił od wielkiego zrzeszenia społecznego. Sama nie wiedziała, jak silną jest ta przeszkoda, a była to strona odwrotna bogactwa, zagroda przywileju, mur nieprzekraczalny.
Nie na tem zresztą koniec. Anetce, która zdawna pragnęła tego, zbrakło chęci wydostania się na świat rzeczywisty, w chwili, kiedy trzeba to było uczynić. Niechże ją potępią ci, których razi brak logiki. Ludzie, zwłaszcza kobiety, nie są odlani z jednej sztuki, a to tem więcej w okresie przejściowym, kiedy instynkt buntu łączy się z nawyczkami konserwatywnemi, które go paraliżują. Nie sposób nawet duszom najśmielszym odrazu wyzwolić się z przesądów środowiska i potrzeb nabytych. Nadchodzą żale, wątpliwości, nie radby człowiek utracić niczego, a wszystko posiąść. Anetka, przepojona szczerością, potrzebą swobody i odrazą do kłamstwa, nie miała jednak odwagi poświęcić posiadanych korzyści. Nie chciała dać się wyrzucić, doznać klęski, a młoda duma, o nieprzytartych jeszcze rogach, nie dozwalała też szukać schrony w środowisku innem, choćby darzącem ją szacunkiem. Znaczyłoby to w oczach świata, tyle co przegrana, to też wolała zupełną izolację.
Rozumowanie to posiadało, mimo swej przeciętności, dość racji. Ale dana klasa, rozpocząwszy raz walkę ze zbuntowanym członkiem swym, który jej urąga, stwarza blok silny, ściga go, zmusza do ucieczki, a każde zachwianie wykorzystuje dla uzasadnienia wyroku potępienia.
Tak samo czyni „dobra“ natura. Za każdą słabostką, czy śladem nadarzającego się łupu, otacza danego osobnika pajęczą siecią. Niema w tem zresztą żadnej komplikacji, ani chytrości. Dobra natura poluje bez przestanku, każdy jest we właściwej porze myśliwym, lub zwierzyną, a Anetka była właśnie zwierzyną.
Zjawili się też myśliwi. Poprostu przyszedł Marcel Franck.
Zastał ją samą, gdyż dziecko zabrała na codzienną przechadzkę ciotka. Anetka, znużona trochę, została w domu. Nie miała zamiaru nikogo przyjmować, gdy jej atoli podano bilet Francka, uradowana kazała prosić. Wdzięczną mu była, że stanął po jej stronie u Lucyli, wprawdzie nie narażając się, ale nie spodziewała się i tego nawet.
Przyjęła go po przyjacielsku, leżąc na otomanie w porannym negliżu. Od kiedy została matką, zaniedbała ścisłego porządku i poprawności, z czego dawniej żartowała Sylwja, a Marcel nie żałował tego. Spostrzegł, że wypiękniała, nabrała miłej, świeżej tuszy, ospałości rozkosznej, a oczy jej błyszczały szczęściem. Mówiła dużo, rada człowiekowi bystremu i zaufanemu, który znał jej watpliwości i wahania. Lubiła go za inteligencję był, jak zawsze, wykwintny, pelen zrozumienia i serdeczny, ale zdziwił ją od początku nowym zgoła tonem poufałości.
Wspomnieli ostatnie swe spotkanie przed fatalną wilegjaturą Anetki w Burgundji, u Brissotów, a ona przyznała, że Marcel doskonale przewidział, co nastąpi. Wyjaśniła mu motywy, dla których nie wyszła za Rogera, ale zaraz zarumieniła się na myśl, że Marcel zrozumie to inaczej i będzie się śmiał. Powiedział też takt myśli i miała doń zaufanie. Franck złośliwie:
— Spostrzegła to pani, widzę, równie dobrze jak ja.
Rozweselił go obrót sprawy i przybrał taką minę, jakby był współwinnym, a Anetka zmieszała się i ukryła to pod przysłoną ironji. Marcel przelicytował ją jednak, mówiąc:
— Spostrzegła to pani nawet dużo lepiej niż ja. My, mężczyźni, sądzimy, że możemy narzucić kobietom własną mądrość, a wpadamy sami w pułapkę, kiedy głosem wabnym i pięknemi, wielkiemi oczyma pytają nas trwożnie co czynić. Wiedzą to one dobrze. Pochlebiają naszej manji pouczania, a mogłyby być naszymi mistrzami! Prorokując pani, że nie wpadniesz w sieci Brissotów, nie przypuszczałem wcale, że przerwiesz pani jej oczka w sposób tak kapitalnie zuchwały. Doskonała metoda... zaprawdę! Winszuję pani mestwa...
Anetka słuchała zawstydzona tych dziwnych słów. Sądziła, że uzasadnia prawo postępowania swego, jak to uczyniła na przyjęciu u Lucyli, wobec wszystkich, a jednocześnie niemiło jej było, iż Marcel chwali je tym tonem. Czuła się dotknięta we wstydliwości i dostojeństwie swojem. Dlatego powiedziała:
— Nie winszuj mi pan, gdyż nie posiadam tej rzekomej odwagi. Nie chciałam zgóry tego co nastąpiło i nie przewidywałam wcale...
Ale zaraz dodała, ogarnięta skrupułami i nie chcąc kłamać:
— To znaczy... mylę się. Myślałam o tem w istocie, ale uczyniłam to, bojąc się go, nie zaś pożądając. I właśnie nie rozumiem, czemu wyszłam naprzeciw tego, czego się bałam i czego nie chciałam wcale?
— Rzecz całkiem jasna! — odparł. — To, co przestrasza, wywiera fascynację. Zresztą nie jest pewnem, że nie pożądamy tego, czego się boimy. Tylko nie każdy, jak pani, ośmiela się sięgnąć po to, czego pożąda. Pani miałaś odwagę omylić się, czego wymaga życie, gdyż omyłki jeno pozwalają je poznać. A trzeba poznawać, tylko przy tem wszystkiem dziwi mnie, droga przyjaciółko, żeś nie przedsięwzięła pewnych ostrożności, a partner pani ponosi wielką winę, że złożył jej na ramionach ciężar taki.
Nieco urażona odparła:
— Dla mnie nie jest to ciężarem.
Marcel myślał, że Anetka chce wspaniałomyślnie bronić Rogera i spytał:
— Kochasz go pani jeszcze?
— Kogo? — odrzuciła.
— To doskonałe! — zaśmiał się. — Więc go pani już nie kochasz!
— Kocham moje dziecko! — rzekła poważnie. — Reszta, to przeszłość, zaś przeszłości nie rozumie się już, tak jakby nie istniała. To rzecz smutna nawet.
— Ale posiada swój urok.
— Nie mam w tem upodobania, gdyż nie jestem dyletantką, natomiast syn mój, to teraźniejszość, która potrwa tak długo, jak ja.
— Teraźniejszość, co nas wdepce w ziemię, dla której staniesz się pani zkolei przeszłością.
— Trudno! — odparła. — Miło mi będzie zostać wdeptaną w ziemię temi małemi nóżkami.
Marcel roześmiał się z tego wybuchu, ona zaś dodała:
— Nie rozumiesz mnie pan, bowiem nie widziałeś mego Marka, mego arcydzieła, a nawet zobaczywszy, nie umiałbyś pan patrzeć. Trafnie oceniasz pan obrazy, posągi i tym podobne bezpotrzebne cacka, ale nie zdolny jesteś pojąć jedynego cudu prawdziwego, to jest ciała małego dziecka. Nacóż mam go panu zresztą opisywać...
Mimo to opisała szczegółowo i miłośnie, śmiejąc się z własnych, gorących wyrażeń, mocno przesadnych, których jednak uniknąć nie mogła. Wkońcu przerwała sobie sama, zauważywszy pobłażliwe i przekorne spojrzenie Marcela.
— Nudzę pana... przepraszam... pan mnie nie rozumie?
Marcel rozumiał doskonale wszystko, wiedział, że każdy musi mieć swoją przyjemność i że to nie podlega dyskusji.
— Koniec końcem, — powiedział — macierzyństwo pani koliduje z zasadą rodziny legalnej, a zamiast wyrazić skruchę, wyzywasz pani na rękę autorytet.
— Jakiżto autorytet? — spytała. — Niczego i nikogo nie wyzywam.
— Jakto? A opinja publiczna, a tradycja, a kodeks napoleoński!
— Nie zajmuję się tem wszystkiem.
— Najgorsza to prowokacja właśnie, nie do przebaczenia... Ale mniejsza! Zerwałaś pani wszystkie więzy, wolna jesteś od klanu i cóż poczniesz pani teraz?
— To co przedtem.
Marcel spojrzał sceptycznie.
— Czy sądzisz pan, że nie zdołam podjąć dawnego sposobu życia? — spytała.
— Nie warto się o to kusić! A zresztą...
Przypomniał jej dyskretnie wizytę u Lucyli i wskazał trudności powrotu do dawnego środowiska. Wiedziała to bez objaśnień, a urażona duma wzbraniała powtarzania prób. Dziwiła ją tylko uporczywość Marcela, klarującego jej to, dawniej był bowiem dyskretniejszy. Wkońcu powiedziała:
— Mniejsza z tem! Mam teraz syna!
— Nie możesz pani chyba zacieśniać do niego swego życia.
— To nie zacieśnianie, ale zwiększenie zakresu. Mam w nim świat, który będzie rósł, a ja z nim razem.
Z wielką troskliwością, a nie mniejszą ironją wyjaśnił, że świat ten starczyć nie może kobiecie o naturze chciwej i bujnej, jak ona. Anetka słuchała nachmurzona i czuła w sercu ból. W duchu protestowała ze złością: Nie! Nie! Ale jednocześnie czuła z pewnem zakłopotaniem, że Marcel raz już przewidział wszystko trafnie. Czemuż z takim uporem przekonywał ją, czemu wyjaśniał, że może skorzystać z osiągniętej swobody i bez obawy żyć poza nawiasem społeczeństwa (jak się wyrażał: powyż przesądów konwencjonalnych mieszczaństwa).
W Anetce żyły dwie, lub trzy osobowości i zazwyczaj jedna mówiła, a inne słuchały. Dziś jednak mówiły dwie naraz: Anetka namiętna, sentymentalna, zdana na łup wrażeń i oszukiwana przez nie bez oporu, oraz druga, obserwująca, którą bawiła tajemna gra sprężyn serca. Miała ona dobre oczy. Dostrzegała w Marcelu zamianę ról. Dawniej on czytał w jej najskrytszych myślach. Anetka osiągnęła teraz (od czasu swej metamorfozy) bystrość apercepcji najdrobniejszych poruszeń duszy, co ją bawiło ogromnie jako nowość mimo różnorakich zajęć i trosk chwili bieżącej...
Wyciągnięta na otomanie, z rękami założonemi na kark, patrzyła, otwarłszy napoły usta, w sufit, ale z pod oka spoglądała na mówiącego Marcela, odgadując na pewniaka naprzód słowa jego i przewidując, co nastąpi. Pozwalała mu iść do końca, zaciekawiona i nieco sarkastyczna, co sobie zresztą wyrzucała.
Powiedział wszakże przed chwilą, że trzeba wszystko poznawać... poznawać.
Poznawała tedy przyjaciela...
— Ach, rozumiem cię! — myślała. — Nieźle byłoby podnieść Anetkę spadłą z drzewa. Potrząsasz zlekka drzewem, by to przyspieszyć... Korzystasz z sytuacji Anetki... Mimo to kochasz mnie,... kochasz naprawdę... Jakiż głos twój czuły... coraz czulszy... A teraz, baczność,... pewna jestem, że się pochylisz...
Za kilka sekund ujrzała pochylającą się ku sobie jasną jego brodę i usta gotowe całować. Chcąc mu oszczędzić upokorzenia, wstała nagle, odsuwając zlekka oburącz ramiona Marcela i powiedziała:
— Żegnam cię, przyjacielu.
Spojrzał na nią przenikliwie, z odrobiną złośliwości. Uśmiechnął się z rozczarowaniem, ale szczerze i lojalnie. Nie ukrywał wcale, że został najspokojniej w świecie odprawiony z niczem. Wiedział mimo to na pewno, że nie jest obojętny Anetce. Niechże to zrozumie kto chce! Dziwna dziewczyna wymknęła mu się z rąk.



Marcel nie wrócił, a Anetka nie uczyniła nic, by go przywołać. Pozostali przyjaciółmi, ale czuli do siebie wzajemną urazę. Dlatego właśnie, że nie był jej obojętny, Anetkę dotknęło to co w nim wyczytała. Nie obraziła się wcale, gdyż rzecz była banalna, aż nadto banalna, i nie czuła doń żalu, tylko... tylko... nie mogła zapomnieć. Istnieją takie przebaczenia rozumu, nie ratyfikowane przez serce. Przyczyniła się do tego może konieczność przyznania, że sytuacja jej doznała zupełnej zmiany. Zachowanie Marcela podkreślało to lepiej jeszcze od przykrej sceny w salonie Lucyli. Nie chroniły jej już względy konwencjonalne, przysługujące uległym członkom społeczeństwa. Musiała się bronić sama, stała na placówce straconej.
Zamknęła drzwi i nie wspomniała Sylwji o poczynionych doświadczeniach, które przewidziała, i teraz nie omieszkałaby triumfować. Zachowała je dla siebie i zamknęła się z dzieckiem, zdecydowana żyć wyłącznie dla niego.
Gdy mały Marek wrócił z przechadzki wieczorem, po bytności Marcela, powitała go z uniesieniem. Zaczął się do niej śmiać i wyciągnął wszystkie cztery łapki, ona zaś chwyciła go jak łup i, udając zgłodniałą wilczycę, pożerała pocałunkami wszystkie członki malca, wkładała w usta jego nóżki, a rozbierając, łaskotała wargami od stóp do głowy.
— Ham! Zjem cię! A ten głupiec — mówiła, biorąc go za świadka — śmie twierdzić, że mi nie wystarczysz! Bezczelny człowiek!... Jakżebyś mi mógł nie wystarczyć, mój królu, mój bożku drogi? Powiedz, że jesteś mym Bogiem! A cóż jestem sama w takim razie? Mamą Boga! Naszą własnością świat! Wszystkiego dokonamy razem, wszystko zobaczymy, wszystko posiądziemy, wszystkiego spróbujemy, pokosztujemy, wszystko stworzymy!...
Stwarzali w istocie, czyż bowiem odkrywanie nie jest stwarzaniem? Odkrywać, znaczy po francusku tyle co znajdywać. Znajdujemy to co odkrywamy, odkrywamy, co stwarzamy, o czem marzymy, co wyławiamy z toni snów. Nastała godzina wielkich odkryć, zarówno dla matki, jak i dziecka, pierwszych słów, badań i pomiarów świata własnemi ramionami. Codziennie wyruszali oboje na wyprawę zdobyczną, a Anetkę radowało to tyle co malca, więcej nawet może jeszcze. Przeżywała, zda się, młodość własną, tylko bardziej świadomie, a przeto weselej. Sam mały urwis był źródłem tego wesela. Śliczny chłopak, zdrowy, nabity, istne prosiątko różowe, w sam raz na rożen! (Sylwja mówiła, że go to czeka). Elastyczne jego ciałko zawierało nadmiar sił, jak piłka gumowa, pragnąca skakać i odskakiwać. Za każdem zetknięciem ze światem rosło jego hałaśliwe rozradowanie. Niezmierna zdolność marzeń, właściwa dzieciom, uzupełniała jego odkrycia i przedłużała wibrację dzwonów wesela. Nie ustępowała mu w niczem Anetka, zdawali się współzawodniczyć, które będzie szczęśliwsze i narobi więcej zgiełku. Sylwja twierdziła, że siostra oszalała, ale robiła to samo. Po wyhałasowaniu się zapadali oboje w ciszę bezwzględną, rozkoszną, doszczętną. Mały rekrut ruchu spał jak zabity, a Anetka padała ze zmęczenia, ale usiłowała zasypiać jak najpóźniej, by się sycić snem syna, a płomień jej miłości, zatajony w sercu, niby świeca osłoniona by nie zbudzić śpiącego, gorzał, długim językiem wznosząc się w niebo. Matka modliła się... niby Marja przy żłóbku... do swego dziecka.
Były to świetlane miesiące, choć nie tak może czyste, jak minionego roku. Były mniej jasne, bo przepojone radością egzaltowaną, nadmierną i nieco przesadną.
Kobieta silna, jak Anetka, musi ustawicznie stwarzać całą swą istotą, ciałemi umysłem. Musi stwarzać, lub wylęgać to, co zostanie stworzone w przyszłości. Jest to koniecznością, a jeno jej zaspokojenie daje szczęście. Każdy okres tworzenia ma jednak granice, a każdy wzlot opaść musi łukiem. Anetka przeszła poza punkt szczytowy tego łuku. Lecz rozpęd twórczy trwa u matki długo jeszcze po porodzie, a karmienie przedłuża transfuzję krwi i łączy tajemnie oba ciała. Bujność twórcza duszy wyrównuje zubożenie umysłu matki. Rzeka, malejąc, żywi się wezbranemi strumieniami, przybiera bieg kręty i wpada w małą kaskadę, ale niebawem zostaje za nią w tyle. Dziecko było już daleko, a Anetka biegła za niem z wysiłkiem.
Chłopiec nie umiał jeszcze budować całych zdań, miał skrytki z myślami, zamykane starannie na klucz. Bóg jeden wie, co zawierały! Pewnie spostrzeżenia o ludziach, ułamki rozumowań, stosy przeróżnych obrazów, wrażeń, zabawnych słów, których sam dźwięk cieszy, chociaż niewiadomo co znaczą, oraz jakieś śpiewne monologi bez początku, dalszego ciągu i końca. Nie wiedział pewnie, co ukrywa, ale uświadamiał sobie, że to kryje, gdyż im bardziej starano się dociec, co myśli, tem chytrzejsze czynił wybiegi, by nie ujawnić tego. Czasem nawet wprowadzał w błąd poszukujących i małym swym, grubym, jak rączyny, języczkiem, którym grzebał w sylabach, usiłował kłamać, dla zmistyfikowania ludzi. Znajdował radość w udowadnianiu innym i sobie, jak jest ważną osobistością, i drwił z zakusów sięgnięcia po jego własność. Ten człowieczek dopiero co narodzony miał już zasadniczy instynkt tego co „moje,“ a nie, „twoje.“ „Nie dla psa kiełbasa!“ zdawał się myśleć i budował mury obronne przed matką, by nie dostrzegła strzępków jego myśli. Anetka zaś, niebaczna jak wszystkie matki, dumna była z tego, że mówi: Nie! co, zdaniem jej, świadczyło o wielkiej indywidualności. Głosiła triumfalnie:
— Posiada żelazną wolę!
Radowało ją, że sama ją kuła, ale przeciw komuż ją staliła?
W pierwszej linji przeciw sobie, albowiem w oczach tego malca była jego „nie ja“, była światem zewnętrznym, coprawda, światem nadającym się do zamieszkania, ciepłym, pulchnym, mlecznym, który można było eksploatować i zawładnąć nim. Ale świat ten był przeciwstawieniem własnej osobowości dziecka, które go chciało posiąść, a nie dać mu się ogarnąć.
Zaczynała czuć, że go już nie posiada, gdyż liliput zapragnął posiadać samego siebie. Potrzebował jej, ale ona go również potrzebowała, on zaś wiedział to instynktywnie. Być nawet może, że ten sam instynkt egocentryczny mówił mu, iż go potrzebuje więcej i że ma słuszność, nadużywając jej. Zaprawdę, tak nawet było istotnie.
— Zresztą słusznie, czy nie, nadużywajże mnie, mały potworze, a nie potrafisz się i tak długo obejść beze mnie. Łapię cię, zanurzam w kąpieli, ty zaś protestuj, mały karpiu! Otwierasz usta, oburza twą godność, że trzesę tobą, niby tłumoczkiem. To nic, dalejże! Miły Boże, cóż za muzyka. Zostaniesz chyba śpiewakiem, synaczku. A więc zaczynaj od g!... Brawo! Śpiewaj dalej, ja cię zaś nauczę tańczyć... Straszna to rzecz nadużywać w ten sposób twej słabości. Wyrzeknijże się matki, odrobinko moja! Zemścij się, gdy wyrośniesz! Tymczasem protestuj... ja zaś, mimo twego dostojeństwa, ucałuję ci zadeczek.
Ryczał straszliwie, ona się śmiała, ale mimo wszelkich wysiłków zdołała jeno skorupę utrzymać w ręku, zwierzątko wyślizgnęło się z niej i uciekło do jamy. Z każdym dniem coraz trudniej je było schwytać. Zawrzała walka miłosna, bój namiętności, zmuszający do ciągłego wytężenia sił.
Cały dzień schodził jej na tysiącznych zabiegach koło malca, a mimo że były proste i jednostajne, nie pozwalały pomyśleć o czemś innem. Ciągle tylko... on... zajmował umysł rozbity w strzępy, przerywając po dziesięć razy najprzelotniejszą ideję. Dziecko zagarnia wszystko, mała ta kupka ciała zasłania widnokrąg cały. Anetka nie skarżyła się, nie miała nawet na żal czasu, żyjąc w nieustannem, nużącem zajęciu, które jej sprawiało zrazu przyjemność, potem jednak, z godziny na godzinę, przybierało formę tępego wyczerpania. Siły się zużywają, a dusza wędruje, nie stojąc na miejscu, gdzieśmy ją zostawili. Krokiem somnambuliczki kroczy dalej, a budząc się, spostrzega, że zbłądziła. Anetka otrzeźwiała pewnego dnia z świadomością ciężkiego brzemienia, nagromadzonego przez całe miesiące, a radość życia przysłonił jej cień nieokreślony.
Przypisywała to zmęczeniu fizycznemu i dla dowiedzenia sobie, że nic w jej szczęściu nie uległo zmianie, oddawała się radości ponad potrzebę hałaśliwej i to zwłaszcza wobec świadków, jakby z obawy, że dostrzegą to, co ukryć chciała. Te przesadne wybuchy wywoływały potem, gdy była sama, depresję. Nie był to smutek, lecz mglisty jakiś niepokój, częściowe niezadowolenie i poczucie braku. Pewne siły umysłu chromały od dłuższego czasu i zachwianą została ekonomja całej jej istoty. Pozbawiona towarzystwa, zdana na samą siebie, odczuła tęsknotę, którą usiłowała zdusić, zwróciła się do książek. Ale tomy leżały otwarte na tych samych stronach, gdyż mózg odwykł od śledzenia ogniw łańcucha słów, a ciągłe przerwy, spowodowane zajęciem koło dziecka, rozluźniały uwagę i wstrząsały napoły zaśnioną, zdenerwowaną, niby prądy barką, która nie może płynąć, ni stanąć na kotwicy. Miast reagować, Anetka marzyła półsennie nad otwartą książką, albo też wyrzucała tysiące absurdalnych słów w rozmowie z dzieckiem. Widząc, że dziecko nie wyczerpuje wielorakiej energji siostry, powiedziała raz Sylwja:
— Powinnaś wychodzić na przechadzkę, uprawiać jakiś sport, lub wycieczki robić jak dawniej.
Dla świętego spokoju Anetka oświadczyła, że usłucha, ale nie ruszyła się z miejsca. Miała pewien powód, o którym nie wspominała, mianowicie obawiała się napotkać znajomych i narazić znowu na chłodną ich wzgardę. Była to jednak jeno racja zewnętrzna i w innych warunkach wydałoby jej się to śmiesznem, dziś atoli unikała neurastenicznie wszelkiego zetknięcia. Czemuż więc nie wyjechać na wieś, jak radziła Sylwja? Nie odmawiała, ale nie uczyniła tego, gdyż trzebaby powziąć decyzję, a nie chciało jej się otrząsnąć ze śpiączki.
Dni jej tedy falowały dalej, jak woda morska czasu odpływu tam i zpowrotem, w wiekuisty rytm oddechu, a radość życia oddalała się coraz bardziej, stąpając na palcach. Nadchodziła z drugiej strony kocim krokiem troska. Nie było jej jeszcze, ale coś nieznanego szepnęło ostrzeżenie: — Cicho... sza... już stoi za drzwiami!



Troska weszła w istocie, ale zgoła inna, niż ta, której się obawiała Anetka. Nigdy przewidzieć nie można oblicza szczęścia, czy niedoli.
Pewnej nocy spoczywała w półśnie, w szczęsnej melancholji, kołysana falą marzeń, gdy nagle spostrzegła niebezpieczeństwo. Zanim poznała, skąd przybywa, zebrała siły, by pospieszyć do łóżeczka śpiącego dziecka. Świadomość jej nie zasypiała nigdy zupełnie, strząsnęła tedy otępienie senne i nadsłuchiwała trwożnie. Nie omyliła się wcale, oddech malca, którego nie traciła nigdy z uszu, był mocno przyspieszony, a przez dziwną osmozę Anetka poczuła, że pierś jej też coś uciska. Ze świecą w ręku pochyliła się nad synem. Spał, rzucając się przez sen, nie był czerwony, co ją uspokoiło, ale że miał zimne kończyny, przeto go przykryła lepiej. To mu zrobiło dobrze, tak, że się jej wydało, iż alarm był fałszywy. Ale po chwili malec zaczął ponownie dyszeć. Anetka łudziła się rozmyślnie dalej, szepcąc do siebie:
— Oddycha zupełnie normalnie. To ja dyszę tylko.
Jakby wola jej mogła zostać narzuconą dziecku, zmusiła się do spokoju. Ale nie było już wątpliwości, ucisk wzrastał, a oddech stawał się coraz to cięższy i szybszy. Potem nastąpił atak kaszlu, chłopiec zbudził się i zapłakał. Anetka pochwyciła w ramiona dziecko, które krzyczało chrypliwie, twarzyczkę miało pobladłą i posiniałe wargi. Anetkę ogarnęła rozpacz, a przywołana ciotka Wiktorja zwiększyła jeszcze jej przerażenie. Właśnie tego dnia skutkiem naprawy telefon nie funkcjonował i nie mogła wezwać tą drogą lekarza, zaś w pobliżu nie było apteki. Willa stała na uboczu, służąca nie miała wielkiej ochoty biegać nocą po pustych ulicach, a niebezpieczeństwo wzrastało. Anetka omal nie straciła głowy, ale przemogła się. Ciotka jęczała, kręcąc się, niby mucha wokoło lampy, a Anetka ofuknęła ją szorstko:
— Nie lamentuj, bo z tego nic! Raczej dopomóż mi.
Osłupiała ciotka przyszła potrochu do siebie i mimo obawy przerażenia bardziej jeszcze bratanicy, orzekła na podstawie dawnych doświadczeń, że to jest krup. Anetka powątpiewała, ciotka także potrosze. Jeśli to nie krup, to w każdym razie coś równie śmiertelnego i strasznego. Omyłka w takim razie nie ratuje sytuacji, nieświadomość zła zwiększa atoli przerażenie. Serce Anetki zlodowaciałe było jednak teraz spokojne, a rozum bystry, to też serce owo podyktowało jej to, czego nie znała z doświadczenia, ni książek (lekarz potwierdził nazajutrz). Cierpiała jak on, cierpiała więcej jeszcze, gdyż uznała się za odpowiedzialną za chorobę syna.
Odpowiedzialność taka, gdy idzie o istotę ukochaną, budzi zabobony i bierzemy na siebie winę. Anetka oskarżała się o brak czujności, lekkomyślności, znużenie dzieckiem (przejściowe), a nawet przemknął przez jej duszę cień żalu nieprzyznanego sobie zresztą, że życie własne utopiła w dziecku. Uczuła, że to znużenie, ten żal tkwiły w niej, tylko je odepchnęła, a teraz wróciły. Możliwe też, że sobie to wszystko zmyśliła, gdyż nie mogąc działać czynem, działamy myślą, choćby rozpacz zwracała się przeciw nam samym.
Anetka zwróciła siłę swej rozpaczy przeciw złu, przeciw nieznanemu bóstwu. Patrząc na skurczoną twarzyczkę, pojąc własnym oddechem i kołysząc rytmicznie malca, przepraszała go, że go na świat wydała, wyrwała z ciszy i spokoju i rzuciła na łup światu, cierpieniom, przypadkom, oraz kaprysom ślepych władców jego. Jak zwierz u wnijścia do jamy stała zjeżona, pokazując zęby bóstwu morderczemu. Jak wszystkie matki, wzorem Nioby, wyzywała niewidzialnego skrytobójcę, by na siebie skierować strzały.
Nikt z obecnych nie odgadł tej bezsłownej walki.
Lekarz przybył rano i złożył Anetce gratulacje z powodu przytomności umysłu i trafności pierwszych zabiegów, gdy przeciwnie, niezdarna czułość wielu matek przynosi jeno szkodę choremu dziecku. Ale zapamiętała tylko to, co mówił o panującej w Paryżu szkarlatynie i grypie, oraz możliwości bronchialnego zapalenia płuc u dziecka. Zawiniła tedy wobec syna, wzbraniając się opuścić stolicy! Wydała na siebie sąd bezlitosny, co miało tę jednak dobrą stronę, że zacieśniło krąg wyrzutów sumienia i odpędziło większą ich część.
Sylwja przybiegła na pierwszą wieść, to też malcowi nie zbrakło opieki. Ale Anetka, nie ustępując jej miejsca, trwała na posterunku całemi dniami, nocami, i znowu dniami... Pot małego ciałka zwilżał ją, a kaszel syna chwytał za gardło matkę, cierpienie ugniotło oboje na jedno ciasto, a dziecko zdawało sobie widać z tego sprawę, gdyż przed nadejściem ataku kaszlu spozierało na matkę z wyrzutem, jakby mówiło:
— Wraca znowu... wraca! Ratuj mnie!
Odpowiadała, tuląc je do siebie:
— Ocalę cię! Nie bój się! Nie zabierze mi ciebie!
Ale ataki wracały ciągle i malec dusił się. Nie sam jednak. Anetka wiła się wraz z nim, chcąc zerwać dławiącą pętlę. Chłopak czuł, że walczy, że wielka opiekunka nie opuści go, a słodki ton jej głosu i dotknięcie palców przepajały go ufnością. Czuł, że mówi:
— Jestem przy tobie!
Płacząc i trzepocząc rączynami w powietrzu, wiedział dobrze:
— Pobije „go“ teraz!
Ona biła w istocie, walczyła ze złem, które umykało, pętla pękała, a małe, drżące ciałko poddawało się rękom, które je tyle razy uratowały. O jakże słodko jest oddychać we dwoje po takiej topieli! Fala powietrza, płynąca przez pierś dziecka zalewała też pierś matki i wzdymała ją rzeźwem, lodowatem tchnieniem rozkoszy.
Chwile odpoczynku były jednak krótkie, a walka przeciągała się w nużących nawrotach. Stan dziecka ulegał polepszeniu, ale za każdą recydywą opiekunki tropiły się na nowo, przypisując sobie zaniedbanie chwilowe, które mogło unicestwić leczenie. Anetka mówiła sobie:
— Jeśli umrze, umrę i ja!
Odwykła od snu w ciągu nocy, kiedy dziecko potrzebowało jej opieki, ale podczas, kiedy spało spokojnie, mogła korzystać z tego i odpocząć. Ale myśl nie dopuszczała zamknąć oczu, drżała bowiem, jak drut telegraficzny w wietrze. Anetka zaświecała zpowrotem lampę i usiłowała kojarzyć myśli logicznie, by uniknąć szaleństwa. Snuła jednak same jeno rozumowania zabobonne, dziecinne i cudaczne. Wydawały się takiemi przynajmniej jej umysłowi, nawykłemu do metody realistycznej. Powiedziała sobie, że nieszczęście zawisło nad nią dlatego, iż była dotąd zbyt szczęśliwą i dla wyleczenia syna musi ponieść jakąś klęskę innego rodzaju. Było to echo wierzeń w kompensację, wierzeń prastarych ludzkości. Ludy pierwotne składały swe pierworodne dzieci w ofierze dzikiemu bóstwu-przekupniowi, które nie daje niczego darmo. W ten sposób zabezpieczano sobie ongiś posiadanie reszty dóbr ziemskich. Anetka postanowiła odkupić swego pierworodnego syna za cenę całego życia swego i mienia.
Powiedziała mu:
— Bierz wszystko, byle on żył.
Natychmiast wpadło jej zresztą:
— Głupstwa gadam! Wszakże nikt tego nie słyszy!
Mimo to jednak instynkt atawistyczny węszył dalej za bóstwem zazdrosnem, a srogiem, i kupcząc z niem na serjo, a uparcie, mówiła:
— Zróbmyż układ! Płace gotówką! Dziecko jest moje! Wymień cenę!
Jakby dla potwierdzenia tego zabobonu los wziął Anetkę za słowo. Pewnego ranka poszła ciotka Wiktorja do notarjusza, by podjąć sumę, którą miał dawniej już wpłacić, i wróciła zrozpaczona w chwili właśnie, kiedy Anetka upewniła się w zupełności co do wyzdrowienia małego Marka. Lekarz wyszedł dopiero co, zapowiedziawszy pełną rekonwalescencję. Uniesiona radością, ale drżąca jeszcze z trwogi, nie śmiała uwierzyć w to szczęście. W tej chwili otwarto drzwi, Anetka spostrzegła natychmiast desperacką minę ciotki i pomyślała:
— Cóż to za nowe nieszczęście?
Starowina ledwo mogła przemówić, wreszcie wybąknęła:
— Biuro zamknięte. Pan Grenu znikł i niewiadomo, gdzie wyjechał.
Cały majątek Anetki był w jego ręku. Nie mogła odrazu pojąć, co zaszło, potem zaś... o dziwo... twarz jej rozbłysła radością. Odetchneła i przebiegło jej przez głowę:
— Tylko tyle?
Nieszczęście przyniosło ocalenie! Nieprzyjaciel podjął zapłatę.
Za moment wzruszyła ramionami, dziwiąc się własnej głupocie, ale mimo tej ironji szepnęła do... niego:
— Czyś zadowolony? Zapłaciłam gotówką! Z nami — kwita... nieprawdaż?
Uśmiechnęła się. Biedna ludzkość, ściskająca swój tłumoczek ze szczęściem, który jej coś ustawicznie wyrywa z rąk, usiłuje zawrzeć pakt ze ślepą naturą, którą sobie wyobraża na własny obraz i podobieństwo.
— Czyż jest to mój obraz i podobieństwo? — spytała. — Czyż podobna jestem do owej natury zawistnej, chciwej i okrutnej... A może! Któż bowiem ośmieli się zaprzeczyć?



Anetka straciła cały majątek, ale w pierwszej chwili nie zdawała sobie z tego sprawy, dopiero gdy minęło pierwsze oszołomienie i na zimno ogarnęła sytuację, doszła do przekonania, że zasłużyła na to w pełni.
Umiałaby doskonale zająć się swemi sprawami, bowiem odziedziczyła po ojcu dobrą głowę, a cyfry nie odstraszały jej wcale. Mając za sobą kilka pokoleń małomieszczan i chłopów zapobiegliwych i roztropnych, można chyba rozmyślnie zatracić praktyczność życiową. Za życia ojca nie wiedziała Anetka, co znaczy interes materjalny, potem przebyła długi kryzys moralny i przejścia natury serdecznej trzymały ją w niewoli. Był to stan zgoła niezdrowy, ale nabrała odrazy do zajmowania się swem mieniem. Powiedzmyż otwarcie, idealizm, pogardzający pieniądzem, jako pasorzytem, jest uzasadniony wówczas jeno, jeśli się wyrzeka posiadania majątku na rzecz życia wnętrznego, natomiast, idealizm kwitnący na podłożu srebra i złota, udający, że niem pogardza, jest sam pasorzytem najgorszego gatunku.
Nie chcąc słyszeć o niczem, Anetka złożyła wszystkie sprawy majątkowe w ręce zacnego pana Grenu, dawnego przyjaciela rodziny, człowieka otoczonego szacunkiem i znakomitego fachowca, nieposzlakowanej uczciwości. Pan Grenu załatwiał przez lat trzydzieści wszystkie sprawy finansowe Rivière’ów, a więc prowadził również interesy ojca Anetki, ale Raul Rivière, ufając całkiem swemu doradcy, nie pominął żadnego aktu, przeglądał dokładnie wszystko i badał każdą pozycję. Ufał mu tedy przy całej ostrożności, a jeśli człowiek z takim węchem, jak Raul ufał komuś, to człowiek ten musiał zasługiwać na to w pełni. Pan Grenu był godnym zaufania, zarówno jako notarjusz, jak i światowiec (przy całej również ostrożności)...
Rola spowiednika świeckiego, jaką odgrywa każdy notarjusz rodziny, wtajemniczyła pana Grenu we wszystkie wybryki Raula i utrapienia pani Rivière. Żonę pocieszał, jak mógł, a mężowi potakiwał z lubością. Jako spowiednik żony cenił jej cnoty, jako spowiednik męża jego występki (to znaczy cnoty galickie) i jak powiadano, wcale się niemi nie gorszył. Pan Grenu, mały, szpakowaty człowieczek, około sześćdziesiątki mający, był z pozoru wątły, ale miał świeżą cerę i wykwint w obejściu wielki. Trochę złośliwy, wymowny, energiczny, był dobrym aktorem i lubił opowiadać. Zaczynał zawsze cicho, jakby z wysiłkiem, jakby ostatnim tchem, gdy jednak zaczęto go z politowania słuchać, rozwijał powoli głos dźwięczny, o klarnetowem brzmieniu, i nie puszczał z rąk instrumentu, dopóki nie odegrał piosenki do końca. Był to notarjusz starego typu, ale go pociągał świat nowy, miał rodzinę, pochodził ze starego mieszczaństwa, a do klienteli swej zaliczał aktorki, hulaków i puszczające się dziewczątka. Mówił ciągle z przesadą, że jest stary, grał nawet z przesadą rolę starca, ale bojąc się, by w to nie uwierzono, usilnie, choć cichaczem, starał się dowieść, że da radę niejednemu z młodych i może go zapędzić w kozi róg.
Znał Anetkę od urodzenia i z całą szczerością wziął sobie do serca jej sprawy. Uznał za zupełnie naturalne, że mu je oddała po śmierci rodziców, i zrazu, z całą poprawnością zawodową skrupulatnie zawiadamiał ją o wszystkiem, nie chcąc czynić nic bez jej aprobaty. Nudziło to Anetkę, a wobec tego poradził jej, by mu udzieliła pełnomocnictwa do każdej sprawy, informując ją potem o przebiegu w sposób nader pobieżny (czego zresztą nie słuchała). Ponieważ Anetka wyjeżdżała często z Paryża, nie zostawiając adresu, przeto po pewnym czasie ułożyli, że pan Grenu będzie załatwiał wszystko wedle najlepszej woli i wiary, bez zasięgania jej aprobaty. Sprawy szły wyśmienicie, notarjusz zajął się wszystkiem, podejmował dochody z renty Anetki i dostarczał jej w miarę potrzeby pieniędzy. Wkońcu poradził jej, by mu udzieliła pełnomocnictwa generalnego dla uregulowania całokształtu spraw majątkowych. Upłynęło dużo wody... od roku blisko Anetka nie widziała pana Grenu, który jej atoli co kwartał uiszczał regularnie umówione kwoty. Żyjąc poza nawiasem paryskiego świata, nie czytując dzienników, dowiedziała się teraz dopiero o fakcie, który dawno zaszedł. Stary Grenu przechytrzył sprawę. Nie dla zysków osobistych, ale z wrodzonej skłonności do spekulacji zaczął obracać funduszami klientów, lokując je w przedsiębiorstwach ryzykownych i poniósł klęskę. Ratując sytuację, zadał cios ostateczny. Bez wiedzy Anetki użył nietylko całej jej gotówki i papierów wartościowych, ale korzystając z pewnej elastyczności pełnomocnictwa, obciążył do pełnej niemal wartości hipoteką dom jej w Paryżu i willę w Burgundji. Straciwszy wszystko, uciekł nie tyle ze względów utraconego honoru, jak z obawy, by się nie śmiano z jego naiwności.
Na dobitek wszystkiego, Anetka zaabsorbowana chorobą dziecka, od kilku tygodni nie otwierała nadchodzących listów i nie reagowała wcale na doniesienia wierzycieli hipotecznych, oraz na egzekucję urzędową. Działo się to właśnie podczas recydywy malca i Anetka zdziwiona, że listy urzędowe przysyłają jej nie zaś pełnomocnikowi, odesłała je, nie pytając, panu Grenu,... którego już nie było w mieście. Po ozdrowieniu syna i dojściu do przytomności przekonała się, że postępowanie sądowe posunęło się już tak daleko, że wierzyciele uzyskali prawo sprzedaży nieruchomości na licytacji. Zbudzona z bezwładu, stawiła Anetka czoło nieszczęściu. Praktyczny rozum po ojcu wzięty i jego siła zastąpiły jej brak doświadczenia. Walczyła jak lwica, tak, że wzbudziła nawet podziw sędziów, którzy odrzucali jej sprzeciwy. Wiedząc, że idzie o mienie syna, broniła się krok za krokiem, a choć miała pełną świadomość przegranej, trwała na posterunku jak silna chłopka na rodzinnym zagonie, która staje wbrew intruzowi, mimo że wie, iż wkroczy. Ale cóż mogła zrobić. Dla spłacenia długów musiałaby zaapelować do krewnych i dawnych przyjaciół, a oni odmówiliby wobec obecnej sytuacji na pewno i upokorzyli ją w dodatku. Anetka opierała się sprzedaży wszelkiemi sposobami, z zaciętością niesłychaną i wkońcu uzyskała jeno krótką zwłokę dla wyniesienia się z domu przy Quai de Boulogne.
Przegrana przygnębiła ją, oczywiście. Nie dotknięta katastrofą osobiście, Sylwja lamentowała bez końca, lub też kipiąc gniewem, zalecała jej procesować, procesować i procesować... Anetce zdarzenie to przywróciło natomiast równowagę i odświeżyło powietrze, którem oddychała, rozpraszając sentymentalną atmosferę serca z lat ostatnich. Poznawszy, że wszystko na nic, pogodziła się z losem i nie szukała nawet ulgi w wyklinaniu p. Grenu, jak Sylwja, wzywająca na jego głowę pomsty niebiosów. Biedny starzec wpadł w toń, jak i ona, ale Anetka była młoda, umiała pływać i nawet znajdowała w tem pewien urok. Zaciekawiało ją ryzyko, czuła chętkę wystawić na próbę swe siły, dotąd nieczynne. Zrozumiałby ją na pewno ojciec, który w pełni powodzenia nieraz odczuwał zachciankę zburzenia dzieła swego życia, by je odbudować na nowo.
Zaczęła się sposobić do opuszczenia domu, podczas gdy willę w Burgundji sprzedano pospiesznie i na niekorzystnych warunkach. Było pewnikiem teraz, że ogólna kwota, uzyskana ze sprzedaży, pokryje zaledwo długi i koszta, a jeśliby nawet zostało coś, to nie starczy żadną miarą na utrzymanie Anetki i jej bliskich. Trzeba było ograniczyć wydatki, postarać się o bardzo skromne mieszkanie. Zaczęły go szukać obie i Sylwja wyszukała dwa pokoiki na czwartem piętrze domu, w którym sama zajmowała wysoki parter. Były one małe i to od podwórza, ale czyste i zaciszne. Wszystkich mebli dawnych pomieścić tu Anetka nie mogła i postanowiła zatrzymać tylko najpotrzebniejsze, ale ciotka Wiktorja zaczęła płakać rozpaczliwie. Wyjaśniwszy jej, że muszą się zastosować do obecnej sytuacji, poleciła jej dokonać wyboru, a biedna staruszka wybłagiwała jeden sprzęt po drugim. Oparła się temu Anetka stanowczo, sama wybrała, co trzeba, zostawiając jeno kilka sztuk specjalnie drogich ciotce Wiktorji, resztę zaś sprzedała.
Sylwję dziwiła mocno bezwrażliwość siostry, nie wiedziała bowiem, że ją ogarnia melancholja. Kochała dom, który jej wypadło opuścić. Ileż tam przemarzyła, ileż mieścił wspomnień? Ale odpychała te uczucia, pouczona doświadczeniem, że nie można sobie na nic pozwalać bezkarnie. Było ich za wiele i ogarnęłyby ją całą, a sił teraz potrzebowała na inne sprawy.
Raz ją jednak zaskoczyły znienacka. Było to pewnego popołudnia na krótko przed przeprowadzką, przy Quai de Boulogne, gdzie wszystko tchnęło bliską rozłąką. Była sama, gdyż ciotka poszła do kościoła, a Marka zabrała Sylwja. Klęczała na zwiniętym do połowy dywanie i składała zdjęte ze ściany obicie. Ręce jej były zajęte robotą, a umysł czynił obliczenia, odnoszące się do nowego mieszkania. Ale zostało w nim widać jeszcze miejsca na marzenie, gdyż uchwyciła coś, co dalekiem było od teraźniejszości, spostrzegła rysunek obicia, które składały jej ręce. Był to motyw kwietny, napoły zatarty, skrzydła motyli i opadające płatki. Rzecz bez znaczenia zresztą, ale spoczywały na tem oczy Anetki, gdy była dzieckiem jeszcze, na tej materji widniały dni przeminione. Wynurzyły się z nocy przeszłości. Ręce zaprzestały pracy, umysł usiłował przez chwilę powtarzać cyfry, potem ścichł, zgubiwszy nić przewodnią. Padła na posadzkę, oparła czoło o zwój dywanu, ujęła twarz w dłonie i dała się unieść barce. Nie podróżowała po określonej jakiejś krainie... otoczyły ją taką masą wspomnienia marzeń i przeżyć, że ich rozróżnić nie mogła. Zawrotna to była symfonja minuty milczenia, a mieściła w sobie więcej, niż treść całego życia. Gdy myślimy aktywnie, a świadomość chwyta rzekomo wnętrzne przeżycia, dostrzega jeno grzywę fali, w momencie, kiedy ją słońce złoci. Jeno marzenie sięga w głąb ruchomą i wyczuwa rytm wodospadu, który niesie bezlik teraz kropel, czy pyłu, zwianego przez wichry stuleci, owo nasienie myśli istot, z których wyszliśmy i które z nas powstaną, ten straszliwy chór nadziei i żalu, łkający za przeszłością, czy może przyszłością... Nieokreślona ta harmonja tworzy tkankę sekundy, rozbłysłej marzeniami, a starczy drgnienia, byśmy się zbudzili. Wiązanka bladych kwiatów wyczarowała to wszystko Anetce...
Otrząsnąwszy się z tego, milczała długo, potem i, nie patrząc, dokończyła roboty wstała zaraz spiesznie, drżącemi, niezdarnemi rękami. Nie dokończyła nawet, jeno napół złożone obicie rzuciła w kufer i uciekła z pokoju. Nie chciała zostawać sama z myślami swemi, trzeba je było odepchnąć narazie, później, gdy sama stanie się przeszłością... u zmierzchu życia... starczy czasu na żale... Dziś niosła w ramionach przyszłość i była nią cała zajęta, a marzenia kroczyły przodem. Nie wolno jej było zwracać uwagi na to, co istniało w tyle, nie wolno się było obracać...
Wyszła i kroczyła ulicami spiesznie, twardo, zapatrzona w dal... w lata... w długie lata... w życie przyszłe... życie dziecka i swoje, w życie Anetki jutra.



Wizje tę miała w oczach wieczór, po instalacji, w domu Sylwji, która zamknąwszy pracownię, pospieszyła do siostry, by pocieszać w żalu i smutku, w jakim się ją zastać spodziewała. Gdy weszła, Anetka chodziła po ciasnej przestrzeni, zgoła nie znużona wyczerpującym dniem, i dumała, jak pomieścić w zbyt małych szafach bieliznę i suknie swoje. To znów, wszedłszy na zydel, z naręczem pościeli, spoglądała po zapchanych półkach i układała nowy plan pomieszczenia tego wszystkiego. Pochłonięta tą robotą, gwizdała, jak ulicznik, wagnerowską fanfarę, nadając jej zawadjackie zacięcie. Sylwja popatrzyła uważnie na siostrę i powiedziała, nie całkiem zresztą szczerze:
— Anetko, podziwiam cię!
— Czemużto? — spytała.
— Wściekałabym się, będąc na twojem miejscu.
Anetka zaśmiała się w głos, potem zaś dała jej o zadaniu chwili, zaznak milczenia i, myśląc jeno wołała:
— Znalazłam, zda mi się, sposób!
Zanurzyła głowę i ramiona w szafie, przesuwając, porządkując i przewracając wszystko.
— Powiedziałam, że cię wezmę i wzięłam! rzekła do szafy napchanej, uporządkowanej i kornej.
Zeszła z zydla triumfująca i zadowolona.
— Sylwjo, złośnico! — dodała, biorąc ją pod brodę. — W dziecięcych latach budowałyśmy domy z domina. Czyś się złościła, gdy padały w gruz?
— Ciskałam domino na ziemię! — odparła Sylwja.
— Ja zaś mówiłam sobie: Głupstwo! Zbuduję inny dom.
— Przyznaj, żeś nawet potrącała stół!...
— Nie przysięgnę, że tak nie bywało!
— Anarchistko! — zawołała Sylwja.
— Jakto? Ty nią nie jesteś?
Sylwja nie była nią w istocie. Drwiła dowoli z ładu, gdy miała ochotę, ale uznawała potrzebę ładu i władzy, choćby dla innych! Zresztą i dla siebie samej także, bo czyż raduje człowieka buntowanie się, jeśli niema wcale ładu i władzy? Co do ładu, to Sylwja oponowała wówczas jeno, gdy był to ład nieustalony jeszcze, lub cudzy. Teraz jednak sama była twórczynią ładu własnego i ustalonego, jako właścicielka pracowni, i przestrzegała go z całą surowością, co nawet zdziwiło bardzo Anetkę. Poznajemy drugich należycie, dopiero widząc ich w chwili pełnej aktywności, Anetka widywała siostrę w porach, kiedy odpoczywała leniwo, lub włóczyła się, by odzyskać elastyczność do pracy. Nie można wyrokować o kotce, rozwalonej niedbale na miękkiej poduszce, dopóki jej nie widzieliśmy na łowach, wygiętej w łuk, miotającej zielone błyski oczu.
Teraz ujrzała Anetka siostrę na własnej porębie, którą sobie wycięła pośród paryskiej dżungli. Młoda mistrzyni wzięła na serjo zawód i nie ustępowała nikomu w prowadzeniu interesów swego zakładu. Anetka napatrzyła się temu dowoli, bowiem w pierwszych czasach po przeprowadzce jadały razem u Sylwji, co trwać miało aż do zupełnego zagospodarowania Anetki, która wzamian pomagała w pewnych czynnościach pracowni. Widywała też Sylwje ciągle, to zajętą klientelą, to robotnicami, to znów sam na sam spostrzegła cechy nieznane, które wystąpiły u niej w ciągu ostatnich dwu, czy trzech lat.
Pieszczotliwa, rozkosznie uśmiechnięta, Sylwja miała, jak się teraz przekonała Anetka, naturę nieco oschłą, trzeźwą i, szalejąc nawet, wiedziała dokąd zmierza. Rządziła małą armją swych robotnic niezrównanie, jednając sobie i zaprzęgając do wydatnej pracy, wybrane z wielką trafnością osobniki, zapomocą przymilnej uprzejmości. Tak naprzykład pozyskała kierowniczkę Olimpję, dużo od siebie starszą osobę, znakomitą znawczynię rzemiosła i pracownicę, ale pozbawioną wszelkiej pomysłowości i sprytu życiowego, która, przybywszy z prowincji, tułała się po Paryżu, będąc popychadłem, ofiarą i pośmiewiskiem ludzi. Dostatecznie inteligentna, by to widzieć, a pozbawiona siły oporu, marzyła, by ktoś, nie robiąc z niej durnia, skorzystał z jej pracy i uwolnił od trudu kierowania samej sobą. Sylwja opanowała ją bez wysiłku. Szło teraz jeno o utrzymanie harmonji pomiędzy współzawodniczącemi z sobą w poświęceniu, jakiem natchnęła swój personel, dalej zaś o umiejętne wykorzystywanie antagonizmów, normowanie gorliwości, słowem, podtrzymywanie mądrego rządu, czyli zespołu rywalizacji zwolenników patrjotyzmu dla wspólnego dobra. Nadzieja odznaczenia się w oczach mistrzyni skłaniała je do pracowania aż do upadku sił, a że sama Sylwja świeciła przykładem, nikt przeto nigdy się nie żalił. Życzliwa szorstkość i żartobliwe kpinki, z czego śmiały się wszystkie razem w głos, wytwarzały w pracowni atmosferę swobody, która podtrzymywała siły aż do końca. Dumne ze swej przełożonej kochały ją zazdrośnie, ona zaś pozostawała obojętną. Wieczór, po odejściu robotnic, mówiła o nich z siostrą tonem chłodnym bez cienia życzliwości, co nawet raziło Anetkę, ale była uczynna i spieszyła z pomocą w chorobie, czy innej potrzebie, natomiast zapominała natychmiast, tracąc je z oczu. Nie miała czasu myśleć o nieobecnych, ni kochać zbyt długo. Była w ustawicznym ruchu, ciągle zajęta tualetą, gospodarstwem, jedzeniem, rzemiosłem, przymierzaniem sukien, paplaniną, miłostkami, zabawą, a wszystko, nawet milczenie (nigdy długie) przed zaśnięciem, gdy była sama z sobą, posiadało cechę swoistą i określony charakter. Ni kącika dla marzeń w niej nie było. Obserwowała sama siebie ciekawie i bystro, jak innych, obojętnych przechodniów. Życie wewnętrzne doprowadziła do minimum, wyładowywana cała w czynach i słowach, nie odczuwając zgoła potrzeby zwierzeń moralnych, niezbędnych Anetce. Pełnia światła, w którem żyła Sylwja, była dla tego uczucia środowiskiem nieodpowiedniem, gdyż musi mieć bodaj trochę cienia, a jeśli istniał (jak w każdej duszy), to drzwi zamknięte były szczelnie. Sylwja nie interesowała się wcale tem co tkwiło za drzwiami, gdyż za główne zadanie uznała należytą administrację tego, co posiadała, oraz radowanie się wszystkiem, pracą, czy zabawą, ale tak, by niczego nie utracić, a więc bez wielkiej namiętności, przesady, pamiętając o tem, by zgóry możliwość taką wykluczyć. Oczywiście, żaden kochanek nie mógł jej zawrócić głowy.
W rzeczywistości kochała naprawdę jedną tylko jedyną Anetkę... i dziwna rzecz... czemużto kochała właśnie tę dziewczynę, nie podobną do siebie zgoła, albo bardzo mało?
Owo „bardzo mało“, to była wspólność krwi! Rzadko znaczy to coś pomiędzy osobami jednego pochodzenia, jeśli jednak znaczy, wówczas stanowi moc wielką, a tajemną, jest bowiem głosem, który szepce:
— Ten drugi człowiek, to ja, odlany jeno w odmienny kształt. Wiem czem jestem ja, ale tamtego ma w posiadaniu jakaś inna dusza.
I chcemy go odebrać uzurpatorowi... stanowi to więc urok podwójny, a raczej potrójny... urok podobieństwa, przeciwieństwa i walki zdobywczej, co może najważniejsze z wszystkiego...
Dużo miały wspólnot Anetka i Sylwja, dumę, zamiłowanie niezawisłości, porządku, wolę i zmysłowość. Tylko u jednej wszystko to zwracało się ku wnętrzu, zaś u drugiej na zewnątrz, były więc dwoma półkulami jednej duszy. Utworzone z tych samych pierwiastków, połowę z nich odpychały, a więc powierzchniową, lub głębinną, a działo się to z powodów tajemnych i niezbadanych. Zbliżenie sióstr niepokoiło świadomość każdej zosobna, a miłość ich graniczyła z nienawiścią, bowiem czuły, że żadna nie da się zredukować do drugiej. Bieglejsza w odczytywaniu podświadomych drgnień myśli, Anetka była szczerszą w sądzeniu i tłumieniu ich i dawno zrezygnowała z wchłonienia Sylwji potęgą miłości. Natomiast Sylwja żywiła ciągle tajemną nadzieję, że opanuje starszą siostrę i rada była, iż okoliczności pozwoliły jej zaznaczyć swą wyższość. Był to odwet za nierówność losu w młodości i Sylwję, mimo całego przywiązania, cieszyło niezmiernie, gdy patrzyła na Anetkę, zajętą w pracowni pod swym kierunkiem. Chciała ją zwerbować nawet, zlecała przyjmować klientki, rysować węglem wzory haftów, oraz tłumaczyła, że mogłaby zabezpieczyć sobie wcale pokaźne dochody, a kiedyś nawet zostać wspólniczką.
Anetka przewidywała zamiary Sylwji i nie poddawała się. Pomijała milczeniem oferty, lub twierdziła, że nie nadaje się do tego rzemiosła. W odpowiedzi Sylwja pytała z ironją, do jakiego się właściwie rzemiosła nadaje, a to dotykało Anetkę boleśnie. Ten, kto nie był zmuszony pracować dla chleba, zmuszony do tego nagle, nie wie, do jakiej jest zdolny pracy i czy jest zdolny do czegoś wogóle mimo posiadanego wykształcenia. Anetka nie chciała żyć kosztem siostry, mimo, że Sylwja nie dałaby jej tego odczuć i z wielką chęcią pospieszyłaby jej z pomocą, ale wiedziała, co na nią wydaje, a ręka prawa była doskonale poinformowana, ile daje lewa. Nie tajne to było Anetce wcale i cierpiała, czując, że Sylwja oblicza codziennie gotówkę i zapisuje w duchu na jej debit taką, a taką kwotę. Djabeł siedzi w pieniądzach! Czyż mogą one odgrywać jakąś rolę pomiędzy dwoma kochającemi się sercami? Nie znaczyły nic, o ile szło o serce Anetki i Sylwji, ale były ważką rzeczą w ich życiu. Nie żyjemy bowiem z miłości, ale także z pieniędzy.



Z prawdą tą zapoznała się Anetka trochę zapóźno, ale pojęła rzecz odrazu.
Nie mówiąc nic Sylwji, zaczęła szukać zajęcia, a pierwszą jej myślą było udać się do dyrektorki kolegjum żeńskiego, gdzie pobierała sama nauki. Jako uczennica inteligentna, bogata, oraz córka człowieka wpływowego, była w wielkich łaskach u pani Abraham i ufała jej życzliwości. Osoba ta, jedna z pierwszych inicjatorek kształcenia kobiet we Francji, posiadała niezwykłą energję, sąd wytrawny... lub pobłażliwy (to zależało od okoliczności), oraz orjentację polityczną tak trzeźwą, że niejeden mężczyzna mógł jej pozazdrościć. Bezinteresowna osobiście, nie była taką, gdy szło o kolegjum samo. Wyznawała zasady wolnej myśli, a nawet, nie afiszując się z tem, ujawniła pewien antyklerykalizm, nieszkodliwy zresztą z uwagi na klientelę radykalno-mieszczańską i izraelicką. Odrzucone dogmaty zastąpiła atoli niewzruszonym kodeksem moralności świeckiej, który, mimo braku podstaw i pewności, był równie ciasny i despotyczny (a nawet bardziej jeszcze może, gdyż z despotyzmem wzrasta również skamieniałość systematu). Sytuacja światowa Anetki i zażyłość z dyrektorką pozwalały szczerej dziewczynie drwić potrochu z tego kodeksu, a sceptyczna pani Abraham uśmiechała się nieraz nawet, słysząc pozbawione respektu uwagi podlotka. Uśmiechała się atoli tylko przy drzwiach zamkniętych, zaś z chwilą ich otwarcia przywdziewała zaraz szatę oficjalną i była wówczas twardą, jak żelazo, a nieugiętą, jak przystało pedagogowi republikańskiemu w obliczu kodeksu praw cywilnych. Dość powiedzieć, że o ile nagie sumienie pani Abraham obojętnem było na wszelką moralność konwencjonalną, to sumienie umundurowane, praktyczne, potępiało czyn Anetki, który znała, albowiem narobił on hałasu w świecie.
Nie wiedziała jeszcze, że Anetka straciła majątek, to też przyjęła ją, nie zdradzając swych myśli, chcąc wybadać, czy kolegjum nie odniesie z tej wizyty jakichś korzyści. Przybrała minę życzliwą, choć pełną rezerwy. Ale gdy wyszło na jaw, że Anetka szuka zajęcia, znikł uśmiech z twarzy pani Abraham, bo przypomniała sobie nagle skandal. Można brać pieniądze od osoby, którą się potępia, ale nie wypada dawać jej pieniędzy. Nie trudno przyszło pani Abraham wymówić się brakiem posady w kolegjum, gdy zaś Anetka poprosiła, by ją poleciła gdzieindziej, nie zadała sobie nawet trudu obiecywania na wiatr. Dyplomatyzując ze sternikami okrętu fortuny, porzucała tę metodę, o ile nawa tonęła, co było nawet błędem wielkim, albowiem pogrążeni dziś, wypływają jutro, a dobry dyplomata nie zapomina nigdy o przyszłości. Ale panią Abraham obchodził tylko dzień bieżący i niestety nie nawykła wyławiać tonących. To też przemówiła tonem oschłym i chcąc dać odczuć, jak należy, zmianę sytuacji Anetce, która zachowywała się ciągle swobodnie i spokojnie (co teraz nie było zgoła na miejscu), oświadczyła wprost, że sumienie nie pozwala jej polecać nikomu osoby tego rodzaju. Anetka zawrzała oburzeniem, w oczach jej mignęła błyskawica gniewu, ale zgasła w uczuciu wzgardy, natomiast ogarnęła ją szatańska chętka zadrwienia, jak ongiś, z obłudy. Wstała i rzekła:
— Może raczy pani przypomnieć sobie o mnie w chwili otwarcia kursów nowej moralności!
Pani Abraham spojrzała, zaskoczona tą oczywistą impertynencją, a po chwili odparła sucho:
— Dawna wystarcza nam!
— Nie zaszkodziłoby jednak rozszerzyć jej potrochu!
— Cóżbyś pani nowego wprowadziła?
— Drobiazg! — odparła Anetka. — Tylko szczerość i ludzkość.
Dotknięta do żywego, dyrektorka, dodała złośliwie:
— I jeszcze pewnie prawo wolnej miłości?
— Nie! — odrzuciła Anetka. — Prawo posiadania dziecka.
Wyszedłszy, wzruszyła ramionami, niezadowolona z głupiej brawury, która jej przysporzyła jeszcze jednego wroga. Mimo to rozśmieszyła ją obrażona mina przeciwniczki, gdyż kobieta nie zdolną jest oprzeć się rozkoszy oddania obrazy. Zresztą wiedziała, że taka Abrahamka będzie ją potępiała tak jeno długo, dopóki nie odzyszcze dawnego stanowiska. Ano, odzyska się je z czasem!
Obeszła inne zakłady, ale miejsca nie było, to jest dla kobiety go zbrakło. Demokracja latyńska jest przeznaczona wyłącznie na użytek mężczyzn. Zamieszcza ona czasem feminizm w programie, ale mu nie dowierza, niespieszno jej dostarczyć broni kobiecie zarania wieku dwudziestego, obecnej niewolnicy, która jednakowoż osiągnie swobodę, dzięki wytrwałości kobiety północnej. Dopiero pod naciskiem opinji reszty świata, rasy latyńskie, klnąc pod nosem, uznają kobietę, co pracuje i chce korzystać ze swych praw.
Anetka mogłaby była zresztą uzyskać posadę gdyby nie przeszkadzała jej wrażliwość. Zamkniętoby oczy na sytuację niewyraźną, gdyby się poddała obłudnie za wdowę, czy rozwódkę, zależnie od upodobania. Niestety, ogarnięta nierozumną dumą, mówiła szczerze jak sprawa stoi. Po kilku zawodach przestała zwracać się do różnych instytucyj, oraz uniwersytetu, w którym ją nawet przyjęto z sympatją, tak, że natrafiłaby tam pewnie na ludzi o dość śmiałych poglądach, którzyby jej dopomogli bez ujmy, ni krzywdy. Ale bała się upokorzenia, jako nowicjuszka w krainie nędzy. Rany jej dumy nie miały się jeszcze czasu zabliźnić.
Zaczęła szukać lekcyj prywatnych, ale nie w sferach mieszczańskich bezpośrednio, gdyż wolała, by o tem nie wiedziano. Zgłosiła się do agencji, czyli szajki haniebnych wyzyskiwaczy, która grasowała podówczas w Paryżu. W dodatku nie umiała postępować odpowiednio, robiła miny wzgardliwe i brano jej za złe, że ma pretensję wybierania, miast przyjmować co się trafi, jak inne biedaczki bez wielkich kwalifikacyj, które za głodowe płace pracują od rana do nocy.
Wkońcu znalazła kilka cudzoziemek za pośrednictwem klientek Sylwji i zaczęła dawać lekcje konwersacji Amerykankom, które ją traktowały uprzejmie, czasem nawet zapraszały na przejażdżkę własnym powozem, ale płaciły marnie, nie domyślając się nawet, że trzeba dać więcej. Bez wahania płaciły po sto franków za buciki, a za godzinę lekcji franka (w owych czasach nieraz sprzedawano lekcję za pięćdziesiąt centimów). Chociaż nie miała prawa do stawiania wygórowanych żądań, Anetka odrzucała raz po razu te hańbiące ją oferty, ale potem, po długich poszukiwaniach nie znajdowała nic lepszego. Mieszczaństwo dostatnie płaci za wychowanie dzieci tyle, ile trzeba, ale tylko wówczas, gdy jest to wychowanie publiczne, nadzorowane przez opinję, natomiast wyzyskuje ohydnie nauczycieli prywatnych, gdyż nikt tego nie widzi, a biedacy nie mogą oponować, wiedząc, że na miejsce jednego zgłosi się dziesięciu, błagając o przyjęcie.
Anetka była opuszczona i w złych warunkach dla obrony, natomiast posiadała instynkt praktyczny Rivière’ów i dumę, nie dozwalającą na przyjmowanie zapłaty, do której poniżali się inni. Nie była z tych, którzy lamentują i godzą się, a wbrew oczekiwaniom to właśnie wyszło jej na korzyść. Anetka przecinała targ każdy spokojnie i z godnością, mówiąc krótko: Nie! To też nie śmiano jej traktować, jak inne, i otrzymywała warunki nieco lepsze. Nie było to nic wielkiego i musiała się dobrze napracować, by opędzić wydatki codzienne. Uczennice mieszkały w różnych, odległych dzielnicach, a nie było wówczas jeszcze w Paryżu omnibusów automobilowych, ni kolei miejskiej. Wieczór, po powrocie nogi ją bolały bardzo, a trzewiki zużywały się szybko. Ale była silna, sprawiało jej zadowolenie, że wie teraz, co znaczy pracować na chleb powszedni i było to dla niej nową przygodą. Wygrawszy w drobnem starciu z wyzyskiwaczem, doznawała radości gracza, cieszącego się zwycięstwem, mimo znikomej stawki. Poznała teraz lepiej ludzi, co nieraz nie zaliczało się do przyjemności, ale każda sprawa warta jest poznania. Weszła w kontakt ze światem ciężkiej pracy. Bogactwo odosabnia, ale czyni to samo również nędza. Każdy, zaabsorbowany wysiłkiem własnym, nie widzi w drugim brata, ale rywala, którego dorobek zmniejsza jego zysk.
Anetka spostrzegła to u kobiet konkurujących z nią i zrozumiała, gdyż pośród nich była uprzywiljowaną. Pracowała, by nie być ciężarem siostrze, ale posiadała ją w odwodzie, przeto nie była wystawiona na ewentualność braku zupełnego i nie wiedziała, co znaczy gorączkowa niepewność jutra. Przytem miała przy sobie dziecko i nikt jej go odbierać nie myślał. Jakże mogła się równać z kobietą, której dzieje poznała? Była to nauczycielka, wypędzona za to, że miała śmiałość zostać matką. Zrazu, coprawda, tolerowano ją, pod warunkiem jednakże, że będzie ukrywała swe macierzyństwo, i ponieważ była w niełasce, wyznaczono jej posadę w zapadłej wsi, ostro zakazując mieć przy sobie dziecko. Ale zachorowało, ona zaś pośpieszyła doń, tajemnica została wykryta, a cnotliwa wieś urządziła sobie okrutną zabawkę. Oczywiście, władza zwierzchnicza usankcjonowała wymiar sprawiedliwości ludowej, wyrzucając na bruk dwie istoty, nieposłuszne kodeksowi. Tej to kobiecie odebrała Anetka lichą strawę! Wprawdzie nie chciała zgłaszać się na miejsce, o które tamta się starała. Ale wolano ją, dlatego właśnie może, że się o nie ubiegała z mniejszą usilnością i nie w takiej była potrzebie. Nikt sobie nic nie robi z głodnych. To też nieszczęsne, z któremi stawała do zwycięskiego współzawodnictwa, traktowały ją jak złodziejkę. Wiedziała, że postępują niesprawiedliwie, ale niesprawiedliwość jest pociechą ofiary tejże niesprawiedliwości. Anetka zapoznała się z walką najokropniejszą, walką robotników z robotnikami, wobec której niczem była walka z losem, okolicznościami, czy bogaczami, dla wydarcia im kęsa chleba.
Poznała najgłębszą nędzę, która dawała się zwłaszcza we znaki kobietom, jako wrażliwszym, a kobiety czasów onych niezdolne były jeszcze do organizacji. Wiodły walkę w sposób prymitywny, jedna przeciw drugiej i zamiast ulżyć swej nędzy, zespalając ją w jedno, mnożyły z dnia na dzień...
Mimo, że krwawiło serce Anetki, prężyła się w sobie, a w oczach miała błyski wesela i kroczyła obraną drogą, zaciekawiona nią, jako nowością, nie przestając myśleć o swym malcu, który jej złocił życie.



Przez cały dzień siedział Marek w pracowni Sylwji, albowiem ciotka Wiktorja zmarła niedługo po przeprowadzce, nie mogąc przeżyć utraty dawnego ogniska domowego, starych mebli i nawyknień półwiekowego spokoju. Ponieważ Anetka pracowała poza domem aż do wieczora, Sylwja zabierała chłopca. Był on kotem pracowni, pieszczonym przez klientki i robotnice. Łaził na czterech łapach, albo siedział pod stołem, zbierając agrafki i kawałki materji, snując nici z motków, lub kłębków, a ciągle go napychano słodyczami, lub okrywano pocałunkami. Miał czwarty rok, brunatne, złotawe włosy, jak Anetka, i był trochę blady od czasu choroby. Życie stanowiło dlań nieustanne widowisko i przypominało dziecięce lata Sylwji, siedzącej pod biurkiem matki i gromadzącej swe pierwsze doświadczenia, słuchając jej klientek. Ale osoby dorosłe, siedzące wysoko na krzesłach i mające rozległy widnokrąg, nie wiedzą wcale, co chwytają oczy dziecka na ziemi skulonego. A cóż dopiero wpada w jego różowe uszka! Miały one czem się zająć w pracowni! Języki latały, rzucając słowa żartobliwe, zuchwałe i wyuzdane, skromność nie była bowiem grzechem Sylwji i jej trzódki. Śmieszki i plotki wprawiają igłę w ruch, a o malcu nikt, oczywiście, nie myślał. Nie rozumiał (to pewne), ale chwytał i już nie puszczał za nic zdobyczy. Dziecko wszystko zbiera, maca i wszystkiego próbuje. Biada temu co spadnie! Wepchany pod krzesło, wkładał w usta wszystko, co spadło z góry, okruszyny biszkoptów, guziki, pestki, a brał w usta także słowa... Tak jest! Uczył się ich, przeżuwał a potem wyśpiewywał...
— Prosiątko!...
Praktykantka wyrywała wstążki, którą ssał, lub dla próby wtykał w nos, ale wyrwać mu nie mogła słów połkniętych. Narazie nie robił nic i nie miał zajęcia, ale nie marnował mimo to kawałek czasem mu czasu.
Gdy go wyciągnięto z pod jakiegoś mebla, czy spódnicy, gdzie się oddawał interesującym studjom nad drgającemi nogami i palcami stóp, uwięzionemi w ciasne trzewiki i kurczącemi się nerwowo, gdy go ulokowano w pozycji normalnej, uznanej za odpowiednią w świecie dorosłych, siedział grzecznie, nieruchomo na niskim podnóżku, między kolanami Sylwji, lub innej uspódniczonej istoty, albowiem nogi ciotki rzadko bywały spokojne. Opierał policzek o ciepłą materję i zadarłszy głowę, patrzył z nosem w powietrzu na te pochylone postaci, o oczach zmrużonych, a ruchliwych ustach, gryzących nitki, tak że widać ślinę wargę dolną (wydaje się górną z dołu), kąsaną ciągle przez zęby, a także otwory nozdrzy, różowo obrzeżone i pulsujące podczas mówienia. Poza tem widział migające szybko palce, z igłą i nitką, a często gęsto ręka połaskotała go w podbródek. Na ręce był naparstek, od którego zimno się robiło na szyi. I tutaj też, jak na ziemi, nic nie przepadało dla malca. Notował w pamięci ciepłe, a rzeźwe dotknięcia, puszystość ich, światła migające poprzez cienie, zapach owego kobiecego ciała... Nie uświadamiał sobie tego sam przez się, ale świadomość wielokrotna, o tysiącu płaszczyzn, roztoczona na peryferji istoty dziecka, rejestrowała wszystko w przelocie na swojej wstędze. Te wszystkie kobiety nie przypuszczały, że od stóp do głowy są sfotografowane na czułej płycie. Tylko dostrzegał je kawałkami, których dużo brakło, podobnie jak w układance o pomieszanych kostkach. Stąd się brały owe dziwne i przelotne sympatje, które były żywe, a zmienne, i zdawało się kapryśne, a to dlatego właśnie, by mógł skompletować całość. Ktoś podejrzliwy byłby powiedział, że do wszystkich tych kobiet czuł pociąg. Wzorem kota domowego lubił raczej miękkie dotknięcie dłoni, niż całą osobę, oraz całokształt tego, co mu dawała pracownia. Był niewinnym i szczerym egoistą, aż do pieszczot, jakie oddawał. Pieścił swe opiekunki, gdyż chciał się im przypodobać i znajdował w tem przyjemność, ale tak zachowywał się tylko wobec wybranek swoich.
Od pierwszej chwili faworytką swą zamianował Sylwję. Instynktem zwierzęcia domowego poznał niezwłocznie, że jest bóstwem tego miejsca, panem wydzielającym żywność, pocałunki, dyktującym kolor dnia, a także, że dobrze jest protegować, a jeszcze lepiej być protegowanym. Doskonale znał swe przywileje i pewny był, że na nie zasłużył. Dlatego też przyjmował bez zdziwienia, ale z zadowoleniem hołdy i pochlebstwa władczyni pracowni. Sylwja go rozpieszczała, psuła, zachwycała się każdym jego ruchem, krokiem, słowem, mądrością, pięknością, ustami, oczyma i nosem, kazała go podziwiać klientkom i pyszniła się nim jakgdyby go sama zniosła. Coprawda wołała nań też:
— Mały drabie! Smarkaczu! Wycierała mu nos, czesała i klepała, ale malca nie raziło nic, co z nim robiła. Nawet (mimo głośnych protestów) sprawiało mu to przyjemność. Któżby nie chciał dostać w skórę ręką królowej? Inna... hej Boże drogi... miałaby się zpyszna! Zresztą, nawet bez berła, Sylwja miała dlań wielki urok. Dostarczyła mu największej liczby kostek do układanki skombinowanej z wszystkich kobiet. Otulał się jej suknią, opierał głowę o jej brzuch i słuchał głosu (który rozbrzmiewał w całem jej ciele), lub też właził po lędźwiach na kolana i, objąwszy rączkami za szyję, pocierał o jej miękkie policzki nos, wargi i oczy, tuż przy uchu, gdzie powiewały jasne i pachnące loczki. Dotykanie jest tem dla dzieci, czem patrzenie dla starszych. To talizman pozwalający patrzeć poprzez mury i snuć złudę życia z elementów snu. I tak, nie wiedząc co znaczą te loki jasne, te policzki, ten głos, ta Sylwja, a w dodatku co znaczy słowo „mój“, malec myślał:
— To wszystko jest moje!



Anetka wracała wieczorem, złakniona wielce, gdyż przez cały dzień wędrowała przez pustynię bez wody i przez świat bez miłości. Przez dzień cały oczy miała zwrócone w stronę źródła, które wieczór odnajdzie. Słyszała jego szmer, zwilżała w niem zgóry wargi i nieraz jakiś przechodzień mógł odnieść do siebie samego uśmiech tej kobiety, przeznaczony dziecku. Jak koń wietrzący owies, przyspieszała kroku, zbliżając się do domu Sylwji, a dopadłszy bramy, śmiała się z miłosnego głodu i mimo znużenia wbiegała pędem na schody. Otwarłszy drzwi, rzucała się na malca, chwytała go w objęcia i całowała gwałtownie po oczach, nosie, pod nosem, byle gdzie, zależnie od przypadku, i wydawała głośne okrzyki. Nie rad bywał tej inwazji Marek, który właśnie bawił się w najlepsze, lub ulokowany wygodnie na miękkim pufie, z całą powagą ciągnął po nim kreski kredą, albo znów rozwijał z motków nici różnobarwne. Nie lubił tej wielkiej kobiety, która wpadała bez ostrzeżenia, chwytała go, trzęsła, dmuchała w uszy i dławiła pocałunkami. Oburzał się, że nim dysponuje bez zezwolenia, i protestował. Bronił się też wielce niezadowolony, ale ona jeszcze zacieklej nim potrząsała, śliniła, śmiała się i krzyczała. Wszystko w niej było mu niemiłe, zwłaszcza brak szacunku, hałaśliwość i gwałtowne gesty. Przyznawał jej oczywiście prawo kochania, podziwiania, a nawet ostatecznie całowania. Ale cóż za maniery! Skądże je wzięła ta osoba? O ileż bardziej dystyngowaną była Sylwja i jej panny. Nawet bawiąc się z nim, śmiejąc i krzycząc, nie całowały go tak brutalnie. Dziwiło go, czemu Sylwja, umiejąca tak dobrze zmyć głowę swym poddankom, nie wzywała do porządku tej źle wychowanej osoby i nie broniła go przed tego rodzaju zakusami. Przeciwnie, Sylwja przybierała wobec Anetki ton niezwykle poufałej serdeczności i mówiła Markowi:
— No, dalejże, bądź grzeczny! Pocałuj swą mateczkę!
Matką jego była... oczywiście, racja... ale cóż stąd wynika? Tak... i ona była również potęgą domowego ogniska. Czuł jeszcze ciepło jej łona, miał na łakomych ustach wspomnienie słodkiego smaku matczynego mleka i cień skrzydeł dostrzegał, które go osłaniały. Pamiętał również straszny czas choroby, kiedyto niewidzialny wróg ściskał mu gardło i pochyloną nad sobą twarz możnej opiekunki i obrończyni... Wszystko to prawda! Narazie atoli nie była mu wcale potrzebna. Wspomnienia te i mnóstwo innych spoczywały na jego strychu, teraz były mu jednak zbyteczne zgoła... może się przydadzą później... ano, zobaczymy! Obecnie każda chwila sypała mu mannę niebiańską, którą zbierał łapczywie. Dziecko jest z natury niewdzięczne. To mens momentanea, nie ma czasu pamiętać o tem, co było dobre wczoraj, uznaje tylko chwilę bieżącą. A właśnie w bieżącej chwili Anetka popełniła błąd, pozwalając się zastąpić przez inną, milszą w oczach Marka, a nawet korzystniejszą dlań. Miast spacerować, niewiadomo gdzie po całych dniach poto, by wpadać jak bomba wieczór, Sylwja i inne kobiety ciągle zajmowały się Markiem i starały o jego łaski! Niechże ma na co zasługuje. Przyjmował więc jeno dość łaskawie wybuchy Anetki, a na grad jej szaleńczych pytań miłosnych odpowiadał z niechęcią i roztargnieniem tylko słowami: tak, nie, dzieńdobry, dobranoc, potem zaś, umykając przed nawałnicą i ocierając policzki, wracał do zabawy, lub na kolana Sylwji.
Anetka dostrzegła, oczywiście, że Marek wolał Sylwję, a Sylwja wiedziała to jeszcze lepiej i śmiały się obie, bagatelizując ten fakt. Ale w gruncie serca Sylwji pochlebiało to, zaś Anetka uczuwała zazdrość, ale nie przyznawały się wcale do tych uczuć. Jako dobra dziewczyna, Sylwja skłaniała oporne dziecko, by całowało matkę, ale Anetki nie cieszyły owe wymuszone pieszczoty, podobnie jak i Sylwji. Wprawdzie nie uświadamiała sobie, że, okradłszy sad biedaka, daje mu wspaniałomyślnie kilka owoców, ale bywa tak, że delektujemy się w milczeniu tem chętniej, nie mówiąc czegoś, coby nam przyczyniło przykrych skrupułów. Bez śladu tedy złośliwości Sylwja radowała się pieszczotami malca i właśnie w obecności Anetki podkreślała wpływ, jaki nań wywiera. Anetka zaś mówiła tonem swobodnym i nibyto żartobliwym:
— Co z oczu, to z myśli!
Ale serce jej nie brało tego żartem, gdyż nie było w niem ironji. Humor Anetki tkwił w umyśle, kochając, kochała głupio. O, jakże przykre jest być kobietą pośród kobiet i ukrywać to z musu. Śmiałyby się na widok biednego, zgłodniałego serca. Przy świadkach Anetka udawała, że miłość jej zblakła, opowiadała o przebiegu dnia, widzianych ludziach, tem czego się dowiedziała, co mówiła, lub robiła, słowem o sprawach obojętnych (ach, jakże obojętnych!)...
Ale znalazłszy się nocą we własnem mieszkaniu, sam na sam z dzieckiem, całą duszę otwierała miłości i trosce. Radość i namiętność płynęły kaskadą, bo ostrożność była zbyteczna i kryć niczego nie miała. Syn stawał się w tych godzinach wyłączną własnością matki. Nadużywała tego potrochu i nużyła dziecko szaloną czułością. Zdala od Sylwji nie czuł się Marek panem sytuacji i mały polityk nie okazywał niechęci. Aż do rana musiał szczędzić tej dziwacznej matki, tedy chcąc skrócić czas obcowania z nią, udawał, że jest śpiący. Nie wysilał się nawet zbytnio, bo sen rzeczywiście przychodził rychło po pracowitym dniu. Ale nie spał jeszcze zazwyczaj, gdy spoczywał z zamkniętemi oczyma, bezwładny, jak zarżnięty baranek, w objęciach matki. Anetka musiała przerywać świegotanie, nieść go do łóżka, a mały żartowniś, tonąc zwolna w śnie rzeczywistym, śledził z pod oka łatwowierną matkę, która go adorowała w milczeniu. Czując swą przewagę, doznawał miłego wrażenia, a zdarzało się nawet, że pod jego wpływem zarzucał rączki na szyję klęczącej. Te niespodzianki wynagradzały Anetce wszystko, ale nie zdarzały się często, gdyż chłopak był oszczędny bardzo. Anetka zazwyczaj szła spać zgłodniała, nim jednak zasnęła, obracała się ciągle na łóżku, nadsłuchając oddechu syna i snując gorączkowe myśli. Gdy jej nie pocałował, jak należy, mówiła sobie:
— Nie kocha mnie!
Serce jej się ściskało, ale zbierała zaraz całą wolę i karciła się:
— Cóż to znowu za pomysł!
Należało zdeptać tę myśl, jakżeby bowiem żyć z nią można! Nie, to nieprawda!... Miałaż obwiniać własne dziecko? Pospiesznie zaczynała wyszukiwać dowody przywiązania Marka i wspominać chwilę pieszczot. Radaby była pod tem wrażeniem wyskoczyć z łóżka i całować go. Ale cicho, sza... nie zbudzę dziecka, za nic! Jakże ślicznie oddycha... Skarbie mój! O, jakież szczęście czeka mnie kiedyś!...
Wobec tego, że chwila bieżąca była nieco chuda, by ją wypełnić, Anetka wytworzyła sobie w przyszłości obraz współżycia z synem, odpowiadający pragnieniom. Koniecznem jej było bożyszcze dla spożytkowania sił przyrodzonych, które w czasach ostatnich na nowo ją dręczyć zaczęły.



Nie była to już owa melancholja, przepojona niepokojem, jaka poprzedziła chorobę dziecka i podczas niej ustała, nie było to już uczucie, że życie chroma i niema ani sił, ani interesu, by je wieść dalej, nie był to już odpływ morza.
Wracała fala przypływu, głosząc swój pochód hukiem bałwanów i zjawami nocnemi. Macierzyństwo zaspokoiło na czas pewien zmysły, a trud fizyczny życia pracy otamował je. Ale w ciemku fale tłukły o skały. Dusza krążąc po serpentynie, dotarła do punktu bliskiego temu, w którym się znajdowała czasu pobytu w Szwajcarji i wiośnie miłosnej z Rogerem Brissot. Był to punkt bliski, ale nie ten sam, bowiem krążąc, posuwamy się w czasie i zejść poniż niego niesposób. Anetka dojrzała, niepokój jej nie miał już czystości dziewiczej, była kobietą, pożądania jej wyostrzyły się, sprecyzowały i wiedziała teraz, dokąd dążą. A jeśli wiedzieć tego nie chciała, to dlatego właśnie, że nie było tu żadnej wątpliwości. Dojrzała zarówno wolą, jak i ciałem i wszystko w niej wzbogaciło się i nabrało namiętnych cech.
Wyhynęły z mroków znane przeraźne demony, nadchodziło burzliwe południe, zaległa parna cisza, grożąca piorunami. Przedtem panowała radość, lub niewinne troski poranka, a chmury płynęły przez jej twarz, nie zatrzymując, się. Teraz zwisły nieruchomo. O ile nie musiała panować nad sobą przy ludziach, lub nie przeszkadzało jej dziecko, zapadała w milczenie, a pomiędzy brwiami miewała poprzeczną brózdę. Spostrzegłszy ten stan, wymykała się niepostrzeżenie, szła do siebie, porządkowała, zaściełała łóżko, przewracała materace, ocierała meble lub okna, a wszystko czyniła z nadmierną żywością, chcąc zgłuszyć buntownicze myśli. Często martwiała w pół gestu, stojąc na krześle, z jakąś szmatką w ręku, lub oparta o uszak okna. W takich chwilach zapominała o wszystkiem, o przeszłości, chwili bieżącej, zmarłych i żywych, a nawet własnem dziecku. Patrzyła, nie widząc, słuchała, nie słysząc, i myślała bez żadnej myśli. Jakiś płomień lśnił w próżni, jakiś żagiel wydymał wichr, czuła mocarne tchnienie w ciele własnem, w którem tak trzeszczały, jak w okręcie maszty. Potem występowały z bezkresu zarysy otoczenia. Z podwórza płynęły znane dźwięki, poznawała śpiewny głos dziecka, ale sen nie ustępował, zmieniał tylko kierunek. Był niby świegot ptaka w letnie popołudnie. O jakąż moc miłości dać możesz, serce, słońcem oblane! Chyba świat brać w ramiona, a ciężki to łup! Świadomość ustawała, Anetka tonęła w jakiejś migotliwej toni, gdzie nie było ni śpiewu, ni głosu dziecka, ni jej samej nawet... tylko potężna wibracja słoneczna.
Budziła się, oparta o okno.
Ale nocą opanowywały ją na nowo napastliwe marzenia, które znikły od urodzenia Marka. Przychodziły w grupach, po trzy, czy cztery i snuły się jedno za drugiem. Anetka staczała się w coraz to nowe, a rano wstawała złamana, przeżywszy dziesięć nocy w ciągu jednej, i nie chciała wspominać tego, o czem śniła.
Otaczający spostrzegli zatroskany wyraz twarzy, nieprzytomne oczy, nie pojmowali tej nagłej zmiany, ale nie troszcząc się tem, przypisywali wszystko przyczynom zewnętrznym i trudnościom materjalnym. Ten okres niepokoju był czasem głębokiej odnowy dla Anetki. Nie oceniała go, jak należało, gdyż cięższy był dla niej od okresu ciąży, a była to także ciąża skrytej duszy. Żywa ta istota tkwi, niby ziarno, w materji, humusie i glinie ludzkiej, gdzie pokolenia zostawiły szczątki swoje. Dobyć ją stamtąd, to zadanie życia. Trzeba poświęcić całe życie, by ją porodzić, a często akuszerką jest śmierć.
Anetka bała się tajemnie owej istoty nieznanej, która, rozdzierając ją w strzępy, wynurzy się kiedyś na świat. Przepojona wstydem, zamykała się czasem bezwiednie sam na sam z ową istotą immanentną i toczyła z nią bój. Powietrze przepełniała elektryczność, wstawały tchnienia, zapadając zpowrotem w bezruch. Anetka czuła to niebezpieczeństwo, mimo, że świadomie usunęła w cień to, co jej przeszkadzało. „W cień“, znaczyło do jej mieszkania, a nie dodaje zgoła otuchy, gdy wiemy, że mieszkanie nasze pełne jest, od dołu do góry, istot, których nie znamy wcale.
— Jestem sama tem wszystkiem! — mówiła sobie. — Ale czegóż to wszystko domaga się ode mnie? Czegóż ja sama żądam od siebie?
Odpowiadała zaraz:
— Nic ci się już nie należy. Masz, co twoje.
Wówczas wola nabierała prężności i miłość kierowała się gwałtownie ku dziecku. Niezbyt pomyślny był ten nawrót macierzyńskiej namiętności. Musiała się skończyć porażką, albowiem była anormalna, przesadna i chorobliwa... (namiętność owa była niemożliwą do ziszczenia próbą skierowania zwrotnicy różnorakich instynktów na drogę obcą im zgoła, a instynkty te omamić się nie dały). Odbiło się to na dziecku, a Marek podniósł otwarty bunt przeciw tego rodzaju zawłaszczeniu. Nie ukrywał już teraz niechęci do matki. Uznał ją za „niemożliwą“ i wypominał jej to w przepojonych gniewem monologach, których na szczęście nie słyszała Anetka. Sylwja podsłuchała go raz i zburczała, śmiejąc się do rozpuku. Marek stał w kącie, przy drzwiach, rozmawiając ze ścianą, wygrażał pięściami i wykrzykiwał: Do zielonej pasji doprowadza mnie ta kobieta!



Kreślimy ustawicznie dzieje życia i zdaje nam się, że je dostrzegamy, gdy tymczasem to jest jeno szata życia wewnętrznego. Te jeno wydarzenia oddziaływają na nie tylko, które sobie samo wybierze, rzec można nawet, które wytworzy, a w wielu wypadkach twierdzenie powyższe jest ścisłą prawdą. W ciągu miesiąca przechodzi koło nas dwadzieścia wydarzeń, a są dla nas bez znaczenia, gdyż nie mamy z niemi co zrobić. Ale jeśli jedno nas dosięże, to można iść o zakład, żeśmy mu oszczędzili pół drogi, idąc naprzeciw. Jeśli wstrząśnienie wyzwala w nas sprężynę, to była ona oczywiście napięta i na wstrząśnienie czekała.
Z końcem roku 1904 zelżało napięcie moralne Anetki, a dokonane w niej zmiany zeszły się niejako z pewnemi wydarzeniami, które zmieniły dużo w jej otoczeniu.
Sylwja postanowiła wyjść zamąż. Miała lat dwadzieścia sześć, naużywała się do syta wolności, teraz zaś zapragnęła spróbować rozkoszy życia rodzinnego. Niespieszno jej było z wyborem. Materjał, z którego uszyty jest kochanek, winien być efektowny, a niekoniecznie trwały, natomiast dobry mąż to sukno pierwszej jakości. Oczywiście, Sylwja chciała również, by jej się podobał, ale różne są rodzaje podobania, a gdy idzie o męża, niema co myśleć o szaleństwach. Sylwja zwróciła się o poradę do rozumu, a także do t. zw. względów społecznych. Przedsiębiorstwo jej kwitło, a firma „Sylwja, suknie i płaszcze damskie“ była w modzie i posiadała liczną klientelę pośród średniego mieszczaństwa, żądającego elegancji i stylu, przy umiarkowanych cenach. Doszła do granic, których o własnych siłach przekroczyć nie mogła. W rozwoju dalszym musiała zespolić się z kimś drugim i przyłączyć do pracowni sukien warsztat krawiecki kostjumów damskich.
Nie mówiąc słowa, rozglądała się za fachowcem, najodpowiedniejszym dla niej, potem wybrała z całą rozwagą, a dokonawszy wyboru, postanowiła wyjść za niego. Miłości także przeznaczyła w tem pewne miejsce, gdyż nie wzięłaby człowieka niemiłego sobie, ale uznała, że miłość przyjdzie potem, jako deser, na pierwszy zaś plan wysunęła interes.
Szczęśliwy wybraniec nazywał się Selve (Leopold), a Sylwja ułożyła zgóry szyld nowej firmy: Selve & Sylwja. Firma jest dla kobiety zawsze sprawą ważną, ale Sylwja nie była tak jednostronna, by na tem jeno poprzestaći wzięła Selve’a, bowiem był partją poważną. Niezbyt już młody bo mu trzydzieści pięć lat minęło, był to, jak powiadają, mężczyzna dość przystojny, to znaczy dość brzydki, ale silnie zbudowany, rudawy, rumiany, zajmował stanowisko pierwszego przykrawacza w słynnej firmie, był doskonałym fachowcem, zarabiał sporo i nie biegał za spódniczkami, Sylwja zasięgnęła informacyj i sprawa została zadecydowaną... oczywiście, w jej głowie narazie, gdyż nie pytała Selve’a o zdanie. Ale zgoda wybrańca była troską drugorzędną, a Sylwja podjęła się ją usunąć.
Selve nie miał zgoła takich zamiarów. Lubił wygody, był przywiązany do swych nawyczek, dobroduszny, pozbawiony wielkich ambicyj, miał dość egoizmu i chciał pozostać bezżennym, to też poprzestawał na drugorzędnem, nieodpowiedzialnem stanowisku u przedstawiciela wielkiej marki, który wiedział, co wart taki jak on człowiek. Ale Sylwja przewróciła za jednym zamachem wszystkie jego plany i zniweczyła mu spokój. Spotkała go raz, to znaczy spowodowała spotkanie na jesiennej wystawie mód, na którą przybyli oboje w celu obejrzenia modeli, które należało puścić w świat. Koło Sylwji kręciło się dużo młodych ludzi, a ona rozdzielała uśmiechy i złośliwostki, odurzając do reszty trzech, czy czterech mocno nią zajętych amatorów, i nie zwracała uwagi na Selve’a. Potem i to właśnie w chwili, kiedy zaczynał im zazdrościć, spostrzegł, że jest jedynym przedmiotem jej łaskawości. Sylwja zwracała się wyłącznie do niego, jakby innych nie widziała wcale. Wzruszyło go to tem więcej, że nagłą zmianę przypisał jeno przymiotom osobistym i za pierwszym atakiem uległ, porzucając wszystkie swe postanowienia.
Wkrótce potem Sylwja poprosiła Anetki, by jej dotrzymała towarzystwa wieczór, po kolacji, kiedy już nikogo nie było w pracowni.
— Proszę o to, — objaśniła — gdyż oczekuję pewnej wizyty.
Anetka zdumiała się.
— Cóż ci po mnie? Czyż go nie możesz przyjąć sama?
Sylwja odparła z powagą:
— Będzie to wyglądało przyzwoiciej.
— Ten atak konwenansu nastąpił, zda mi się, dość późno!
— Lepiej późno, niż nigdy! powiedziała nieco urażona.
— Gadasz głupstwa! Powiedz to komu innemu!
— Zaraz to zrobię.
Anetka pogroziła jej.
— A więc rzecz poważna? Któż to jest?
— Właśnie przyszedł.
Selve zadzwonił w tej chwili. Wszedł i doznał niejakiego rozczarowania, nie zastając Sylwji samej. Ale zrobił dobrą minę, jak człowiek kultury. Tylko nie był w stanie ukazać się z najlepszej strony, będąc sam z dwoma kumoszeczkami, dość niepokojącemi i to zostającemi widocznie w porozumieniu. Śledzony przez dwie pary oczu, powiedziawszy kilka dość ciężkich komplementów Anetce, zaczął się rozwodzić nad zawodem i swem życiem pracowitem. Anetka, powodowana miłosierdziem, zadawała mu pytania z miną zainteresowaną. Napełniło go to zaufaniem, jął zwierzać się z trudności zawodu, jego cech ujemnych i sukcesów, nie pomijając sposobności uwydatnienia swych zalet. Zdawał się prosty, serdeczny, skromny i grał w otwarte karty. Roztropniejsza Sylwja patrzyła narazie w karty partnera. Anetka, usunięta rychło na drugi plan, przyglądała się grze, zdziwiona nietyle zręcznością siostry, co skromnością jej wyboru. Sylwja znalazłaby z łatwością partję o wiele świetniejszą, ale nie chciała tego, niedowierzając mężczyznom zbyt pięknym i wybitnym. Nie wzięłaby też oczywiście dandysa, ni głupca. Poruszała się... in medio. Wolała zdolnego przykrawacza, niż właściciela. Wiedziała, że w małżeństwie obie strony chcą brać i dawać, jest to kwestja popytu i podaży. Chciała zostać panią u siebie, czegóż atoli chciał on? Ach, ten biedny chłopiec chciał, by go kochano dla niego samego, dla pięknych jego oczu, ale wiedział, dobrze, iż jest to niemożliwe, gdyż daleko mu było do piękności i osobistego uroku. Miał atoli tę słabostkę, że pragnął małżeństwa z miłości... rzecz to śmieszna... nieprawdaż? Sam wzruszał ramionami, gdyż nie był wcale naiwny, a jako sceptyczny Francuz, znał życie i kobiety. Niestety, pożądania serca są silne... dziwnie silne! Czemużby go któraś pokochać nie miała? Wszakże wart był tyle co inni!... Z tego też powodu był naprzemian skromny i nudny niemal, a ciągle śledził niezręcznie sytuację, pytając wielkiemi, niebieskiemi oczyma:
— Kochaszże mnie?...
Sylwja robiła minki słodkie... niby tak... niby nie... wiedząc, że niepewność podsyca miłość.
Gdy się znalazły same, powiedziała Anetka:
— Nie igraj z nim zbytnio.
— Czemużby nie? — odparła Sylwja, przeglądając się w zwierciadle. — Rzecz warta trudu.
— Więc to sprawa poważna?
— Zupełnie poważna.
— Nie wyobrażam sobie ciebie żoną.
— Zobaczysz mnie jeszcze kilka razy w tej roli.
— Nie lubię żartów na ten temat!
— Na jakiż więc temat żartować...? Jesteś czemś w rodzaju Armji Zbawienia... czy pani Booth (wymawiała: Botte)... No, nie marszcz czoła! Nie porzucę tej potrawy przed skosztowaniem. Chcę małżeństwa na stałe, gdyby jednak minęło prędko, przystanę i na to.
— Nie boję się o ciebie! — powiedziała Anetka.
— Doprawdy? A więc o niego? Dziękuję! Zajął cię, widzę!
— Nie wart on ciebie, Sylwjo, ale nie chciałabym, by ten poczciwy człowiek cierpiał z twego powodu.
Sylwja uśmiechnęła się, pokazując do lustra zęby:
— By cierpiał, powiadasz? Każdy zadaje drugiemu cierpienie, to rzecz błaha! Będzie cierpiał, ręczę ci za to... Biedaczek... chciałabym być na jego miejscu. Nie troszcz się, droga moja, o niego! Czy sądzisz, że nie wiem, ile wart mój Adonis? Niema w nim wiele świetności, ale zato pełną posiada wagę. Znam się na tem, ale nie powiem mu tego, gdyż psując mężczyzn, daje się im przewagę nad sobą. Zdaję sobie z wszystkiego sprawę i żadne z nas nie poniesie krzywdy. Trochę go podręczę (dobrze mu zrobi, gdy nieco schudnie), ale tortury nie przeciągnę ponad potrzebę. Oczywiście, muszę też dostać, co mi się należy, inaczej bowiem uznam za swój święty obowiązek odpłacić mu z nawiązką. A płacę zawsze gotówką, jako dobry kupiec, który obdziera klientów na tyle tylko, by wyżyć jako tako. Niechże tedy nie usiłuje łapać mnie za czub, bo źle na tem wyjdzie i to jak jeszcze!
— Straszna rzecz! — zawołała Anetka. — Ta dziewczyna nie umie mówić serjo!
— Życie byłoby wprost nieznośne, gdyby się mówiło serjo o poważnych sprawach!
Leopold ponowił wkrótce odwiedziny, a Sylwja nie pozwoliła mu długo usychać z tęsknoty. Zbadała pozycję nieprzyjaciela, przeliczyła skryte poza szańcami zapasy broni i aprowizacji, a potem wystąpiła do boju i w okamgnieniu przeprowadziła co chciała. Do ostatniej chwili Leopold zachował złudzenie, że sam powziął myśl założenia wielkiej firmy krawieckiej pod godłem „Selve & Sylwja“.
Termin ślubu oznaczono na połowę stycznia, kiedy robota ustaje potrochu, a tygodnie poprzedzające ten czas były okresem wielkiego rozradowania dla pracowni, Leopold raczył całą bandę, lub zabierał ją do teatru, czy kina. Wszystkich ogarnęła chęć śmiechu i wesołości. Zdawało się, że małżeństwo jednej z członkiń przedsiębiorstwa wprowadza je do całego domu. Każda z dziewcząt witała mile gościa, szepcząc mu:
— Pamiętaj! Następnym razem na mnie kolej!
Anetka uległa także ogólnej wesołości. Miast odczuwać tem więcej omyłkę życiową, poznała, że troski jej były właściwie błahostką. Ześlizgnęły się po jej lędźwiach, jak koszula. Strapienie nie trzyma się młodego ciała! Mimo to jednak, samo owo małżeństwo nie radowało jej, gdyż oddalało od niej umiłowaną siostrę, a przytem pewną melancholją napełniał ją fakt, że ta piękna dziewczyna oddaje się człowiekowi, będącemu potrosze prostakiem, Anetka marzyła dla Sylwji o czemś innem. Ale nacóż się przydają drugim nasze marzenia? Chcą być szczęśliwi na swój, nie zaś nasz sposób i mają rację...
Sylwja była zadowolona. Przywiązanie Leopolda i podziw jego schlebiały jej dumie, a nawet wprawiały w drganie serce i, jak to powiedziała siostrze, oceniała doskonale silny charakter swego wybrańca. Spodziewała się dostać towarzysza solidnego i nie krępującego, co ceniła, mimo że nie miała zamiaru korzystać z wolności (któż to zresztą może przewidzieć!), i zapewniła się, że nie zażąda zbyt ścisłego rachunku z tego, co było. Leopold nie pragnął poznać przeszłości Sylwji, ufał jej, a to mu miała za dobre. Doświadczcnie życiowe nie zostawiło Leopoldowi wielu złudzeń, a także nie uczyniło go niezłomnym, nauczył się zasady serdecznego egoizmu, który, łącząc ludzi sceptycznych, a miłych sobie wzajem, nie wymaga od drugich tego, czego im samemu dać nie może.
Sylwja czuła się w gruncie rzeczy dużo bliższą Leopoldowi, niż Anetce. Kochała ją więcej, ale gdyby Anetka była mężczyzną, (powiedziała jej to nawet ze śmiechem), nigdyby za nią nie wyszła! O nie, sprawa przybrałaby zły obrót!...
Selve dawał jej pewność zupełną i ta okoliczność sprawiła, że nie myślała o nim, ale o weselu, sukni, jaką sobie uszyje, przyszłem gospodarstwie i wielkich planach komercjalnych. Rada temu była i czuła pełne zadowolenie.



Ślub odbył się pewnego, słonecznego dnia zimowego.
Selve zabrał potem wszystkich do lasku Vincennes, gdzie się bawiono wesoło, a Anetkę porwał też nastrój ogólny. Dawniej raziłaby ją niezawodnie hałaśliwość tych, nieco prostackich rozrywek, teraz jednak śmiała się wraz z dzielnymi chłopakami i dziewczętami, świętującymi rzadko w ciągu pracowitego życia swego. Wzięła udział w zabawie i zachwycała wszystkich zapałem swym. Dziwiło nawet Sylwję to szczere rozradowanie siostry, zazwyczaj chłodnej i wzgardliwej. Grała w ciuciubabkę, z chustką na oczach, zarumieniona, z otwartemi ustami, roześmiana, wnosząc głowę i rozpościerając ramiona, jak skrzydła, stąpając szerokiemi krokami, potykając się i śmiejąc w głos... Któż posiądzie namiętne ciało tej dziewczyny, ślepej w tej chwili? Kogo ona weźmie? Nie jeden tak pytał, patrząc na Anetkę. Lecz ona myślała jeno o grze samej. W cóż się obróciły wczorajsze, ciążące jej troski, gdzie znikła mina ponura, odęta, nieprzytomna? Wszystko znikło, a Sylwja przypisywała to sobie, że zdołała rozruszać siostrę i radowała się wielce. Ale Anetka wiedziała, że powód tkwi gdzieindziej. Nie dlatego się śmiała, że wesele ulżyło jej troskom, ale przeciwnie ulga w troskach umożliwiła jej śmiać się na weselu...
Cóż się tedy stało? Dziwna owa rzecz nie była dziełem jednego dnia, mimo, że dnia jednego wyszła na jaw.
Przed paru tygodniami siedziała pewnego niedzielnego ranka, napoły rozebrana, przed gotowalnią. Miała dziś czas ubrać się, jak należy, gdy w dni powszednie wcześnie wychodziła z domu. Czuła znużenie całego tygodnia pracy. Dziecko, wstawszy przed chwilą, wyślizgnęło się do ciotki, Marka zainteresowało wielce wesele, a Sylwja radowała się nieustannie refleksjami malca, który je wypowiadał tonem człowieka doświadczonego. Chcąc się przypodobać Sylwji, Leopold pieścił Marka, jakby był pieskiem żony, a dumny z tego malec, czując swą wagę, przesiadywał ciągle na dole i niechętnie jeno wracał do matki. Napełniało to Anetkę goryczą, tej jednak niedzieli znużenie wzięło górę nad troską, a nawet doznawała czegoś w rodzaju ulgi. Wzdychała jednak z nawyku. Rozkoszowała się dziś owem znużeniem i możnością spoczynku przez cały długi dzień. O Boże, jakże miło nie ruszać się wcale! Niedziela! Dawniej Anetka nie miała pojęcia, co znaczy niedziela!
Jest się znużoną! Ach, jakże miło siedzieć bez ruchu. Spałby człowiek, zda się, tysiąc lat... A nawet siedząc niewygodnie, nie chce się uczynić poruszenia dla przybrania innej pozycji. Jest w tem dziwny urok, którego płoszyć szkoda. Tedy cicho, sza... nie trzeba się ruszać! Jakże dobrze!...
Spoglądała przez okno na dym, ulatujący z komina piekarza. Porwany wiatrem, zataczał kręgi, wesołe woluty, rozlewał się szerokim kręgiem i biegł tanecznie po szafirze nieba. Oczy Anetki śmiały się, a myśli jej tańczyły także po roztoczy powietrza, zakreślając szaleńcze arabeski. Ciężar ziemi ześlizgnął się cały w dół, umysł jej czuł się nagim w wietrze i słońcu. Nuciła półgłosem... I nagle ujrzała rozwarte w zachwycie oczy młodzieńca, który na nią spoglądał minionego dnia w omnibusie. Nie znała go i nie było nadziei zobaczyć go kiedykolwiek jeszcze. Ale to spojrzenie, pochwycone znagła, za obrotem głowy (gdy sądził, że go nie widzi), świadczyło tak naiwnie o niepowściągnionej skłonności, że zostawiło jej w sercu rzeźwe rozradowanie... Udawała, iż nie zna przyczyny. Ale zwierciadło odbijało jej uśmiech i patrzyła teraz na siebie oczyma człowieka, który ją kiedyś pokocha... Gdzież się podziały troski? Słyszała kędyś w dali, bardzo daleko ich grzmienia, dolatujące zrzadka.
— Dość tego! Niema celu! Trzeba mieć rozum!
Nie było w tem nic nowego, Anetka powtarzała sobie nieraz te słowa, nowość polegała jeno na tem, że uczyniła im zadość! Nie sprawił owej przemiany rozum, bo jest to dobry doradca, ale doradca nie bywa nigdy wykonawcą, zaś serce może ulec jeno racji serca.
Nie zbrakło teraz owej racji Anetce. Zgodziła się przyznać, że dotychczasowe jej wymagania macierzyńskie były pozbawione sensu. Jeśli zaś to nastąpiło, to dlatego, że zmartwychwstały inne pożądania, dotąd tłumione. Nie mogła, ani też nie chciała przeczyć, a raz dawszy to milczące przyzwolenie, uczuła się oswobodzoną. Zbudzony głos młodości powiedział:
— Nic jeszcze nie jest stracone. Masz prawo do szczęścia! Życie twoje zaczyna się dopiero...
Świat cały ożył, wszystko zaczęło pachnieć, a nawet podczas dni chmurnych przebłyskiwało raz po raz słońce. Anetka nie tworzyła żadnych planów na jutro. Oddała się odzyskanemu szczęściu przyszłości, nie badając jakiem będzie... Tak... była w istocie młoda, jak młode lato, i miała przed sobą całe jeszcze, długie życie... Nigdy tego dość być nie może!



Nastała w lutym wczesna wiosna, tak urocza w Paryżu. Była ona jeszcze raczej w niebie i sercach, a wszystko lśniło czystem światłem i kraśniało radością, niby zbudzone dziecko. Zaczęły się piękne dni roku, zanim jeszcze nadleciały ptaki, słychać było, iż wracają, podobnie jak z wysokiej wieży, sterczącej w jasne niebo, widać chmary jaskółek, przepływających na skrzydłach morze. Świegot ich słyszymy sercem...
Jak każda istota zdrowa, kochała Anetka wiosnę i utożsamiając się z nią, czerpała z jej zapasów tajemnych. Żyła uniesieniem odnowy.
Chodziła szczęśliwa, że chodzić może, radowała ją też praca, po której wracała, przynosząc do domowego ogniska mocne zmęczenie i doskonały apetyt. Zaczęły ją na nowo interesować sprawy ducha, książki i muzyka, zaniedbane od lat czterech, a czasem biegła nawet o późnym wieczorze na drugi koniec miasta, by skorzystać z biletu na koncert. Zazdrościła jej teraz ożywienia Sylwja, niezadowolona z zaczynającej się ciąży.
Podczas tych wieczornych przechadzek czuła nieraz, że ktoś za nią idzie. Zrazu nie dostrzegała tego, roztargniona, marząca, ale po chwili przerywała monolog pod wrażeniem, że ktoś się czepia jej obcasów. Budziła się, oglądała z zaciekawieniem na to coś szeptające, potem zaś wzruszała ramionami, albo krzywiła się i ruszała żwawo przed się, rzuciwszy napastnikowi:
— Stary cymbał!
Ten stary cymbał bywał zazwyczaj młodym, a Anetka myślała:
— Za dwanaście lat Marek mógłby zrobić to samo.
Przystawała oburzona, fałszywy Marek musiał znieść gromowe spojrzenie, skierowane do innego winowajcy, i zmykał spiesznie. A oczy Anetki rozjaśniał zaraz śmiech. Bawiła ją mimo wszystko myśl, że mogłaby zobaczyć w tej roli Marka, rosłego, ślicznego chłopca swego. Schlebiało to miłości macierzyńskiej, ale, oczywiście, czyniła sobie z tego powodu wyrzuty. Nie... raczej Markowi dawała reprymendę.
— Bezwstydniku! — wołała. — Wytargam cię za uszy, gdy wrócę.
I czyniła to naprawdę.
Bawiły ją te drobne przygody... zwłaszcza z początku... nie wiedziała, co później nastąpi.
— Do licha! Czyż nie można już chodzić spokojnie ulicami? Czyż zaraz ma ktoś kobietę podejrzewać o miłosne zachcianki, jeśli patrzy w prawo i lewo, tak sobie, poprostu z uciechy, i śmieje się, idąc w swoją stronę? Ach, miłość...znam ją i napatrzyłam się jej dość. Ci głupcy sądzą, że obejść się bez nich nie można! Nie przypuszczają, by bez nich istnieć mogło szczęście, by można się czuć szczęśliwą poprostu dlatego, że pogoda, że się jest młodą, że nie brak tego co najkonieczniejsze!... Niechże sobie myślą, co im się podoba... nic mi do nich!... Wszakże nie spojrzałam nigdy na żadnego!
Spozierała jednak, a będąc w stanie błogosławionym (to znaczy w stanie wesela i wolności), nie idealizowała ich wcale. O, nie! Dziwiło ją nawet, że można zakochać się w mężczyźnie. Niezbyt to piękne zwierzątko! Trzeba chyba całkiem stracić głowę, by się wydał ponętnym? Córka Rivière’a, prawowita Francuzka, mocnego klasycznego gatunku, która czytywała Rabelaisa i Moliera, powtarzała słowa Doryny, skierowane do Tartufa.
Drwiąc nibyto z miłości (ach, cóż za kłamstwo!), prowokowała ją i nosiła ją w sercu swojem, robiąc przytem minę zaspanej i chytrej jednocześnie. Drobne te utarczki poprzedziły właściwy atak. Nadciągał nieprzyjaciel... kochanek!...

Jakże było jednak można przypuszczać? Każdy inny, mniejsza z tem! Ale on? To chyba żart!
Juljan Dumont liczył tyle lat mniej więcej co Anetka, to jest około trzydziestu. Średniego był wzrostu, trochę za barczysty, o smutnym nieco wyrazie twarzy, któraby była nawet niemiła, gdyby nie oczy dość piękne, ciemne, słodkie, poważne, a korne i pieszczotliwe, gdy zostały przyswojone. Czoło miał kościste, ze zmarszczką pośrodku, nos duży, policzki wydatne, krótką, czarną brodę, usta przyjemne, skryte pod wąsem, za długim nieco (krył jakby z rozmysłem to, co miał najładniejszego). Cera Juljana była matowa, żółtawa, niby stara kość słoniowa, jak to bywa u człowieka żyjącego więcej książkami, niż słońcem. Nie brak było inteligencji ni dobroci jego twarzy, trochę ponurej, skupionej w sobie, nie wyrzeźbionej dotąd dłutem namiętności. Całokształt dawał wrażenie niepewności i zniechęcenia.
Był naiwniejszy i świeższy od Anetki, która zachowała też dużo tych cech. Mimo doświadczenia, raczej krótkiego i gwałtownego, jak gruntownego, Anetka niewiele wiedziała o miłości. Poznała ją, coprawda, odziedziczoną po ojcu intuicją, a także rozmowy z Sylwją dostarczyły jej materjału obfitszego może, niż zasoby królowej Nawary, ale niewiele korzystamy zazwyczaj z lekcji, której serce nie przestudjowała kosztem własnym. Napotykając w życiu to, cośmy wyczytali, nie poznajemy się na tem zgoła. Uświadomiona Anetka miała jeszcze duże braki, Juljan zaś był zupełnym nieukiem.
Żył poza miłością. Unikamy zwłaszcza we Francji wspominania o tego rodzaju niewiniątkach. Pobudza to do żartów łatwych, a mimo inteligencji poruszamy się ciągle w tych samych formach. Dużo jednak istnieje takich „niewiniątek“. Sprawiają to skrupuły religijne, lub purytanizm moralny, albo wreszcie wrodzona, często chorobliwa nieśmiałość, najczęściej zaś ciężka praca, pochłaniająca czas młodości, życie w biedzie i wysiłek codzienny. Uniemożliwia to miłość w znaczeniu powszedniem, a napełnia poszanowaniem dla miłości przyszłej, która przyjdzie kiedyś (lub też nie przyjdzie). Dodatkowo odgrywa tu rolę chłód krwi i powolność północna dojrzewania serca, która zresztą nie prejudykuje przyszłej namiętności, ale raczej nasila ją, gromadzi i magazynuje. Liczni są tacy ludzie, których istnienia nie domyśla się nawet młodość szczęśliwa i bujna. Chodzą oni z pustemi rękami i żyją na uboczu. Juljan znał życie niemal wyłącznie o tyle, o ile nad niem rozmyślał.
Pochodził z rodziny mieszczańskiej, biednej, pracowitej, składającej się jeno z ojca i matki. Ojciec, profesor szkół niższych, zapracował się, matka poświęciła wszystko synowi, syn zaś poświęcił wszystko matce. 108 Byli katolikami wierzącymi i praktującymi, o poglądach liberalnych, wiedli życie pracowite, jednostajne, ożywione surowo jeno świadomością czystego sumienia i pewnemi nawyknieniami. Nie interesowała ich polityka, a mierziła wszelka akcja publiczna, żyli w kulcie życia ukrytego, wnętrznego, domowego. Juljan, była to dusza nawskroś uczciwa, skromna i znająca wartość cnót cichych, a silnych. W sercu zaś jego kwitła poezja.
Był profesorem w jednem z liceów. Poznał Anetkę ongiś na uniwersytecie, gdy miał dwadzieścia lat i pociągnęła go zaraz od pierwszej chwili. Ale była bogata, przyjmowano ją w świecie, promieniowała młodością, przepełniał ją szczęsny egoizm, to też jako niedosiężna onieśmielała Juljana. Rezolutniejsi koledzy zajęli przy niej miejsce, któregoby może pragnął. Zazdrościł im, ale nie śmiał współzawodniczyć, uważając się za niższego, brzydkiego, niezdarnego, źle ubranego. Sądził, że się źle wyraża i daje fałszywe wyobrażenie o swej inteligencji, oraz szczerości. Paraliżowało go poczucie, iż nie posiada fizycznego wdzięku i to tem więcej, że odczuwał piękno, a uroda Anetki napełniała go cichem wzruszeniem. Była w jego oczach piękną. Nie posiadał śmiałości sądów, jak koledzy, którzy, emablując ją, jednocześnie poufale oceniali jej wdzięki jak i braki, a więc krzaczaste brwi, wypukłe oczy i krótki nos. Nie dostrzegał szczegółów, ale on jeden z pośród wszystkich ujmował harmonję całości i pojmował ją, wiedział bowiem, że każda forma jest wyrazem wnętrznej treści. Inni poprzestawali na znakach zewnętrznych. Nie oddzielał jej oczu, czoła i gęstych brwi od siły charakteru i umysłu. Patrzył zdala i sumarycznie, a widział lepiej, niźli potem, gdy, zbliżywszy się, zapragnął ją poznać. Był jednym z ludzi, którzy posiadając genjusz, potykają się za każdym krokiem.
Spotkali się po dziesięciu blisko latach pewnego ranka w sali bibljotecznej Św. Genowefy. Podniósłszy głowę z nad książki, spostrzegł Juljan po przeciwnej stronie stołu zaczytaną Anetkę. Miała na ciemnych włosach futrzaną czapeczkę, a płaszcz odrzuciła z piersi. Nadchodziła już Wielkanoc, ale zimno było jeszcze, a przez wielkie okna sali płynęło lodowate tchnienie. Juljan siedział z podniesionym kołnierzem, ona jednak miała szyję odkrytą. Przybrała pozycję, w jakiej ją widywał dawniej, oparta łokciem o stół, policzek złożyła na wierzchu ręki, pochyliła czoło, namarszczyła brwi i, wodząc oczyma po stronnicach, gryzła koniec ołówka. Uczuł wzruszenie z przed lat dziesięciu, ale mu nie postało w głowie, by wstać i zagadnąć ją.
Anetka czytała z wielkim zapałem, jak czyniła zresztą wszystko, ale umysł jej ścigał zawsze kilka myśli naraz. To, co czerpała z książki, jawiło się w licznej świcie obrazów postronnych, luźnie jeno związanych z tematem. Odpędzała je, ale wracały ciągle niedyskretnie. Najinteligentniejsza kobieta nie zapomina, czytając, nigdy o samej sobie, prąd wnętrzny jest w niej zbyt silny. Anetka przerwała na moment, by otworzyć szluzy temu prądowi.
Rozglądając się nieco mglistem spojrzeniem wokoło, ujrzała zapatrzonego w nią Juljana. Zrazu wydało jej się, że jest to jeno fragment owej świty obrazów wnętrznych, ale zaraz stanęła twardo wśród jawy, jak to czyniła rano, podnosząc głowę z poduszek. Wstała uradowana, podała mu przez stół rękę.
Przysiadł się do niej zmieszany i zaczęli rozmawiać. Oszołomiony niespodzianem szczęściem, mówił niewiele, ale zato paplała Anetka. Rada była zmartwychwstałej przeszłości, w której Juljan stanowił, coprawda, ogniwo zupełnie banalne i bardzo dalekie. Farandola pobiegła swoją drogą, on zaś został. Ale roześmiane oczy Anetki mówiły, że go pamięta, to też, skutkiem onieśmielenia nie wiedział, co mówi. Starał się niezręcznie taić wrażenie, jakie odniósł. Była mu teraz piękniejszą jeszcze niż ongiś, ale zarazem bliższą, bardziej ludzką... zgoła nową. Nie wiedział, czemu tak jest, nie wiedział nic, żył na uboczu, a plotki paryskie nie docierały do niego. Spytał, czy zawsze jeszcze mieszka przy Quai de Boulogne.
— Jakto? — zawołała. — Nie wiesz pan? Oddawna wyrzucono mnie stamtąd.
Nie rozumiał, więc wyjaśniła mu pokrótce, wesoło, że straciła majątek przez zaniedbanie własnych interesów.
— Dobrze się stało! — zakończyła, potem zaś jęła mówić o czemś innem, nie wspominając słowem o swem życiu. Nie chciała się kryć, ale te sprawy nie obchodziły nikogo. Przyznałaby się, oczywiście, gdyby nastawał i pytał. Ale nie śmiał tego uczynić... a w głowie mu huczała tylko jedna jeno myśl, że jest uboga, jak on uboga. I powiał zaraz wiatr nadziei.
Chcąc to ukryć, pochylił się z miną koleżeńską nad broszurą, którą czytać przestała.
— Co pani czyta?
Zaczął przeglądać stertę miesięczników.
— Pragnę odzyskać czas stracony, a to rzecz trudna. Od lat pięciu zarabiam na życie, daję lekcje i brak mi czasu. Korzystając ze świąt wielkanocnych i wolności, pochłaniam bibułę podwójnemi kęsami! Ot widzisz pan. Ale podołać trudno, tyle jest do zrobienia, mnóstwo rzeczy wyszło tymczasem i wszędzie są odnośniki do dzieł, których nie znam! Miły Boże, jakże to wszystko pędzi szybko!... Ale dogonię! Przysięgam, nie zostanę w tyle pośród drogi, jak maruder. Śliczne tam są rzeczy... koniecznie je zobaczyć muszę...
Juljan poił się jej słowami. Z wszystkiego zapamiętał tylko, że pracuje z wysiłkiem na życie i śmieje się... Rosła w jego podziwie, sięgając szczytów, niedostępnych Anetce dawnej. Porywała go, dając mu radość, jakiej nie miał w sobie.
Wyszli razem. Dumny z towarzystwa tak pięknej kobiety, pojąć nie mógł, że o nim pamiętała. Dawniej, ledwo raczyła zauważyć jego obecność, teraz jednak... o dziwo... cytowała różne drobne dotyczące go fakty! Zapytała o matkę. Wzruszyła go tem tak dalece, że porzucając nieśmiałość, zaczął opowiadać o sobie. Ale stękał, a słowa były jakby z lodu. Anetka słuchała z uprzejmą ironją, gotowa podpowiadać. Zaczynał dopiero odzyskiwać pewność siebie, gdy nagle podała mu rękę na pożegnanie. Ledwie zdążył spytać, kiedy wróci do bibljoteki, i rozradować się zapowiedzią, że przyjdzie nazajutrz.
Wrócił zmieszany, zawstydzony, obiecując sobie wszystko naprawić dnia następnego. Dziś pragnął jeno marzyć o tym cudzie przyjaźni. Anetka, którą nudziło środowisko Sylwji, rada była, ze swej strony, towarzyszowi z lat działalności intelektualnej. Nie był zbyt ożywiony... ach, istny sopel lodu!
Nazajutrz nie zmieniła także poglądu. Juljan odtajał dopiero w domu. Póki miał przed sobą Anetkę, brał zamróz w objęcia. Martwiło go to wielce, gdyż go miał dużo do powiedzenia (przygotowywał się do rozmowy jak do wykładu), zaś w jej obecności nie zostawało nic z wewnętrznego monologu, tyle razy odgrzewanego. Doznawał znudzenia, słysząc sam siebie. Równowagę odzyskiwał dopiero na terenie nauki, gdy nie szło o niego osobiście. Tutaj był ścisły, jasny, a nawet ożywiony, a Anetce to wystarczało zupełnie. Chciwa wiedzy, zasypywała go pytaniami, które go bawiły inteligencją, błyskotliwem, szybkiem, często fałszywem odgadywaniem, ale dążącemi tam, gdzie je chciał (często jednem słowem) zawieść... Upajała go ta twarz uważna, o wtopionych weń, by chwycić prędzej myśl, oczach, które nagle rozbłyskały... Zrozumiała! Radował się niewymownie wspólnotą myśli, słońcem niewidzialnem, oświetlającem niesiężne perspektywy i drogi nowe, któremi kroczyli razem, a na których był jej przewodnikiem. Rozkosz niewysłowioną dawały takie rozmowy, wiedzione w pełnej skupienia bibljotece, w kościele ducha.
Rozkoszą było to Juljanowi, ale nie sąsiadom, albowiem zapominając o ich obecności, mówili głośno. Anetka dawała znak ostrzegawczy, wychodziła, a on z nią. Ale straciwszy z przed oczu stół z książkami, stawał się w ulicy na nowo impotentem z dnia poprzedniego. Daremnie go pobudzała! Niezdolny opuścić jej, chciał ją odprowadzić aż do bramy, ale ględził, stękał, czasem nawet przez niezdarstwo wybuchał i stawał się niegrzeczny, tak dalece, że Anetka, zrażona potrosze, zadawała sobie pytanie:
— Gdzieby go tu zostawić?
Juljan zauważył zmarszczkę ironji w kącie zamkniętych ust Anetki. Przystanął nagle i powiedział tonem poirytowania:
— O, przepraszam... nudzę panią! Tak, tak, LATO. wiem to dobrze. Nie umiem mówić, odwykłem w samotności. Matka moja jest dobra, bardzo dobra, ale nie mogę się z nią dzielić myślami, gdyż wiele z nich niepokoiłoby ją i nie zrozumiałaby. Nie znalazłem nikogo, ktoby się niemi zajął... Nie marzę o tem nawet... Pani byłaś łaskawą słuchać z pobłażaniem. Posunęłem się aż do powiedzenia... nie, to niemożliwe. Tego powiedzieć niesposób, trzeba zachować dla samego siebie... Nie zajmie nikogo i nie jest to po męsku... Trzeba żyć i milczeć... Racz pani przebaczyć, że znudziłem.
Wzruszył Anetkę gorący ton tych słów, skromnych, a smutnych i dumnych jednocześnie. Odczuła pod powłoką chłodu dużo rozczarowań i poranionej wrażliwości. Pod wpływem porywu serca, któremu się nigdy nie broniła, uczuła dla Juljana pełne życzliwości politowanie i powiedziała gorąco:
— Nie, nie żałuj pan! Dziękuję bardzo, dobrze się stało, żeś pan mówił (poprawiła się bez złośliwości, ale tonem żartobliwym) ...żeś pan spróbował mówić. To rzecz nie łatwa, jeśli się odwyknie. Rada jestem nawet, żeś pan nie wprawny w mówieniu... wszyscy tak bardzo są wprawni...! Ale mam nadzieję, że pana przyzwyczaję. Dobrze? Nie masz pan i tak z kim mówić...
Juljan nie był w stanie odpowiedzieć, skutkiem wzruszenia, ale podziękował spojrzeniem wdzięcznem, choć jeszcze przestraszonem. Mimo, że minęła godzina powrotu, Anetka zawróciła, by z nim pospacerować jeszcze trochę, i mówiła doń tonem przyjacielskim i macierzyńskim, który mu był niby chłodna dłoń na bolącem czole. O tak, bardzo był udręczony ten stary chłopiec i należało postępować z nim łagodnie. Nabierał teraz życia... a jednak koniecznie musiała wracać. Anetka zaproponowała, by się widywali od czasu do czasu i przyznali, że te same rozmowy, które wiedli w bibljotece, możnaby toczyć w Luksemburgu, albo...
— Czemuż nie u mnie, w domu?
Anetka zaprosiła go na jedną z najbliższych niedziel, potem zaś uciekła, nie czekając odpowiedzi.
Ach, jakżeby mówił świetnie teraz, kiedy jej już nie było! Uprzytomnił sobie całą scenę i delektował się dobrocią Anetki. I nagle człowiek ten, zrównoważony umysłowo, utracił miarę w sprawach serca, a dawna myśl, że uczucia jego skazane są na bezwzajemność, ustąpiła miejsca innej, która mu szepnęła:
— A może...



Anetka nie domyślała się wcale przejść duchowych Juljana. Człowiek ten, pozbawiony zgoła wdzięku, chronił ją, jak sądziła, swym wyglądem zewnętrznym od uczucia miłości, a ta sama okoliczność winna była chronić również jego samego. Ceniła go i żałowała, a skutkiem tego był jej sympatyczny, co wzmacniało jeszcze poczucie, że może nań dobrze oddziaływać. Nigdyby atoli nie podejrzewała, że może mu, podobnie jak i sobie, niedowierzać.
Zapomniała całkiem o zaproszeniu, ale przywiódł jej to sam na pamięć zaraz następnej niedzieli, a Anetka przyjęła go zdumiona, ale ze szczerą radością. Juljan przygotowywał się przez cały tydzień na tę chwilę i nie dostrzegł zdumienia, ale samą jeno radość. To go rozpromieniło zupełnie. Deszcz padał, Anetka nie miała zamiaru wyjść po południu, że zaś nie oczekiwała gości, była w negliżu, a mieszkanie również wiele zostawiało do życzenia. Malec narobił swoim zwyczajem nieporządku, a mimo zamiłowania ładu, Anetka nie mogła nadążyć ze sprzątaniem. Juljan uznał ten „miły nieład“ wprawdzie nie za „dzieło sztuki“, ale dowód poufałości w stosunku Anetki do siebie. Zabiło mu serce, ale pragnąc się dziś pokazać ze strony korzystnej, udawał pewnego siebie, z czem mu nie było wcale do twarzy. Niezadowolona, że ją zastał wśród tego chaosu, wzięła mu za złe ten brak szacunku, zlodowaciała też, a za moment pycha Juljana leżała w gruzach. Siedzieli teraz sztywni oboje, jedno bowiem mówić nie śmiało, drugie zaś czekało z miną dumną i wzgardliwą...
— Nie sądź, niezdaro, że ci będę dziś pomagała! — błysło Anetce przez myśl.
Zaraz jednak dostrzegła komiczną stronę sytuacji, a spojrzawszy z pod oka na żałosną minę zdobywcy, roześmiała się w głos. To jej przywróciło swobodę i przybrała ton koleżeński. Juljan nie zrozumiał, ale także stał się naturalny i zaczęli rozmawiać po przyjacielsku.
Anetka opowiedziała mu, jak ciężko pracuje, i wyspowiadali się sobie wzajem, że nie byli stworzeni do swego zawodu. Juljan miał wielkie zamiłowanie dla gałęzi wiedzy, którą wykładał, niestety jednak...
— Uczniowie nie mogą pojąć! Siedzą zaspani, mrugając przygasłemi oczyma. U niektórych tylko widać błysk myśli, reszta to masa ciężka, znudzona, którą można tylko poruszyć na moment (i to nie zawsze), a zaraz wraca do martwoty stawu. Cóż zeń można wyłowić? Zresztą biedni chłopcy nie winni temu wcale. Są ofiarami demokratycznej manji, by wszyscy równo wchłaniali daną ilość wiedzy i to przed wiekiem normalnym, kiedy zaczyna się rozumieć. Potem następują egzaminy, czyli konkursy gospodarcze, gdzie się waży skrupulatnie produkty, które każdy co prędzej zwymiotuje, zachowując na całe życie wstręt do nauki.
— Lubię dzieci, — odparła ze śmiechem Anetka — nawet najniewdzięczniejsze i żadne mi nie jest obojętne. Radabym je wszystkie poznać i porwać za sobą. Ale trzeba się ograniczać... nieprawdaż? Wystarczy jedno...
Pokazała pokój w nieładzie, on jednak nie zrozumiał i uśmiechnął się głupkowato.
— Szkoda... Czasem tak mi się podoba jakieś dziecko, że radabym je skraść. A podobają mi się wszystkie. W najbrzydszych nawet jest jakaś szczerość, jakiś bezmiar nadziei. Nic z tem jednak począć nie mogę. Widuję je tylko przelotnie, malcy przechodzą z rąk do rąk, mam je przez godzinę, potem biegnę do innych, a co jedna ręka zrobi, druga popsuje. Zostają z nich jeno małe duszyczki bez kształtów, lub kształty bez dusz, tańczące bostona, lub pas de quatre. Wszystko pędzi, cały świat spieszy się jak na wyścigach, bez odpoczynku, bez chwili skupienia i każdy umiera, nieszczęsny jeszcze za życia! Niema chwili spokoju dla nikogo, nawet dla nas, którzy go tak potrzebujemy!...
Zrozumiał ją! Nie potrzebował, by mu mówiono o wartości pustelniczej ciszy i wstręcie do rozgwaru. Zbliżyli się bardziej jeszcze, gdy Anetka podkreśliła, że istnieją jeszcze wśród ogólnego chaosu wysepki ochronne, piękne książki poetów i muzyka. Nie odczuwał poezji, jak wielu co kochają myśl i mają poezję własną, ale z dziwną nieufnością odnoszą się do głębokich drgnień muzyki słowa. Dostępniejsza jest im już muzyka tonów. Juljan kochał muzykę, niestety, jednak brak mu na nią było środków i czasu.
— I mnie brak tego, a jednak szukam jej i słucham.
Juljan nie posiadał takiej żywotności. Zamykał się w samotni domu po dniu pracowitym. Nie umiał grać. Zobaczywszy w pokoju Anetki fortepian, spytał:
— Pani grywa?
— O, niełatwo mi to przychodzi... on... nie daje mi spokoju.
Nie wiedząc o kim mowa, zaniepokojony, zdziwiony wielce, milczał. Czujna zawsze Anetka usłyszała w tej chwili stukot małych nóżąt po schodach. Podbiegła i zawołała otwierając:
— Oto ten właśnie mały potwór!
Objęła i przyprowadziła Marka, który wracał od ciotki.
Juljan nie rozumiał i teraz jeszcze.
— No, chłopcze... przywitaj się z panem! — powiedziała.
Juljan skamieniał, a Anetka, przytrzymując wyrywające się dziecko, dodała wesoło, zdziwiona, że o niczem nie wie:
— Widzi pan, nie całkiem próżnowałam w życiu.
Juljan nie był tyle sprytny, by coś powiedzieć. Walczył ze zmieszaniem, uśmiechając się dość naiwnie. Marek zdołał wyrwać ręce matce, nie przywitawszy się z gościem. Ceremonja ta wydała mu się bezrozumną. Wiedział, że matka będzie tak sobie paplała o niczem, potem zapomni i znowu zacznie paplać o czemś innem, jak wszystkie kobiety, pojęcia nie mające o konsekwencji. O cztery kroki od Juljana stojąc za firanką, wpatrywał się surowo w nieznajomego i bardzo szybko, jakto czynią dzieci (całkiem zresztą słusznie), ocenił sytuację. Potem wydał wyrok bez apelacji. Niecierpiał Juljana i basta!
Zmieszany tem spojrzeniem dziecka, starał się Juljan nawiązać rozmowę. Szedł za tokiem własnych myśli, ale motało go to coraz bardziej. Jednak po chwili, odzyskał niejaką równowagę. Pewność Anetki świadczyła, że wyszła zamąż, to nie ulegało wątpliwości. Gdzież był jednak mąż? Žył, czy zmarł? Anetka nie nosiła żałoby... Nie... nie... nie było tu żadnej pewności... Cóż się stało z tym człowiekiem? Nie śmiał pytać wprost. Kołując trochę, zaryzykował wkońcu pytanie tonem niedbałym (sądził, że postępuje bardzo zręcznie):
— Czy dawno już pani jest samą?
— Nie jestem wcale samą! — odparła.
I znowu nie wiedział nic. Ale ponieważ stwierdziła pośrednio, że jest sama (oczywiście z dzieckiem), a brała to wesoło, przeto osądził, że żałobę zostawiła daleko za sobą i nie myśli o niej. Zainteresowany osobiście Juljan wyciągnął z triumfem wniosek:
— Pan Malbrough zmarł na wojnie...
Niechże mu ziemia lekką będzie. Już go nie zaniepokoi. Juljan przyrzucił mu jeszcze grudkę ziemi na trumnę i, zwrócony do dziecka, wykrzywił twarz w uśmiechu. Marek stał mu się sympatyczny.
Ale nie on Markowi. Juljan znał się lepiej na budowie atomowej ciał, niźli na duszy dziecięcej. Marek zrozumiał doskonale obłudę tego objawu czułości, to też obrócił się do gościa plecami i warknął:
— Zabraniam panu śmiać mi się w nos!
Anetka, którą ubawił ten daremny wysiłek Juljana obłaskawienia Marka, chcąc naprawić niegrzeczność syna, zaczęła rozpytywać gościa o jego samotnicze życie, zpoczątku z roztargnieniem, potem jednak zajęło ją to bardzo. Juljan był zawsze pewniejszy siebie, gdy siedział w półciemnym pokoju, zaczął też opowiadać naiwnie, ale poprostu, bez pozy, co go nachodziło rzadko wówczas, gdy się chciał na gwałt podobać. W chwilach szczerości wychodziła na jaw niewinność, nie napotykana w Paryżu u mężczyzn w jego wieku. Dotykając spraw bliskich sobie, wyzwalał subtelność, która przysłaniała wzruszenie. W tej chwili otwartości, zachęcany przez Anetkę, rozkwitł takim, jakim był w istocie, piękno moralne opromieniło jego rysy, a ona nie mogła już teraz poprzestać na uprzejmej obojętności.
Odtąd widywali się regularnie każdej niedzieli, a czasem także w ciągu tygodnia, gdy mieli wolny czas. Juljan zabierał książki nibyto w celu udzielania pewnych wyjaśnień ułatwiających Anetce zrozumienie ich. Przynosił też dla Marka podarki dość drogie i źle wybrane, za które jednak mały nieprzyjaciel nie był mu wcale wdzięczny, gdyż uważałby to za dzieciństwo, poniżej swej godności. Nic jednak zachwiać teraz nie mogło dobrą wolą Juljana, który zamykał oczy, na wszystko, co go mogło razić. Każdy samotnik, bojący się świata, pokonawszy raz niedowierzanie na korzyść wybrańca, nie zna już granic ufności i wydaje mu się cały na łup. Juljan oszukiwał sam siebie w sposób genjalny, konstruując cuda z tego, co posiadała, lub uczyniła Anetka, a także z całego jej otoczenia (upiększał to bezwiednie). Roztargnienie jej, niebaczne odpowiedzi, a nawet milczenie nudy, wszystko czyniło mu ją w oczach tem piękniejszą i bardziej go jeszcze wzruszało. Różne drobne rysy, dostrzegane raz po raz, nie godziły się z wytworzonym w umyśle portretem ubóstwianej, przeto przerabiał go nieskończoną ilość razy, a chociaż coraz mniej miał podobieństwa do pierwotnego szkicu, Juljan nie wątpił, że mu został wiernym, gotów tyle razy zmienić ideał miłości, ile razy zmieni się przedmiot tego uczucia.
Dostrzegła wreszcie Anetka tę miłość, rozśmieszyła ją ona zrazu, potem wzruszyła, potem przepoiła wdzięcznością, potem zaś mimo wszystko (najbrzydszy chłopiec może dać tylko to co ma...) zmieszała potrosze. Powiedziała sobie uczciwie, że nie pozwoli mu posunąć się zbyt daleko, ale... skoro to sprawia taką radość poczciwemu Julkowi!... Jej nie była ta miłość zgoła przykrą. Wrażliwa była na objawy przywiązania, pieszczotę, pochlebstwo i czułość. Może nawet zanadto. Przyznała to. Miłość i podziw, jaki czytała w oczach jego, były jej pieszczotą, na które pozwalała chętnie. Wyrzucała sobie, że to może niedobrze... ale było tak naturalne... musiałaby sobie zadać pewien gwałt, by się tego wyrzec. Spróbowała, ale jakoś nie szło, a wszystko co mówiła, by oddalić Juljana (czyż tak czyniła naprawdę?), pociągało go tem bardziej. Czysta fatalność! Ha trudno... trzeba się z tem pogodzić. Śmiała się sama z siebie, a zaniepokojony Juljan sądził, że się z niego wyśmiewa.
— Obłudnico! — wołała na siebie. — Czyż ci nie wstyd?
Nie czuła wcale wstydu. Czyż bowiem można opierać się sercu, które nam daje samo siebie? To rzecz jasna jak słońce. Cóż to zresztą szkodzi? Jakież zagraża niebezpieczeństwo? O ile jest się spokojną i panią siebie, a pragnie jeno dobra bliźniego!...
Nie wiedziała, że jedną ze ścieżek, któremi się wciska miłość, jest złuda, iż się jest potrzebną danej osobie. To uczucie, tak silnie rozwinięte w sercu prawdziwej kobiety, zaspakaja potrzebę dobroci, do czego się przyznaje, i pychę, której się wypiera. Uczucie to jest tak potężne, że kobieta wybiera raczej tego mężczyznę, którym się może opiekować, niż tego, któregoby w innych okolicznościach wolała. Tu jest źródło macierzyństwa. Ach, gdybyżto dorosły syn przez całe życie pozostał niemowlęciem! Serce macierzyńskie, jakie posiadała Anetka, otacza mężczyznę, starającego się o jej uczucie, urokiem, którego nie ma wcale, i instynktownie dostrzega tylko jego zalety. Juljanowi nie brakło ich, a Anetkę cieszyło, że zwolna zatraca nieśmiałość, przechodzi w stan ozdrowienia i rozkwita pełnią natury swojej. Powiedziała sobie, że nikt dotąd nie znał tego człowieka, nawet matka, o której mówił ciągle, a której Anetka zazdrościła już teraz potrosze. Sam siebie nie znał biedny Juljan! Któżby przypuścił, że pod tą szorstką korą żyje dusza czuła i wrażliwa... (przesadzała, oczywiście). Brakło mu tylko zaufania do ludzi i siebie. Musiał weń uwierzyć ktoś inny, by mógł uwierzyć w siebie. Otóż właśnie ona weń uwierzyła! Zaczęła tak silnie wierzyć na jego rachunek, że wreszcie uwierzyła na własny. Rozwierał wyraźnie kielich na słońce. Jakże miło być komuś słońcem! Rozkwitaj tedy, o serce! Czyż mówiła tak sercu Juljana, czy też swemu? Nie wiedziała już sama, gdyż czyniąc dobrze jemu rozkwitała także. Natura bujna niszczeje, nie mogąc karmić zgłodniałych... nie mogąc się oddawać...
Anetka dawała nawet zbyt wiele. Była nieodporną. Namiętność Juljana wyszła już całkiem na jaw, a Anetka poznała, zapóźno trochę, że jej nie ujdzie...
Widząc zbliżającą się miłość, wykonała słaby gest obronny, chciała zbagatelizować to uczucie. Ale nie uwierzyła już w to sama i Juljan stał się tem bardziej natarczywy... stał się patetyczny...
W tej chwili ogarnęło ją przerażenie i zaczęła prosić, by jej nie kochał, by zostali w stosunku przyjacielskim...
— Czemużto? spytał.
Nie chciała powiedzieć. Bała się instynktownie miłości, pamiętając co przecierpiała i czując intuicją ostrzegawczą, że jeszcze będzie cierpieć. Wabiła go i odpędzała, pragnęła i uciekała. Stawiła szczery opór naleganiom jego, a zanosiła modły, by zwycięzca złamał jej siły...
Walka ta byłaby się przeciągnęła długo jeszcze, gdyby pewne zdarzenie nie przyspieszyło rozstrzygnięcia.



Anetkę łączyła z mężem Sylwji szczera przyjaźń. Zacny ten człowiek, trochę tylko prostak, posiadał dużo uczciwości i zalet serca. Anetka ceniła go, a Leopold oddawał jej cześć nieco ceremonjalną. Zaraz za pierwszem spotkaniem poznał, że jest to inny rodzaj kobiety, niż Sylwja, i Anetka onieśmieliła go. Wdzięczność czuł za jej życzliwość, gdyż czasu starania się o rękę Sylwji była jego sprzymierzeńcem i często spieszyła mu z pomocą w chwilach, kiedy narzeczona, zbyt pewna swej władzy, nadużywała jej, robiąc awantury. I potem także pośredniczyła nieraz pomiędzy małżonkami, ile razy Sylwja zalewała sadła za skórę mężowi, i by się orzeźwić po nudach, kaprysiła, stawała dęba, oraz szalała po swojemu, jak to bywało dawniej. Nie rozumiejąc tego wszystkiego, zwierzał się Leopold Anetce ze swych utrapień, a ona podejmowała trudne zadanie przyprowadzenia Sylwji do upamiętania. Doszło do tego, że opowiadał szwagierce różne rzeczy, które zatajał przed żoną. Sylwja wiedziała o tem i żartowała z Anetki, a ona brała to ze strony wesołej. Wszyscy troje żyli z sobą otwarcie i poufale. Leopold nigdy nie czuł urazy, że szwagierka i jej dość sprawiający kłopotu synek zajmują uprzywilejowane miejsce u jego domowego ogniska, a nawet sądził, iż Sylwja zbyt mało dopomaga dzielnej swej siostrze, oraz rozpieszczał dziecko. Wiedząc od Sylwji, jakie miał poglądy Leopold, czuła dlań wdzięczność.
Okres ciąży Sylwji nie był zaprawdę czasem wielkiej szczęśliwości dla męża i całego otoczenia, a częste kłótnie zniechęcały Leopolda do żony. Sylwja nie miała zamiaru obchodzić się bez niego, tylko nic sobie nie robiła z macierzyństwa i nie chciała zmieniać sposobu życia. Leopold więcej sobie z tego robił. Długie miesiące brzemienności były dla Sylwji zgoła czemś innem, niż dla Anetki, to jest nieskończonem marzeniem, zbyt jednak krótkiem, o szczęściu. Sylwja nie doznawała marzeń, niecierpliwiła się, nie myślała porzucać obowiązków, rezygnować z praw i przyjemności i popełniała głupstwa. Zdrowie jej ucierpiało od ciągłego zdenerwowania, a usposobienia nie poprawiło to wcale. Gdy nas coś dręczy, radzi dręczymy innych, to też Sylwja uznała za stosowne dręczyć koniecznie męża i postawiła na swojem. Prześladowała go, napastowała, doprowadzała do desperacji kaprysami, a nawet (o dziwo) zazdrością miłosną, co jej zresztą nie przeszkadzało śmiać się zeń w kułak. Czasem nie wiedział biedaczysko do którego świętego odprawiać nowennę.
Anetka musiała słuchać jego żałośliwych zwierzeń. Przychodził do niej na czwarte piętro, a ona słuchała cierpliwie, potem zaś obracała wszystko w żart, tak że się śmiał ze swych drobnych nieszczęść. Te coraz częstsze narady wytworzyły w nich pewną wspólnotę tajemnicy, tak że nieraz w obecności Sylwji zamieniali złośliwe, porozumiewawcze spojrzenia. Uczciwi będąc oboje, nie przedsiębrali żadnych ostrożności i obcowali z sobą poufale, co było zgoła niewinne, ale dość niebezpieczne. Nie przypuszczając, że coś ryzykuje, drażniła się często z Leopoldem, a jego to cieszyło, gdyż był oddawna pod wpływem tego promieniowania siły i radości, jakie wydzielała. Anetka odkrywała wonczas miłość Juljana, która ją wprowadziła w rozkoszne wzruszenie, a cały świat poza tem przysłaniała jej mgła. Gdy patrzyła na Juljana, a mówił do niej Leopold, słuchała Leopolda i odpowiadała mu, ale uśmiechała się do Juljana, a tamten nie miał o tem pojęcia.
Wiedział zresztą czego chciał, ale postępował jak człowiek uczciwy. Niestety, najuczciwszy mężczyzna pozostaje jednak mężczyzną i nie wolno mu igrać z ogniem...
Pewnej niedzieli w maju, poszli we czworo, to znaczy Sylwja, Anetka, Leopold i mały Marek na przechadzkę w kierunku Sceaux. Po godzinie drogi usiadła zmęczona trochę Sylwja u stoku wzgórza i powiedziała:
— Młodzi mogą sobie łazić po górach. Ja tu zaczekam!
Zatrzymała przy sobie Marka, a Anetka i Leopold poszli dalej. Anetka była wesoła, ożywiona i czuła się dobrze w towarzystwie szwagra, przy którym odpoczywała po napięciu moralnem, w jakie ją wprawiały konkury Juljana i intelektualne z nim rozmowy. Stroma ścieżka wiodła pomiędzy rozkwitłemi żywopłotami, zaś poprzez otwory w nich widać było winnice, przybrane śnieżnem i czerwonem kwieciem róż. Po niebie blado-szafirowem biegły fantastyczne chmurki, a ostry wiatr gryzł z lekka, niby młody, rozigrany pies. Anetka szła przodem, zbierając kwiatki i śpiewając, a za nią Leopold zapatrzony w bujny jej tors, widny pod napiętą materją, obnażoną szyję i ręce, krwią muszle uszu. Ścieżka skręciła w prawo, tworząc zaróżowione wąski kurytarz, skryty w zieleni. Nie obracając się, Anetka zawołała na towarzysza, a on nie odpowiadał. Pochylona zrywała dalej kwiatki, żartując z milczenia Leopolda, ale nagle spostrzegła niebezpieczeństwo. Upuściła bukiet i wyprostowała się, ale nie zdołała wykonać zwrotu, gdy nagle... omal nie upadła. Leopold otoczył ją ramieniem, uczuła na karku gorące tchnienie, a chciwe usta jęły całować ją po szyi i policzkach. Zdrętwiała na moment, potem zaś przegięta całą siłą grzbietu i lędźwi, odtrąciła gwałtownie napastnika. Oczy jej płonęły. Ale nie puszczał, tak że toczyli walkę, dwa nienawidzące się zwierzęta. Była krótka i zacięta. Anetce dodał siły instynkt, to też wyrwała się Leopoldowi, który omal nie runął na ziemię. Stał przed nią teraz upokorzony, zadyszany, czerwony. Patrzyli na siebie ze złością, nie mówiąc słowa. Nagle Anetka odeszła parę kroków w górę, minęła wyrwę w żywopłocie, a znalazłszy się po drugiej stronie, zaczęła uciekać. Oprzytomniawszy, zawołał na nią. Szła o dwadzieścia kroków, nie pozwalając mu się zbliżyć. Schodzili tak ze wzgórza po przeciwnych stronach żywopłotu nieufni, źli i zawstydzeni. Po chwili zaczął prosić Leopold niepewnym głosem, by wróciła, i przepraszał ją. Ale nie odpowiadała, tylko zwolniła kroku, na dźwięk tego błagania.
— Anetko! — mówił. — Anetko nie uciekajże! Już dobrze! Nie zbliżę się. Postąpiłem jak brutal. Wstyd mi. Zwymyślaj mnie, ale nie uciekaj! Nie tknę cię palcem... Mam wstręt do samego siebie! Błagam cię na kolanach...!
Ukląkł niezdarnie, twardo, nie patrząc na nią, ona zaś spojrzała i wzruszyło ją to upokorzenie. Serce jej odczuwało wzruszenia innych ludzi, jakby własne, zarumieniła się też pod wpływem wstydu Leopolda. Uczyniła gest i powiedziała:
— Wstań!
Wstał, ona cofnęła się instynktownie, a Leopold powiedział:
— Boisz się jeszcze? Nie przebaczysz mi chyba nigdy?
— Nie mówmy już o tem, sprawa skończona! — odparła szorstko.
Ruszyli dalej, Anetka była lodowata i niema, jemu zaś trudno było milczeć. Pod wpływem wyrzutów sumienia usprawiedliwiał się. Nie był jednak wymownym biedaczek, nie władał wykwintnym stylem, przeto powtarzał jeno raz po raz:
— Jestem świnia! Jestem świnia!
Wzburzona jeszcze, powstrzymywała uśmiech. Ale umysł jej nie wrócił dotąd do równowagi. Odczuwała jednocześnie marność i komizm tej sceny, nie przebaczyła napastnikowi, a gotowa go była żałować, wobec żalu i skruchy, jakie okazywał. Słuchała pełna urazy, współczucia i ironji. On zaś bełkotał dalej, tłumacząc, jak to czasem świńskie zachcianki i szał nachodzą człowieka. Znała to dobrze sama, nie potrzebował jej wyjaśniać. Miał tak żałosną minę, że powiedziała mimowoli:
— Wiem. Czasem człowiek dostaje bzika. Ale już po wszystkiem!
Szli dalej w milczeniu, smutni i zmieszani. Gdy dotarli w pobliże miejsca, gdzie siedziała Sylwja, Anetka uczyniła gest, jakby mu chciała podać rękę, ale nie uczyniła tego, tylko rzekła:
— Już zapomniałam!
Ulżyło mu to, ale niepewny jeszcze, spytał jak dziecko bojące się kary:
— Nie powiesz nic, Anetko... prawda?
Uśmiechnęła się z politowaniem.
Nie powiedziała nic. Ale bystre oczy Sylwji wyczytały wszystko odrazu. Nie zadała pytania. Zaczęli mówić nerwowo o rzeczach postronnych, wyrzucali dużo słów z niezwykłym zapałem i niebawem zawrócili do domu. Ale Sylwja obserwowała oboje bacznie przez całą drogę.
Od tego dnia Anetka i Leopold nie znaleźli się nigdy sam na sam, bo zazdrośnica czuwała, a Anetka również unikała Leopolda. Bezwiednie przejawić musiała widocznie kiedyś pewien brak zaufania, gdyż Leopold uczuł się nagle dotkniętym i żywił do niej tajemną urazę.



Otwarły się oczy Anetki. Wiedziała już teraz, że nie może ufać ludziom ani sobie. Nie wolno jej było śmiać się na ulicy jak dotąd, gdyż budziła pożądania, choć szukając ich, nie wiedziała o tem zgoła. W warunkach współczesnych, będąc młodą, wolną i samotną kobietą, nietylko wystawiała się na napaści, ale je usprawiedliwiała swą sytuacją społeczną. Nikt nie rozumiał, że zdobywszy wolność zuchwałym gestem, zamknęła się potem w bezprzedmiotowem zgoła wdowieństwie. Za cel postawiła sobie macierzyństwo, był to zaiste cel wielki, ale prócz tego płomienia, czuła inny w sobie jeszcze. Mimo wysiłków, by zapomnieć o miłości, mimo obaw i złudzeń, że nikt nie dostrzega, płomień ten wybłyskał coraz to wyraźniej, a inni i ona sama, jak o tem świadczyła przygoda z Leopoldem, mogli zostać lada chwila ofiarami tego żaru. To co zaszło, wydało jej się ohydą, gdyż akt miłosny jest bestjalstwem, obmierzłem w oczach patrzącego chłodno. Takim był dla niej zakus Leopolda. Ale nie miała czystego sumienia. Wspomniała chwile kokieterji, żartów i wabienia lekkomyślnego. Cóż ją do tego skłaniało? Dławiła się poprostu tą mocą wnętrzną, tą pełnią tłumioną, która winna być przeciwnie podsycana, użyta, gdyż jest to słońce życia, bez którego wszystko zapada w ciemń. Niechże atoli nie pali tego, co ma ożywiać, jak wóz słoneczny, powierzony rękom Faetona! Niech się toczy po niebie drogą wyznaczoną. A więc małżeństwo? Po długim oporze, doszła, wobec otaczających ją niebezpieczeństw, do wniosku, że małżeństwo, oparte na miłości i szacunku ochroni ją od demonów serca i napaści z zewnątrz. W miarę godzenia się na to (wszystko też zresztą podsuwało jej tę myśl, tak że uczuła pociąg do domowego ogniska i uległa radom własnego serca), przestała się tak bardzo opierać naleganiom Juljana. Motywowała to swą miłością, ale postąpiła zbyt szybko, bo oto wytworzyła sobie w umyśle przesadnie dostojną wizję człowieka kochanego. Przedtem postępował tak Juljan, ale Anetka, bogatsza i bardziej namiętna, ubiegła go teraz.
Nie znał on kobiet, pociągały go tylko i zatrważały, to też miast je rozumieć, wolał sądzić. Idealizując jedne, potępiał drugie, zaś kobiety nie wchodzące w te dwie kategorje nie interesowały go wcale. Młodzi zawsze wydają sądy pobieżne, a młody był przez brak doświadczenia. Pełni własnych pragnień i pożądań, znajdują w innych to tylko, czego sami chcą. Naiwni i wyuzdani, nie myślą nigdy o kobiecie, czy idzie o stronę moralną czy zmysłową. Nie chcą uznać, że poza nimi istnieje. Pouczyłaby ich o tem miłość, ale z nauki tej korzysta niewielu, zazwyczaj ze szkodą własną i swych partnerek i to zwykle za późno. Charakterystyczną rzeczą dla tej zasadniczej omyłki jest nasza współczesna żądza i marzenie zunifikowania miłości i usunięcia dualizmu, będącego jej cierpkim owocem. „Kochać“, to znaczy przecież „kochać kogoś.“ Nie będąc egoistycznym, jak Roger Brissot, Juljan nie umiał jednak, przez brak znajomości rzeczy, wyjść poza siebie i pogląd jego na kobiety był jeszcze ciaśniejszy. Trzeba go było wprowadzić w ten świat ostrożnie i mądrze.
Anetce brakło tej mądrości wrodzonej, a miłość nietylko nie nauczyła jej tego, ale nawet napełniła ją poczuciem wspaniałomyślnego zaufania. Pewna, że jest kochaną i kocha, nie kryła się już z niczem. Pocóż miała używać barwiczki, kiedy nic jej od ukochanego oddalić nie mogło? Zdrowa w sercu swojem, nie rumieniła się, iż jest taką jaką jest i że on to widzi. Naiwność jego i onieśmielenie sprawiały jej nieco złośliwą rozkosz i lubowała się tem, że mu pierwsza odkryje duszę kobiecą.
Pewnego dnia odwiedziła go niespodzianie w jego mieszkaniu. Drzwi otwarła matka, staruszka o gładko uczesanych, przyprószonych siwizną włosach i surowem, jasnem spojrzeniu. Nieufnie obejrzawszy Anetkę, wprowadziła ją do małego, czystego, a chłodnego saloniku z meblami w pokrowcach.
Zblakłe fotografje rodzinne, oraz ryciny muzeów, obniżały bardziej jeszcze temperaturę pokoju. Anetka czekała sama, w sąsiednim pokoju szeptano coś przez chwilę, a potem wszedł spiesznie Juljan. Był uradowany, ale trwożny, nie wiedział co mówić i odpowiadał na chybi traf. Siedzieli na niewygodnych twardych krzesłach i dzielił ich stół salonowy, o który niesposób się oprzeć, by nie trącić kolanami o jakąś ostrą jego ozdobę. Lśniła podłoga, nie nakryta dywanem, pokryte szkłem postaci spoglądały martwo, jak rośliny zielnika, słowa zamierały na ustach i głos przechodził bezwiednie w szept. Anetka zadała sobie pytanie, czy ją trzymać tu będzie przez całą wizytę. Wkońcu poprosiła, by jej pokazał swą pracownię. Nie mógł odmówić, chciał tego nawet, ale zawahał się, tak że spytała:
— Sprawia to panu przykrość może?
Zaprotestował, wymawiając się nieładem, i wprowadził ją. Było tu dużo mniej nieładu, niż u Anetki za pierwszej bytności Juljana, ale także znacznie mniej wesołości. Pokój służył jednocześnie za sypialnię. Było trochę książek, znany portret Pasteura, papiery po krzesłach, na stole fajka i studenckie łóżko. Zauważyła nad niem krzyżyk z palmą. Usiadłszy w twardym fotelu, starała się rozkrochmalić gospodarza wspomnieniami studenckich czasów i mówiła bez ogródek o tem, co oboje wiedzieli. Ale krępowała go jej obecność i swoboda wyrażeń, był roztargniony i zdawał się nadsłuchiwać czegoś w pokoju sąsiednim. Nie chcąc się poddać temu nastrojowi, stawiła mu czoło i dokazała, że zapomniał, „co o tem świat powie.“ Śmiali się ochoczo. Ale zmieszanie jego wróciło, gdy ją odprowadzał, mijając przymknięte drzwi pokoju matki. Pani Dumont udała, że ich nie widzi, przez dyskrecję, a może by nie żegnać intruzki. Kobiety zamieniły jedno tylko spojrzenie, a odrazu poczuły, iż są nieprzyjaciółkami. Staruszkę zraziła ta wizyta zuchwałej dziewczyny, jej swobodne zachowanie, donośny głos, śmiech i sposób życia. Zwęszyła niebezpieczeństwo. Anetka czuła przez cały czas tę niewidzialną obecność matki, to też pełna niechęci podniosła jeszcze głos pod jej drzwiami, zaśmiała się huczniej i pomyślała z zawiścią:
— Zabiorę ci go!
W tydzień potem przyszedł Juljan, wieczorem. Odbył z matką pierwszą dysputę na temat Anetki i chciał postawić na swojem. Byli sami, gdyż Leopold zabrał do cyrku Marka. Nieco już po jedenastej Juljan chciał odejść, ale Anetka zaprojektowała, że go odprowadzi, by odetchnąć świeżem powietrzem. U drzwi domu, Juljan zaniepokoił się jednak tem, że musi wracać sama. Odprowadził ją zpowrotem, a Anetka nie stawiała oporu. Nie wiedząc sami, jak się to stało, przystanęli u parapetu Sekwany, poszli tedy drogą najdłuższą. Była noc czerwcowa. Usiedli na ławce, nad ciemną wodą szumiały topole. Na mostach lśniły latarnie. Na tle głębokiego nieba mrugały blado gwiazdy. Milczeli, gdyż słowa nie były już zdolne wyrazić ich myśli. Ale czytali w sobie wzajem. Pożądanie Juljana paliło serce Anetki, ale nie mógł go wyzwolić z uwięzi i nie patrzył na nią. Ona także spoglądała przez czas jakiś na czerwone odbłyski na wodzie, potem zaś czując, że on nie zdoła tego uczynić, pochyliła się nad nim i pocałowała go...
Wrócił upojony miłością i wdzięczny, ale w myślach jego tkwiło ostrze słów matki:
— To jedna z owych zuchwałych biedaczek, które chcą się koniecznie wydać zamąż!
Strzałę tę wyrwał ze złością, niestety, jednak koniec został w skórze. Wstyd mu było i przepraszał w duchu Anetkę. Wiedział, że to oszczerstwo, czcił ją jak świętą, ale był zatrwożony, a każda wizyta pogarszała ten stan. Raziła go jej swoboda, wolnomyślne poglądy na wszystko, zwłaszcza na moralność, oraz spokojny brak przesądów. Myśli miał, podobnie jak ubiór, nieco surowe, ona zaś przeciwnie była rozlewna, pobłażliwa, roześmiana. Nie wiedział, że odnośnie do siebie jest purytanką, a tylko do drugich stosuje miarę inną, pełną ironicznej tolerancji. Tolerancja i ironja pozbawiały go właśnie równowagi. Spostrzegła to dawno i ile razy wydawał sądy rygorystyczne, niesprawiedliwe i przesadne, nie oponowała, tylko uśmiechała się z tego naiwnego nieprzejednania, które ją bawiło, a uśmiech ten niepokoił Juljana gorzej jeszcze od słów. Czuł, że wie więcej od niego i tak też było. Ale ile wie? Co wie naprawdę? Jakie ma za sobą doświadczenia?
Podobnie jak matkę (może nawet pod wrażeniem jej nieżyczliwych uwag) człowieka tego o umysłowości bystrej, ale zubożałej, zaczęło teraz razić potrosze bujne zdrowie Anetki i promieniowanie wnętrznej siły. Pożądał jej i bał się. Podczas przechadzek wspólnych czuł się słabym, wielka poradność jej w każdych warunkach wstydziła go poprostu, a chociaż czuł, że choćby zauważyła to, podobałaby w tem sobie, doznawał upokorzenia. Ale nie zauważyła wcale. Zatopiona we wnętrzny śpiew, zapomniała, że go nie słyszy nikt, i nie widziała niespokojnych spojrzeń Juljana, który pytał:
— Do kogóż się ona śmieje?
Była tak daleka.
Widział, jak zawsze, lepiej może teraz jeszcze zalety umysłu i moralną energje Anetki, a jednocześnie była mu niebezpieczną zagadką. Pociąg nieodparty i brak tajemny zaufania, oto były jego uczucia, owa resztka nienawiści płci z czasów pierwotnych, kiedy zjednoczenie płciowe znaczyło się walką. Instynkt podejrzenia ujawniają silniej natury inteligentne, a jak Juljan, niedoświadczone. Nie znając kobiety, uważają ją raz za zbyt prostą, a raz za pełną zasadzek.
W owe oscylacje myśli, wahające się pomiędzy milczeniem a pełną otwartością, Anetka wkładała całą ekspansję swej namiętności. Czasem przez pół przechadzki nie mówiła nic, a towarzysz jej cierpiał niewymownie, czując, że żyje w sferach niesiężnych dlań. Nie muszą w takich razach zawsze myśli latać wysoko i głęboko zstępować. Ale oko tam nie sięga, gdzie żyją, a umysł mężczyzny dręczy niepokój. Juljan nie przy puszczał, by mógł być myśli tych autorem i tego nie wiedział, iż kobieta milczy często, dlatego, że ją mężczyzna źle rozumie. W pewne dni, ironiczne i trochę otępiałe milczenie Anetki dawało pole do interpretacji temu, którego kochała. Wiedziała, że kocha Anetkę pozorną, a nie pokochałby prawdziwej...
Zdawała się mówić:
— Ha, trudno... nie jestem dla ciebie jaką jestem, ale jaką mnie widzisz.
Trwało to jednak niedługo. Spostrzegła, że szczere wyjaśnienie kryje może niebezpieczeństwo (gdyż Juljan nie mógł jej zrozumieć) i polityczniej jest milczeć, a przemówiła, gdyż, o ileby milczała dla oszczędzenia mu niepotrzebnej troski, nie chciała go zostawiać w wątpliwościach. Jeśli niebezpiecznie było mówić... to tem bardziej nie chciała tego unikać. Im większe czuła ryzyko, tem silniejszy stawał się jej popęd do stawiania mu czoła. Serce jej biło mocno na myśl o tej próbie miłości. Jeśli się powiedzie, pokocha go bardziej jeszcze... jeśli zaś nie? Ach, cóż za przypuszczenie? Wszakże ją kocha! Niech się dzieje co chce!
Grała uczciwie. Ale mężczyźni wolą często, by kobieta szachrowała. Sylwja zawiadomiona o miłości Juljana i projekcie małżeństwa, palnęła Anetce kazanie i zabroniła jej zwierzeń szczerych. Oczywiście, coś nie coś powiedzieć mu trzeba, bo po ślubie dowie się wszystkiego, ale prawda winna być nieco przystosowana do okoliczności. Kocha ją ten chłopak, przeto będzie patrzył przez palce, niechże mu tedy nie otwiera przemocą oczu. Byłoby to głupstwo wierutne! Potem, po ślubie znajdzie czas na szczegóły. Radziła siostrze jak najlepiej dla jej dobra (pragnęła także tego dla siebie, by się jej co prędzej pozbyć z mieszkania) i przedkładała, że niesposób mówić wszystkim wszystkiego, a zwłaszcza narzeczonemu. Wystarczy kochać go! Anetka nie potrzebowała się wstydzić, ale mężczyźni to niedojdy, nie znoszą całej prawdy i trzeba im ją podawać na raty.
Anetka wysłuchała cierpliwie i zmieniła temat rozmowy. Nacóż miała odpowiadać, skoro wiedziała, że uczyni co sama zechce. Moralność Sylwji była zgoła odmienna, wolała też nie mówić co myśli. Kochała ją, przeto pobłażała, ktoś inny nie śmiałby jej powiedzieć czegoś podobnego.
Biedna Sylwja — myślała — sądzi mężczyzn wedle swych kochanków! Mój Julek to coś całkiem innego. Kocha mnie jaką jestem i kochał będzie jaką byłam. Nie mam nic do ukrywania, nie uczyniłam mu bowiem krzywdy, a jeno samej sobie.
Zdecydowana mimo ryzyka mówić, udzieliła kredytu sercu Juljana i skierowała rozmowę na tory przeszłości, czego dotąd unikali wstydliwie oboje. Nieraz jednak czytała Anetka w oczach jego, że pragnie dowiedzieć się i boi jednocześnie.
Położyła mu z czułością rękę na dłoni i rzekła:
— Drogi przyjacielu, byłeś zawsze wobec mnie niesłychanie dyskretny. Dziękuję ci i kocham cię za to... Ale pora powiedzieć to, czego nie wiesz. Musisz mnie poznać, a nie jestem bez winy.
Uczynił trwożny gest, chcąc przeszkodzić, ona jednak uśmiechnęła się i dodała:
— Niech cię to nie przestrasza, żadna wielka zbrodnia mnie nie obciąża. Tak sądzę, ale może pobłażam sobie zbytnio, gdyż świat sądzi inaczej. Rozstrzygniesz sam, wydasz wyrok i stanie się, co postanowisz.
Zaczęła opowiadać. Zmieszana bardziej, niż chciała okazać, przysposabiała go na to, co miał usłyszeć. Chcąc pokryć wzruszenie, gdyż choć rzecz była prosta, kosztowało ją to dużo wysiłku, udawała swobodę większą, niż należało. Przybrała ton ironji, pomagając nim sobie w obronie. Ale Juljan nie zrozumiał. Zachowanie jej wydało mu rażącą lekkomyślnością i brakiem sumienia.
Powiedziała mu wprost, że nie wychodziła wcale zamąż, czego bał się zdawna, czując niejako pewność, że tak jest. Żywił natomiast nadzieję, iż się myli. Usłyszawszy, stracił tę nadzieję i uczuł przygnębienie. Będąc katolikiem, polakierowanym na liberała, wiedział co znaczy grzech, i zaraz mu przyszło na myśl, że matka nie da zezwolenia. Na myśl o walce, mimo silnego dla niej uczucia, stracił fantazję. Z drugiej strony, kochał ją wbrew rozczarowaniu, jakiem go przejął „grzech“ ukochanej, i gotówby był nawet walczyć, gdyby mu tylko dopomogła. Czuł się słabym, musiał do boju zebrać wszystkie siły, a jedną z ważniejszych jego sił duchowych, była zdolność łudzenia się. Musiał koniecznie idealizować Anetkę i gdyby Anetka była zręczniejsza, wzięłaby to była w rachubę.
Dostrzegła jego przygnębienie, spodziewała się tego i osmuciło ją to wielce, ale nie mogła mu oszczędzać prawdy. Wszakże mieli żyć razem, więc musieli wziąć wzajem na barki swe błędy i omyłki życiowe. Nie miała natomiast pojęcia, jaki przez to w nim wzbudziła konflikt, a gdyby nawet wiedziała, pewnie byłaby uczyniła to samo, ufając w zwycięstwo miłości.
— Biedny mój Juljanie, — powiedziała — sprawiam ci przykrość! Przebacz! I mnie też przykro, żem gorszą, niż przypuszczałeś! Zbyt wysoko postawiłeś mnie w wyobraźni. A jestem słabą kobietą. Wiedz tylko, że jeśli zawiodłam samą siebie, to nigdy nie zwiodłam nikogo. Działałam zawsze w dobrej wierze...
— O, tak! — powiedział spiesznie. — Jestem pewny, że to on nadużył twego zaufania.
— Kto? — spytała.
— Ten nikczemnik! Przepraszam! Ten człowiek, który cię opuścił.
— O, nie, nie oskarżaj go! — odparła. – Tylko ja sama ponoszę całą winę.
Słowu „wina“ przypisywała, mówiąc to, jeno znaczenie żalu serdecznego za to, że mu sprawia przykrość, ale czepił się tego chciwie, robiąc z Anetki ofiarę, teraz pełną skruchy. „Skrucha“ była mu konieczną, jako zadośćuczynienie za doznaną szkodę, jako balsam na ranę, co nie goił wprawdzie, ale czynił ją znośną, a nadawała ona Anetce również pewien poziom moralny. Podobnie jak nie wątpił w „grzech“ Anetki, tak samo nie miał wątpliwości co do obowiązku „skruchy“, bowiem przepojony był jednem i drugiem pojęciem, jako chrześcijanin. Najliberalniejsi chrześcijanie nie są w stanie wyrwać się z koła tych wyobrażeń.
Ale Anetka miała duszę innej rasy. Rivière’owie czyści, czy nieczyści wedle moralności chrześcijańskiej, nie cenili czystości jako posłuszeństwa, niewidzialnemu Bogu, ani też prawom państwa, ale poprostu, jako przeciwieństwo niechlujności moralnej i coś w rodzaju piękna. Wyłamując się z tego, uznawali rzecz za sprawę własnego sumienia, nie podpadającą pod wyrok sumień cudzych. To też Anetka nie poczuwała się do obowiązku zdawania rachunków nikomu, a spowiadając się Juljanowi, uważała to za dar miłości. Najuczciwiej biorąc sprawę, winna go była tylko zawiadomić o przebiegu minionego życia, natomiast dzieje rozwoju duszy były jej osobistą własnością. Dawszy mu zaś to dobrowolnie, spostrzegła, że byłby wolał mniej prawdy, a więcej urojeń. Duma nie pozwalała jej jednak na kłamliwy wybieg i nie czuła tej potrzeby. Nawet wprost przeciwnie, poznawszy jego zamiary, z całą ścisłością powiedziała, że to ona sama oddała się dobrowolnie kochankowi.
Zdruzgotany Juljan, słuchać nie chciał.
— Nie, nie wierzę ci! — mówił. — Jesteś zbyt wspaniałomyślna. Nie oskarżaj się, ratując człowieka niegodnego!
— Nie oskarżam przecież nikogo! — rzekła poprostu.
Tknęło to jego sumienie, ale nie chciał rozumieć.
— Starasz się go uniewinnić.
— Pocóż? Wszakże nikt nie jest winny.
Żachnął się.
— Anetko, zaklinam cię, nie mów tak!
— Czemuż to?
— Wiesz przecie, że to źle.
— Nie, nie wiem wcale.
— Więc nie żałujesz tego, co się stało?
— Żal mi tylko, żem cię zasmuciła. Ale nie znałam cię wszakże wówczas, byłam wolna i miałam obowiązki jeno wobec samej siebie.
Pomyślał:
— Więc to uważa za nic?
Nie śmiał tego powiedzieć, ale podjął z naciskiem:
— Ale żałujesz, oczy wiście, tego? Przyznajesz, żeś popełniła wielki błąd?
Nie chciał jej obwiniać, ale pragnął, by to uczyniła sama.
— Bo ja to wiem?
— Nie wiesz? zdziwił się przygnębiony.
— Nie! — przyznała.
Poznała, dokąd ją chce zawieść. Jeśli poddanie się miłości jest błędem, to zbłądziła... tak, zapewne. Jeśli atoli nawet żałuje tego błędu w sercu własnem, to nikt nie ma prawa żądać skruchy. Serce w milczeniu bojuje z troską, a to nie obchodzi nikogo. Żal... skrucha? Powiedzmyż szczerze, nie czuła tego żalu wcale. Po namyśle odpowiedziała tedy:
— Nie, nie czuję wcale żalu.
Może przesadziła pod wrażeniem nieświadomego faryzeizmu Juljana, ale nie była w stanie, nawet w chwilach największej miłości, wyrazić tego żalu, którego się domagał. Radaby mu była dogodzić... ale nie była w stanie... wszakże to nieprawda... czegóż żałować? Postąpiła wedle prawa i po linji swego szczęścia. Chociaż drogo to opłaciła, ale wszakże uzyskała dziecko. Wiedziała dobrze, że wbrew głupiej opinji publicznej dziecko to nie shańbiło jej, ale przeciwnie oczyściło, dzięki jemu to właśnie była długo wolna od pokus i miała spokój i ład w duszy. Nie miała odwagi rzucać oszczerstwa na miłość minioną, dla zabezpieczenia przyszłej. Czuła teraz nawet wdzięczność dla Rogera, który był jeno wysłannikiem przeznaczenia, marnym zresztą w porównaniu z miłością i płomykiem życia, który zapalił.
Odczuł to z zazdrością Juljan.
— Kochasz dotąd tego człowieka? — spytał.
— Nie, drogi mój.
— Ale nie czujesz doń urazy.
— Czemużbym to miała czuć?
— Myślisz o nim?
— Myślę o tobie, Juljanie.
— Nie zapominasz o nim.
— Nie umiem zapominać niczego, co było dobre, nawet gdy minie. Nie wyrzucaj mi tego, bowiem jesteś mojem dobrem największem.
Juljan był dość uczciwy, by odczuć szczerość Anetki, a także jej szlachetność. Niespodziany ten fakt odkrył mu świat nowy i nową kobietę. Ale druga część jego natury podniosła bunt. Zraniony został jego instynkt samczy, a także przesądy katolickie i mieszczańskie. Myśl, że posiada Anetkę jako spadkobierca, zatruły mu nikczemne podejrzenia. Miast być pewniejszy kobiety, która mu wyjawiła szczerze wszystko, zaczął w nią wątpić, poznawszy, iż dawniej była słabą. Utracił wiarę w jej przyszłą wierność. Myślał o tym człowieku, który ją posiadł i z którym miała dziecko, i bał się zostać okpionym i ośmieszonym. Dręczyło go to, ale przebaczyć nie mógł.
Anetka zadrżała, zdawszy sobie sprawę, że Juljan toczy walkę w duszy i że nadzieje jej są podkopane. Wzięła się na własną przynętę miłosną. Włożyła w Juljana całą potęgę miłości, całą zdolność osiągnięcia szczęścia. I omyliła się przez pół. Ale przez pół tylko, gdyż był jej godnym i zasługiwał na miłość. Mimo różnic, mogliby żyć razem, przy pewnym wysiłku wzajemnym, by się zrozumieć i wybaczyć sobie to i owo, nie bez cierpienia, zapewne, ale tak, by się opłaciła trwała spójnia życia. Anetka dobrzeby była mogła oddziałać na Juljana, tchnąć weń siłę, napełnić wiarą w siebie samego i pchnąć tam, gdzieby, nie doszedł nigdy bez niej. Zaś subtelność jego, cześć dla kobiety, czystość moralna, a nawet czysta wiara religijna, której nie dzieliła, dałaby jej namiętnej naturze podkład bezpieczeństwa, oraz spokój domu i duszy niewzruszalny...
Biada sercom przesadnie namiętnym, które psują sobie los i wiedzą to dobrze, a nie cofają się przed tem, co je dzieli, właśnie dlatego, że kochając bardzo, nie chcą przyznać tego, co dałyby pogardliwie osobie obojętnej.
Anetkę dręczył teraz niepokój, jaki wznieciła w sercu Juljana. Czyżby miał rację? Nie zacieśniając się do własnego rozumowania, starała się też pojąć sądy innych ludzi. Charakter jej nie był jeszcze skonsolidowany, a ideje utrwalone, pozwoliła sobie tedy dokonać rewizji. Z młodu już zrozumiała, jak sztuczną jest moralność jej otoczenia, i jęła szukać czegoś poza rozsądkiem, który w tej dziedzinie nieraz wiedzie na manowce. Szukała innych myśli, by niemi oddychać, a napotkawszy szczere sumienie Juljana, jęła je rozpatrywać. Sądziła, że znajdzie tu odzew własnego buntu, szukała swej moralnej ojczyzny. Chętnie podpisałaby wszystkie prawa, uznawane przez Juljana, choćby ją potępiały, ale nie mogła. To, czego się domagał, było wprost nieludzkie.
Powiedziała doń serdecznie:
— Rozumiem, że mnie sądzisz podobnie, jak to czyni świat, i nie wyrzucam ci tego, gdyż podziwiam rygoryzm tych praw, tkwiących korzeniami w waszej rasie. Musisz ich, oczywiście, słuchać, i szanuję to w tobie. Ale mimo całego wysiłku woli nie umiałabym wyprzeć się czynu, który mi dał dziecko moje. Jakże mam się, drogi Juljanie, zaprzeć tego, co było mą całą pociechą i najczystszą może radością, jaką mi zesłało niebo. Nie niszcz tego, ale jeśli mnie kochasz, podziel me szczęście. Nie ubliża ci to w niczem.
Mówiąc czuła, że jej nie rozumie i że go to jeno coraz więcej złości. Przygnębiona, rozmyślała co czynić. Czyż kłamać? Samo przypuszczenie tego wyjścia było dla niej upokorzeniem. Ale jakże pozwolić, by skaza tem kochanem sercu rozszerzała się, jakże rozdzierać ranę? Przechodziła teraz męki, ile razy spotkała Juljana, truchlejąc na myśl, że coś nowego wyczyta w jego twarzy.
On zaś wyzyskiwał to nikczemnie, jak każdy mężczyzna, który wie, że jest kochany. Wiedział, że ją kaleczy i kaleczył dalej. Teraz odczuł swą władzę, pewny, że jej więcej na nim zależy, niż jemu na niej...
Rozumiała i to także i desperowała, że mu zdradziła słabość swoją. A mimo to nie przestawała, powodowana zabobonem. Jeśli przeznaczona jest Juljanowi na żonę, zostanie nią wbrew temu, co powiedziała, jeśli nie, widać że tak się stać nie miało...
Ale w głębi duszy wierzyła, że los jej nagrodzi ową pokorę i wzruszy serce Juljana.
— Oddałam ci się w ręce! – myślała. — Czyż przestaniesz mnie z tego powodu kochać?



Dziwny proces odbywał się w umyśle Juljana. Kochał Anetkę, a raczej... pożądał jej ciągle tak samo... zresztą, któż wie (nie chciał tego wiedzieć)? Krótko mówiąc, pożądał jej. Ale wiedział już teraz, że ani matka nie da pozwolenia na małżeństwo, ani on sam na to się nie zdobędzie, a to z powodów wielu, z urazy, obrażonej dumy, depresji moralnej i... powiedzmy odrazy, wywołanej zazdrością. Wolał atoli nie wywlekać tych powodów, natomiast konstruował coś, co godziło owe powody z pożądaniami. Anetka okazała się w miłości osobą śmiałą i wolną. Nie pochwalał tego, ale ostatecznie skoro już taką była, to czemużby nie miała żyć z nim, skoro go kocha?
Nie wyraził tego w tak ostrej formie, ale przedstawiał niemożliwość małżeństwa (przywodząc coraz to nowe motywy w miarę, jak je zbijała). Były tu przeszkody wprost niezwalczone, jak opozycja matki, konieczność współżycia ze staruszką, trudna sytuacja, nawyk Anetki do bogactwa, świata... (biedaczka, od dwu lat biegała za lekcjami), różnica temperamentów i wreszcie różnica umysłowości... (ta ostatnia przeszkoda zjawiła się ku wielkiemu przerażeniu Anetki na końcu, kiedy obaliła poprzednie). Juljan obniżał wartość własną ze złą wiarą, w zamiarze stawiania trudności. Można się było z tego śmiać i płakać dowoli, O jakże nikczemnych imał się pozorów, by umknąć! Ona zaś, niepomna godności swej, udawała, że nie rozumie, wynajdywała sposoby i walczyła gorączkowo o to, by go zatrzymać przy sobie.
Nie odszedł jednak, bowiem nie odmawiał tego, by brać, nie chciał tylko dawać.
Anetka pojęła nakoniec, co znaczy ta cała akcja od niej chce, a to odkrycie nie wywołało w niej czego tyle buntu co przygnębienia, zbrakło jej bowiem sił na oburzenie. Ach, tego więc jeno chciał? Nie znał tedy sam siebie, nie wiedział, że w jej oczach miała wartość jeno surowa jego moralność i że go za to właśnie kochała. Nie do twarzy mu zgoła było grać rolę Don Juana, zdobywcy, szampjona wolnej miłości! Mimo strapienia, Anetka zachowała umysł bystry i nie omieszkała z ironją uchwycić strony komicznej tragedji swego życia.
— Przyjacielu, — myślała z czułością, politowaniem i odrazą jednocześnie — kochałam cię więcej, gdyś mnie potępiał. Ciasna, ale uczciwa idea miłości dawała ci prawo, którego dziś nie masz już. Cóż pocznę z tą niższą miłością, pozbawioną szacunku, którą mi ofiarujesz? Bez szacunku niema między nami o miłości mowy!
Każda miłość czerpie z czegoś soki żywotne, tam, gdzie jedna rozkwita, marnieje druga. Miłość zmysłowa obchodzi się bez szacunku, ale miłość duchowa poprzestać na samej rozkoszy nie zdoła.
— Ach! — zawołała w duchu. — Raczej zostanę utrzymanką pierwszego lepszego przechodnia, niż twoją, gdyż kocham cię!
Z nim, byłoby to poniżeniem. Wszystko, lub nic!
Sugestji Juljana przeciwstawiła opór serdeczny, ale nieugięty, który go uraził. Kochali się dalej, sądząc wzajem surowo, a żadne nie mogło powziąć decyzji utracenia szczęścia. Trwali przeto dalej na stanowiskach, wabiąc się, pożądając i oddając nawet, ale bez możności wymówienia słowa wyzwoleńczego. Jedno nie czyniło tego z wrodzonej słabości i tej ułomności moralnej, która z rzadkiemi wyjątkami jest cechą wszystkich mężczyzn, chociaż tego nie przyznają, drugie zaś przez zasadniczą pychę, która znowu charakteryzuje kobietę. Nie przyznaje ona tego, albowiem konwenanse społeczeństwa, budowanego na zwycięstwie mężczyzny, tak dalece spaczyły charakter obu płci, że zapomniały już jakim był pierwotnie. Nie ten jest jednak zawsze słabszy, kogo tak zowią. Kobieta posiada większy zasób bogactw ziemi, a chociaż trwa w niewoli, to nie zrezygnowała z odwetu...
Juljan uznawał słuszne racje Anetki i pewny był jej uczciwości, ale nie mógł przezwyciężyć płochliwego serca swego. Ceniąc Anetkę wyżej niż opinje, poddawał się opinji. Sam chętnieby przyjął jej przeszłość, ale nie w oczach świata, i wmawiał w siebie, że powoduje nim sumienie. Brakło mu śmiałości wziąć za żonę kobietę, której pragnął, a tchórzostwo swe zwał godnością osobistą. Zresztą złudzenie jego nie było pełne i czuł urazę za to do Anetki. Winien był zerwać, ale wzbraniał się, a ile razy Anetka wspomniała o rozłące, wstrzymywał ją, wahał się, cierpiał i sprawiał cierpienie, nie chcąc ni przyjąć oferty, ni odmówić. Uprawiał okrutną igraszkę podtrzymywania nadziei, poto by później krew ciekła. Wyrywał się, gdy mu okazywała miłość, a łasił się, gdy była zrezygnowana. Anetka wydawała okrzyki bólu i trawił ją smutek niewysłowiony. Sylwja spostrzegła to i dobyła z niej prawdę. Porozmawiawszy z Juljanem, zawyrokowała:
— Jest to jeden z niezdecydowanych, których trzeba zmusić. Nie brak sposobów. Wydrzyj mu przemocą przyzwolenie, a niebawem będzie ci za to wdzięczny.
Ale Anetka nie mogła znieść tej myśli, by jej kiedyś wyrzucał (bez słów nawet), że się z nią ożenił. To też przekonawszy się dowodnie o nieuleczalnej słabości jego charakteru i braku wszelkiej nadziei, na którejby można budować, rozcięła sprawę mieczem. Napisała doń, by nie przedłużał bezpłodnej udręki. Cierpieli oboje, a trzeba było żyć. Ona musiała pracować na dziecko, on miał też swe obowiązki, które oboje przez czas dłuższy zaniedbywali, uszczuplając sobie wzajem sił. A żadne nie miało nadmiaru tych sił. Ponieważ nie mogą oddawać sobie przysług, niechże przynajmniej nie szkodzą sobie wzajem. Należy zerwać i nie wznawiać odwiedzin. Wkońcu podziękowała mu za to, czem był dla niej.
Juljan nie odpisał, nastała cisza...
A w głębi serc wrzała uraza, żal i zraniona namiętność.



Miłość ich nie pozostała tajną otoczeniu. Zauważył ją Leopold i zawrzał gniewem, którego zataić nie umiał przed Sylwją. Przykre wspomnienie niezbyt bohaterskiej przygody pozostawiło w nim bezwiedną urazę, która wzrosła z biegiem czasu. Udawał tylko, iż zapomniał o motywach. Sylwja, której baczność została już obudzona, zdumiewała się, patrząc na dziwne zachowanie męża. Był zazdrosny. Urazę swą zwróciła przez dziwną logikę serca przeciw Anetce i znienawidziła ją poprostu. Do pewnego stopnia stan jej zdrowia usprawiedliwiał te wybuchy niepojęte. Niestety jednak przetrwały one stan, który je wywołał.
W październiku Sylwja powiła córeczkę, czem się rozradowali wszyscy. Anetka okazała dziecku tak namiętne przywiązanie, jakby było jej własnem. Sylwji nie cieszyło jednak, że je siostra pieści, a tamowana dotąd nienawiść wyszła w pełni na jaw. Od kilku tygodni znosić musiała Anetka obraźliwe i dotykające ją zaczepki, przypisywała to chorobie siostry, teraz jednak poznała, że Sylwja jej nie kocha. Milczała, by jej nie drażnić, czekając nawrotu serdeczności.
Sylwja przyszła do siebie i stosunek sióstr pozostał z pozoru niezmienionym, tak że ktoś postronny niczegoby nie zauważył. Ale Anetka odczuła chłód wrogi, który ją bolał. Radaby była wziąć ją za rękę i spytać:
— Cóż ci to jest? Co masz przeciw mnie? Powiedz, droga moja?
Ale spojrzenie Sylwji przejmowało ją chłodem i traciła odwagę. Czuła intuicyjnie, że jeśli Sylwja raz zacznie mówić, to padną słowa niemożliwe do cofnięcia. Lepiej było milczeć. Anetka czuła w siostrze popęd do niesprawiedliwości, przeciw któremu walczyć niesposób.
Pewnego dnia Sylwja wyraziła chęć pomówienia z nią, a Anetce zabiło serce.
— Cóż mi powie? — pomyślała.
Ale Sylwja nie obraziła jej niczem i nie zaatakowała wcale. Zaczęła tylko snuć projekty małżeńskie.
Anetka starała się nieznacznie zmienić temat, ale Sylwja nastawała, proponując jej kandydata. Był to jeden z przyjaciół Leopolda, rodzaj agenta handlowego, trochę dziennikarz, z pewnym szykiem i światowem obejściem. Miał dochody rozmaite, nawet najrozmaitsze, handlował automobilami i gazetami, oraz pośredniczył między producentami a odbiorcami po salonach i kółkach towarzystkich, biorąc prowizję z dwu stron. Znacznie się musiała zmienić Sylwja dla siostry, skoro mogła jej przedkładać coś takiego. Dotknięta do żywego, Anetka powstrzymała wymownym gestem wywód Sylwji, która jej to wzięła za złe i spytała, czy uważa tego konkurenta za niegodnego siebie i swych aspiracyj. Anetka oświadczyła, że chce żyć sama, a Sylwja odparła, że łatwiej to powiedzieć, niż wykonać.
— Czyż nie jestem w stanie utrzymać się? — spytała Anetka.
— Bardzo wątpię!
— Jesteś niesprawiedliwa. Wszakże zarabiam na życie!
— No tak, z pomocą innych.
W tonie jej było jeszcze więcej intencji dotknięcia, niźli w słowach. Anetkę oblał rumieniec, ale zmilczała, nie chcąc doprowadzać do kłótni.
Ale w ciągu następnych tygodni Sylwja zaczęła występować jawnie ze swym złym humorem. Każdy pozór był jej na rękę, najdrobniejsza różnica zdań w rozmowie, szczegół toalety Anetki, opóźnienie jej na obiad, czy też hałasowanie Marka na schodach. Już nie wychodzili razem na przechadzkę. Ile razy ułożono niedzielną wycieczkę, Sylwja wyruszała sama z mężem, nie zawiadamiając Anetki i pozorując to jej brakiem punktualności. Czasem też, w ostatniej chwili odwoływała cały projekt.
Anetka spotrzegła, że jest tu zawadą. Zaczęła też mówić nieśmiało, że musi wynaleźć mieszkanie, nie tak odległe od miejsc, gdzie miewa lekcje. Przypuszczała, że się spotka z protestem i zostanie wezwaną, by została. Tymczasem Sylwja udawała, że nie słyszy jej słów.
Ale poniżyła się do tyla, że została. Żal jej było tej znikającej miłości, przytem nietylko nie chciała opuścić Sylwji, ale również małej Odetki, którą pokochała serdecznie. Znosiła ciągłe przykrości, nibyto nie dostrzegając ich, i tylko przychodziła teraz rzadziej.
Ale i tego było za dużo Sylwji, która, widać po słabości, nie wróciła do normalnego stanu. Trawiła ją chorobliwa zazdrość. Pewnego dnia Anetka bawiła się z Odetką i pominęła milczeniem ostrą uwagę Sylwji, by zostawiła dziecko w spokoju. Sylwja wstała gniewna i wyrwała jej z rąk córeczkę. Potem zaś krzyknęła:
— Idź precz!
W oczach jej zabłysła taka nienawiść, że Anetka zadrżała i rzekła:
— Cóż ci właściwie uczyniłam złego? Nie patrz tak na mnie, gdyż znieść tego nie mogę. Czy chcesz, bym sobie poszła i nie wróciła już?
— Nareszcie zrozumiałaś! syknęła ze złością Sylwja.
Anetka zbladła i zawołała:
— Sylwjo!
Ale Sylwja podjęła z chłodną wściekłością.
— Żyjesz mym kosztem. Dobrze, już dobrze. Ale mam tego dość. Mąż i córka są moją własnością. Wara ci od nich!
Anetka powtórzyła pobladłemi wargami z wielkiem przerażeniem:
— Sylwjo! Sylwjo!
Za chwilę i ją jednak porwało oburzenie i krzyknęła:
— Nieszczęsna! Nie zobaczysz mnie już!
Podbiegła do drzwi i wyszła.
Sylwja uczuła wstyd, ale zawołała urągliwie, by to pokryć:
— Przyjdzie na pewno wieczór, na obiad!




CZĘŚĆ DRUGA.

Anetka wyszła z mieszkania Sylwji z silnem postanowieniem, by nie wracać. Płakała, żarta wstydem i złością. Dwie takie istoty nie mogły przestać się kochać, nie potrącając o nienawiść.
Niepodobieństwem było teraz Anetce zostać pod tym samym dachem! Mając środki, wyniosłaby się zaraz nazajutrz, na szczęście jednak musiała się ugiąć przed koniecznością praktyczną, jak wypowiedzeniem mieszkania i wyszukaniem innego. Pod pierwszem wrażeniem chciała już oddać meble na skład i wynieść się do hotelu. Ale nie był to czas odpowiedni na wyrzucanie pieniędzy. Odłożyła dotąd bardzo niewiele, zarobki całe pochłaniało życie, choć obchodziła się bez materjalnej, dosłownie, pomocy siostry. Pewność, że może do niej zaapelować w razie potrzeby, dawała jej zaufanie w przyszłość. Teraz jednak, gdy przyszło ustalić preliminarz koniecznych wydatków, spostrzegła z wielką przykrością, że zdana na siebie samą, nie zdoła zarobić na życie. Wydatki zmniejszało dotąd sąsiedztwo sióstr i wspólne stołowanie. Sylwja ubierała malca bezpłatnie, a Anetka kupowała jeno materjał na swe suknie, robota zaś ich nie kosztowała nic. Pomijając już przedmioty pożyczone, wszystko, co było własnością jednej, służyło także drugiej, wymieniały rozmaite podarki, wspólnie odbywały też wycieczki niedzielne, korzystając ze skromnych nadwyżek, które opromieniają potrosze życie rodzinne. Poza tem, kredyt Sylwji w dzielnicy ułatwiał Anetce płacenie. Teraz trzeba było wszystko obliczać na gotówkę. Początki musiały być przykre. Koszta przeprowadzki, zaliczki na dostawy codziennych artykułów, oraz wydatki urządzenia były znaczne, przytem zaś pozostawała otwartą kwestja pieczy nad dzieckiem. Cóż za sprzeczność! Musiała zarabiać na syna i w tym celu wychodzić z domu, a komuż je zostawić miała w opiece? Uświadomiła sobie, że nie znalazłaby rady, gdyby ją to zaskoczyło wcześniej, kiedy Marek był mały. Cóż robią inne matki? Anetka żałowała ich i czuła się upokorzoną.
Miałaż oddać do internatu syna, który właśnie osiągnął wiek wstąpienia do liceum, miałaż go zamknąć w menażerji, o której tyle się nasłuchała od kolegów (teraz poprawiły się trochę stosunki), jako o śmietniku fizycznym i moralnym, na który zbrodnią jest ciskać dzieci. Przypuszczała, że musiałby cierpieć, ale któż wie, czy właśnie nie byłby rad umknąć w ten sposób przed matką? Którejże jednak matce przyjdzie na myśl, że cięży swemu dziecku? Nie zgodziła się nawet, by tam spędzał pół dnia, a to ze względu na wątłe zdrowie i konieczność specjalnego pożywienia, nad którem czuwać musiała sama. Niestety, nie mogła bez wielkiego, a stałego wysiłku wracać o pewnych godzinach z drugiego krańca Paryża. Tyle bieganiny! Zresztą dochody z lekcyj nie starczyły na to, a przytem ciągle jawiły się wydatki niespodziewane. Malec rósł szybko, a Anetka żałowała nieraz, że nie jest podobny do fasoli, której strączek powiększa się wraz z ziarnem. Trzeba go było ubierać, a sama Anetka nie mogła się też zaniedbywać przez dumę i konieczność związaną z zawodem. Trzeba było szukać innych źródeł. Kopjowała tedy prace cudzoziemek, albo korygowała przekłady (za psie pieniądze), parę wieczorów tygodniowo spędzała w sekretarjacie magazynu dzieł sztuki (także za bezcen), wszystko jednak razem wzięte starczyło ledwo. Znienawidziły ją ponownie współzawodniczki, ale teraz nie robiła sobie z nich nic. Parła naprzód, nie bacząc deptanych, niewrażliwa na wrogie spojrzenia nieszczęsnych, którym pomócby była rada. Szło o to, by je wyprzedzić, a wiedziała już, jak zdobyć najkrótszą drogą pracę. Pobijała rywalki dyplomami, a wiedziała też, że umie poskramiać klientów zaletami osobistemi, oczyma, głosem i wzięciem. Nie wahano się też w wyborze, a kobiety pokonane, pałały nienawiścią.
Ułożyła sobie surowy program życia, gdzie nie było chwili na marzenie. Dzień każdy pełny był, jak orzech. Po drżączce niepewności pierwszych tygodni nabrała pewności, że podoła i nawet miło jej było, iż przezwyciężyła trudności. Coprawda, czasem, wieczór, gdy leżąc w łóżku, robiła porachunki, napadał ją strach. A gdyby padła wśród drogi... zachorowała?... Nie... nie! Cicho, sza! Trzeba teraz spać! Na szczęście sen natychmiast ogarniał znużoną Anetkę, a rankiem nie starczyło czasu na obawy, przypuszczenia i na to, co denerwuje i osłabia duszę. Niedostatek praca uporządkowały wszystko. Co jest konieczne, a co jest zbytkiem?... Tak stała teraz kwestja.
Koniecznym jest chleb codzienny! Luksus, to problemy serca. Czyż je sobie uroiła? Wydały jej się teraz sprawą drugorzędną, dobrą dla mających czas na to. Czas Anetki był wypełniony po brzegi, czuła się silną i odporną, niby łódź dobrze wyładowana na pełnem morzu.
Miała teraz około trzydziestu trzech lat i energji jej nie zużyło dotąd nic. Uczuła, że nietylko zbyteczną jest jej opieka, ale że samą będąc, czuje się mocniejszą, gdyż twarde warunki życia dodawały jej sił. Pierwszem dobrodziejstwem było oswobodzenie z pod opętania miłości Juljana i wogóle miłości, która to tęsknota zatruła jej ostatnie lata. Z odrazą myślała teraz o marzeniach sentymentalnych, czułościach i całej obłudzie zmysłów. Ożywiło ją brutalne, bolesne zetknięcie z prawdziwem życiem. Odrodziła się i ozdrowiała najlepsza część jej duszy.
Przestała marzyć i dręczyć się, nawet zdrowiem syna. Gdy zachorował, czyniła co trzeba, ale przedtem nie myślała o tem wcale, a zapominała też, gdy złe minęło. Gotowa na wszystko, nabrała zaufania do siebie, co było najlepszem lekarstwem. To też, przez ciąg pierwszych lat wytężonej pracy nie chorowała, a chłopak nie dawał również powodu obaw.
Redukcja życia zmysłowego poszła jedną drogą z redukcją intelektualnych potrzeb. Nie mając czasu czytać, nie cierpiała jednak przezto, czerpiąc z samej siebie, a miała dość do roboty z klasyfikowaniem nowych odkryć. Odkrycia tych pierwszych miesięcy były rozliczne i ciekawe. Cóż się zmieniło? Wszakże wiedziała i przedtem, co znaczy praca (sądziła tak przynajmniej), zaś miasto było dziś takie jak i wczoraj...
Ale wszystko nagle przybrało wygląd zgoła odmienny. Zażarta walka o chleb dokonała tej przemiany. Odkrycie owo nie było miłością, ani nawet macierzyństwem. Miała je w sobie zdawna, ale dotąd życie nie ujawniło ni części, dopiero stanąwszy w szeregach biedoty, odkryła świat rzeczywisty.
Inaczej wygląda świat z góry, niż z dołu. Anetka znalazła się teraz w ulicy, pomiędzy długiemi rzędami domów, widziała chodniki, błoto, musiała się wystrzegać automobilów i przedzierać przez fale ludzi. Nad sobą miała niebo (rzadko pogodne), i mogła w nie patrzeć w wolnych chwilach. Znikły rzeczy pośrednie, przepadła gdzieś cała treść życia dawnego, towarzystwo, rozmowy, teatr, książki, dostatek, rozrywki i intelektualizm. Wiedziała, że to wszystko istnieje, a radaby temu była, ale miała o czem innem myśleć. Oto patrzeć pod nogi, wystrzegać się zdarzeń i iść prędko... Jakże ludziom spieszno? Z góry widać jeno powolny ruch rzeki, zda się spokojny, a nic nie zdradza szybkości prądu. Musiała biegać za chlebem...
I dawniej rozmyślała Anetka nad światem, gdzie żyła obecnie, ale myśli te były zgoła inne niż teraz, gdy stanowiła jego cząstkę.
Wczoraj wierzyła w pewnik demokratyczny praw człowieka, a niesprawiedliwość ją oburzała. Czemże była jej dziś niesprawiedliwość (o ile zresztą mogła być jeszcze mowa o tej kwestji), czy może prawem uprzywilejowanych? Niema żadnych praw, nikomu nie przysługuje prawo. Człowiek musi codziennie zdobywać na nowo każdą rzecz... „W pocie czoła pracować będziesz na chleb swój!“... Oto jedyne prawo. Pojęcie prawa, to formułka zwycięzców, przydatna dla zabezpieczenia łupu, zdobytego wczoraj. Prawo, to siła z dnia minionego, sankcjonująca gromadzenie skarbów. Ale jedyne prawo żywe, to praca, to walka codzienna. Olśniła ją ta wizja ludzkiego pola walki, ale nie przeraziła wcale. Była w „formie“, młoda i silna, a przeto uznała tę walkę za konieczność. Jeśli zwycięży... tem lepiej... jeśli zaś zostanie zwyciężona... ha, to trudno... (ale nie ulegnie napewno)! Nie zrezygnowała z litości, ale jedynie ze słabości, a za pierwszy swój obowiązek przyjęła rozkaz: Nie upadaj na duchu!
Wszystko rozjaśniło jej to prawo pracy, a dawne wierzenia wystawione zostały na próbę, wzniósł się nowy gmach moralności, oparty na tym fundamencie heroizmu, a panowała tu zasada szczerości i siły, nie zaś faryzeizmu i niedołęstwa. Anetka skonfrontowała z tą nową moralnością najtajniejsze wątpliwości swego serca i zadała pytanie:
— Czy miałam prawo posiąść dziecko?
I odparła zaraz:
— Tak, miałam, o ile je zdołam wyżywić i uczynić zeń człowieka. Jeśli mi się to powiedzie, jestem moralna, jeśli nie, to uczyniłam źle. Tak brzmi moralność prawdziwa, reszta jest obłudą.
Ten bezapelacyjny wyrok zdwoił jej siły i zapał do walki...
Tak dumała, biegając od jednej pracy do drugiej, a ruch ten podniecał jej myśli. Czynności codzienne zostały teraz unormowane metodycznie, a marzenia wróciły, ale były to marzenia jasne, określone, wolne od mgieł. Im bardziej skąpo wymierzony miała czas, tem lepiej korzystała z najkrótszych chwil swobody, niby bluszcz czepiający się najdrobniejszych nierówności muru dni powszednich. Anetka patrzyła pod kątem tej nowej moralności na pracę i biedotę, przenikając spojrzeniem nowem kłamstwo życia współczesnego, dotąd nie dostrzegane. Uświadomiła sobie teraz potworną bezpożyteczność dziewięciu dziewiątych tego życia, zwłaszcza odnośnie do kobiet. Jadły, spały i rodziły. Ta ostatnia dziesiąta część była użyteczna w istocie, gdzież atoli reszta, tak zwana cywilizacja, gdzie myślenie? Czyż wogóle człowiek istnieje poto, aby myślał? Wmawia to w siebie i wierzy, niby w jakiś gest święty, ale nie myśli wcale. Nie myśli czytając dziennik, ani w biurze, ani na widok wirowania koła codziennych czynów. Koło to wiruje wraz z nim w próżni. Czyż myślą uczennice Anetki? Cóż sobie uświadamiają ze słów, których słuchają, które czytają i mówią? Do czego się sprowadza ich życie? Pośród otępienia, pod stosem gałganków tleje kilka instynktów głuchych, wyolbrzymiałych. Pożądanie i użycie... Ich myśl to także gałganek tylko... Kogóż oszukują? Siebie... chcą okpić tę suknię cywilizacji, luksus, sztukę, ruch i hałas (będący maską ruchu ku jakiemuś celowi), cóż jest pod tem zresztą jeszcze? Pustka. I chlubią się tą pustką, fałszywem złotem swojem, słowami i brzękadłami. O jakże rzadcy są ludzie, w których przejawia się błyskawica konieczności! Wielogłowe zwierzę nie rozumie głosu bogów i mędrców i są oni mu jeno jednem więcej brzękadłem. Bestja owa nie przekracza kręgu nudy i pożądania. Społeczeństwo ludzkie jest utworem sztucznym, trzyma się przez nawyk, ale runie w gruz odrazu...
Te myśli tragiczne nie osmucały jednak Anetki. Wnętrzny wiew, który pognębia lub rozwesela, to coś zgoła innego, niż ideje. Często dusza anemiczna ginie pośród pogodnego dnia, zaś silna żyje w mgłach, jak w słońcu, wie bowiem, że zaświeci niedługo. Anetka wracała nieraz wyczerpana, owiana ciemnością, kładła się, a wśród nocy budził ją jakiś sen, pełen żartobliwej werwy. Czasem też czuwała, pracując mechanicznie i myśląc o czem innem, i nagle porywał ją śmiech. Musiała go tłumić, by nie zbudzić Marka. Wymyślała sobie od idjotek, ocierała łzy, ale czuła ulgę. Owe odruchy dziecinne była to spuścizna rasy, zbawienne wesele, które rozpędza chmury, zebrane na widnokręgu duszy.
Nie potrzebowała rozrywek, ni książki. Miała dość do czytania w samej sobie, zaś najciekawszą książką był dla niej syn.



Marek miał blisko siedm lat. Wybornie zniósł on zmianę środowiska. Miła, czy nie miła, była to jednak zmiana i radował się nią. O jakże niewdzięczne są dzieci. Obchodził się zupełnie bez pieszczot Sylwji, która sobie wyobrażała, że ma taki wpływ na malca. Zapomniał o niej poprostu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Nikt przewidzieć nie może, co się podoba dziecku. Ogromnie mu przypadło do smaku liceum, gdzie go z żalem posyłała teraz matka, oraz godziny samotności, kiedy mu nikt nie przeszkadzał.
Anetka zamieszkała na piątem piętrze, przy ruchliwej rue Monge. Schody były wąskie i strome, nad głową miała tylko kawałek nieba, a w dole hałas. Ale starczyło jej tego, a jako paryżanka, hałasu nie słyszała wcale. Marzyło jej się tem lepiej wśród rozgwaru, którego potrzebowała nawet. Być może, wraz z pełnią dojrzałości zmieniła się też, nabrała pewności i nerwowej siły, nieznanej, lub krótkotrwałej dotąd.
Mieszkanie składało się z pokoju Anetki, zarazem salonu (łóżko było jednocześnie kanapa) i małego pokoiku Marka, oraz trójkątnej niszy, z oknami od ulicy. Po drugiej stronie ciemnego przedpokoju, od podwórza, była jadalnia i kuchenka, mogąca ledwo pomieścić palenisko i zlew.
Drzwi dzielące pokój matki i syna były stale otwarte, a malec nie mógł protestować. Był jeszcze w wieku aseksualnym i nie wkroczył w pierwsze stadjum przebudzenia zmysłów, był dotąd niczem. Wskakiwał w niedzielę rano do łóżka matki i stał przed nią goluteńki, pozwalając się myć i ubierać, natomiast jednak miewał czasem odruchy wstydliwości, przejawiał też ciekawość płciową, a ponad wszystko krył się starannie i zamykał cichaczem drzwi. Anetka nie dopuszczała tego, nie mógł uczynić ruchu, któregoby nie widziała. Było mu to nieznośne, przestawał się tedy ruszać, a wówczas zapominała o nim... choć nie na długo.
Na szczęście Anetka nie przesiadywała ciągle w domu. Musiała wychodzić rano i prowadziła Marka do pobliskiego liceum, a czasem także popołudniu. Ale wracać musiał sam, gdyż była to pora lekcyj Anetki. Niepokoiło ją to i zrobiła układ z sąsiadami, którzy posyłali służącego po swe dzieci, by Marek wracał razem. Ale zdołał zawsze umknąć, przychodził sam dumny z siebie, zamykał się w mieszkaniu, gdzie aż do powrotu matki spędzał bardzo mile czas. Anetka gromiła go za tę chętkę niezawisłości, ale wolała, że nie potrzebuje kolegów, którzyby mogli zepsuć jej syna.
Jej był to syn, ale czyż naprawdę jej? Powściągała teraz objawy dawnej miłości namiętnej, kiedy to chciała zjeść go poprostu. Uznała osobowość jego, sądziła jeno, że posiada do niej klucz, wie co jest szczęściem i prawem tego człowieka i że może go rzeźbić na obraz i podobieństwo własnego Boga. Jak większość matek, pragnęła odżyć w swym synu, w formie doskonalszej (co było nieziszczalnem, choć prastarem marzeniem Wotana).
Chcąc rzeźbić, musiała jednak ująć w ręce. Czyniła wszystko w tym celu, za dużo nawet, a co dnia bardziej czuła, że się jej wymyka, że go ma coraz to mniej. Znała jego ciało, zdrowie fizyczne, oraz intuicyjnie odczuwała każdy symptom choroby. Myjąc go i pieszcząc, dotykała tego wątłego, androginicznego ciała, zdawało się, przezroczystego, pochłaniała je też oczyma... ale co tkwiło w środku... nie wiedziała wcale.
— O jakże cię kocham, mały potworze! — wołała. — A ty, czy kochasz mnie?
— O tak, mamo! — odpowiadał grzecznie.
Ale co myślał?
W siódmym roku życia Marek nie był podobnym do nikogo z rodziny. Napróżno starała się to odnaleźć Anetka. Nie miał czoła, oczu, ust, ni nawet wyrazu Rivière’ów, a specjalnie Anetki, świadczącego o sile i rozmachu wewnętrznym. Coś takiego przebijało w kolorze oczu, ale jakże było dalekie, obce... Skądże to wziął, od ojca, od Brissotów? Nie, nie znać tego było przynajmniej jeszcze... a Anetka pragnęła, by się tak nie stało... nigdy!
Z drugiej strony radaby była odnaleźć w synu Rogera i to nie rzeczywistego, ale tego, któremu się oddała, to jest... wymarzonego. Dostrzegłszy to, zatriumfowałaby, gdyż znaczyłoby to, że wzięła świadomie daną formę i napełniła ją nową duszą. Godziła się na rysy Rogera, ale umysł Marka był jej umysłem.
Ale nie miał podobieństwa do żadnego z nich, Roger, mimo braku oryginalności, posiadał rysy piękne, proste, a regularne. Był księgą łatwą do przeczytania. Natomiast twarz tego dziecka... nie dała się uchwycić... uciekała z pod obserwacji.
Miał rysy delikatne, ale nieregularne, czoło wąskie, podbródek zniewieściały, oczy nieco zapadłe, nos... doprawdy trudno go było określić... usta szerokie, o bladych wargach i trochę skośne. Nawet gdy był spokojny, mienił się ciągle... niepewny... jakby szukał swej formy... a nie wiedział co przyjąć, a co odrzucić.
Od czasu choroby był nerwowy, rzec można, i wrażliwy. Ale przytem posiadał spokój, obojętność i skupienie, co myliło obserwatora. Nigdy nie krzywił się, nie chmurzył, nie przeczył.
— O, tak, mamo! odpowiadał stale.
Jednakże wychodziło zaraz na jaw, że nie wie o czem mowa, nie słucha... czy może słucha nawet... któż wie? Patrzyli na siebie wzajem, a Anetka czuła, że ma przed sobą sfinksa, który w dodatku nie wie, iż jest sfinksem. Trudno siedmioletniemu dziecku znać siebie samego, natomiast Marek badał pilnie matkę, która była jego panią i służącą jednocześnie. Miał na to dość czasu, natomiast jej zbrakło sił.
Myliła się jednak, sądząc, że Marek nie podobny jest do nikogo z rodziny. Miał zadziwiające analogje umysłowe z dziadkiem Rivière’em. Tylko Anetka znała, mimo wszystko, mało swego ojca, bo zostawała pod jego czarem, a nawet przeczytawszy słynną korespondencję, poznała go jeno w części i to w ostatnich stadjach życia. Przytem odsuwała to od siebie, pragnąc zachować pełne pietyzmu wspomnienie. Gdyby atoli wrócił stary Raul Rivière dla zbadania sprawy, młody bastard byłby mu powiedział:
— Zaczynam na nowo!
Nie zaczynał tego samego, gdyż nic się nie powtarza... wracały tylko szczegóły...
Dziwna to gra krwi. Sprzymierzeńcy podawali sobie ręce ponad głową Anetki, a to uchodziło jej oczom tem łatwiej, że przeniosła sama, z ojca na wnuka, zdolność udawania, talent obłudy. Nie było to proste kłamstwo! Raul Rivière miał dość pogardy dla bliźnich i zbyt był silny na to, by kłamać. Mógł się obnażać i czynił to czasem, miotając słowa okrutne, rwące wszystko w strzępy. Ale szachowała to skłonność do humoru, teatralności i mistyfikacji, zapomocą obłudy moralnej. Marek odziedziczył to bez winy własnej, a w nieświadomą duszę wślizgnęła się złośliwość. W ciele zwierzęcia z kudłami, czy piórami, byłaby spróbowała pazurów i dzioba, w wątłem zewłoku Raula Rivière’a jęła się instynktownie sztuczek dziadka.
Wobec starszych czuwał nad sobą i czytał w nich uważnie, niemal genjalnie. Poznawszy, upodabniał się do nich, chyba, że mu przyszła dla zabawki fantazja drażnienia i oponowania.
Z upodobaniem rozbierał mechanizm tych żywych zabawek, szukał sprężyn, słabizn, macał, próbował i puszczał w ruch. Nic łatwiejszego, są ordynarni i niedomyślni... W pierwszej zaś linji matka.
Zaciekawiała go, czuł w niej zagadkę. Słyszał nieraz przytyki i uwagi w pracowni Sylwji, niewiele z tego rozumiał, ale to go właśnie podniecało. Miał skłonność do zgadywaniai odkryć. W tem wątłem ciałku mieszkał duch czujny i ruchliwy.
Anetka przechodziła katar zimowy, częściej i dłużej przebywała z synem, który ją też śledził, jednocześnie zajęty śpiewaniem, stawaniem na głowie i różnemi rzeczami. Dziecko to jak pajac na sznurku, co obraca się plecami, a w tyle ma oczy. Umie jak kot obracać uszy. Poluje na kilka naraz zajęcy, a nie zgubi tropu. Bawi się tem z dnia na dzień, a zające wpadają w matnię. Poszło mu to tem łatwiej, że ekspansywna Anetka, hojna w przejawach uczuć swoich, nie sknerzyła i rzucała samą siebie garściami, nie licząc wcale.
Raz mówiła doń jak do malca, co go obrażało i śmieszyło, potem traktowała go jak kolegę, równego wiekiem, czem się nudził i złościł w głębi duszy, to znów snuła monologi niezrozumiałe, a Marek wydawał sąd, iż jest dziwaczką i patrzył na nią z drwinami. Nie rozumiał, ale czyż to mogło powstrzymać wyrok?
Przybrał zachowanie sztuczne, przydatne w każdym wypadku, był impertynencko uprzejmy i roztargniony, jak dobrze wychowany chłopiec, który słucha, bo musi, ale go to nic a nic nie obchodzi. Miał swe i czekał tylko końca przemowy. Innym własne sprawy razem udawał pieszczotliwość, wiedząc, że matka wybuchnie naraz lawą szczęśliwości. Zawsze tak bywało, a Marek uczuwał dla niej pogardliwą życzliwość. Ile jednak razy zareagowała odmiennie, złościł się, ale nabierał szacunku.
Nie mógł długo wytrwać w jednej roli. Dziecko jest na to zbyt pobudliwe i subtelne. Często, zachwycając przez chwilę matkę przejawami miłości, popadał odrazu w zupełną obojętność, co ją zbijało z tropu.
Czasem, spostrzegając to komedjanctwo Marka, uczuwała taki poryw złości, że go poprostu biła. Jest to, oczywiście, wbrew wszelkim zasadom pedagogji i w oczach anglosaskich Anetka była zgubiona. Ale my, starzy łacinnicy wiemy, że qui amat... Zachowaliśmy trochę staroświeczczyzny w obyczajach i każdy z nas był pono tak „kochany“, Kochaliśmy dalej tych, co nam przetrzepali skórę, tylko tracili oni zawsze w naszych oczach, w takich chwilach. Może nawet... przyznajmy się... Marek wywoływał to jak i my nieraz... umyślnie.
Jakże miło mu było odgrywać rolę ofiary, gdy matka kajała się z powodu nadużycia siły brutalnej! Czuła się winną, on chciał wrócić do łask, ale czekał... zwlekał...
Poprostu był to triumf słabości! Kobiety władają tą bronią po mistrzowsku, ale dziecko prześcigło tu kobietę. Młode ciało, oblane jeszcze mlekiem macierzyńskiem, jest przez pół kobiece i dysponuje ogromnym zapasem chytrostek i forteli. Rozbrojona Anetka czuła się w stosunku do małego łotra niemal mężczyzną. Głupia to płeć, co, wstydząc się swej siły, błaga o przebaczenie jej. Warunki były nierówne Malec wywodził zawsze w pole matkę.



Marek nie był jednak wyłącznie komedjantem, który bawi się ludźmi, posiadał bowiem, jak dziadek, inne jeszcze cechy. Niewielu wiedziało, że Raul Rivière ukrywa pod swawolą i cynizmem, oraz skłonnością do uciech, ciemne, tragiczne głębie, niedostępne nikomu. Dzieje się to częściej, niż sądzimy, u roześmianych Galów. Chowamy to dla siebie. Anetka zdradzała tego ojcu, a nie znała również tej strony życia ojca jak i syna. Każde posiadało oddzielne życie wnętrzne. Była to wstydliwość, dziwna zaiste. Dużo mniej ich kosztowało wyjawianie błędów i grzechów (Raul Rivière chlubił się niemi nawet), niźli tragedji duszy.
Marek wziął swą część spadku. Dziecko, pozbawione rodzeństwa i towarzyszy, ma dość czasu błądzić po podziemiach życia. Piwnice Rivière’ów były głębokie i obszerne, a mogła się tam spotkać matka z synem. Ale nie dostrzegało jedno drugiego i sądzili, że są daleko od siebie. Matce przysłaniała oczy namiętność niewygasła, dziecku swoisty egoizm wieku, oboje zaś tkwili w ciemnościach. Tylko Marek stał jeszcze niedaleko drzwi, nie szukał wyjścia i nie rozbijał się o mury, jak Anetka. Stał skulony na schodach i marzył o przyszłości. Niezdolny pojąć, konstruował sobie życie.
Niedaleko natrafiłby na nie mur straszliwy, przed którym staje dęba przerażona osobowość człowiecza. Śmierć. Mur ten wznosił się z wszystkich stron, a choroby otaczały go, niby kurytarze okrężne. Daremnem było szukać przejścia, mur był silny i bez wyłomu. Marek wiedział bez objaśnień, że ten mur istnieje. Wyczuł go w ciemności i zjeżył grzywę, jak koń. Nie powiedział tego jednak nikomu i od nikogo nie dostał wieści, cały świat był jednego zdania.
Jak wszystkie kobiety współczesne, Anetka była złą wychowawczynią. Słyszała dużo o pedagogji i mówiła o niej z przekonaniem, przywiązując dużą wagę do pewnych metod, zaniedbywanych dawniej, ale gdy przyszło dziecko, uczuła się bezbronną, wobec rozlicznych niespodzianek życia, nie wiedziała co począć z teorjami, podejmowała je, rzucała i wkońcu zdała się na instynkt.
Nie doszła do rozstrzygnięcia w praktyce problemu religijnego swego dziecka, chociaż nad tem rozmyślała długo. Towarzyszki jej dawne, ze sfer bogatego, republikańskiego mieszczaństwa, były wychowywane przez matki religijnie, a niereligijnie przez ojców i nie odczuwały wcale sprzeczności tych poglądów (godzi się to z sobą, jak wiele sprzeczności towarzyskich, bo tam żadne uczucie nie posiada trzeciego wymiaru). Anetka chodziła do kościoła, jak do liceum, odprawiła też pierwszą komunję, sumiennie, a bez wzruszenia, jak zdała maturę. Ceremonje kościelne, obchodzone w parafji, uznała za obrzęd światowy i po wystąpieniu z towarzystwa porzuciła je.
Społeczeństwo dzisiejsze (a Kościół jest jednym z jego filarów) zdołało tak doskonale zbanalizować wielkie, zasadnicze potęgi człowiecze, że Anetka, posiadająca większe skarby wiary od stu dewotek, uważała się za niereligijną. Pomieszała religję z mlynkiem do klepania pacierzy i zewnętrznemi ceremonjami, które są zbytkiem bogaczom, a tumanią biedaków, utwierdzając ich w nędzy i służąc władzom społeczeństwa.
Nie odczuwała potrzeby praktyk religijnych, od kiedy je zarzuciła. W chwilach rozpraw z sumieniem, podczas namiętnych monologów, czuła jednak, że jest na mszy.
Nie zamierzała tedy dać synowi tego, co jej było zbyteczne, i kwestja ta nie zostałaby nawet poruszona, gdyby (o dziw paradoksu!) Sylwja nie postawiła jej na porządku dziennym. Sylwja, której religijność przypominała paryskiego wróbla, nie wyszłaby nigdy zamąż, bez współudziału Kościoła i uznała za rzecz nieprzyzwoitą, że Anetka nie ochrzciła zaraz syna swego. Uczyniła to jednak potem, z uwagi na Sylwję, której się zachciało być chrzestną matką. Potem zapomniała o wszystkiem aż do czasu zjawienia się Juljana. Religijność jego praktykująca, zasługująca na szacunek, przywiodła jej na myśl zaniedbany problem. Ale cóż miała uczynić. Posłać Marka do kościoła i uczyć go religji, w którą sama nie wierzyła? Spytała Juljana, a on z całem oburzeniem i naciskiem podkreślił konieczność wtajemniczenia dziecka w prawdy boskie.
— Ale dla mnie nie są to żadne prawdy! — powiedziała. — Muszę tedy chyba kłamać wobec Marka, gdy zapyta?
— Nie, nie trzeba kłamać, ale pozwolić mu wierzyć, dla własnego dobra jego.
— Czyż wyjdzie mu to na dobre, gdy go będę wprowadzała w błąd? Cóż o mnie pomyśli, gdy rzecz wykryje? Będzie miał prawo wyrzucać mi to i przestanie mi ufać! Pozatem nie wiem, czy ta wyuczona wiara nie spaczy późniejszego rozwoju jego.
Juljan nachmurzył się, a Anetka zmieniła co prędzej temat. Nie wiedziała co czynić. Znajomi protestanci poradzili jej, by syn przeszedł kurs różnych religij, a potem wybrał z pośród nich, gdy dojdzie lat szesnastu, ale wybuchnęła w odpowiedzi śmiechem. Ci poczciwcy traktowali religję jak egzamin z danego przedmiotu!...
Koniec końcem, Anetka nie uczyniła nic. Spacerując z Markiem, wstępowała czasem do kościoła, siadała w ławce, podziwiała gałęzisty las kolumn, przymglone światło lamp, blask witrażów, łuki sklepienia, szmer cichych psalmów, białe obrusy i słuchała organów. Było jej to kąpielą marzeń i skupienia.
Markowi było to dość miłe. Siedział z dłonią w dłoni matki i szeptał z nią. Czuł jakąś słodycz, ciepło i jakąś miłą drzemkę w ciele... Wszystko dobrze, byle niezbyt długo! Nudziło go otępienie sentymentalne, czuł potrzebę ruchu, myślenia o rzeczach konkretnych, mała jego główka obserwowała, notowała i roztrząsała naprzykład kwestję, czemu ten tłum się modli, a matka nie. Nie mówiąc nic, budował wnioski i refleksje. Pytał rzadziej, niż inne dzieci, gdyż ambicja nie pozwalała mu okazać się naiwnym.
Zagadnął jednak pewnego dnia:
— Mamo, co to jest Bóg?
— Nie wiem, mój chłopcze! – odparła.
— Cóż tedy wiesz?
Uśmiechnęła się i rzekła, tuląc go do piersi:
— Wiem, że cię kocham!
Ach, tak... rzecz banalna... wiedział dobrze, że go kocha, ale czyż trzeba było chodzić do kościoła, by mu to powiedzieć?...
Nie był zgoła czuły i nie cierpiał mglistych marzeń, „w których lubują się baby.“
Gdy Anetki nie trapiły obowiązki, miała trochę czasu i syna przy sobie, czuła się szczęśliwą i nie potrzebowała daleko szukać Boga, gdyż miała go w sercu własnem. Ale Marek czuł, że ma w sercu samego tylko siebie, to jest Marka, a resztę uważał za głupstwo. Trzeba myśleć jasno. Cóż to jest właściwie ten Bóg? Czy to ten człowiek przed ołtarzem, w kobiecej spódnicy i złocistej skorupie na grzbiecie? Czy szwajcar z laską, w krótkich spodniach i pończochach, co się uśmiechał czule jak te nieznośne baby, które lubią całować bez końca?
— Chodźmy już, mamo!
— Czy tu nie ładnie?
— Tak, dość ładnie. Ale wracajmy!
Nie pytał już matki o Boga. Wiedział, że jeśli starsi powiadają, iż czegoś nie wiedzą, to ta rzecz nie ciekawi ich wcale... Snuł tedy dalej sam nić myśli... Słyszał nieraz, jak mówiono: Ojcze nasz, któryś jest w niebie... (było to pole dla sceptycznych wybryków niedorostków, którzy uprawiali sport niewiary), przerzucał czasem Biblję, niby starą bajkę, z ciekawością i nudą jednocześnie, pochwytał różne pytania i odpowiedzi i sformułował niedbale wniosek: Bóg jest to ktoś, kogo nie widać, a który podobno stworzył cały świat... Podobno!... To coś niejasnego, coś niewyraźnego. Przestał go, jak i matkę, interesować ten Bóg, coś w rodzaju jakiegoś króla... mniejsza z tem!...
Natomiast ciekawiło go wielce życie własne, to co mu zagrażało i co miało... potem... nastąpić. Głupia gadanina na ten temat w pracowni Sylwji obudziła bardzo wcześnie jego uwagę. Dziewczętami wstrząsał lekki dreszczyk, gdy paplały o wypadkach, nagłej śmierci, chorobach, pogrzebach i nie ustawały, ni na chwilę. Śmierć je podniecała, a zwierzęcy instynkt malca jeżył się na dźwięk tego słowa. Chciał o to zapytać matkę. Ale nawskroś zdrowa Anetka nie wspominała nigdy o śmierci i nie zajmowała się nią wcale w tym okresie życia, gdyż miała co innego do roboty. Kto musi zarabiać na życie i myśleć o sprawach codziennych, dla tego kwestje zagrobowe są zbytkiem i przychodzą na myśl dopiero w chwili, gdy ktoś bliski przeniósł się na tamten świat. Miała syna po tej stronie, a zresztą, gdyby go straciła, życie i śmierć przestałyby mieć wszelką wartość. Była zbyt namiętna, by poprzestawać na świecie niematerjalnym, bez ciała, które kochać można.
Widząc jednak jak jest silna, nieugięta, zapracowana, niebaczna na jego obawy. Marek wstydził się okazać słabym. Musiał tedy radzić sobie sam. Nie łatwe zadanie. Ale uprościł sobie kwestję do granic, jakie mu były na rękę. Śmierć to znaczy, że umierają różni, inni ludzie. Jest to zresztą ich sprawa. Idzie o to wyłącznie, czy umrzeć muszę... ja?
Sylwja powiedziała przy nim raz:
— Wszyscy kiedyś pomrzemy!...
Zapytał:
— I ja także?
Roześmiała się.
— O, ty masz jeszcze dość czasu.!
— Ile?
— Aż do starości.
Ale wiedział dobrze, że nieraz grzebią małe dzieci. A zresztą nawet będąc starcem, nie przestanie być sobą. Marek umrze pewnego dnia... To go przeraziło. Czyż niema sposobu uniknąć tego? Musi być gdzieś coś, niby gwóźdź w ścianie, o co się człowiek czepi... Nie chcę umierać... nie!
To uczucie mogło go właśnie, jak wielu, zawieść prosto do Boga. Ale matka nie szukała takiego oparcia, przeto porzucił tę myśl. Nawet krytykując Anetkę, ulegał jej wpływowi. To, że mimo owej ewentualności była spokojna, nie dodawało mu wcale otuchy, natomiast nakazywało trzymać się odpornie, jak ona. Niedarmo jest się synem Anetki, mimo nerwowości i wątłego nieco ciała. Jeśli kobieta nie boi się, to cóż dopiero ja!
Tylko nie był w stanie nie myśleć o tem wszystkiem, jak dorośli. Trudno odpędzić napływające myśli, zwłaszcza nocą... kiedy się nie śpi. Trzeba tedy myśleć i nie bać się... Cóż się dzieje z człowiekiem po śmierci?...
Oczywiście, nie znalazł odpowiedzi. Strzeżono go też od widoku pogrzebów. Widział jeno w muzeum parę razy ryciny. Wyciągnięty na łóżku, dotykał swego ciała... Jakże się dowiedzieć? Nierozważne słowo otwarło mu, tuż w pobliżu, okno na przepaść, w którą spojrzeć pragnął.
Pewnego dnia letniego stał bezczynny przy oknie, łapał muchy i wyrywał im skrzydła. Bawiło go ich bzykanie, ale nie chciał im zresztą zrobić nic złego. Były to żywe zabawki, których psucie nie kosztowało nic. Na tej zabawie przyłapała go matka. Nie mogąc się pohamować, potrząsnęła gwałtownie chłopcem i krzyknęła, że jest obrzydliwym nikczemnikiem...
Cóżbyś powiedział, gdyby ci ktoś wyłamał obie ręce? Czyż nie wiesz, że te zwierzątka cierpią, jakbyś cierpiał sam?
Udał, że się śmieje, ale go to przejęło. Nie pomyślał, że mucha a on, to wszystko jedno... Daleki od politowania, zaczął jednak patrzyć na nie innemi oczyma, niespokojnie... uważnie i wrogo. Śledził odtąd konie, padające w ulicy... psa przejechanego... ...badał, a ciekawość tłumiła współczucie.
Pod koniec zimy mglistej, bezsłonecznej, chłopiec był blady, wyczerpany uporczywym katarem, przeto Anetka wynajęła na Wielkanoc, na dwa tygodnie izbę chłopską w Bièvres. Było jedno tylko, wielkie łóżko i musieli spać w niem oboje. Nie lubił tego, ale nikt go nie pytał o zdanie. Na szczęście przez cały dzień był sam, gdyż Anetka wracała do miasta w interesach, zostawiając syna pod opieką swych gospodarzy, którzy nań nie zwracali wcale uwagi. Wymykał się już wczesnym rankiem w pole i badał, szukał, obserwował, chcąc schwycić coś, co się do niego odnosiło. W całej naturze dostrzegał siebie jeno. Błądził po lesie. W pewnej odległości posłyszał gwar głosów dzieci wiejskich. Unikał towarzystwa, zwłaszcza chłopców, gdyż nie był dość silny, by nimi zawładnąć, ale mimo to uczuł do nich pociąg. Podszedłszy, zobaczył pięciu, czy sześciu nicponiów stojących nad rannym kotem. Miał złamany kręgosłup, a malcy zabawiali się, przewracając go i kłując patykami. Bez namysłu rzucił się na nich Marek z pięściami. Po pierwszem zdziwieniu gromadka przybrała postawę zaczepną i zaczęła go lżyć. Cofnął się za drzewo i zatkał uszy. Nie mogąc się zdecydować na odwrót, wrócił, a urwisze urągali dalej:
— Hę... mieszczuchu... boisz się! Chodźno, popatrz, jak zdycha!
Podszedł, nie chciał bowiem uchodzić za tchórza. Zresztą pałał żądzą patrzenia. Kotu wypłynęło jedno oko, leżał na boku, zad miał już martwy, dyszał bokami, a głowa jego podnosiła się z jękiem śmiertelnego strachu. Nie mógł umrzeć. Chłopcy brali się za boki od śmiechu, a Marek patrzył skamieniały. Nagle chwycił spory kamień i zaczął tłuc co sił kota po głowie. Usłyszał przeraźliwy wrzask, ale nie zważając na to, tłukł i tłukł bez końca, nawet kiedy kot już nie żył...
Chłopcy patrzyli nań z zakłopotaniem. Spróbowali żartować. Marek patrzył na nich tępo, złośliwie, wargi mu się trzęsły, a z zaciśniętych rąk spływała krew. Chłopcy odeszli po chwili, zaczęli się śmiać i śpiewać. Marek wrócił do domu, zaciskając zęby. Nie powiedział matce słowa. Ale w nocy zaczął krzyczeć. Anetka objęła drżące ciało syna.
— To jakiś szkaradny sen! Chłopcze, uspokój się! — prosiła, a on myślał:
— Zabiłem go! Wiem teraz co znaczy śmierć.
Straszna to duma, wiedzieć, widzieć i zniweczyć! I coś innego jeszcze, czego nie rozumiał: wstręt i pociąg jednocześnie. Przedziwne nici, łączące krwawe ręce z krwawą głową... Czyjaż to krew? Zwierzę przestało cierpieć. On przejął jego przedśmiertny strach.
Na szczęście w tym wieku nie zachowuje się długo jednej myśli, byłoby to wielkiem dla Marka niebezpieczeństwem, gdyby go była opanowała. Przyćmiły ten obraz obrazy inne, odświeżając mózg, ale została idea zasadnicza. Przejawiała się zrzadka jeno, ale w chwilach takich łyskało ponuro, a ciężkie chmury zwisały ponad strugą życia. Twarde jądro kryło się pod miękką osłoną bytowania... była to śmierć, siła zabójcza... Zabijają mnie, zabijam ja... Nie dam się! Wygra silniejszy! Dalejże...
Duma, zacięta duma opancerzyła go twardą zbroją. A skądże wziął tę stal, jeśli nie od matki, którą gardzi z powodu jej rozlewności i igra z tą jej przywarą. Wiedział o tem i nawet czasu, kiedy go rozpieszczała Sylwja, uznawał wyższość Anetki. Może ją nawet naśladował? Ale czuł także, że winien chronić się przed przewagą tej indywidualności, tej osoby, która go nadmiernie kocha, zalewa sobą i zagraża własnemu życiu jego. Czuwał przeto zbrojny i trzymał ją zdala, wiedząc, że i ona jest... wróg!



Sylwja znikła z widowni. Przez kilka pierwszych zaraz miesięcy, gdy tylko minęła namiętna uraza, Sylwja czuła wyrzuty sumienia, na myśl o trudnościach, z jakiemi walczy siostra. Byłaby jej dopomogła, ale nigdy nie zdecydowała się pierwsza na ten krok, zaś Anetka przelałaby raczej krew ostatnią, niż poszła prosić. Były obie uparte i unikały się na ulicy. Ale Anetka spotkała raz Odetkę w towarzystwie jednej z robotnic pracowni i, nie mogąc powstrzymać wybuchu czułości, uściskała dziecko. Sylwja także spotkała Marka, wracającego ze szkoły (udawał, że jej nie widzi), zatrzymała go i rzekła:
— Jakto? Nie poznajesz mnie już?
Najeżył się zaraz i odparł:
— Dzieńdobry, cioteczko!
Chłopiec uznał za stosowne stanąć po stronie matki. Był to patrjotyzm lokalny w myśl zasady: my country, right or wrong.
Dotknięta tem Sylwja, spytała:
— Jakże się wam powodzi?
Odparł chłodno:
— Doskonale!
Widziała, jak odszedł nadęty i czerwony od wysiłku. Był ubrany porządnie. Do kroćset! Doskonale! Radaby była dać mu w skórę.
Pobudziło ją do pasji to, że Anetka mogła bez niej dać sobie radę. Nadsłuchiwała pilnie, gdy mówiono o jej utrapieniach i nie wyrzekła się nadziei opanowania siostry na nowo. Narazie czyniła to w myśli. Dziwiło ją, czemu Anetka chce żyć w takich warunkach. Znając ją, wiedziała, że nie jest stworzona do rezygnacji z wszelkich uciech. Czemuż się zmuszała do tego wdowieństwa? Nie brakło chętnych, którzyby, w braku męża, jako przyjaciele ulżyli jej niedoli. Krok taki obniżyłby szacunek jej dla siostry, ale uczyniłby ją bliższą Sylwji.
Anetka sama nie rozumiała powodów swego życia klasztornego, tego strachu, który ją skłaniał do cofnięcia się, ile razy nadchodziła, nie już sposobność, ale myśl owych uciech naturalnych, których nie mogło jej wzbronić żadne prawo społeczne, ni kościelne, gdyż nie uznawała Kościoła, a była panią własnych czynów.
— Czegóż się boję? — spytała.
— Siebie...
Nie mylił jej instynkt. Namiętność pożądania i ślepa zmysłowość wykluczała ją od rozkoszy przelotnej, igraszki bez następstw, Anetka wiedziała dobrze, że najlżejsze wstrząśnienie uczyniłoby ją ofiarą potęg nieokiełznanych. Poprzednie zetknięcie z miłością zachwiało już równowagę, teraz zaś niebezpieczeństwo wzrosło znacznie. Nie oparłaby się, a porwana bezwolnie, utraciłaby ową wiarę, której potrzebowała niezbędnie. Jakaż to wiara? Wiara w siebie... Czyż duma? Nie. Wiara w coś szczytnego, boskiego, co chciała przekazać synowi. Kobieta taka, jak Anetka, nie ma, poza ścisłą dyscypliną małżeńską innej drogi, jeno bezwzględny przymus moralny, albo bezwzględne oddanie się instynktom zmysłowym. Wszystko, albo nic!...
Mimo to jednak w ciągu tych kilku miesięcy przychodziło jej nawrotami do głowy:
— Marnuję życie.

Zjawił się na widowni Marcel Franck. Przypadek go postawił na jej drodze. Nie myślał już o niej, ale też nie zapomniał. Poczynił dużo doświadczeń miłosnych, które nie zostawiły śladów wybitniejszych, prócz może paru zmarszczek wokół przekornych oczu. Tylko znużyło go to i przepoiło pewną wzgardą dla łatwych zwycięstw i siebie samego. Na widok Anetki, ten zblazowany człowiek odnalazł dawne uczucie świeżości i pewności, co go pociągało i zaciekawiło na nowo. Badał ją oczyma i poznał, że ona także niejedno uczyniła odkrycie. Miała w spojrzeniu błyski burz i łunę katastrof. Ale wydawała się spokojna i pewna siebie. Nie było tedy za późno i czuł, że mogliby się teraz porozumieć.
Nie zadając pytań, wybadał zręcznie, z czego żyje. Niedługo potem Anetka otrzymała za jego wpływem pracę dość dobrze płatną, mianowicie katalogowanie zbioru dzieł sztuki, w czem był zainteresowany, i to im dało sposobność widywania się parę razy na tydzień. Umieli rozmawiać, pracując, i zżyli się rychło, po dawnemu.
Marcel nie pytał nigdy Anetki o jej życie, ale opowiadał o sobie, co było najlepszym sposobem dowiedzenie się, co myśli. Zabawne doświadczenia rozmaitych własnych przejść miłosnych dostarczały tematu i lubował się w tem. Lubił zwierzać się z nich Anetce, która go burczała potrosze. On pierwszy kpił z siebie, jak i z wszystkiego zresztą, ona zaś słuchała chętnie śmiałych opowieści, gdyż była pobłażliwa dla spraw, nie dotyczących jej osobiście. Brał to wszakże inaczej i radowało go to wesołe i pobłażliwe ujmowanie życia. Nie odnajdywał w niej surowego pedantyzmu cnotliwości. Wymieniali ironicznie refleksje, a Marcel dumał, jakby to było dobrze pozyskać dla siebie tę mądrą duszę i dzielić z nią przygody życia. W jakiż sposób? Wszystko jedno! Kochanką, albo żoną jego mogłaby zostać. Był wolny od przesądów, nie przywiązywał wagi do „przypadkowego macierzyństwa“ Anetki, a nawet do miłostek, jakie mogła przeżyć w czasie minionym. Nie dręczyłby jej na pewno dozorowaniem i nie tykałby tajemnic życia wnętrznego. Każda strona musi mieć swą część wolności duchowej i fizycznej. Żądać miał jeno zamiar, by żyli razem, by była wesoła, rozsądna, słowem, by została jego wspólniczką w interesach i rozrywkach (pod mianem rozrywki rozumiał wszystko, porozumienie, przywiązanie, no i resztę).
Dumał nad tem długo, a wreszcie powiedział jej to pewnego wieczoru, w bibljotece, gdy kończyli robotę, a zachodzące słońce złociło rudawą skórę książek. Anetkę zdziwiło to wielce. Jakto? Wracał do dawnych... zdało się... skończonych już spraw?
— Bardzo pan uprzejmy, drogi przyjacielu — odparła — ale nie myślmy o tem już.
— Przeciwnie... myślmy! Czemużby nie?
— No tak... czemużby nie? — powiedziała do siebie. — Lubię go, chętnie rozmawiam... ale nie, to chyba niemożliwe! Szkoda nawet dyskutować...
Franck siedział przed nią, po drugiej stronie, jasną brodę złociło mu słońce, oparł ręce o stół, ujął dłoń Anetki i rzekł:
— Proszę pomyśleć przez pięć minut... No... Nie powiem nic... Znamy się... ileż to lat... dwanaście... piętnaście...? Czyż potrzeba tłumaczyć?
Nie wyrywała mu ręki, patrzyła uśmiechnięta oczyma, których spojrzenia nie mógł jednak przytrzymać. Uciekało ciągle... patrzyła w siebie. Myślała:
— Czemużby szkoda było dyskutować? Wszystko podlega dyskusji! Czemużby to było niemożliwe? Podoba mi się... ładny zeń chłopiec, ponętny, dość dobry, inteligentny i miły. O, jakże łatwem byłoby życie!... Ale nie mogłabym żyć jego życiem... Podoba się wszystkim i wszystko mu się podoba. Ale nie szanuje niczego, ani mężczyzn, ani kobiet, ani miłości, ani nawet Anetki (mówiła o sobie, jak o obcej). Coprawda, nie skąpi uprzejmości światowej i wydziela ją hojnie. Możeby mnie nawet traktował z wyjątkową łaskawością... ale cóż bierze na serjo ten miły sceptyk? Rozkoszuje się brakiem zupełnym wiary w człowieka. Bada słabostki ludzkie z ciekawością uprzejmą, czując się współwinnym. Myślę, że rozczarowałby się, zmuszonym będąc szanować mnie... Dobry chłopiec... ale życie z nim byłoby tak łatwe, że nie miałoby żadnej wartości...
Zbrakło jej potem słów dla ubierania w nie myśli, ale myśl zestaliła się sama w postanowienie.
Franck puścił jej dłoń, czując, że sprawa przegrana. Wstał, podszedł do okna, oparł się o nie filozoficznie i zapalił papierosa. Stojąc za Anetką, nieruchomą, z rękami na stole w poprzedniej pozycji, patrzył na piękny jej karczek i krągłe ramiona. Przegrał! Dla kogóż się u licha chowa w zapasie? Czyżby to był nawrót „brissotyzmu?“ Nie, wiedział, że serce Anetki jest wolne... A więc? Wszakże nie jest zimna! Musi kochać i być kochaną.
Nie zdawał sobie sprawy, że koniecznością jest dla niej wiara, wiara w to, czego chce, co czyni, o czem marzy, w to, czem jest, wbrew odrazie i rozczarowaniom, wiara w siebie i życie. Franck niweczył wszelki szacunek, a Anetka wolałaby raczej, by jej nie szanowano, ale za nic nie poświęciłaby własnego szacunku, szacunku dla życia. Było jej to źródłem życia samego, a bierność szczęścia uważała za śmierć. Bez siły działania Anetka była niczem. Istoty ludzkie są bierne, lub czynne. Z pośród wszystkich rodzajów bierności, najbardziej śmiertelną była w jej oczach bierność spokoju estetycznego, wśród wygód i dostatku, gdzie niema już nawet wątpliwości, ale samo jeno rozkoszowanie się... niczem. Tak żył Franck. Nie chciała popełniać samobójstwo! Czemże będzie jednak jej życie? Może nie zazna szczęścia, ani nie osiągnie pełni własnego uświadomienia. Może to będzie omyłka? Któż wie? Ale w każdym razie będzie wzlotem do celu... nieznanego... złudnego... to rzecz obojętna! Sam wzlot złudą nie jest! Niechże padnę wśród drogi, byle to była droga... moja!
Zauważyła długie milczenie i spostrzegła, że Franck nie siedzi naprzeciw niej. Obróciła się tedy, uśmiechnęła i powiedziała:
— Przebacz, drogi przyjacielu! Poprzestańmy na tem, co jest dotąd. Dobrze nam żyć w przyjaźni.
— Lepiejby było inaczej.
Potrząsnęła przecząco głową.
— Palisz mnie, droga przyjaciółko, po raz trzeci przy egzaminie?
Zaśmiała się i rzekła żartobliwie:
— Dam panu to przynajmniej, czego odmówiłam przy drugim.
Otoczyła mu ramieniem szyję i pocałowała. Był to pocałunek serdeczny, ale... nie ulegało kwestji... tylko przyjacielski...
Odczuł to Franck i powiedział:
— Cóż dostanę z trzeciego egzaminu, gdy się zgłoszę w jakieś dwadzieścia lat?
— Nic! — odparła ze śmiechem. — Istnieje przecież granica wieku. Ożeń się pan, drogi przyjacielu. Wszystkie kobiety czekają... wybieraj!
— Ale pani nie!
— Ja zostanę starym kawalerem!
— Nie... nie... zobaczy pani, za karę wyjdzie pani zamąż po pięćdziesiątce.
— Umrę tymczasem... Memento mori!
— A tymczasem będziesz pani zakonnicą?
— Nie znasz, drogi przyjacielu, rozkoszy tego życia.



Anetka przesadzała umyślnie. Nie wszystko było rozkoszą w życiu tego rodzaju. Często dusiły ja mury, w których żyła. Była ona zakonnicą, której nie starczyło jednego klasztoru i jednego Boga. Klasztorem było mieszkanko na piątem piętrze, a bóstwem dziecko. Było to bardzo ciasne i niezmierzone zarazem. Nie mogła się w tem zmieścić i otwierała przestworza marzeń. Tu jej starczyło przestrzeni. Codzienne życie purytańskie i marne, brało odwet w wyobraźni. Tutaj czar wiekuisty płynął bez przeszkód, w ciszy zupełnej.
Jakże atoli zapewnić sobie wstęp stały do tej pustelni duszy. Życie wnętrzne nie jest utkane ze słów, a chcąc je zrozumieć, zrozumieć siebie samych, musimy używać słów. Jest to ciężka, lepka glina, co schnie w palcach. Anetka utrwalała i tłumaczyła sobie marzenia cichemi słowy. Ale nie były to odtwarzania wierne, jeno niedołężne transmutacje, podstawione pod coś, do czego nie miały podobieństwa. Nie mogąc uchwycić marzeń, umysł stwarza sobie baśnie, któremi łudzi się odnośnie do wielkiej feerji wnętrznego dramatu...
Jest to coś, jak niezmierzona płynna równia, roztocz morska, niesiężna, bez brzegów, złożona z wody, ognia i mgieł. Wszystkie pierwiastki zmieszane tu jeszcze, prądy sprzeczne płyną w różnych kierunkach, ale siła jednorodna ujmuje już ten splot włosów ciemnych nakrapianych, łyskami złota. Duch nienazwalny wiedzie trzody marzeń na paszę cieniów, a cicha nadzieja pilnuje. Wszechwładna grawitacja popycha żądzę, króla światów, na rozłogi zdradliwe i przepastne, które ją wchłaniają.
Anetka czuje, że płynie rzeka zaczarowana, otacza ją pierścieniami swych fal, ona się poddaje, igrając z chytrą, unoszącą ją potęgą, ale gdy zbudzony rozum chce to skontrolować, zastaje Anetkę, która wyrwana z jednego marzenia szuka drogi w inne. Wytwarza sobie tedy zapomocą ścisłych elementów dni upłynionych romans życia przeszłego, lub tego, które ją czeka może, i udaje, że wierzy w ciągłość wielkiego marzenia. Wie dobrze, że znikło, ale nie niepokoi jej to. Czuje, że, jak ów oblubieniec z ewangelji, wróci w chwili najmniej spodziewanej.
Mnóstwo kobiecych dusz wyraża w kształcie owej rzeki wnętrznej, skryty genjusz swój. Ten, ktoby umiał czytać, znalazłby w głębi ciemne namiętności, wizje ekstatyczne i przepaści bez dna. Jednocześnie przychodzi jednak w codziennem życiu do głosu rozsądek właściwy poprawnemu mieszczaństwu, zajęty interesami, chłodny i rozważny, chlubi się, często przesadnie, jak Anetka wobec uczennic i syna (ale nie dają się oszukać), pozorami zimnego rozumowania, oraz moralizowaniem...
Malec wiedział, jak sprawy stoją. Patrzył dalej, umiał czytać pomiędzy wierszami i nie tajną było mu rzeczą marzenie. Codziennie miał chwile królewskiej samotności, kiedy mu w pustem mieszkaniu nie przeszkadzał nikt. Niebaczna, jak zawsze, Anetka zostawiała mu do dyspozycji różne książki, szczątki bibljoteki własnej i ojca. Były tam różności, nieczytane od całych lat, a Marek wziął się do nich. Wychodził na łowy, codziennie, po powrocie ze szkoły, przed nadejściem matki, Czytał bezładnie. Prędko nauczył się czytać i przebiegał stronę po stronie w pogoni za zwierzyną. Ucierpiała na tem nauka i został zaliczony do uczniów złych, nieuważnych, którzy nie umieją nigdy lekcji i odpisują zadania. Ale zdziwiliby się wielce nauczyciele, gdyby im ten mały kłusownik zacytował coś z rzeczy pochwyconych na własnym terenie myśliwskim. Brał się też do klasyków, ale zgoła nie po szkolnemu. Wszystko, co zachodziło w nieznanej krainie, miało dlań urok pięknego, zabronionego owocu. Nie zachodziła jeszcze obawa, by go coś splamiło, a nawet uświadomić mogło zbyt brutalnie. Ustępy drażliwe przebiegał z wesołym uśmiechem, nie domyślając się zasadzki płciowej, i nie odczuwał w niewinności swej gorącego wiewu życia na twarzy. Mimo to instynktownie zwietrzył w tym lesie książek miłość.
Czemże jest miłość dla dziesięcioletniego dziecka? Szczęściem nie posiadanem, które się zdobędzie kiedyś... Jakąż ma postać? Usiłował skonstruować ją z pochwytanych ułamków. Nie widząc nic, dostrzegał wszystko i wszystkiego pożądał. Chciał wszystko mieć i kochać! (istotny sens kochania, to dla dziecka, być kochanem... Ja kocham siebie... trzeba, by mnie kochano... Ale kto?) Nie mógł sięgnąć do wspomnień, gdyż były za bliskie, by je widzieć dobrze. W tym wieku nie mamy jeszcze przeszłości (lub mało), a jeno chwila bieżąca jest nam tematem o rozlicznych warjantach.
Chwila bieżąca? Podnosił matkę, siedzącą w ciepłem świetle naftowej lampy. spostrzegał oczy 189 Wieczorem, po kolacji, siadywali razem, Marek uczył się (musiał) lekcyj na jutro, a Anetka naprawiała odzież. Ale żadne nie myślało o tem, co robi usłużna maszyna nawyku. Marzyli oboje, a Marek obserwował matkę, dużo więcej ciekawiło, niż lekcje, powtarzane co go ustami.
Zdawało się, że Marek nie dostrzegł nic z tego co się działo wokoło, i nie umiałby wytłumaczyć czem się zajmuje ciągle matka. A jednak nic mu nie uszło, ani miłość Juljana, ani miłość dla niego. Gdy wszystko spełzło na niczem, mały zazdrośnik jął tańczyć, jak ludożerca wkoło ogniska. Nie zabrano mu matki, która była jego własnością. Cenił ją od chwili, kiedy mu ją ktoś inny chciał skraść. Wpatrywał się w jej usta, oczy, ręce i obyczajem dzieci tonął w szczegółach, niby całym świecie (nie zawsze jest to mylne). Cień na powiece, czy odchylenie warg, są to krajobrazy tajemne i rozległe, ściągające na siebie uwagę dziecka. Niby pszczoła polatywał wokół twarzy, różowych drzwi ust napół otwartych, zanurzał się w nich, wychodził i zajęty badaniem zapominał, że patrzy na kobietę... Otepienie to było mu nader miłe. Budził się, by przypomnieć sobie jutrzejszą szkołę, niemiłego kolege, czy złą notę, ukrywaną przed matką... Po chwili ogarniało go znów światło lampy, cień pokoju, milczenie i rozgwar miasta, dając wrażenie, że siedzi na wyspie, lub w łodzi, na falach, wyglądając brzegu, rozciekawiony, co tam znajdzie i co zabierze na statek, gdzie ma swą zdobycz i nadzieję. Wśród skarbów małego Wikinga była też i matka, o pięknych, jasnych włosach i brwiach, zakreślonych łukiem. Teraz pokochał ją nagle, jak kochanek, który zachował jednak całą niewinność. Po nocach nadsłuchiwał jej oddechu, a całe to tajemnicze życie pochłaniało go i trzymało w napięciu...
Marzyli oboje, ale Anetka, nawykła do podróży, płynęła po penem morzu, Marek zaś wyruszał dopiero, wszystko mu było nowością, patrzył tedy bystrzej, widział lepiej i dalej. Chwilami zadziwiał głębią ujęcia, ale to mijało szybko jak u zwierzęcia, które, błysnąwszy przenikliwem spojrzeniem, potem nie widzi już nic. Patrząc na matkę, skupiał na niej całą, świeżą siłę uwagi i przepajał się w ciszy wonią jej duszy, zgadując bez zrozumienia każde jej drgnienie, a czasem błyskawicą rozświetlał do głębi jej serce.
Niezadługo miał zatracić klucz do tego serca i przestać widzieć. Światłość wewnętrzną miał przysłonić zewnętrzny cień. W miarę wzrostu ciała dziecka, rośnie też cień jego, dziecko odwraca się od słońca i jest z pozoru bardziej dziecinnem, niż przedtem, gdyż zakres spojrzenia zmalał. Narazie posiadał jeszcze Marek owo magiczne jasnowidzenie, o którem nie wiedział sam i nigdy nie był bliższym matki. Zbliżenie takie miało wrócić po latach dopiero.
W tym okresie pociąg przezwyciężył niedowierzanie i Marek nie bronił się porywom uczucia, co go rzuciło na pierś Anetki, która spostrzegła z radością, że ją kocha. Nie miała już nadziei...
Przez kilka miesięcy trwała ta miłość wzajemna, okres miodowy współżycia matki z dzieckiem. Zachwycająca to była miłość, cielesna jak każda, ale przy zupełnej tego ciała bezgrzeszności, podobna żywej róży.



Przeminęła chwila owa, jedyna. Mineły lata ścisłej przyjaźni, surowego trybu życia i ciasnoty materjalnej. Bogate były... Anetka żyła pełnią sił, nietknięta, bez skazy, a dziecko rozkwitało z bujnością małego wszechświata...
Niestety, jednego drgnienie powietrza starczy, by rozwiać tę harmonję dusz. Żaliż drzwi dobrze zamknięte?



Pewnej niedzieli, rano Anetka była sama w mieszkaniu, bo Marek poszedł grać w piłkę z kolegą do ogrodu luksemburskiego. Anetka siedziała bezczynnie w fotelu, rada, że może spokojnie siedzieć wolną chwilą i snuła marzenia, których niewyraźnym nieco meandrom dała się ponosić bezwolnie.
Ktoś zastukał. Zawahała się, nie chcąc mącić sobie spokoju. Ale stukanie gwaltowne i dzwonienie powtórzyło się. Otwarła i ujrzała Sylwję. Pierwszem wrażeniem Anetki była radość, a Sylwja oddała jej uścisk serdeczny. Potem wspomniały niesnaski i naprężoną sytuację, to też zmieszane zaczęły sobie przyświadczać i pytać o zdrowie. Mówiły sobie: ty i ton panował poufały, ale serca były zamknięte. Anetka zadawała sobie pytanie, poco Sylwja przyszła, ale Sylwji nie spieszno było mówić tego. Rozmawiając o tem i owem, nie mogła się widocznie wyzbyć pewnej myśli, a wiedząc, że i tak nie wytrzyma, powiedziała wprost:
— Anetko, dość tego! Obie byłyśmy winne!
Dumna Anetka nie chciała się przyznać. Silna, zbyt nawet silna poczuciem słuszności, powiedziała:
— Ja nie poczuwam się do winy!
Sylwja nie znosiła połowiczności, oraz by jej ktoś nie okazał przychylności, więc odparła urażona:
— Należałoby przyznać co najmniej, że się zbłądziło.
— Przyznaję, że zbłądziłaś ty...! — oświadczyła uparta Anetka.
Gniewna Sylwja wytoczyła nagromadzone zarzuty, a Anetka parowała ciosy z godnością. Omal, że nie doszło do twardych słów, a Sylwja, niecierpliwa z natury, uczyniła już gest by odejść, ale nagle siadła zpowrotem i powiedziała:
— Uparta jesteś, jak cap! Nie można cię przekonać, że nie masz racji.
— Bo mam rację! — odparła nieugięta Anetka.
— Mogłabyś przez grzeczność choćby przyznać, że nietylko ja sama popełniłam głupstwo!
Roześmiały się obie.
Patrzyły teraz na siebie spokojnie, choć że złośliwością jeszcze. Sylwja wykrzywiła się siostrze, a Anetka odpowiedziała mrugnięciem.
— Djablico! — zawołała Sylwja.
— Nie zgadzam się... to ty...
— Niech i tak będzie! Dość tego! Słuchaj tedy, bo mówię szczerze. Nie przyszłabym tu z własnej woli, jestem także uparta.
Mimo tego zapewnienia, zaczęła Sylwja czynić siostrze wymówki, że chciała mężowi jej zawrócić głowę. Mówiła napoły żartem, napoły zazdrośnie, a Anetka wzruszała ramionami.
— Koniec końcem, — oświadczyła — wiedz, że nigdy nie zobaczyłabyś mnie tutaj, gdybym nie została wysłana.
Anetka spojrzała ciekawie, a Sylwja dodała:
— Kazała mi przyjść Odetka.
— Odetka?
— Tak. Dziwi ją, czemu ciocia Anetka nie przychodzi.
— Jakto? Pamięta mnie? Któż jej przypomina?
— Nie wiem. Widzi fotografje twoją w domu. Musiałaś także uczynić na niej wrażenie spotkawszy na ulicy... czy może nawet w domu... bo ja wiem! Intrygantko! Masz minę świętoszki, a porywasz serca, jedno po drugiem!
(Żartowała przez pół jeno).
Anetka wspomniała to wątłe ciałko, jakie przelotnie wpadło jej w ręce, i małą, wilgotną buzię, przywartą do jej policzka. Sylwja ciągnęła tymczasem dalej:
— Musiałam jej wkońcu powiedzieć, żeśmy się poróżniły, a mała spytała z jakiego powodu. Odpowiedziałam: Cicho bądź, smarkulo! Dziś rano, gdym przyszła do jej łóżeczka, rzekła: Mamo, ja nie chcę, byście się gniewały z ciocią Anetką! Odburknęłam: Daj mi święty spokój! Ale zasmuciło ją to, więc spytałam: Zależy ci tak bardzo na tej ciotce? Cóż ci po niej? Ładny pomysł! No, ale skoro tak chcesz, to się przeprosimy! Zaczęła klaskać w rączki i spytała: Kiedyż przyjdzie? Kiedy się jej spodoba! Nie, chcę byś poszła, mamo, zaraz i przyprowadziła ją ze sobą. Poszłam tedy... Cóż za bąk nieznośny... Robi ze mną co chce... Oczywiście, przyjdziesz... Czekamy z kolacją.
Anetka spuściła oczy, wahała się i nie mówiła tak, ani nie, a Sylwję ogarnęło oburzenie.
— Mam nadzieję, że nie dasz się prosić! — pogroziła siostrze.
— Nie dam się prosić! — odparła Anetka i spojrzała rozpromienionemi oczyma, w których błyszczały łzy.
Ucałowały się namiętnie, a porwana pustotą Sylwja ugryzła ją w ucho.
— Aj! Gryziesz nawet! Gdybym to uczyniła ja, postrzelona osoba, sprawa byłaby zrozumielsza... ale ty... ty? Chyba oszalałaś?
— Tak jest, oszalałam! Muszę cię nienawidzić. Zabierasz mi męża i córkę...
— Schowaj sobie swego męża! Nic mi na nim nie zależy! — zawołała Anetka ze śmiechem.
— I mnie też! Ale jest mój! Zabraniam ci dotykać go, palcem nawet.
— Wsadź go pod klosz!
— Ciebie tam wsadzę, czarownico! Cóż masz w sobie, co tak pociąga? Wszyscy cię kochają.
— Ależ nie!
— Tak... tak, Anetko, Odetka, ten dureń Leopold... wszyscy... nawet ja sama! Nienawidzę cię! Radabym cię raz na zawsze stracić z oczu, a tu niesposób! Wszystkich trzymasz za łby!...
— Ściskały się za ręce, śmiały i patrzyły na siebie już po przyjacielsku.
— Moja staruszko droga!
— Masz rację, Sylwjo!
W istocie postarzały obie i zauważyły to. Sylwja pokazała jej w zaufaniu ząb, który sobie kazała pokryjomu wstawić, a Anetka miała na skroniach kilka siwych włosów. Ale nie kryła się z tem. Sylwja wykrzyknęła tedy:
— Pozujesz wiecznie!
Wróciła im poufałość dawna... Bez małej Odetki nie byłyby się może nigdy zetknęły z sobą.

Wieczorem Anetka i Marek udali się na proszoną kolację, ale Odetka wlazła w jakiś kąt, tak, że jej nie można było odnaleźć. Po długich dopiero poszukiwaniach znalazła ją ciotka za portjerą, ale dziewczynka nie ruszała się, nie słuchała jej przymilnych słówek, odwracała główkę. Dopiero po chwili skoczyła na szyję Anetki. Posadzono ją przy Anetce, ale nie otwierała ze wzruszenia ust, zainteresował ją dopiero deser. Wypito na cześć wznowionej przyjaźni, a Leopold wniósł żartem zdrowie ku czci przyszłego małżeństwa Odetki z Markiem. Rozgniewało to chłopca, który sięgał ambicją wyżej, ale Odetka wzięła rzecz całkiem serjo. Po kolacji dzieci spróbowały bawić się, ale brakło porozumienia. Marek przybrał minę wzgardliwą, a Odetka była bliską rozpaczy. Rozmawiający rodzice usłyszeli wnet płacz i uderzenia. Rozłączono zapaśników, którzy dąsali się potem na siebie. Odetkę zdenerwowały przeżycia całego dnia. Trzeba ją było położyć spać. Opierała się i dopiero Anetka zdołała ją skłonić do posłuszeństwa. Rozebrała małą, położyła i ucałowała tłuste nożęta. Odetka doznawała niewysłowionej rozkoszy. Anetka siedziała przy niej, aż zasnęła (co nastąpiło wkrótce), a wracając do bawialni, zastała Marka na kolanach Sylwji.
— Zamieńmy się! — powiedziała.
— Zgoda! — odparła Sylwja.
W gruncie serca żadna nie zgodziłaby się jednak na zamianę, chociaż może Marek lepiejby odpowiadał Sylwji, a Odetka Anetce. Ale to nie były „ich własne“ dzieci.
Dzieciom lepiej przypadło to do gustu i słysząc, jak starsi żartowali, zażądały wykonania projektu. Stało im się zadość. W sobotę wieczór następowała zamiana pomiędzy matkami. Odetka spędzała noc i całą niedzielę u Anetki, a Marek u Sylwji. W niedzielę wieczorem dzieci wracały do swych właścicieli. Przez ten czas psuto je i rozpieszczano haniebnie, to też wracały do domów niezadowolone i zachowywały to, co miały dać najlepszego, dla matek niedzielnych.
Odetka zachwycała Anetkę pieszczotliwością, zwierzeniami i nieskończonym szczebiotem. Brakło jej tego, gdyż Marek, mimo że namiętny był jak matka, umiał się lepiej powstrzymywać, zwłaszcza wobec bliskich, którzy nadużywali tej szczerości. Z obcymi było to mniej groźne, pojmowali bowiem rzecz opacznie... Odetka była, jak Sylwja, przymilna, ekspansywna i miała gorące serduszko. Wyrażała głośno to, czego pragnęła Anetka, co spostrzegłszy, zdwoiła dawkę, budząc echo tego, o czem marzyła Anetka, będąc dzieckiem. Tak się wydawało Anetce i kochała dziecko bardziej jeszcze za tę sugestję. Słuchając szczebiotu, marzyła o pierwszych latach swych, pacząc je bezwiednie pełną jaśnią obecnej świadomości.
Cóż to były za rozkoszne poranki niedzielne! Odetka spała w wielkiem łóżku, w objęciach ciotki, która, mimo kopania małych nóżąt, nie śmiała drgnąć, by jej nie zbudzić. Mała patrzyła na ubierającą się ciotkę, ćwierkając jak wróbel. Dumna z posiadania całego łóżka, leżała wpoprzek na plecach i wyprawiała szaleństwa, gdy Anetka obracała się plecami. Ale widziała w lustrze gołe nogi wzniesione w górę i rozczochraną głowinę w poduszkach. Nie przeszkadzało to Odetce mówić i czynić zdumiewających spostrzeżeń. Czasem, wśród paplaniny, wyrażała jakieś dziwne, poważne poglądy, tak, że Anetka nastawiała uszu.
— Coś powiedziała? Powtórz!
Ale już nie pamiętała... i zmyślała to i owo, nie warte, ni w części pierwszego powiedzenia. Czasem porywała ją znagła czułość.
— Ciociu! Ciociu! — wołała.
— Cóż tam nowego?
— Kocham się w tobie! Kocham się w tobie!
Anetkę rozśmieszało to wyrażenie i namiętność małej.
— Nie wierzę!
— O, kocham cię do szaleństwa!
(Było to szczere, ale zarazem komedjanckie).
— Ba! Wolę bez szaleństwa!
— Ciociu! Chcę cię pocałować!
— Zaraz przyjdę!
— Chodź natychmiast! Chcę... chodź!
— Idę.
Kończyła spokojnie fryzurę.
Odetka przewracała się po łóżku rozczarowana, rozrzucając na wszystkie strony pościel.
— Ach! — wołała. — Ta kobieta nie ma serca!
Anetka wybuchała śmiechem, odkładała grzebień i biegła do łóżka.
— Mała małpeczko! Gdzieżeś to wyłowiła?
Odetka całowała ją z pasją.
— Dusisz mnie... dusisz... och... dość, rozczochrałaś mi całkiem włosy... nie zdołam ubrać się chyba dzisiaj! Nieznośna dziewczyno, nie chcę cię znać!
Odetka traciła otuchę i blisko płaczu wołała:
— Ciociu Anetko! Kochaj mnie! Chcę, byś mnie kochała... Proszę cię, kochaj mnie!
Anetka brała ją w ramiona.
— Ach! — wzdychała patetycznie Odetka. — Oddałabym za ciebie ostatnią kroplę krwi!
Był to frazes z romansu feljetonowego, jaki czytano w pracowni.
Marek był czasem świadkiem tych wynurzeń, wydymał wzgardliwie usta, wkładał ręce w kieszenie i przybierał minę wyniosłą. Niecierpiał owej paplaniny sentymentalnej, która wypowiada wszystko do dna. Raz powiedział swemu koledze:
— Kobiety są wprost niesmaczne!
W gruncie rzeczy, gniewały go te objawy czułości, tak hojnie szafowane dla Odetki. Raziły go, gdy odnosiły się do niego samego, ale nie chciał, by ktoś inny korzystał z nich.
Miał, coprawda, ciotkę i odwzajemniał się niewdzięcznej matce, okazując Sylwji dziesięć razy więcej przywiązania. Ale mimo, że Sylwja go pieściła, był rozczarowany, bowiem traktowała go jak dziecko, czego niecierpiał. Prowadziła go do cukierni co niedzieli, sądząc, że mu sprawi rozkosz najwyższą. Oczywiście, nie był obojętnym na ten urok, ale nie chciał, by sądzono, że przywiązuje do tego wagę. Przytem ciotka uważała go za osobistość podrzędną. Nie krępowała się wobec niego, zaspakajało to poniekąd ciekawość, ale raniło ambicje, bowiem odczuwał te odcienia. Radby był poufałości Sylwji, ale gdyby mu ją okazywała, jak mężczyźnie, nie zaś smarkaczowi. W dodatku (nie przyznawał się do tego nawet), w bliskiem obcowaniu, z Sylwją stracił dużo złudzeń. Niebaczna kobieta była ślepą na to, co się budzi w duszy dziesięcioletniego chłopca, co niweczy czarowny obraz kobiety i rani przez szybkie odkrycia. Sylwja nie baczyła w jego obecności na swe gesty i słowa, jakby był zwierzęciem domowem (skądże wiemy, że nie razi to naszych zwierząt). Instynkt obronny sformułował w umyśle chłopca pewne ideje szkodliwe, naiwnie cyniczne, o których lepiej nie mówić. Starał się uchodzić narazie we własnych oczach (nie myślał o innych) za człowieka zobojętniałego. Ale wchłaniał wszystkiemi zmysłami chciwemi, a niewinnemi jednocześnie, zagadkowy czar animalnej istoty kobiecej. Uczuwał do kobiety pociąg i wstręt jednocześnie.
Każdy mężczyzna zna te sprzeczności, ale w tej epoce życia przeważał w Marku wstręt. Wstręt ów posiadał jednakowoż woń ostrą, która sprawiała, że wszystkie inne uczucia i wszystkich rówieśników miał za nic. Odetką pogardzał jako niegodną siebie.
Odetka była małą dziewczynką, coprawda, ale jednocześnie kobietą, na złość słynnym pedagogom, którzy szufladkują dziecięcość w różne działy. W dziecku jest już wszystko, tylko by dojrzeć to, trzeba badać. O samym świcie objawia się to nagłem błyskaniem.
Błyski te częstsze były u Odetki, niż przeciętnych dzieci. Była owocem przedwczesnym, obok zdrowia fizycznego nosiła w sobie cały świat nadmiernego roznamiętnienia. Czyż źródło tego biło poza Anetką i Sylwją? Anetka odnajdywała tę cechę w sobie, za lat dziecięcych, ale myliła się, gdyż nie była tak przedwcześnie dojrzała i kładła fałszywe daty uczuciom, które pochodziły z czternastego i piętnastego roku życia.
Odetka była jak gołębnik, pełen szmeru skrzydeł. Przelatywały amorki niewidzialne, rzucając światła i cienie. Zadowolona i podniecona nerwowo naprzemian, wybuchała płaczem i śmiechem bez widocznego powodu, potem ogarniało ją znużenie i obojętność, wkońcu pod wrażeniem słowa, czy swoiście zrozumianego gestu czuła się nad wyraz szczęśliwą. Przesycona szczęściem, jak cieciorka jagodami, paplała nieustannie i nagle... znikała. Odnajdywano ją potem w jakimś zakątku pokoju, pogrążoną w zachwycie, trudnym do zrozumienia. Ptaki krążyły w jej duszyczce ciągle.
Niewiadomo, czy dzieci są szczere zupełnie w swych wrażeniach. Płyną im zdaleka, z poza nich, one są zrazu jeno pełnymi zdumienia świadkami, a później zostają aktorami i czynią doświadczenia. Zdwojenie to nieświadome jest wynikiem instynktu samozachowawczego, gdyż inaczej nie uniosłyby brzemienia, zbyt ciężkiego na słabe barki.
Odetka wyrażała swe uniesienia, skierowane do tej, lub innej osoby, często zaś do nikogo nawet... w sposób teatralny, monologując dla ulgi i czyniąc gesty, osłabiające wstrząśnienie. Najczęściej przedmiotem ich była Anetka, lub Marek, zamieniała też imię Marka, który z niej drwił, a którego niecierpiała na imię Anetki. Nurtowało ją w takich chwilach upokorzenie, ból i chęć zemsty. Nie wiedziała tylko, gdzie ugodzić i miała słabe, niestety, dziecięce pazurki. W poczuciu bezsiły udawała obojętność, ale ciężko jej przychodziło nie robić nic i udawać obojętność, wbrew ochocie do śmiechu, czy płaczu. Po pewnym czasie tego nienaturalnego przymusu Odetka popadała w bezwład, z którego nagły poryw dziecięcej wesołości rzucał ją znowu w rozbawienie.
Anetka odgadywała te minjaturowe akty rozpaczy, komponowała potrosze i przyrównywała do swoich. Nacóż zdało się, że zmarnowała tyle miłości, pragnień i utrapień? Jakże rozrzutnie szafuje natura siłą. A przytem zdolność kochania rozdziela naoślep, jednym zbyt mało dając, innym zbyt dużo. Anetka zaliczyła się wraz z Odetką do obdarzonych nadmiernie, a syna do pokrzywdzonych. Był jednak szczęśliwy, chociaż biedny!...
Zresztą nie cierpiał niedostatku. Bogactwem serca i żywością myśli dorównywał Odetce (tylko nie mówił o tem), a także żyły w nim namiętności (tylko) gdzieindziej skierowane. Nie ciekawiło go to, co robiły obie kobiety, ale umysł pełniły mu pożądania inne. Bogatszy mózgowo i nie tak zaobsorbowany zmysłami, zbudzonemi późno, poszedł, jak przystało mężczyźnie, w kierunku czynu i władania. Marzył o zdobyczach, któreby się sercu kobiety wydały nikłemi, gdyby je mieć mogła w tym wieku.
Chłopcy pokolenia minionego marzyli o żołnierce, dzikich, piratach, Napoleonie i przygodach morskich. Marzenia Marka stanowiły maszyny latające, automobile i telegraf bez drutu. Wirowała wokół niego myśl świata, szał ruchu wstrząsał planetą, magiczna potęga wynalazcza zmieniała pierwiastki, przestrzeń, czas, wszystko ulatniało się od szybkiego ruchu. Nie liczył się z niczem, a oczywiście też z ludźmi, uznawał tylko wolę nieograniczoną. Marek miał słabe zaledwo wyobrażenie o zasadniczych podstawach wiedzy współczesnej. Czytał, nie rozumiejąc, jakieś pismo przyrodnicze, abonowane przez matkę, i to go pogrążyło od najwcześniejszego dzieciństwa w kąpiel wiedzy. Nie dostrzegała tego Anetka, gdyż nauka jej była systematyczna i nie pochłaniała jej żywcem. Widziała przed sobą figury, cyfry i rozumowała. On zaś marzył o potegach baśniowych. Nie tamowany rozumem, porwać się dał liryzmowi, który wydymał żagle argonautów. Zdobywał się na czyny heroiczne, chciał przebić tunel a przez kulę ziemską, bez motoru szybować po powietrzu, połączyć Marsa z ziemią, naciskając guzik, wysadzić w powietrze Niemcy (albo inne państwo, gdyż nie miał uprzedzeń pod tym względem). Wymawiane z rozmachem słowa tajemnicze jak: wolt, amper, radjum, karburator itp. były mu czemś, w rodzaju baśni arabskich. Jakżeby u djaska myśl jego mogła zstąpić z tych wyżyn do głupiej dziewczynki?
Ale ciało i myśl to bliźniaki, nie idące równym krokiem. Jedno zawsze zostaje w tyle (niezawsze to samo), a drugie pędzi przodem. Ciało Marka pozostało dziecięcem, podczas gdy umysł latał wysoko. Cienka nitka łączyła go z ziemią, ale ściągała na niże, gdzie bawić się można, wesoło. Chcąc nie chcąc, decydował się wkońcu zniżać i nie uciekał od zabawy z głupią dziewczyniną. Były to szczęśliwe międzyakty.
Ale nie trwały długo, gdyż zbyt wiele rzeczy różniło dzieci. Nie wiek, ni to, że była dziewczynką, ale skala temperamentu. Odetka nieładna, podobna raczej do ojca, z oczyma Anetki, krągła, nabita, silna, zdrowa, miała tyle zasobów fizycznych, że namiętność zdawała się jeno naturalnem ich wyzwoleniem. Nie przechodziła chorób dziecięcych. Marek miał na sobie piętno pierwszej choroby, a chociaż organizm przezwyciężył zło, to walka ta zepsuła mu część wieku najwcześniejszego i przy zmniejszonej odporności ulegał częstym przeziębieniom i gorączce. Cierpiała na tem jego duma i instynkt siły.
Pod koniec roku 1911, to jest w rok po pogodzeniu się sióstr, Marek zapadł na skomplikowaną influenzę, co dało chwilowo powód do obaw dość poważnych. Odetka pospieszyła do jego łóżka, chociaż odsunięto ją dla uniknięcia zarażenia. Mimo to zdołała wślizgnąć się pewnego wieczora, kiedy matki zajęte były czemś w pokoju sąsiędnim. Okazała mu wielkie współczucie, a rozgorączkowany Marek uległ, czego nie robił nigdy, bowiem był zaniepokojony.
— Co oni mówią, Odetko? — spytał.
(Sądził, że przed nim ukrywają doniosłość choroby).
— Nie wiem. Nie mówią nic.
— Co powiedział lekarz?
— Powiedział, że to nic!
Ulżyło mu to, ale niedowierzał jeszcze.
— Tak? Ej nie... kryją przede mną prawdę! Wiem dobrze, co mi jest.
— Cóż ci jest?
Milczał.
— Marku, co ci jest?
Trwał dalej w milczeniu, pełnem pychy i wrogiego nastroju, tak, że przerażona Odetka nabrała pewności, iż jest ciężko chory. Niepokój jej udzielił się Markowi. Gestem melodramatycznym załamała ręce i wykrzyknęła:
— O Marku, błagam cię, nie bądź tak bardzo chory! Nie chcę, byś umarł!
Nie miał wcale tej chętki. Rad był, że go żałują, ale tak daleko nie sięgały jego pretensje. Słysząc potwierdzenie swych obaw, zdrętwiał ze strachu. Nie chciał tego okazać, ale okazał.
— Widzisz, ukrywałaś to przede mną! Wiesz wszystko... Jestem strasznie chory!
— Nie, nie chcę, nie chcę, byś był strasznie chory... O Marku, nie umieraj! Jeśli umrzesz, ja umre wraz z tobą!
Rzuciła mu się z płaczem na szyję. Wzruszony Marek zapłakał także, niewiadomo, z żalu nad sobą, czy nad nią. Na ten odgłos nadbiegły matki, rozdzieliły ich i naburczały. Czuli się tak bliskimi w tej chwili...
Ale nazajutrz Marek rozmyślił się, przestał doznawać niepokoju, a nawet (ponieważ go wyśmiano, dla rozproszenia obaw), zły był, że okazał tchórzostwo. Powziął urazę do Odetki, że go doprowadziła do takiego stanu zapomnienia przez swe głupie obawy. Przytem (widząc jak chodzi zdrowa i wesoła) pozazdrościł jej tego zdrowia. Miała go za dużo, uczuł tedy zawiść i upokorzenie.
Długo jeszcze po ozdrowieniu martwiło go bardzo, że się zdradził wobec kuzynki, a złość go zbierała tem większa, iż bał się o siebie naprawdę, a ona to widziała. Przeminęło wzruszenie, a Odetka zachowała wspomnienie złośliwe tego bojaźliwego chłopca, który jej się ukazał bez wszelkich osłonek dumy. Pokochała go tem więcej, ale on jej nie przebaczył.



Marek wrócił do zdrowia, a Odetka kwitła jak róża. Była teraz wielce dumna, gdyż zeszłego lata odprawiła pierwszą komunję (było to w epoce, kiedy Kościół, niby węsząca za niewinnością Joconda, osądził, że znika ona po siódmym roku życia). Odetka uważała się już za kobietę i usiłowała przybrać odpowiednie zachowanie, tłumiąc porywczość kozy na postronku, która ją rozpierała. Ale raz po raz wymykała się samej sobie z rąk. Sylwja była zadowolona, interesy szły dobrze, a Anetka, sycąca teraz u ogniska domowego siostry głód serdeczny, osiągnęła stan ukojenia. Łączyło je pełne zaufanie.
Pewnego jasnego popołudnia, między trzecią a czwartą, przy końcu października, kiedy to słońce świeci jasno i radośnie bez przysłon, jak drzewa bez liści... pootwierano okna, by wpuścić światło i ciepło. Nazajutrz przypadała ósma rocznica urodzin Odetki. Anetka przyszła do Sylwji i oglądały w pokoju od podwórza różne materje, zajęte poważną dyskusją zawodową. Odetka wtykała raz po raz nos w drzwi od kurytarza, by widzieć, co robią. Kazano jej, dość szorstkim głosem, odejść, skończyć pewną, niewielką robotę przed podwieczorkiem. Marek był w liceum i miał wrócić po lekcjach, za jakieś pół godziny.
Czas płynął równiuteńko, bez fałdy i zmarszczki, jakby tak być miało przez całe życie. Wszyscy czuli się dobrze i nawet nie odczuwali tego stanu błogości: to rzecz naturalna. Wróble ćwierkały w bluszczach murów, a ostatnie muchy jesienne brzęczały z ukontentowania, że im ciepło w zdrętwiałe skrzydła.
Nie posłyszały niczego zgoła... a jednak zamilkły obie jednocześnie, jakby pękła wątła nić szczęścia...
Zadzwonił ktoś.
— Może to Marek... ach nie, jeszcze za wcześnie.
Dzwonienie i stukanie rozbrzmiało ponownie. Spieszno komuś... zaraz... zaraz!
Sylwja poszła otworzyć, a Anetka szła o kilka kroków za nią.
W progu stanęła zadyszana odźwierna. Krzycząc, machała rękami. Zrazu nie zrozumiały.
— Pani nie wie?... Nieszczęście! Mała panienka...
— Kto?
— Odetka... biedaczka!
— Co? Co?
— Spadła...
— Spadła?
— Jest na dole.
Sylwja zawyła. Odepchnąwszy odźwierną, zbiegła po schodach. Anetka chciała iść, ale nogi się ugięły i musiała zaczekać, aż serce pozwoli jej oddychać. Pochylona na poręczy, usłyszała z ulicy nieludzkie wrzaski Sylwji.
Cóż się stało? Odetka niechętnie brała się do roboty i czyniła wszystko, by tego uniknąć. Musiała pewnie wyjrzeć oknem, czy Marek nie wraca, wychyliła się, biedactwo... nie miała nawet chyba czasu zrozumieć co zaszło... Anetka zeszła chwiejnie i zastała wokoło Sylwji zbiegowisko. Nieszczęsna, bliska obłędu, trzymała w objęciach małe, wiotkie ciałko, o zwiśniętej głowie i nogach. Brunatne włosy zakrywały strzaskaną czaszkę, pod nosem widniało jeno trochę krwi, a otwarte oczy zdały się pytać... Odpowiedziała śmierć.
Anetka uczuła, że padnie i zacznie krzyczeć, ale ból Sylwji wchłonął ją całą. Sylwja leżała niemal na dziecku, podnosiła je, potrząsała i wrzeszczała, jak szalona. Wołała córki, klęła ją... czy kogoś? Kogóż? Niebo... ziemię... Pieniła się z rozpaczy i nienawiści.
Po raz pierwszy widziała Anetka namiętność obłędną siostry, skrytą w głębi, nie dobytą dotąd przez życie. Poznała ją, jako dziedzictwo własnej krwi.
Wybuch ten otamował jej rozpacz, musiała zachować równowagę i spokój. Wzięła Sylwję za ramiona i podniosła mimo oporu i klątw, a Sylwja zamilkła nagle pod wrażeniem tej serdecznej pomocy, podniosła głowę, rzuciła dzikiem spojrzeniem po ludziach zbitych wokoło niej, wzięła dziecko w ramiona i bez słowa weszła do sieni.
Anetka szła za nią, gdy nagle ujrzała na zakręcie ulicy wracającego Marka. Mimo wielkiego bólu, skoczyło jej w piersi serce i pomyślała:
— Cóż za szczęście, że to nie on!
Pobiegła doń i zasłoniła mu ten widok. Za pierwszem słowem zbladł i zaciął zęby. Odprowadziła go na bok i powiedziała, że Odetka jest ciężko ranna, ale intuicyjnie zrozumiał, że nie żyje, i starał się, zacisnąwszy pięści, odepchnąć tę myśl straszną. Mimo wzruszenia, nie przestał zważać na siebie i zachowanie ludzi na ulicy. Matka nie miała kapelusza, spoglądano na nich, a to go drażniło. Spokój Marka oddziałał na Anetkę i poleciwszy mu iść do domu, wróciła co prędzej do Sylwji. Siedziała w kącie w zupełnej prostracji. Nie słyszała niczego, dysząc tylko głośno, jak ranne zwierzę. Robotnice zakrzątnęły się koło dziecka. Anetka umyła zmarłą, ubrała w czystą bieliznę i położyła do łóżka, jak wczoraj... tak niedawno, a tak wiekuiście daleko... Skończywszy, podeszła do Sylwji, wzięła za rękę wiotką i bezwładną i ściskała jej palce, z których uciekło, zda się, życie. Nie śmiała szepnąć słowa pociechy, któreby przebiło mur rozpaczy. Jeno zetknięcie ciał siostrzanych mogło otworzyć bramy współczucia, objęła ją tedy, zaczęła płakać, a łzy płynęły na kark Sylwji. Zaczęły widocznie topić zamróz jej serca, gdyż nie ruszając się jeszcze, Sylwja ściskała zlekka rękę siostry. Niedługo nadszedł mąż, a Anetka wróciła do domu.
Wyjawiła Markowi całą prawdę, o czem zresztą wiedział. Był wzruszony, ale robił minę pewnego siebie. Ale zaledwo otwarł usta, głos mu zadrgał, pobiegł do swego pokoiku i załkał. Czując, jak straszne musi być dlań to pierwsze zetknięcie ze śmiercią, nie poruszała tego tematu, ale wzięła go jak dziecko, na kolana. Rad był dzisiaj temu i ukrył głowę na jej piersi. Gdy się oboje uspokoili i poczuli, że są we dwoje dla obrony, poleciła mu iść spać i zachęciła, by był mężny i nie bał się, chociaż przez część nocy zostanie sam. Zrozumiał i przyrzekł.
Wróciła nocą do tragicznego domostwa, chcąc czuwać nad zmarłą, i zastała Sylwję w innym już stanie. Nie była zrozpaczona i nie szalała, ale mimo to strasznie było patrzyć na nią. Pomieszało jej się w głowie. Zobaczywszy Anetkę, uśmiechnęła się, podeszła i powiedziała:
— Ona śpi.
Zaprowadziła siostrę do łóżka i dodała:
— Popatrz, jaka piękna!
Twarz Sylwji promieniała, ale przebiegały po niej cienie niepokoju. Po chwili rzekła znowu:
— Śpi smacznie... nieprawdaż?
Spojrzała na nią z gorączkowem pytaniem, więc Anetka odparła:
— Tak, śpi!
Poszły do sąsiedniego pokoju, gdzie był mąż z jedną z robotnic. Wysilali się, by mówić i zająć uwagę Sylwji. Ale ranna jej myśl przeskakiwała bezustannie z przedmiotu na przedmiot. Chwytała robotę i ciskała ją zpowrotem, a przytem ciągle nadsłuchiwała, co się dzieje w przyległym pokoju, powtarzając:
— Jak ona śpi!...
Patrzyła po wszystkich, czy wierzą. Wstała, podeszła do łóżka i zaczęła szeptać pieszczotliwe słowa. Nie mogąc tego znieść, Anetka chciała ją skłonić do milczenia, ale mąż poprosił ją zcicha, by nie niweczyła złudzenia.
Stało się to samo przez się. Sylwja wróciła, wzięła w rękę robotę i zamilkła, nie słuchając, co mówią inni. Umilkli także. Zapadła głęboka cisza. Nagle Sylwja wydała długi, bezsłowy okrzyk i zaczęła bić głową w stół. Gdy odzyskała mowę, jęła wyklinać Boga. Nie wierzyła weń, ale musiała na kimś wywrzeć zemstę. Oczy jej biegały, a usta miotały ordynarne słowa.
Potem nastąpiło wyczerpanie. Położono ją do łóżka, gdzie legła bez ruchu, a Anetka siedziała przy niej, aż do chwili zaśnięcia.
Wróciła złamana, pustemi ulicami, o świcie. Marek nie spał. Szczękając zębami, weszła do łóżka (po dwunastu blisko godzinach męki), ale zaraz wyskoczyła i pobiegła w koszuli, boso do syna i zaczęła go namiętnie całować w usta, po oczach, uszach, karku, ramionach i rękach.
— Mój drogi... mój jedyny chłopcze... — powtarzała. — Ty mnie nie opuścisz... wszak prawda?
Był wzruszony, zawstydzony i czuł strach. Płakał wraz z matką, głównie nad sobą, ale nad tamtymi także. Żal mu było teraz przywiązania Odetki, choć go nie chciał wcale. Wspomniał wieczór, kiedy siedziała przy nim, gdy był słaby. Przejęty rozczuleniem i smutkiem, pomyślał:
— A jednak ja żyję!...



Anetka nie miała odwagi rozpoczynać na nowo dnia takiego, gdyż nie czuła się na siłach. Ale to, co nastąpiło, nie miało już poprzedniej gwałtowności. Ból ludzki, sięgnąwszy szczytu, opada. Nawykamy do śmierci.
Sylwja przyszła do siebie. Blada, z twardym zarysem kątów ust, była jednak spokojna, pracowała z robotnicami, krając i szyjąc żałobę, a ręce jej i oczy były pewne, jak przedtem. Przymierzyła Anetce suknię. Sama wspomniała o pogrzebie w sposób chłodny i zajęła się wszystkiemi szczegółami. Zachowała też spokój zupełny, aż do końca ceremonji, sprzeciwiając się tylko z chłodną zaciętością wszelkim obrzędom religijnym. Dotąd niewiara jej była mętna, naiwna i nie wroga, tak że jej nawet robiła przyjemność biała sukienka, przystępującej do pierwszej komunji Odetki.. Teraz atoli nabrała przekonania, że została oszukana... Nikczemnik! Postanowiła nie przebaczyć mu nigdy.
Anetka pewna była, że po przymusie, nastąpi u Sylwji po pogrzebie reakcja rozpaczy. Ale nie została przy siostrze, gdyż widoku jej znieść nie mogła Sylwja... Anetka miała syna!...
Nazajutrz przyszedł Leopold, zaniepokojony tem, że nie spała. Bez skargi i płaczu gryzła się wnętrznie. Podjęła nieubłaganie robotę w pracowni, a przymus ten mechaniczny był jej silniejszym, widać, nad życie. Stan jej występował na jaw tylko czasem, naprzykład gdy skroiła źle suknię. Nie zdarzało się to przedtem nigdy. Przerabiała ją bez słowa, kalecząc się tylko nożyczkami. Skłoniona do położenia się, siedziała bezsennie całą noc w łóżku, nie odpowiadając na pytania.
Codziennie, przed otwarciem pracowni, jeździła na cmentarz.
Trwało to dwa tygodnie. Potem znikła pewnego popołudnia, bez względu na jawiące się liczne klientki. Minęła pora kolacji, potem dziesiątą, jedenasta... jej nie było, a Leopold zaczął już przypuszczać, że popełniła samobójstwo. Wróciła jednak około pierwszej w nocy i zasnęła spokojnie. Nie chciała nic powiedzieć. Trzeciego dnia uczyniła to samo. Teraz rozmawiała już i doznała znacznej ulgi, ale nie przyznawała się, gdzie była. Robotnice zaczęły plotkować, a poczciwy Leopold wzruszył ramionami i rzekł Anetce:
— Nie miałbym urazy nawet, gdyby mnie zdradzała... za dużo przeszła, biedaczka... Jeśli ją to może wyrwać z opętania... ha, to niechże będzie!...
Anetka przychwyciła raz siostrę i przedstawiła dyskretnie, ile sprawia niepokoju i budzi obaw swem tajemniczem znikaniem. Zrazu obojętna na to, co mówią ludzie, wzruszona dobrocią męża i ogarnięta chęcią zwierzeń, zabrała Sylwja siostrę do swego pokoju, zamknęła drzwi i siadłszy blisko wyznała szeptem, z oczyma rozbłysłemi, że chodzi co drugi dzień na posiedzenia spirytystyczne, gdzie wtajemniczeni siedzą koło stołu rozmawiając z duchami. W ten sposób rozmawiała z Odetką. Anetka słuchała zdjęta strachem, a Sylwja powtarzała rozczulona odpowiedzi córki, Nie potrzeba jej już było zachęcać do mówienia, z lubością bowiem powtarzała głupiutkie słówka rzekomej Odetki, pojąc niemi duszę. Anetka nie śmiała niweczyć złudzenia, a Leopold zachęcał nawet żonę, gdyż dla jego prostackiego zdrowego rozumu było to coś równie dobrego, jak każda inna religja. Anetka spytała lekarza, a on poradził, by pozwolić wyładować się cierpieniu w dowolnej formie.
Sylwja była teraz rozradowana, ale Anetka wolałaby rozpacz głęboką, od tego złudnego wesela, urągającego śmierci. W pracowni wiedzieli już wszyscy o zagrobnych stosunkach Sylwji, robotnice wypytywały o seansy, i doznawały dreszczyków jakby czytały ciekawy romans w feljetonie dziennika. Anetka słyszała nieraz uwagi i dysputy na temat ostatniej rozmowy Sylwji z Odetką, z czego wyśmiewała się praktykantka poza materją, którą właśnie zwijała. Tak biegła, do niedawna, w ironji Sylwja nie dostrzegała niczego i paplała, zatopiona w tej fantasmagorji.
Nie poprzestała zresztą na tem, ale pewnego dnia zabrała na seans Marka, nie zawiadamiając siostry. Zapałała doń na nowo miłością, promieniała na widok chłopca, a ile razy Anetka nie zastawała syna, wiedziała już, gdzie jest. Wracał późno, przygnębiony i zdenerwowany, ale matka nie pytała nigdy, co widział i słyszał. Często krzyczał przez sen, a Anetka musiała wstawać i koić go gładzeniem po głowie.
Pewnego dnia rozmówiła się ostro z Sylwją, podkreślając, że szkodzi Markowi, i nie tając obrzydzenia do niebezpiecznych, a szalonych eksperymentów. Wkońcu zabroniła jej stanowczo zabierać chłopca z sobą. W innym czasie Sylwja odpowiedziałaby była tym samym tonem, teraz jednak pochyliła głowę, uśmiechnęła się dwuznacznie i nie spojrzała jej w oczy, czując instynktownie, że nie jest tak pewną swych rewelacyj, by je wystawiać na namiętną krytykę siostry. Nie upierała się, niczego nie przyrzekła, zaczęła jeno czynić gesty przymilne, niby kotka, która wie, że zrobi, co jej się podoba.
Nie zabierała już, odtąd Marka, ale mu się zwierzała z wszystkiego, co usłyszała na tych seansach. Anetka nie mogła temu przeszkodzić, zwłaszcza, że oboje dochowywali ścisłej tajemnicy. Odetka mówiła pono o Marku, oddając go matce wzamian za siebie i to przywiązało do chłopca Sylwję, która pośredniczyła pomiędzy dziećmi. Marek niecałkiem wierzył, gdyż krytycyzm po dziadku odziedziczony chronił go od tych absurdów. Brał udział w niezdrowej rozrywce, ale sądził surowo Sylwję, rozszerzając wyrok na ogół kobiet. Atmosfera grobowa sprzyjać nie mogła dziesięcioletniemu chłopcu, a haniebna farsa życia i śmierci przygnębiała Marka, który czuł wszędzie odór zgniłego mięsa. Dusił się. Nie rozum, zbyt słaby jeszcze, ale życiowa siła przedwcześnie dojrzewającego człowieka odpychała go od owych poczwarnych mar, wałęsających się po nocy. Straszna to trzoda, coś, jakby formy animalne z minionych okresów rozwoju, przez które przejść musiała istota organiczna, zanim dosięgnęła wyżyn inteligencji i woli człowieczej. Na szczęście mary te mijają szybko i należy je pomijać milczeniem, nie budząc mglistej ich świadomości. Ale chwila taka jest pełna niebezpieczeństw dla dziecka, a uchronić go trudno. Mały Makbet sam jeden jeno widzi korowód duchów, a najbliższym nawet, pustem zostaje miejsce Banka. Patrzą na czyste, jasne rysy dziecka, słyszą jego świeży głos, nie dostrzegając strasznych cieniów. Żadna też z kobiet, rozpieszczających Marka, nie widziały tego małego potworka, czepiącego się ich spódnic.
Ale zwolna Sylwja zaczęła się uspakajać, opowiadania jej o seansach straciły charakter tajemniczości, mówiła bez podniecenia, szybko, potem z przymusem, wreszcie przestała nagle mówić i odpowiadać na pytania... Czyżby ją coś rozczarowało? Nie przyznała się, ale w długich rozmowach z Markiem świat nadzmysłowy zajmował coraz to mniej miejsca, a wkońcu znikł całkiem. Odzyskała, widać, równowagę. Otaczający dostrzegli tylko, że się postarzała, przebyte cierpienie nie wydelikatniło jej rysów, ale przeciwnie, zmaterjalizowało je bardziej, ociężała, utyła, była i teraz pełna wdzięku, ale okazalsza. Uczuła potrzebę odnowy, odszkodowania za przebytą niedolę, a nowe troski, uciechy, jak spadające liście i pył gościńca, zasypały zwolna otwartą rozpadlinę serca.



Zudny pozór...
Życie zaczęło się na nowo u Rivière’ów, jeno katastrofa uczyniła wyłom w duszach.
Jakże drobnym jest faktem w ogólnym porządku rzeczy zniknięcie dziecka. Śmierć nas otacza okręgiem, nie może dziwić, od kiedy zaczynamy myśleć, widzimy ją i nawykamy, wiedząc, że zgłosi się u nas do pracy, i przewidujemy ból, jaki zada. Ale to nic jeszcze. Śmierć wywołuje przewrót w naszem istnieniu. Jest to zmiana zasadnicza... przed, a po śmierci... Znikła jedna istota, a dotkniętem zostało całe królestwo bytu, wczoraj świat jaśni, dziś cienia... Jeśli spadnie ze sklepienia mały kamyk, całe sklepienie musi runąć! Nicość nie posiada wymiaru. Jeśli owo ja, nie jest niczem, każde ja, czemś jest. To co kocham istnieje, bo żyję tem kochaniem. Nierealność wszelkiego bytu jawi się nagle i wszyscy to pojmują, choć w rozmaity sposób, intelektem, instynktem patrzą temu prosto w twarz, lub odwracają się i mrugają oczyma...
Złamana gałązka na rodzinnem drzewie, to jest Odetka, nie przeszkodziła rosnąć innym, ale większość ich została zmodyfikowana w rozwoju.
Najmniej to dotknęło ojca. W dniu pogrzebu cierpiał bardzo, dysząc, niby koń dogorywający. W dwa tygodnie potem był już zatopiony w interesach, oddany potrzebom fizycznym, pracował, jadł za dwu, podróżował i zapomniał.
Z dwu kobiet, Anetka wydawała się prawdziwą matką. Niepocieszona dźwigała żałobę, która wzrastała z biegiem czasu. Odetka była dzieckiem nie jej ciała, ale serca, bliższa, niż Sylwja i bliższa, niż syn. Wyrzucała sobie, że ją nie dość kochała i szczędziła pieszczót, tak pożądanych. Sądziła, że winna sama jedna przechować pamięć dziecka, zdradzonego przez innych.
Sylwja była teraz dziwnie wesoła, zajęta, ruchliwa, gadała dużo i głośno, dowcipkowała, rzucała śmiałe słowa, rozśmieszające całą pracownię, a gustował w tem wielce Marek, ile razy był obecny. I on też, oddany rozrywkom, zaniedbywał się w pracy, zażywał przechadzek, gadał głupstwa i korzystał z każdej sposobności próżnowania. Organizm jego bronił się przeciw wnętrznemu strachowi. Ludzie są dla siebie wzajem niezbadani, nibyto obojętni, chcieliby się zwierzyć, a jest to niepodobieństwem. W cierpieniu niema porozumienia.
Anetka zakochana w zmarłej i przezto niesprawiedliwa dla żywych, dostrzegała tylko ich egoizm, żądny życia, skłonny do zapominania i miała do nich urazę.
Pewnej niedzieli, gdy Marek poszedł z Leopoldem na jakiś match sportowy, Anetka zastała otwarte drzwi mieszkania Sylwji. Wszedłszy, usłyszały przeciągły jęk. To Sylwja, zamknięta w swym pokoju, jęczała boleśnie. Anetka wróciła do sieni i zadzwoniła. Sylwja ją powitała, a chcąc usprawiedliwić, czemu ma czerwone oczy, powiedziała, że to katar. Potem zaczęła rozmawiać hałaśliwie i po prostacku, opowiadając jedną z licznych pieprznych facecyjek, których miała zapas spory. Anetka doznała ucisku w sercu. Czyżby Sylwja grała komedję? Tak było w połowie przynajmniej, a szczególniej Anetkę chciała w błąd wprowadzić. Zatopiona w beznadziejnej rozpaczy, doszła do czegoś, w rodzaju cynicznej wzgardy życia. Nie chcąc upaść, musiała przybrać tę maskę, która zwolna zmieniła rysy jej twarzy. Uczciwość, honor... to głupstwo! Niczego nie należy brać serjo, śmiać się z życia i radować! Jedyna rzecz to praca, bo potrzebna i obejść się bez niej niesposób.
Ale z katastrofy ocalało jeszcze coś więcej. Instynkt Sylwji przeważał nad rozumem i, odrzucając, wszystko, zachowała Anetkę i jej syna jako nieodłącznych od siebie. Ale miłość ta instynktowna, niemal materjalna, nie przeszkadzała złym uczuciom. Nie będąc czułą dla siebie, nie czuliła się też do siostry i była nieraz wobec niej napastliwa i drażniła ją, bowiem złościło ją i stanowiło wyrzut niemy, że Anetka trwa w ścisłej moralności, cierpi cicho i zachowuje wspomnienia.
Był to w istocie wyrzut, którego jej Anetka nie szczędziła, widząc, że Sylwja unika cierpienia, jak zwierzyna psa. Żałowała ją. Żal i pogardę czuła też dla ludzkiej natury, która kosztem skarbów najcenniejszych szuka wyjścia, gotowa zdradzić najświętsze uczucia, byle ujść pościgu cierpienia. Bolało ją to tem więcej, że w sercu własnem czuła wołanie nikczemne życia i kajała się.
Stąd też w miesiącach, które nastąpiły po smutnem zdarzeniu, zachowywała surową dyscyplinę, oraz rygoryzm moralny, pesymistyczny i dumny, którym osłaniała zranione uczucie.

Po ponurej zimie nadeszła Wielkanoc. Anetka wałęsała się po Paryżu w samą Wielką Niedzielę. Powietrze było ciche, niebo jasne, duszę jej okrywała żałoba, słuchała tęsknego jęku dzwonów, które ją chwytały i wywodziły poza krąg epoki, na rozłóg, gdzie leżał zmarły Bóg. Weszła do kościoła i zaraz wybuchnęła długo powstrzymywanym płaczem. Płakała, klęcząc pochylona w zakątku kaplicy. Nigdy jak dziś nie odczuła tego tragizmu dnia. Słyszała organy, śpiew radosny... podobny do wesołości Sylwji... przy którym płacze dusza. Ach, wiedziała już dobrze... ten biedny człowiek nie zmartwychwstał... To tylko rozpaczna miłość wiernych wysila się przez wieki, by przeczyć jego śmierci. O ileż głębszą jest ta prawda, niż złuda zmartwychwstania. Tamto to jeno samooszukiwanie się serca, które ścierpieć nie może śmierci ukochanego...
Nie mogąc się z nikim podzielić myślami, zamykała w sobie drogą zmarłą, chroniąc ją od śmierci drugiej, najstraszniejszej... od zapomnienia. Reagowała ostro przeciw innym, a ponieważ każda reakcja wywołuje przeciwną, zachowanie jej wywołało przesadę odwrotną u tych, którzy się czuli dotknięci. W ten sposób rosło nieporozumienie.
Doszło ono do szczytu w stosunku do syna. Marek odsuwał się coraz to bardziej od matki, a antagonizm ten zaznaczył się już od całych lat. Ale do czasów ostatnich był on osłonięty roztropnie i skryty. Podczas długiego okresu współżycia z matką Marek unikał dyskusji, czuł się bowiem słabym i nadewszystko pragnął spokoju. Pozwalał jej mówić i w ten sposób poznał wszystkie jej słabostki, sam nie zdradzając się z niczem. Teraz jednak, czując w ciotce sprzymierzeńca, zagrał w otwarte karty. Dawniej Anetka musiała go ośmielać, by pokazał rożki, mówiąc:
— Dalejże! Wyjdźże z jamy i pokaż co umiesz! Czyż ci trudno mówić?
Teraz Anetka mogła się czuć zadowoloną... mówił bowiem, choć lepiejby mu było milczeć dalej. Dyskutował zaciekle, nie unikając sprzeciwu, a każde zdanie matki atakował uparcie. Czynił to zaś tonem wprost zuchwałym.
Przyszło to odrazu i Sylwja ponosiła niezawodnie odpowiedzialność, podniecając chłopca do oponowania. Ale istotny powód tkwił głębiej, zmiana bowiem zachowania była wyrazem zmiany natury, w okresie dojrzewania płciowego. Zmienił się w ciągu kilku miesięcy, nabrał szorstkości brutalnej, a czasem znów zapadał w milczenie. Ale nie była to małomówność uprzejma, zgodliwa, nieco trwożna, dziecka, które się chce przypodobać, jeno najeżona, wroga i opryskliwa. Gwałtowność i ordynarne zuchwalstwo, czem odwzajemniał serdeczność matki, raniły ją dotkliwie. Bronić się umiała przed światem, ale nie przed tymi, których kochała. Za każdem ostrem słowem syna zaczynała płakać, coprawda, w skrytości, ale wiedziało tem. Nie przestawał tak postępować i zdawało się, że stara się wprost o to, by zrazić do siebie Anetkę.
Wstydziłoby go to zachowanie wobec obojętnych, lecz ona nie było mu obojętną. Zależało mu na niej, czynił tylko tak, jak czyni źrały owoc, który o danej godzinie rozrywa łono matki, by zeń wyjść.
Marek posiadał cechy innej, niż matczyna, rasy. Ale, rzecz dziwna, nie te właśnie cechy obce doprawadzały do starć, ale przeciwnie cechy wspólne obojgu. Rwąc się do samodzielności, nie miał jeszcze osobowości własnej, a każde podobieństwo do matki uważał za niebezpieczeństwo aneksji. Starał się być odmienny, w celach obrony. Stawał wbrew wszystkiemu, co powiedziała, czy zrobiła. Miała skłonność do kochania, przeto on udawał obojętnego, zaufaniu przeciwstawiał chłód, namiętności, spokój odstręczający. Wszystko, co Anetka potępiała w sobie i zwalczała (znał to dobrze...) miało dlań urok wielki i mówił to matce. Ponieważ dumna była z moralności, żółtodziób ten uznał się amoralnym i proklamował to z chlubą wielką.
— Moralność, to wymysł! — powiedział jej raz, a łatwowierna Anetka wzięła rzecz na serjo. Dopatrywała się w tem szkodliwego wpływu Sylwji, którą bawiło mącenie tego młodego umysłu, pielęgnowanego troskliwie, jakby rzucała garściami nasienie chwastów na grządki uprawne i wygracowane ścieżki ogrodu. Sylwja działała rzekomo dla dobra chłopca, który jej zdaniem siedział w doniczce. Chciała go przesadzić w grunt. Ale jednocześnie, mimo miłości dla siostry, z okrutnem upodobaniem kradła jej to serce, które było całym celem życia Anetki.
Pod pozorem zainteresowania Markiem zaczął się pojedynek, a chłopiec umiał zeń korzystać. Chytrze zachowywał dla Sylwji całą swą serdeczność i bawił się zazdrością matki, której już nie ukrywała, motywując z większą, niż Sylwja słusznością, że czyni to dla dobra syna. Sylwja również kochała Marka i miała dość zdrowego rozsądku. Mądrość jej o małej wadze, wyrównywała mimo to ciężar mądrości siostry, ale nie była odpowiednią przewodniczką dla trzynastoletniego wyrostka. To, co zyskiwał od niej, było bardzo wątpliwe, zachęcając go do życia, nie przepajała go wcale szacunkiem dla tegoż życia, a utraciwszy go wcześnie, mógł zejść na złe drogi. O ile nie szło o ubranie, Sylwja nie była zdolną urobić gustu Marka. Brała go na głupie pokazy filmowe i koncerty popularne, skąd wynosił refreny fatalne i obrazy, przeszkadzające mu w poważnem myśleniu i nauce. Rozgniewana Anetka zabroniła tego, a zakaz przypieczętował przymierze ciotki z siostrzeńcem. Marek uznał się za ofiarę, bo spostrzegł, że w bieżącej chwili prześladowani robią dobry interes. Anetka przekonała się ze swej strony, że rola prześladowcy wcale nie jest synekurą.
Odtąd chłopak udowadniał matce przy każdej sposobności, że go gnębi i nadużywa swej siły. Przystała na tę opinję poto, by go pchnąć na dobre tory. Nie dopuszczała odtąd lekkomyślnych słów, ani nieodpowiedniego zachowania, oraz blagi dowcipnej, a bezczelnej, przejętej od ciotki. Przeciwstawiła temu wszystkiemu surowość zasad, a chłopak miał się teraz zpyszna. Czyhał też na sposobność odwetu.
Pewnego dnia opierał się zakazowi matki używania pewnych wyrażeń Sylwji. Zniecierpliwiona Anetka oświadczyła, że ciotce wolno mówić i robić, co chce, a sądzić jej nie należy, natomiast nie trzeba brać sobie tego wcale za przykład, godny naśladowania.
Marek wysłuchał tej rady i powiedział niedbale:
— Być może, ale ona ma męża.
Anetka nie była w stanie odrazu odpowiedzieć, nie chciała bowiem zrozumieć! Cóż to on powiedział? Nie, to niemożliwe! Potem krew jej uderzyła do głowy. Siedziała bez ruchu z rękami na robocie, a Marek tak samo nie ruszał się. Nie czuł się zbyt dumnym ze swych słów i z tego, co nastąpi. Milczeli oboje długo. Nagle gniew szarpnął Anetkę. Ale przetrzymała ten odruch. Ogarnęła ją potem ironja i politowanie i powiedziała wzgardliwie, biorąc się znów do roboty:
— Wydaje ci się zapewne, że kobieta bez męża, pracująca na wyżywienie swego dziecka, mniej warta szacunku?
Marek stracił pewność siebie i nic nie odrzekł. Nie tłumaczył się nawet, był zdruzgotany.
Anetka spędziła tę noc bezsennie. Daremnem było tedy jej poświęcenie. Świat miał, oczywiście, prawo potępiać ją, ale nie ten, któremu dała wszystko! Skądże się dowiedział? Któż mu tę myśl podszepnął? Nie czuła doń urazy, ale była bardzo przygnębiona.
Marek spał doskonale. Doznawał pewnych wyrzutów sumienia, ale sen wziął górę. Po przespanej dobrze nocy byłby o wszystkiem zapomniał, gdyby nie dostrzegł śladów w oczach matki. Nie rad był, że pamięta. Żałował swego czynu, ale nie umiał żalu wyrazić, a znudzony tem, obyczajem dzieci, winę przypisał matce.
Nie wspomniało żadne o tej scenie, ale odtąd byli sobie zgoła czemś innem i pocałunki wzajemne miały cechę przymusu. Anetka nie traktowała już syna jak dziecka.
Skądże się do wiedział? W liceum uczynił odkrycie, że nosi nazwisko matki, a to rozświetliło mu niezrozumiałe dotąd przytyki, pochwytane w pracowni Sylwji. Zapamiętał też różne, nieostrożne słowa Sylwji, skierowane w jego obecności do siostry. Zaczął przenikać tajemnicę tej matki, która go drażniła, a zarazem pociągała przez nimb namiętności, którą zwęszył jak młody pies... Z tego wszystkiego jął budować przeróżne, dziwne historje, nie związane w jednolitą całość. Zuchwała odpowiedź dana matce była to jedna z zasadzek, w które ją chciał schwytać. W sercu jego łączyła się ciekawość z urazą za to, co zaszło, a czego nie wiedział. Nie pytał nigdy o to Sylwji, gdyż dumny był za matkę, a czuł, że popełniła błąd. Ale czuł, że ma prawo żywić do niej urazę za tajemnicę, której mu nie odkrywała. Tajemnica ta była czemś obcem pomiędzy nimi.
Był to w istocie element obcy i chwilami Anetka widziała tego obcego... tego ojca... Brissota! Stawało się to odtąd coraz wyraźniejsze, gdyż w walce z matką Marek dobywał z siebie instynktownie to, co było jej przeciwieństwem, a co odziedziczył po Brissotach. Miewał teraz ów pobłażliwy uśmiech, owo samozadowolenie, oraz lekkomyślne filisterstwo niezachwiane, pewne siebie i wrogie wszystkiemu. Był to jeno cień przelotny na wodzie, ale Anetka zrozumiała, co znaczy, i myślala raz po raz:
— Zabrali mi go!...
Czyż jednak był to naprawdę element obcy? Nie! Broń i rysy pochodziły istotnie z zewnątrz, ale ręka, która tem władała, utworzoną była z ciała Anetki. I ręka ta zaciskała się w opozycji przeciw dwu istotom, zbyt odległym od siebie, choć bliskim, które stanowiły jedną jeno z igraszek miłości i losu.



Marek nie miał przyjaciela. Spędzając długie godziny w klasie wraz z trzydziestu kolegami, ten trzynastoletni chłopiec był od nich oddzielony zaporą nieprzebytą. Gdy był młodszy, lubił paplać, bawić się, biegać i krzyczeć. Od roku, czy dwu lat miewał napady milczenia i samotnictwa. Mimo to potrzebował towarzystwa, więcej nawet, niż przedtem. Miał nawet zbyt dużo do dania i wzięcia... ale na tym krzaku wiośnianym tkwiło mnóstwo kolców. Jego miłość własna była wciąż zjeżona, byle co go dotykało, bał się zranienia, a bardziej jeszcze okazania tego. Jest to wielką słabością dać pole nieprzyjacielowi (a w każdym przyjacielu tkwi wróg).
To, czego się dowiedział o swej sytuacji społecznej i przeszłości matki, trzymało go stale w stanie zasromania, bezsensownym, śmiesznym, a czujnym. Przy pomocy książek przekonał się, że jest dzieckiem nielegalnem (w książkach z romansami znalazł wyrażenie znacznie ostrzejsze), i skonstruował sobie z tego rodzaj ambicji. Wyczuwał niemal w tej prastarej krzywdzie coś, jakby refleks szlachectwa. Uznał się interesującym, odrębnym od innych, samotnym i potrochu skazańcem. Radby był nawet zaliczyć się w poczet satanicznych bastardów Szylera i Szekspira. Dawało to prawo pogardzania światem i podniosłych, nieskończonych tyrad na osobności.
Ale w „świecie“, to jest w klasie, wobec kolegów, był onieśmielony, podejrzliwy i obciążony tajemnicą, którą mogli odgadnąć. Niestety, właśnie pobudzał uwagę kolegów i wywoływał ich złośliwość tem dziwnem zachowaniem, fatalną miną, głosem fletowym, bliskim mutacji, ruchami panieńskiemi, rumieńcem i gestami, godnemi dorożkarza. Znosił przycinki, drwinki i różne zuchwałe propozycje urwipołciów, wracał złamany, a w nocy chorował z wściekłości i wstrętu. Postanawiał nie wracać już do liceum, ale nie mógł wyjawić powodu matce. Czuł, że powinien sam wymusić dla siebie szacunek, i myślał:
— Zabiję go!
Z głębi jego duszy wychylały się chaotyczne siły.
Nastąpiło przebudzenie potęg rozrodczych, które pociągały i trwożyły Marka. Niewinna Anetka nie widziała niczego. Umarłby chyba ze wstydu, gdyby to spostrzegła i zobaczyła. Pełen wzgardy dla samego siebie, oddawał się szaleńczo strasznym aktom poniżającego instynktu. Cóż jednak począć ma biedne dziecko, rzucone na łup sił rozpętanych? Natura nieci brutalnie w ciele trzynastoletniego wyrostka pożar, który w braku innego materjału, niem się syci! Niema dlań innego ratunku, o ile pochodzi z dobrej rasy, jak rzucić się naoślep w przeciwieństwo, w ascetyzm krańcowy, który również często niweczy ciało. Młodzież współczesna, szczęśliwsza od poprzedników, zaczynała się już garnąć do ćwiczeń fizycznych i Marek najchętniej jąłby się tego. Ale natura i tu stanęła mu wbrew. Ach, jakże zazdrościł silnym! Jakże podziwiał żałośnie ich piękność... jakże ich wprost nienawidził! Nigdy nie mógł im dorównać!...
Kotłowały w nich pożądania czyste i nie czyste, był to chaos sił wrogich, on zaś był ich igraszką (bez żadnej pomocy). I byłby zginął, gdyby nie oparcie o zdrowie moralne i uczciwość... co więcej... gdyby nie wielkoduszność bezwiedna, będąca owocem cierpień, męstwa i wytrwałej cierpliwości najlepszych przedstawicieli rasy, która nie znosi hańby splamienia i upadku. Siła ta węszy niespokojnie za wszystkiem, co brzydkie i nikczemne, śledzi je aż do najskrytszych tajni myśli, a chociaż nie zapobiega zawsze plamie, to sądzi taki czyn i karze...
Jest to duma... Bądźże pochwalona! Duma u dzieci tego rodzaju, to zdrowie. Jest stwierdzeniem pierwiastku boskiego wśród poniżenia i ostoją ratunku. Czyżby walczył ktoś, nie czując, że idzie o obronę dóbr najwyższych, za które trzeba zginąć, lub zwyciężyć!
Marek chciał odnieść zwycięstwo! Chciał pokonać to co rozumiał i czego nie rozumiał, i to, co go napełniało odrazą, chciał posiąść zagadkę świata i zatriumfować nad jego nikczemnością. Ale zostawał i tu pokonywanym. Cały wysiłek pracy, lektury i skupienia rozbijał się o brak sił. Zbierał je, ale nigdy nie stały na wyżynie zadania i woli. Trapiły go pożądania i ciekawostki zdrowe i niezdrowe, podniecając, a potem grążąc bezwładzie uniemożliwiającym wszelkie ujęcie sprawy. Marnował czas, potem zaś spieszył się nadmiernie. Zajmował go teraz już problem przyszłości własnej, wybór zawodu, gdyż chciał zadecydować wcześnie. Ale niebawem przychodziło mu na myśl, że niema potrzeby i wahał się pomiędzy zainteresowaniem, a obojętnością, pociągiem, a odrazą. Chciał i nie chciał naprzemian, a często niezdolnym był nawet chcieć i nie chcieć. Maszyna funkcjonowała nieporządnie, ruszała, stawała, utykała, szukała i odnajdywała siebie w głębi własnej.
Jął badać tę głąb. Cierpiące i dręczone dziecko lepiej niż kto inny zdolne jest dostrzec pustkę i nudę epoki, która zmierza ku katastrofie. Czuje wyraźnie przepaść...
Ale matka nie widziała nic. Widziała jeno chłopca kapryśnego, pełnego pretensji, buntującego się, dziecinnego, chorobliwie wrażliwego, który lubi górnolotne frazesy, przysparza kłopotu, czasem wypowiada straszne nieprzyzwoitości, a za chwilę czuje się dotkniętym przez jakieś swobodniejsze słowo. Nie mogła znosić zwłaszcza jego urągań, bowiem nie wiedziała, jak są pełne goryczy i bólu niepowodzeń. Marek odczuwał boleśnie niesprawiedliwość doznawaną, uważał się za pozbawionego siły, piękności, talentu, wartości i dokładał do realnych klęsk urojone, konspirując wprost z wszelkiemi pozorami, które go mogły poniżyć. Spotkawszy dwie młodziutkie śmiejące się robotnice, pewny był, że się z niego wyśmiewają, a nie przypuszczał, iż szło o to, by go zaczepić, bo im się podobał jego różowy, panieński pyszczek. Czytał w oczach profesorów wzgardę dla swej mierności. Sądził, że silniejsi koledzy drwią z jego słabości i demaskują jego tchórzostwo. Skutkiem nerwowości miewał chwile strachu, a będąc szczerym, przyznawał się do tego i uznawał za niehonorowego. Celem zrehabilitowania w oczach własnych, zmuszał się do szaleństw niebezpiecznych, które mu wyciskały zimny pot na czoło. Urągał sobie samemu często ten mały Nikodem i swym klęskom, ale miał urazę do świata za to, że jest takim, jakim jest, a w pierwszej linji do matki.
Nie rozumiała jego min zaczepnych. Jakiż egoista! Myślał wyłącznie o sobie!...
Myślał o sobie? A czemżeby się stał w przeciwnym razie? Któżby go obronił, gdyby sam tej nie podjął obrony?
Żyli tedy w osamotnieniu, rozdzieleni murem. Minęły chwile zwierzeń, a Anetka jęła powtarzać zwykłą skargę matek:
— Kochał mnie znacznie więcej, będąc małem dzieckiem! On zaś powiedział sobie, że matki kochają swe dzieci tylko dla własnej przyjemności. Każdy zresztą, kocha samego tylko siebie...
Nie, każdy pożąda miłości drugiego, jednak w czasie niebezpieczeństwa należy myśleć o sobie. Przyjdzie czas na drugich... potem. Jakżeby można ocalić innych, nie ratując siebie. Trudno walczyć o życie, mając kogoś przyczepionego do karku.



Odsunięta przez syna, Anetka zaskorupiała się, jak on, w samej sobie. Serce jej było z rozmysłu zamknięte dla miłości, a umysł, pozbawiony istoty, na którąby mógł przelewać swe uczucia, uczuł potrzebę zaspokojenia intelektualnego głodu i konieczność działania. Pracowała po całych dniach, czytała wieczorem i spała doskonale w nocy. Zawistny Marek miał urazę do tej silnej kobiety i gardził tą, rzekomą, beztroską jej.
Anetka cierpiała jednak z braku podziału myśli, zapełniając czas pracą, działalnością i zapomnieniem... Ale praca dla pracy była jej pustką, a siły, które w sobie czuła, uznała za bezpożyteczne, gdyż nie miała ich komu złożyć w ofierze.
Ofiarę tę, ową potrzebę poświęcenia znajdywała Anetka wszędzie wokoło siebie, chociaż przejawy jej były nieraz godne politowania, lub zgoła bezrozumne. Będąc baczną badaczką, nie przestawała obserwować twarzy i dusz napotykanych codziennie i to sprawiało jej rozrywkę, oraz pozwalało zatapiać się w duszach innych. Być może, ciekawość brała górę nad litością w owym czasie, kiedy serce jej (jak sądziła) było niewrażliwe na widok cierpień, klęsk i niepowodzeń.
Ileż pada kobiet, skazanych, jak ona, na bój ze społeczeństwem w celu zdobycia warunków życia, i to nie skutkiem brutalizmu tej walki, ale własnej słabości i rezygnacji. Każdą niemal wyzyskiwało jakieś uczucie, a żadna nie może wyrzec się tego nadużycia siebie, jakby to było warunkiem życia... który powodował śmierć.
Jedna poświęcała się dla starej matki, czy ojca egoisty, druga dla męża, prostaka, który ją zdradzał, inna znów (ona właśnie) dla dziecka, które jej nie kochało, miało zapomnieć niedługo, a może nawet wyprzeć się jej. Mniejsza z tem, zresztą jeśli im sprawia radość ta zdrada, zapomnienie, czy zaparcie. A jeśli chcę być bitą?... Ach... złudne to majaki. Inne zaś, nie mogące się poświęcać, zazdroszczą i biorą sobie kota, psa, czy ptaka... Każda ma swe bożyszcze! Gdybyż coś więcej wart był Bóg! Przynajmniej ma rasę... Anetka miała także swego Boga... nieznanego, ukrytą prawdę i namiętność prącą do poznania ideału. Może to również złuda! Ale dowiedzieć się tego mogła, dopiero osiągną wszy cel. Była to w każdym razie złuda szczytna i warta zachodu...
Anetkę oburzała absurdalność niektórych form poświęcenia. Nie, natura nie żąda, by się poświęcali lepsi dla mniej godnych. A jeśli tak... to pocóż miała być ofiarą? Natura nakazuje poświęcać się czemuś wyższemu, szczytniejszemu i silniejszemu...
Poświęcenie za każdą cenę, gorszemu, czy lepszemu, a zwłaszcza gorszemu, gdyż wtedy jest zupełniejsze, jest zgodne z naszem pojęciem Boga. Credo quia absurdum... Jaki pan, taki sługa!... To właśnie Bóg, który dnia siódmego spoczął i uznał, że wszystko co stworzył, dobre jest. Gdyby go usłuchano, taczki ludzkie zatrzymałyby się zaraz po pierwszym obrocie koła. Cały postęp świata dzieje się wbrew jego woli. Niechże tak będzie, pchajmy dalej taczkę, a jeśli naskiedyś przygniecie swym ciężarem, to przynajmniej zginiemy z tą świadomością, że się toczyła.



Dziwne wydarzenie zwiększyło jeszcze bardziej wstręt Anetki do poświęceń bezcelowych (cóż o tem wiedziała?) lepszych na rzecz gorszych.
Dawnemi czasy współubiegała się o pewną lekcję języków obcych w jednej z instytucyj naukowych w Neuilly z młodą kobietą, której chłopska wyrazista twarz pociągnęła ją. Chciała nawiązać rozmowę, ale tamta usunęła się z nieufnością. Wówczas czuła jeszcze Anetka odrazę do owych walk, źle się broniła, a nawet ustąpiła współzawodniczce, chcąc ją sobie pozyskać. Ale nie została nagrodzona wdzięcznością. Była to mrówka, chciwie gromadząca żywność, i Anetka nie wzbudziła w niej zaciekawienia.
Straciła ją z oczu, a gdy po sześciu latach przypadek sprowadził je znowu, zmienione już były obie. Anetka nie myślała teraz czynić gestów wspaniałomyślnych i nie czuła odrazy do walki. Życie jest życiem, nie sposób go zmienić, każdy, chcąc istnieć, usuwa drugiego na bok.
Nastąpiło starcie, a nie trwało długo. Za pierwszym ruchem przeciwniczka dostała knock out... Jakże postarzała! Anetkę zastanowiło to spustoszenie. Zapamiętała ją jako ciemnowłosą osobę, o rumianych policzkach, z kilku czarnemi punktami, silną wieśniaczkę, przysadkowatą, o rysach dość delikatnych, miłych i pogodnych. Ruchy miała wówczas żywe, spieszne, a na czole cechę uporu. Teraz ujrzała osobę chudą, pomarszczoną, o twardem spojrzeniu, gorzkim wyrazie ust, zapadłych policzkach, zwiędłą, jak spalona słońcem trawa.
Szło o posadę sekretarki u pewnego inżyniera, która zabierała dwa poranki tygodniowo, celem załatwienia korespondencji i przyjmowania klientów. Anetka spotkała Rut Guillon w przedpokoju, zamieniły nieprzyjazne spojrzenia, a Rut powiedziała:
— Pani także przyszła starać się o to miejsce. Zbyteczne. Mnie zostało przyrzeczone.
Anetka odparła:
— Mnie nie zostało przyrzeczone, ale staram się o nie.
— Daremny wysiłek. Ja je otrzymam.
— Daremny, czy nie, zobaczymy, komu się powiedzie.
Za chwilę wezwano do gabinetu Anetkę i inżynier ją wybrał, bowiem znaną była jako pracownica sumienna i inteligentna.
Wychodząc, natknęła się na Rut i minęła ją obojętnie. Rut spytała:
— Przyjęto panią?
— Tak.
Czoło Rut nabiegło krwią, a Anetka sądziła, że wybuchnie. Ale Rut milczała i poszła za Anetką. Zeszły ze schodów. Gdy były na ulicy, Anetka obróciła się i spojrzała na przygnębioną współzawodniczkę. Mimo postanowienia, by być szorstką, podeszła do niej i powiedziała:
— Bardzo mi przykro, ale żyć trzeba!
— O, wiem ja to dobrze! — odparła Rut. — Tylko jednym się powodzi, a drugim nie, jak mnie naprzykład.
Przemawiała tonem przygnębienia, bez śladu urazy. Anetka wyciągnęła do niej rękę, ale Rut cofnęła się.
— Niech się pani nie martwi! — powiedziała Anetka. — Raz jeden jest górą, a drugi zwycięża nazajutrz.
— Ja nigdy nie zwyciężam.
Anetka przypomniała jej poprzednie spotkanie, kiedyto jej ustąpiła, a Rut nie odpowiedziała nic, idąc ciągle obok niej.
— Możebym mogła pani dopomóc? — spytała Anetka.
Czoło Rut okrył znowu rumieniec. Duma jej została dotkniętą. Odparła głosem oschłym:
— Nie!
— Uczynię to z przyjemnością! — nalegała Anetka.
Ujęła ją serdecznie pod ramię, a zdziwiona Rut przycisnęła nerwowo jej rękę, odwróciła głowę, zagryzła usta, potem zaś wyrwała się i odeszła zła i wzburzona.
Anetka nie wstrzymywała jej, patrzyła tylko za odchodzącą. Uczuła, że nie ma prawa czynić jej daru ze swej litości, o którą nie prosiła.
W kilka dni później spotkały się w mleczarni. Rut kupowała różne rzeczy. Anetka podała jej rękę, a Rut przyjęła ją z miną lodowatą, ale starała się widocznie okazać uprzejmiejszą i wyrzekła kilka słów obojętnych, na które Anetka odpowiedziała, zadowolona z tych nikłych przejawów życzliwości. Rozmawiały o cenach towarów, a Anetkę zdumiało, że Rut kupiła tak dużo jaj i mleka zgęszczonego, ale nie powiedziała nic. Rut zapłaciła ostentacyjnie, by widziała. Wychodząc, powiedziała Anetka:
— Drogie teraz życie! — i dodała, jakby na usprawiedliwienie, że tak dużo wzięła jaj: — To dla mego malca!
Rut przybrała dumną postawę.
— Ja wzięłam to wszystko dla męża!
Anetka, nie znająca warunków jej życia, spytała: — Czy może chory?
— Nie! Ale bardzo delikatny.
Powiedziała to zarozumiale, jakby chlubiąc się staraniami o jego zdrowie, a znająca jej wrażliwość, Anetka nic nie odparła i o nic nie spytała. Rut, nie dodawszy słowa, zwróciła się w swoją stronę, gdy nagle Anetce przyszło coś na myśl. Przypomniała sobie o rewizji skryptu pewnej cudzoziemki, której to pracy już nie mogła podołać i zaofiarowała ją Rut, która niezwłocznie zaczęła dziękować. Pieniądze były dla niej sprawą główną. Anetka spytała o adres, by móc nadsyłać jej inne jeszcze zamówienia. Rut zawahała się, dała odpowiedź wymijającą, a zniecierpliwiona Anetka rzekła:
— Idzie mi tylko o panią! W każdym razie proszę zapamiętać, że ja mieszkam...
Dała swój adres, Rut uczyniła to samo z przymusem, a Anetka odeszła rozsierdziona, z postanowieniem nie zajmowania się nią dalej.
Ale Rut przyszła do niej w parę tygodni potem. Przepraszała za brak uprzejmości i potrochu zwierzyła się ze swego życia. Pochodząc z bogatego, chłopskiego rodu, zapragnęła zostać nauczycielką w Paryżu i to ją poróżniło z rodzicami, od których doznała przykrości i już nic przyjmować nie chciała. Zarabiała na życie, ale wyczerpywało ją to, zwłaszcza, że myśl miała tępą zapracowywała się straszliwie nad książkami. Musiała raz po raz przerywać, skutkiem uderzenia krwi do głowy. Wkońcu neurastenja nie pozwoliła jej składać egzaminów i musiała szukać lekcyj prywatnych. Ledwo się mogła utrzymać. W dodatku poznała pewnego mężczyznę i wyszła za niego, ale przybył jej jeden jeszcze tylko ciężar. Anetka dowiedziała się tych ostatnich szczegółów od postronnych, a zresztą odgadła je z samych odpowiedzi na swe pytania. Mąż Rut nie miał żadnego zawodu, był „intelektualistą“, „artystą“, „pisarzem“, ale Rut nie umiała powiedzieć, co pisze. Wiersze? Nie miała o poezji lepszego pojęcia, niż pierwsza lepsza mieszczka prowincjonalna, ale imponowało jej to.
Nie spieszyła się pokazywać tego swego skrywanego „artysty“, ale przychodziła teraz do Anetki częściej, za często nawet. Zasypywała ją objawami przyjaźni, kwiatami i przysługami, rzadko należycie obmyślonemi, co Anetkę gniewało wielce. Namiętna kobieta nie zna granic, a Rut była dotąd pozbawioną przyjaciółki i nie zwierzała się nikomu. Raz postanowiwszy kochać Anetkę, zaabsorbowała ją zupełnie, a widząc te wybuchy, Anetka przyznać musiała, że pozycja męża nie jest zbyt łatwą.
Wkońcu ujrzała niespodzianie owego cennego ptaka. Był to człowieczek płytki, przeciętny, o mętnych, niebieskich oczach i wyglądzie cichego pijaka. Mało pewny siebie, a próżny, zaniepokoił się jaki sąd o nim wyda Anetka. Nie kochał wcale żony, ale było mu z nią wygodnie, przeto przybierał miny boleściwe i gorzkie, narzekając na brak zdrowia, zapoznawanie przez świat talentu swego i zawiść współkolegów. Anetka przenikała go nawylot, to też przy niej powstrzymywał jeremjady, których słuchała w milczeniu pełnem ironji, ale Rut patrzyła weń z otwartemi ustami, bezkrytyczna i dumna niezmiernie. Anetka uczuła, że trzeba jej zostawić to złudzenie, gdyż koniecznością życia była dla niej owa opieka nad tym człowiekiem. Przypominała sługę zacietrzewioną w kulcie państwa swych. Radaby była kłaść mu się u nóg. Ale od czasu do czasu następowały też starcia i dnia Anetka usłyszała już na schodach wrzaski „poety“, którego biła po twarzy żona.
Jak to przeczuwała Anetka, większą część pieniędzy Rut pochłaniały wybryki absyntowe męża. Nie skarżyła się i oszczędzała, by mógł wydać tom poezyj, ale nie spieszno mu je było pisać. Obliczywszy się pewnego dnia, Rut spostrzegła, że zmarnował trzy czwarte zarobku, to znaczy okradł samego siebie.
Duma jej runęła nagle i przyznała się Anetce do swej nędzy. Nie rzekłaby słowa, gdyby szło o nią, ale od całych lat wyczerpywała siły dla niego wyłącznie (jak mówiła: dla jego sławy), a tymczasem sam ją zniweczył.
Zwierzenia, raz zaczęte, nie ustają, przeto Anetka poznała niebawem wszystkie niemal utrapienia Rut. Co dnia bardziej upadając na zdrowiu, nie miała siły zachowywać milczenia. Nadchodziła śmierć, oczy jej się otwarły, poznała nicość tego człowieka, oraz jego brak przywiązania. W tym okresie stale bywał poza domem, nie znajdując przyjemności w towarzystwie kobiety chorej i gderliwej.

pewnego W dniach ostatnich Rut straciła wszelkie złudzenia, ale powiedziała dumnie, choć całkiem szczerze, że niczego nie żałuje i zaczęłaby zaraz to samo na nowo.
— To mnie zabiło! Ale tem żyłam!
Nie wierzyła w nic i niczego się nie spodziewała, ani na tym, ani na innym świecie.
Anetka czuwała sama przy jej łożu, a niebawem Rut zmarła na udar mózgu.
Mąż, który nie chciał patrzyć na zbliżanie się śmierci, ukazał swą zestraszoną twarz niedługo po zgonie żony i wywarło to na nim przelotne wrażenie. Popłakawszy trochę, spytał płochliwie:
— Ach, mój Boże! Cóż ja teraz pocznę?
Anetka odparła:
— Poszukasz sobie pan innej karmicielki.
Spojrzał nienawistnie.
Ale pozwolił Anetce ponieść koszty pogrzebu.
Klęcząc u trumny, myślała:
— I cóż? Była potężną w dumie, woli i ascetyzmie poświęcenia... Nacóż się to przydało? Cóż za rozrzutność! Tak, jakby ktoś siebie samego rzucił psu. Twardą była biedna Rut, ale nie dość jeszcze twardą. Trzeba się stać zakamieniałą, do ostatnich granic...



Reakcja przeciw obłędowi serca! Anetka wiedziała, że ją zwodzi, zdawała sobie sprawę z tego, co chciały zmysły i rozum. Postanowiła wziąć serce, niby ślepego za rękę, i pójść drogą, wprost przeciwną miłości, poświęceniu i dobroci.
Mody uczucia w życiu osobniczem, jak i społecznem następują po sobie, stwarzając odmiany zgoła niepodobne, co jest zresztą ich prawem naczelnem. Przez czas trwania danej mody każdy ją obserwuje z powagą i drwi z przemienionej. Anetka przybrała teraz modę zatwardziałości serca.
Ale bez względu na odzież, człowiek zostaje sobą i nie może się obejść bez innych. Najdumniejszemu trzeba uczucia i w miarę odsuwania się od ludzi, myśl zdradziecka coraz to bardziej ku nim wabi.
Anetka czuła się teraz silną doświadczeniem, inteligencją i miała pewność, że żyć będzie wedle własnej woli, coprawda pracując, ale pracowała też z własnej woli. Nie zachodziła obawa, by jej zbrakło, nie potrzebowała też niczyjej pomocy i nie zwracała uwagi, czyli się komuś podoba to, co robi, czy też nie.
Teraz musiała walczyć z innym rodzajem współzawodników, mianowicie z mężczyznami, Przygotowywała chłopców do egzaminów licealnych i wiodło jej się doskonale, lecz wraz z tem rosła coraz to bardziej zawiść tych, których ubiec zdołała. Uznali się za okradzionych i rzucili w kąt całą galanterję, najbrutalniejsi zaś byli żonaci, bo ich podżegiwały połowice. Miotano na Anetkę oszczerstwa, insynuując jej haniebne metody w uzyskiwaniu najlepszych posad, ona zaś, uśmiechnięta zatwardziale i pociągająco jednocześnie kroczyła własną drogą i gardziła opinją.
W gruncie rzeczy jednak zaczynały już występować niedostrzegalne dotąd oznaki wyczerpania tą wieloletnią, nieubłaganą pracą. Zbliżała się czterdziestka, życie minęło niepostrzeżenie, a w duszy podniósł głowę bunt głuchy. Upomniało się o prawo życie bez miłości, czynu, dostatku i wielkich radości... wszystko, czego jej brakło, a do czego była stworzona!...
— Niema co myśleć o tem nawet! pomyślała. — Już za późno... za późno...



CZĘŚĆ TRZECIA.

Solange była mała, krągła, podobna do wiejskiej madonny gotyckiej, o staruszkowatych, dziecinnych rysach, uśmiechniętych ustach, małym nosku i ustach, przy ciężkim nieco podbródku i świeżej, rumianej cerze. Słowa jej były poważne, bardzo poważne i kontrastowały śmiesznie z wesołą twarzą, która się wysilała, by taką nie być. Mówiła szybko nie chcąc stracić nici przewodniej ważnych spraw, ale urywała częstokroć w połowie, pytając:
— O czemże to chciałam mówić?
Nikt ze słuchaczy nie poddawał jej wątku, gdyż nikt nie słuchał. Ale nie żywiono do niej urazy, gdyż nie była gadułą niesmaczną i przepraszała pokornie za nudzenie swoje, jeno miała wrodzoną skłonność do gubienia po drodze myśli, do wielkich projektów idealistycznych, dzieł społecznych i wychowawczych, i różnych takich spraw. Dzieła Platona, Guyau, czy Fouillé, leżały otwarte miesiącami na tych samych stronach, gdzieś po kątach, pod meblami, czekając przypadku, któryby je wydobył na wierzch. Małomieszczanka, z rodu dobrego, słodka, miła, ładna, rozsądna, zrównoważona, nawet pedantyczna, łatwa w życiu, bez żadnej pozy, wyobrażała sobie, że ma potrzeby umysłowe, gdy czuła jeno konieczność mówienia o ideałach, oraz innych rzeczach, umieszczając wszystko na jednym planie. Była dobrem, uczciwem, porządnem zerem.
Młodsza od Anetki o kilka lat, miała dla niej Solange owo przywiązanie paradoksalne, jakie żywią dla natur niebezpiecznych natury zgoła zabezpieczone. Coprawda, dzieje się to zazwyczaj na odległość. Nie zbliżyły się też do siebie w liceum, a Solange uchwyciła jeno ledwo okruszyny i echa od starszych koleżanek, mimo to jednak powzięła dla Anetki płochliwą miłość. Anetka nie wiedziała o tem wcale i rychło też zapomniała o Solange. Wyszła ona zamąż i była szczęśliwa. Chcąc by było inaczej, mąż musiałby chyba wyglądać jak potwór i żywić wielkie namiętności. Ale, Bogu dzięki, ni jednem, ni drugiem nie był, zaiste, Wiktor Mouton-Chevallier, chociaż rzeźbiarz z zawodu, nie doznawał utrapień natchnienia, gdyż był zamożny. Miał dość dużo gustu, ale nie odczuwał potrzeby wypowiadania się w sztuce w sposób swoisty, poprzestając na naśladowaniu (tak sobie przynajmniej pochlebiał) Michała Anioła, Rodina, Bourdelle’a, czy innych mniejszych panków, oraz biorąc eklektycznie zewsząd potrosze. Do tych świetnych pierwowzorów dorzucał rzekomo to i owo, co mu sprawiało przyjemne złudzenie i napełniało dumą. Uczestniczył też... oczywiście, z pewnej oddali... z tytułu zawodu, w szacunku, jaki żywił świat dla tych bohaterów i ich przejść życiowych... i przybierał wyraz ponurej melancholji, słuchając, jak żona wygrywała z trudem „Sonatę patetyczną“ Beethovena (i on bowiem zaliczony został do rodziny).
Solange wystarczała mężowi zupełnie na użytek domowy. Była przywiązana, cicha, łatwa w pożyciu, łagodna, równa, uprzejma i posiadała ów idealizm, który nie wychyla się z domu podczas wiatru i błota, Miała też skłonność do podziwiania, co tak niesłychanie ułatwia życie, jednem słowem dawała... pewność... co stanowiło dla obojga ideał, nie wyznawany głośno. Środki materjalne i jakość serc dawały rękojmię, że w domu ich nie zagości nigdy troska.
Zagościła w nim atoli Anetka, a gdyby poczciwcy ci wiedzieli, co im niesie ta uosobiona Frau Sorge, djablo by im się ciężko zrobiło na duszy. Ale nie wiedzieli, jak dziecko nie wie, podrzucając bombę, co ma w ręku. Doznaliby niewątpliwie napadu szału, ale ponieważ nie wiedzieli, poigrawszy tedy z śmiercionośną piłką, zanieśli ją do ogrodu sąsiada. W ten sposób znalazła się Anetka w ogrodzie Villard’ów.



Odnalazłszy Anetkę, odnalazła Solange jednocześnie swoje dla niej uczucie i zakochała się w starszej koleżance. Wiedziała, jak wszyscy, o „niepoprawnym“ fakcie życia Anetki, ale będąc naprawdę dobrą, a przeto wolną od pruderji, nie wydała na nią wyroku potępienia. Oczywiście, nie rozumiejąc jej wcale, pewną była, przy swej bardzo sympatycznej skłonności do pobłażania, że Anetka stała się ofiarą, lub w każdym razie miała ważne powody uczynić, co uczyniła, ale to wszystko uznała za sprawę osobistą przyjaciółki. Odrazu potępiła sąd opinji, a zobaczywszy Anetkę i wywiedziawszy się o jej mężnej walce i zaparciu, zapłonęła do niej entuzjastycznym podziwem. Był to nowy szał, nie zostawiający miejsca na inne uczucia. Mąż, żywiony przez żonę uniesieniami, skorzystał ze sposobności, by rozczulić się nad wielkodusznością Anetki, Solange i swą własną (cóż bowiem może nam dać silniejsze wrażenie własnego dostojeństwa moralnego, niż podziw dla tych samych zalet innych). Małżonkowie rozpoczęli teraz z sobą wyścig na polu szlachetnych zamiarów. Nie sposób było zostawić w osamotnieniu tej biednej kobiety, ofiary niesprawiedliwości społecznej. Mouton-Chevallier poszli do Anetki, na piąte piętro, i zastawszy ja przy gospodarstwie, rozczulili się jeszcze bardziej, biorąc zresztą przytem jej chłód za podziwu godne dostojeństwo ducha. Zanim odeszli, wymusili na niej przyrzeczenie, że przyjdzie jak najrychlej wraz z synkiem wieczorem na całkiem poufną kolacyjkę.
Niewiele jej sprawiła przyjemności ta nawiązana przyjaźń, gdyż odrazu odczuła nudę. Długa samotność wyostrzyła jej węch i nie umiała po tak długiem odcięciu od świata wejść do niego ochotnie i odrazu, gdyż dolatywał ją trupi zapach z pod kwiatów. Nie czuła się dobrze w kwietystycznem środowisku Mouton-Chevallier’ów, a ich szczęście małżeńskie nie budziło w niej zazdrości. „Słodko, słodko... ach jakże słodko!“ powiada Molier. Nie... to nie dla mnie, pomyślała. Właśnie teraz trzeba jej było ostrych podmuchów życia.
Mogła być całkiem spokojna... słodka Solange sposobiła się już właśnie, by w tem zapośredniczyć.



Anetka ubierała się na wizytę. Miała tego wieczora spotkać u Mouton-Chevallier’ów przyjaciół, o których jej Solange nagadała niestworzonych rzeczy, doktora Villard’a, chirurga będącego w modzie, którego zilustrowano jej dziwacznie, oraz olśniewającą żonę jego. Wahała się czy iść i omal, że nie posłała listownie zawiadomienia, iż przyjść nie może. Ale Marek, którego nudziło towarzystwo matki, radował się wielce z tego pozoru wyjścia z domu. Nie chciała go pozbawiać rozrywki, a przytem uznała swą niechęć za nierozsądną. Cóż ją odpychało? Czyż może złe przeczucie? Głupstwo! Racjonalizm, tkwiący w niej obok instynktów nie liczących się z nim, wywołał wzruszenie ramion, dokończyła toalety i, wziąwszy pod rękę syna, poszła do Solange.
Zabobonny instynkt znalazł zaraz sposobność zemsty. Czyż jest cudem spełnianie się przeczuć instynktowych? Przeczucie, to predyspozycja do tego, czego się doznać obawiamy, i jeśli to zwiastuje, to niema mowy o żadnych czarach. Instynkt zbliża nas do źródła wydarzeń mających nastąpić, a dreszcz jaki wywołuje, to zwiastun chłodnej fali pod skorupą skalną.
Zaraz na progu bawialni doznała Anetka ostrzeżenia, ale zmarszczywszy brwi, weszła i odzyskała wnet równowagę. Zanim jeszcze zdążyła Solange dokonać prezentacji, Anetka objęła spojrzeniem Filipa Villard’a i wydała sąd, że jest dla niej niesympatyczny. To jej ulżyło.
Filip nie był wcale piękny. Niski, przysadkowaty, miał czoło wzdęte ponad oczyma, wydatne szczęki, krótką, szpiczastą brodę i spojrzenie twarde i sine, jak stal. Panował nad sobą, a rozmowę jego cechował chłód uprzejmy, ale władczy. Siedząc przy Anetce, wiódł dwie naraz rozmowy, ogólną, podtrzymywaną przez Solange, i osobną ze swą sąsiadką. Tu i tam mówił krótkiemi zdaniami, z precyzją wielką i bezwględnością. Nie zbrakło mu słowa, myśli i nie zawahał się, ni na moment. W miarę słuchania stanowisko Anetki stawało się coraz to bardziej wrogiem. Odpowiadała sucho i niedbale, maskując to obojętnością. On niewiele przywiązywał wagi do jej słów, sądząc ją widocznie wedle niesmacznych wychwalań Solange. Był zalecz nie dziwiło to nikogo, gdyż znaną ledwo grzeczny, była jego szorstkość. Lecz Anetkę złościło to. Obserwowała go nieznacznie i nic, a nic nie podobało jej się w Filipie. Ale wrażenie ogólne nie pokrywało się ze szczegółami i, dotarłszy na chłodno do kresu badań, doznała pewnego niemiłego uczucia. Coś było w geście ręki i sfałdowaniu twarzy, co ją przestraszyło. Pomyślała: Niechże mnie przedewszystkiem nie widzi!...
Solange opowiadała o pewnym autorze, który miał talent wyciskania łez u czytelników.
— Ładny talent! — oświadczył Filip. — Łzy w życiu samem to rzecz bardzo tania, zaś w sztuce nie znam nic wstrętniejszego nad napełnianie niemi butelek.
Damy zaprotestowały. Pani Villard była zdania, że łzy to wielka przyjemność w życiu, zaś Solange upatrywała w nich przyozdobę duszy.
— Pani, widzę, nie protestuje! — ozwał się do Anetki. — Czyż je pani także zakupuje u dostawcy?
— Mam dość swoich i zbyteczne mi są cudze! — odparła.
— Żyjesz pani tedy z własnych zasobów.
— Radabym, by mnie ktoś wyzwolił z tego.
— Bądź pani twardą!
— Uczę się tego! — zapewniła.
Rzucił jej ukośne spojrzenie.
Inni wywnętrzali się dalej.
— Trzebaby nauczyć tego sposobu owego młodego obywatela.
Wskazał oczyma Marka, którego ruchliwa twarz przejawiała różne uczucia, wywołane sąsiedztwem pięknej pani Villard.
— Niestety, ma do tego aż nadto skłonności.
— To dobrze.
— Czyż dobrze i dla tych, których napotyka po drodze?
— Niech po nich depce!
— Łatwo to powiedzieć.
— Musi się pani odsunąć.
— Byłoby to sprzeczne z naturą.
— Przeciwnie. Miłość nadmierna sprzeciwia się naturze!
— Czyż nawet do dziecka własnego mam to zastosować?
— Do wszystkich, a zwłaszcza do dziecka.
— Potrzebuje mnie.
— Spójrz pani! Czyż myśli o matce? Zaparłby się pani, gdyby mu pozwolono zjeść parę okruchów z ręki mojej żony.
Palce Anetki skurczyły się na skraju stołu. Ach, jakże go nienawidziła!... Widział te nieszczęsne palce...
— Nie poto go na świat wydałam, by się wyrzekać! — powiedziała.
— Nie pani go wydałaś na świat! — odparł. — Uczyniła to natura, posługując się panią jako matką. Po fakcie odrzuca panią.
— Nie pozwolę się odrzucić!
— A więc walka?
— Tak, walka!
Spojrzał jej prosto w oczy.
— Zostaniesz pani pokonaną.
— Wiem o tem! Zawsze ponosimy klęskę, ale — bijemy się mimo to!...
Przysłonięte maską obojętności oczy Anetki błysły niedowierzaniem. Ale stalowe spojrzenie przenikało ją nawskroś. Zdradziła się.
Filip był raptusem. Gwałtowność stanowiła część składową jego talentu. Wnosił ją zarówno na klinikę, gdzie stawiał piorunujące diagnozy, i na salę operacyjną, gdzie pewność jego ręki zdumiewała, jak w życiu każdy akt jego woli. Nawykły jednym rzutem spojrzenia sięgać w głąb ciał, zrozumiał natychmiast całą Anetkę wraz z namiętnościami, dumą, wątpliwościami i temperamentem jej mocarnej natury. Uczuła się schwytaną, nasunęła niezwłocznie hełm na czoło, spuściła przyłbicę i rozwścieklona ukazała oczom przeciwnika jeno połysk stalowej zbroi. Po ucisku w sercu poznała, że ma przed sobą nieprzyjaciela... Nieprzyjacielem tym była miłość! (Ach, cóż za obleśna nazwa tej siły okrutnej.) Nagłemu przebłyskowi zainteresowania, jakie w nim dostrzegła, przeciwstawiła szorstkość ironiczną, kryjącą niechęć. Ale tem się zdradziła do reszty. Była zbyt prawdziwa i namiętna, by móc kłamać, tak, że owa niechęć odkryła ją aż do dna. Filip jeden zdolny był to spostrzec. Nie usiłując podtrzymywać rozmowy, której miał dość, z roztargnieniem opowiadał towarzystwu jakąś przykrą i zabawną jednocześnie historyjkę z własnych przeżyć, a jednocześnie mierzył spojrzeniem tę, którą miał wziąć.
Nikt z obecnych nie dostrzegł, co zaszło. Mouton-Chevallier’owie stwierdzili ku wielkiemu rozczarowaniu swemu, że Anetka i Filip nie sympatyzują z sobą, jako zbyt różni usposobieniem. Sprowadzając Anetkę z Villard’ami, chcieli oni zresztą zbliżyć ją do pani Villard, gdyż podobno „były wprost stworzone dla siebie“, a pod tym względem zauważyli pełne powodzenie.
Noemi Villard była to przepyszna Kreolka, o drobnej budowie ciała, pulchna, przyrumieniona, niby pieczony gołąb, o oczach łani, cienkim nosku, chudawych policzkach i pyszczkiem ciągle gotowym chwytać. Młode, krągłe piersi, pokazywane wspaniałomyślnie, smukłe ramiona, szczupła kibić, małe nóżki i delikatne członki stanowiły całokształt tej kobiety-dziecka, która żyła wśród ciągłych zachwytów, tęsknot, wzlotów, chichotek, łez i bełkotliwych słówek dziecięcych, i była z pozoru krucha, ekspansywna, wrażliwa i niezbyt inteligentna. Stanowiła jednak w rzeczywistości zupełne przeciwstawienie tych pozornych cech. Racjonalistka zmysłowa, oschła, a namiętna, obserwowała wszystko i kalkulowała nieustannie, nieznużona, niezłomna, bo giętka jak wiklina, podatna w ręku, a śmigła w uderzeniu, była zmurowana na urząd pod ową warstwą kruchego lakieru (ach... wiedziała dobrze, co kosztuje ten kryjący wszystko lakier). Inteligencji posiadała dość, nawet na sprzedaż, mogłaby założyć bank, ale użytkowała z tego zapasu o tyle jeno, o ile szło o męża, którego dzierżyła z zazdrosnym niepokojem. Małżeństwo to było obustronnie związkiem namiętności mózgu i zmysłów... próżności i rozkoszy. Decyzja Noemi uprzedziła znacznie wybór Filipa, a nawet chwilę, kiedy zwrócił na nią uwagę. W szaleńczej wprost działalności zawodowej, jaką żył wzorem innych sławnych kolegów paryskich, i światowym wirze znajdował jeszcze czas na dorywcze, ale liczne turnieje namiętności. Opinja, zdobyta na tem polu, skłoniła w znacznej mierze Noemi do miłości ku niemu z tem jednak postanowieniem, że go sobie weźmie na wyłączną własność i użytek. Filip miał za baj-bardzo inteligencję kobiety, chciał jeno, by była dobrze zbudowana, zdrowa, elegancka i głupia. Podkreślał nawet, że kobieta nie może nigdy być dość głupia. Noemi głupia nie była, ale cóż z tego? Każda kobieta posiada lustro i może sobie w niem wystudjować kostjum potrzebny, oczy, gesty, słowem wszystko, czego potrzebuje do złapania mężczyzny. Upoiła Filipa swem młodem ciałem i bałwochwalczą miłością. Połknęła go chciwie i basta.
Nie jest jednak synekurą stanowisko kochanki, wymaga wielkich wysiłków i specjalnej genjalności. Ni chwili spoczynku! Po długim okresie wzajemnego niewolnictwa miłosnego, Filip zaczął odczuwać znużenie. Noemi umiała jednak przedziwnie szybko odczytywać w sercu męża-kochanka każdy objaw zmiany wiatru i spała tylko jednem okiem. Zanim się spostrzegł, jednem uderzeniem łapki odsuwała niebezpieczeństwo i przy pomocy zmysłów, oraz sztuczek inteligencji chwytała zpowrotem w sieć wymykającą się zwierzynę. Zrazu bawiło ją to, ale wrażenie niedługo potrwało. Musiała bardziej jeszcze niż Filipa pilnować samej siebie, baczyć czujnie na każdą minutę, niosącą niebezpieczeństwo, oraz naprawiać szkody nieuniknione, jakie niosły z sobą miesiące i lata. Noemi zatraciła już świeżość pierwotną, płeć jej zmętniała, subtelna twarz zaczęła schnąć, biust rozpływał się potrosze, a czysta linja ramion doznała niejakiego szwanku. Sztuka pospieszyła na ratunek zagrożonemu arcydziełu, dodając mu poniekąd nowego uroku. Ale jakiegoż to wymagało codziennego napięcia! Jeden moment zapomnienia mógł ukazać oczom władcy coś, czegoby już nie zapomniał. Trzeba było czuwać i nie dać się zaskoczyć. Cóż za tragedja rozegrała się pewnego dnia z racji pęknięcia ząbka w górnej szczęce! Noemi znikła na pół dnia, zaszyła się u dentysty, a za powrotem jej uśmiech niepokalany wzbudził w Filipie jeno podejrzenie i zazdrość... (co było o wiele mniej straszne, niż złamany ząb). Gra szła na ostro. Filip nie zaliczał się do mężów, których można oszukiwać na towarze. Był specjalistą, a serce Noemi biło zawsze, gdy rzucał jej jedno z owych spojrzeń, przepojonych promieniami X (jak je zwała głośno, by odwrócić niebezpieczeństwo), lustrując stan swego dobytku. Zadawała sobie pytanie, czy widzi, on zaś widział, ale nie zdradzał tego wcale. Uznał sztukę za część składową natury Noemi i wszystko uznawał za dobre, o ile mu się tylko podobało. Ale klęska nastąpiłaby na pewno w dniu chybienia efektu. Noemi nie mogła przez dwie noce zasnąć na laurach, zdobywając je z mozołem codziennie na nowo. Nie wolno jej było okazywać troski, ale musiała być ustawicznie wesoła, młoda, promienna. Czasem upadała pod tym ciężarem. Miewała minuty wyczerpania, w ciągu których nie widziana przez nikogo, siedziała skulona w rogu fotelu, skrzywiona, z grymasem na ubarwionych wargach. Ale napad słabości trwał bardzo krótko, trzeba było ruszać dalej, jako młoda, ochocza, promienna... Czyniła to, oczywiście, i czuła się nawet zadowoloną z siebie i z niego, bowiem trzymała tego człowieka, bez którego obejść się nie była w stanie. Władała też zemstą... jaką... mniejsza... to sekret... pomówimy niebawem o tem, jeśli jej się podoba... W tej chwili śmieje się, rada nietylko swym zębom, ale sobie, jemu i faktowi posiadania... I oczywiście, tejże radosnej chwili skarb wymyka jej się z rąk... Daremne różnorakie talenty, daremny cały wysiłek. Przyjść musi moment przyćmienia baczności. Sam Argus sypiał czasem. Zwierzę zamknięte w klatce, serce kochanka wymknąć się zdoła na pewno.
Natura miewa często zboczenia (i korzysta z nich). Noemi po raz pierwszy patrzyła na drugą kobietę bez podejrzliwości, a kobietą tą była Anetka.
Łudziła się tem, że Filip ma wstręt do kobiet intelektualistek, a Anetka była ostatnią z osób, mogących ją zaniepokoić. O ile szło o kobietę zdolną skraść jej męża, Noemi wytworzyła sobie jej portret podług rywalek dawnych i własnej postaci. Groźną współzawodniczką mogła być, jej zdaniem, osóbka mała, ciemnowłosa, oczywiście ładna, wykwintna, zalotna i zdolna korzystać z tych zalet. Filip mawiał głośno, że kobieta służyć ma wyłącznie dla mężczyzny, będąc w życiu codziennem cackiem domowem, niesłychanie starannie pielęgnowanem, ale łatwem w użyciu, które, nie zajmując zbyt dużo miejsca, zdobi salon i sypialnię. Niecierpiał wielkich dam, majestatycznie obnoszących się z wdziękiem a nietyle ponętnych. Odnośnie do rozumu, był zdania, że znajduje go w dostatecznej mierze u mężczyzn, od kobiety zaś żąda jeno „rozumu ciała“. Noemi nie oponowała, albowiem podobną była do tego portretu. Natomiast Anetka nie posiadała z nim nic wspólnego. Rosła, silna, ociężale piękna, była jakby zaśniona (gdy jej nic nie ożywiało) na łące Junona-jałowica, to też Noemi uznała ją za całkiem pewną, a nawet pociągało ją ku niej to, że była lodowatą wprost dla Filipa. Anetka ze swej strony uległa urokowi Noemi, gdyż wrażliwa była na piękne kobiety, niepodobne do niej zupełnie, a rozmawiając z nią, okazała, że jeśli chce, umie się także uśmiechnąć wabnie. Filip nie tracił na tem nic, a rozpalający się płomień czerpał zarzewie z dwu owych masek, z których jedna nie odpowiadała mu wcale (czyż tak? Miłość odpychana zna przeróżne fortele, by zająć swe dawne miejsce). W tej samej chwili, kiedy Anetka, wzbraniając Filipowi badania swych myśli, skrywała się poza najmniej ponętny z pozorów swoich, Noemi stwierdzała z przyjemnością, że widzi poprzez mur jej twarz drugą, wabiącą, pełnym urokiem. Widział to istotnie. Opowiadając towarzystwu o jakiemś najnowszem doświadczeniu, z drugiego końca salonu patrzył na żonę, pracującą na jego rzecz. Anetka i Noemi zasypywały się wzajem serdecznościami, w których Noemi nie zostawała w tyle, a Anetka doznawała dziwnych wrażeń, wśród których nie brakowało troski, wzbudzonej przez Filipa. Jednocześnie słuchała, poprzez przestrzeń salonu, jego głosu ostrego, kategorycznego, który zmuszał do słuchania...
O jakże go nienawidziła! Wydobywał z głębi jej natury to, co zepchnąć chciała w bezdeń, moce zła i siły, twardą imperatywną dumę, żądzę władania, prężną wolę, intelektualne aspiracje, a także namiętność cielesną, oraz żądzę pozbawioną miłości, a przeto silniejszą od niej jeszcze. Nienawidziła tego fauna w sobie, nienawidziła go w nim! Stawała do walki nierównej, zaiste, albowiem przeciw sobie miała dwu przeciwników... jego i siebie samą.



Filip Villard pochodził z drobnomieszczaństwa, z okolic Franche-Compté. Ojciec jego był drukarzem małomiejskim, członkiem czynnym, ruchliwym, śmiałym, a że łączył energję z brakiem skrupułów, mógł snadnie dojść wysoko na szerszym znacznie terenie. Ale nie dopiął niczego, albowiem przekraczał ciągle granicę zuchwalstwa, której przekraczać nie wolno. Jako naczelny redaktor miejscowego świstka brukowego, żeglował po mętnych wodach polityki, będąc republikaninem, gambetystą, zaciekłym antyklerykałem, hieną wyborczą, prześcignął wkońcu w oszczerstwie i szantażu to, na co pozwala prawo (nie obyczaj), i skazany, opuszczony przez tych, którym służył, w dodatku chory, poniósł materjalną klęską, a gdy sprzedano jego mienie i przestał budzić strach w otoczeniu, spadło nań całe brzemię nienawiści lokalnej. Jak wilk bronił się chorobie, nędzy i złości ludzkiej, ale ta walka pogarszała stan jego bardziej jeszcze i zeszedł ze świata, ostatniem tchnieniem rzuciwszy przekleństwo dawnym towarzyszom, którzy go haniebnie zdradzili. Syn, dziesięcioletni wówczas chłopiec, nie utracił ni jednej z tych klątw i zachował wszystko w pamięci.
Matką jego była dumna chłopka z okolic jurajskiego płaskowyżu, nawykła do walki z płoną ziemią, sieczoną ostrym wiatrem, najmowała się jako wyrobnica dzienna, prała bieliznę, spełniała najcięższe prace, silna jak klacz-perszeronka, młóciła to, co miała zrobić, rękami i nogami i grzbietem, była chciwa na grosz, ale sumienna, uczciwa, twarda dla samej siebie i skąpa. Bano się jej, ale była poszukiwana. Wiedziano, że ma język straszny, choć milczy. Przez męża znała tajemnice każdej rodziny, nie czyniła z tego użytku, ale mogłaby narobić kłopotu, to też roztropniej było płacić dobrze, niż tracić doskonałą robotnicę i narażać się jej w dodatku. Nie miała skrupułów, postępowała konsekwentnie, pałała ponurym ogniem (dziedzictwo Hiszpanów) i bezgraniczną energją, co złączone z galickiem uświadomieniem sprawiało, że nie wierzyła w nic, obojętna, czy ją czeka na końcu zbawienie, czy potępienie. Kochała tylko syna, ale dzika to była miłość! Nie ukrywała przed nim nic z tego, o czem wobec innych zachowywała milczenie, uważając go za powiernika. Był jej całą ambicją i poświęcała się dlań, a on poświęcał się... za kogóż to? Za swój odwet (za swój i matki odwet). Nie była czuła, nie rozpieszczała go wcale, ani też dopuszczała wyżaleń bezprzedmiotowych. Szczędź i odmawiaj sobie! mówiła. — Odliżesz się potem. — Sam Bóg jeno wie, jakim sposobem zdołała go posyłać do miejscowej szkoły, a potem do liceum w stolicy departamentu. Gdy wracał z klasy, przygnębiony i upokorzony przez kolegów, mieszczuchów, którzy wzięli w spadku po ojcach pogardę dla syna Villard’a, mówiła mu:
— Okaż się mocniejszym od nich! Kiedyś będą ci lizali stopy.
Dodawała czasem:
— Licz tylko na siebie, więcej na nikogo!
Nie liczył na nikogo i niebawem wyszło na jaw, że trzeba się będzie z nim liczyć. Matka zdołała wyżyć jakoś aż do ukończenia nauki syna, która dała świetny wynik. Uległa chorobie w czasie, kiedy ukończywszy średnią szkołę, zapisywał się na medycynę w Paryżu. Zdawał egzamin. Chociaż dostała zapalenia płuc, nie chciała mu przeszkadzać aż skończy i zmarła bez niego. Napisała doń na czystym arkuszu, wyraźnie, z należytemi akcentami krótki list:
— Odchodzę! Trzymaj się, chłopcze, i nie puszczaj niczego z garści!
Nie puścił w istocie. Przyjechawszy na pogrzeb, znalazł w domu małą sumkę, uciułaną grosz po groszu, tak że starczyła na pierwszy rok. Potem, zdany na samego siebie, pracował pół dnia, a często i część nocy, by mieć za co żyć przez drugą dnia połowę. Nie cofał się przed niczem. Wypychał zwierzęta, pozował rzeźbiarzowi, w niedziele usługiwał w podmiejskich kawiarniach, w soboty w nocnych restauracjach, a nawet jednej zimy, podczas wielkiego głodu wstąpił do szeregów miejskich zamiataczy śniegu. Bez namysłu żebrał bezczelnie, zabiegał o wsparcia, pożyczki upokarzające, których zwracać nie był w możności, a które, wzamian za pięć franków, dają prawo byle błaznowi do traktowania pożyczającego, jak psa (coprawda, gdy taki dawca raz mu spojrzał w oczy, tracił animusz, więc nie mogąc ulżyć sobie na pogardzie, uczuwał doń nienawiść i miotał, oczywiście, dla ostrożności za plecami, oszczerstwa). Przez kilka miesięcy gorączkowej pracy posunął się nawet do tego, że przyjmował pieniądze od dziewki publicznej, zamieszkałej w tej samej dzielnicy. Nie wstydziło to go, bowiem nie brał dla siebie (szczędząc do granic możliwości), ale dla celu, do którego zmierzał. Odczuwał potrzeby i chętki, pragnął nawet zagarnąć wszystko, ale trzymał się sam w jarzmie. Potem... potem... naprzód trzeba zwyciężyć! Aby zaś zwyciężyć, trzeba żyć, za każdą cenę... zwycięstwo zmywa wszystko, a należało mu się, gdyż czuł w sobie genjusz.
Zwrócił na siebie uwagę profesorów i kolegów. Dawano mu do wykonania prace, które po pozornej korekturze podpisywali ludzie wybitni, on zaś pozwalał się wyzyskiwać, by zdobyć władzę nad tymi, którzy mu byli przeszkodą na własnej drodze. Nie spieszyli się ustępować, ale mieli dlań szacunek, czyli owo uczucie, które zwalnia z innych uczuć. Ceniono go, tak... tak... ale tą pożywką utuczyć się było trudno. Mimo jurajskiego, mocarnego organizmu, bliski był zupełnego upadku sił z powodu niedożywienia, gdy napotkał Solange. Stało się to przy sposobności pewnej działalności humanitarnej na klinice dzieci, w co Solange wkładała, jak zawsze, dużo czasu i pieniędzy. Widziała poświęcenie jego wprost zaciekłe, co czynił zawsze, chcąc zwyciężyć, gdzie tylko był cień możliwości. Spędzał noce bezsenne i wychodził z tych walk wyczerpany, z pałającemi oczyma, promienny genjalnością. Zwyciężywszy, stawał się niemal pięknym, a nawet dobrym przy łóżku dziecka, które ocalił. Czyż je kochał? Możliwa to rzecz, chociaż nie pewna... mocował się ze złem i pokonał je!
Gdy Solange dowiedziała się o sytuacji materjalnej Filipa, dostała zwykłego ataku „patetyzmu“ perjodycznego, w którym to okresie znikało jej wszystko inne z przed oczu. Filip skorzystał z tego bez namysłu, jak tonący chwycił podaną sobie dłoń, wziął nawet całe ramię, a byłby wziął i resztę, gdyby nie to, że jak zauważył, Solange, mimo zachwytów, nie była wcale skłonną do miłostek. Lubiła egzaltację, ale nie naruszało to wcale jej wnętrznego spokoju. Filip nie napotkał dotąd kobiety, któraby się nim interesowała bez osobistych widoków. Zacna Solange delektowała się sama sobą, pragnąc tylko, by jej nie psuto obrazu, jaki sobie o sobie wytworzyła. W gruncie rzeczy nie pragnęła nawet poznawać ludzi, odsuwała na bok wszystko, co ją u kogoś mogło razić, a to pod pozorem, że nie jest to „prawdziwą naturą“ danego osobnika, i ostatecznie za „prawdziwą“ uznawała tylko cechy podobne swoim.
Tą metodą wytworzyła na swój użytek świat ludzi zacnych, pociągających, jak ona, a Filip zgodził się bez wahania, choć z pewną wzgardą i pewnym szacunkiem, zostać jego członkiem. Nie lubił warjatów, biorących świat naopak, ale dobroć była dlań widowiskiem nowem i rzadkiem. Wartości moralne, czy immoralne muszą w pierwszej linji coś wartać, a dobroć Solange nie była urojeniem. Dowiedziawszy się szczegółów o nędzy i pracy Filipa, wymierzyła mu pensję stałą na czas studjów, dając możność spokojnej pracy. Ponadto, korzystając ze swych rozległych stosunków, zwróciła nań uwagę wpływowych profesorów fakultetu, a także sprawiła, że to zainteresowanie (które już nastąpiło zresztą samo przez się, ale przeraziło ich srogim apetytem wilczka) wyszło poza krąg ciasny intus et in cute na świat boski, Wreszcie taż sama Solange zapoznała Filipa z pewnym, amerykańskim królem naftowym, który chciał unieśmiertelnić swe imię per procuram i Filip założył poza oceanem szpital-pałac, który to śmiały czyn zapoczątkował jego sławę.
Zdarzało się jednak w ciągu tych lat walki, że Solange zapominała swego protegowanego, całemi miesiącami i nie przysyłała mu przez roztargnienie pensji. Bogaty, mimo całej dobroci, nie zdoła pojąć nigdy, że pieniądze to jedyna myśl biedaka. Solange posyłała Filipowi bilety koncertowe, on zaś wypić musiał do dna puhar goryczy, przypominając tej uroczej kobiecie w loży o zaległych kwotach. Wypijał go jednak i bywało mu to często jedynym napojem w ciągu dnia. Solange zdumiewała się zawsze wielce i mówiła:
— Cóż znowu? Ach, drogi przyjacielu... zaraz gdy tylko wrócę... Jakaż postrzelona ze mnie baba!
Mimo obietnicy zapominała znowu na pare dni i wkońcu przysyłała, przepraszając jak najuprzejmiej w świecie. Filip wściekał się i przysięgał, że woli zdechnąć z głodu, niż się upominać w dalszym ciągu, ale „zdychanie“ to rzecz dobra dla ludzi, którym się nie chce żyć! A on chciał, to też przypominał raz po raz. Solange nie brała mu tego za złe, przeciwnie, zapomniawszy (ach... tyle miała spraw na głowie...), rada była, że się jej przypomniał i dawała z wielką zawsze przyjemnością.
Dziwny był ten stosunek pomiędzy młodym, namiętnym, żądnym uciech świata młodzieńcem, a młodą, niewiele odeń starszą, piękną, ponętną i dobrą z kośćmi kobietą! Przez ciąg lat całych widywali się często w cztery oczy, a nic dwuznacznego nie zmąciło ich przyjaźni. Spokojna Solange udzielała Filipowi rad macierzyńskich odnośnie do toalety, drobnych problemów światowych i życia praktycznego, a on nie wstydził się brać, prosić o radę, a nawet zwierzać i opowiadać o swych zamiarach i niepowodzeniach. Mógł to czynić bez obawy, gdyż Solange nie pojmowała niczego co złe i niczego co realne. Było jej to obojętne, słuchała, a potem odpowiadała z uśmiechem:
— Chcesz mnie pan, widzę, przestraszyć! Ale nie wierzę.
Wierzyła w to jeno co nie było prawdziwem.
Filip, nieubłagany dla wszelakiej przeciętności, uczynił raz jeden w życiu wyjątek... dla Solange. Powstrzymał się od sądzenia jej.
Poprzedzony rozgłosem zupełnie w guście amerykańskim, mając sławę nieco awanturniczą, ale opartą na niewzruszalnych podwalinach, wrócił do Paryża przed siedmiu, czy ośmiu laty. Poparty przez dolary i bufonując protekcją obcego rządu, utorował sobie drogę poprzez potrójną zaporę rutyny, zawiści i słusznych praw tych, którzy czekali oddawna. Słusznie, czy niesłusznie, przeszedł im po brzuchach i basta. Nie przyjąłby zaszczytów, ani korzyści niezasłużonych, ale wiedząc, że tak jest, sięgał po nie bez żadnego skrupułu. Nienawidząc ludzi, używał w potrzebie własnej ich nikczemnej broni i walił o ziem. Nie gardził też reklamą prasową, która rozdziera uszy na podobieństwo kotłów miedzianych, w jakie waliły ongiś wiejskie wyrwizęby po jarmarkach. Bywał na wszystkich pokazach światowych, brał udział w przyjęciach, a także otwarciach wystaw, w oficjalnych próbach generalnych, udzielał dziennikarzom sensacyjnych rewelacyj. Pisywał nawet sam (najlepiej usłużyć sobie własnoręcznie) i udowodnił parę razy, że włada równie pewnie piórem jak skalpelem... A więc... proszę... kto ma ochotę... Bez żadnych dwuznaczników! Podając rękę, zdawał się pytać: Przymierze, czy wojna? Nie pozwalał na odwrót pod flagą neutralności.
Jednocześnie pracował zaciekle bez żadnej litości dla siebie, ni dla innych, z obojętnością na wszelkie ryzyko i osiągał wyniki niesłychane, niemożliwe do zignorowania, które mu zjednały u podwładnych i asystentów entuzjastyczną sympatję i podziw. Ta działalność doprowadzała do konfliktów z Akademją, gdzie zasiadali ludzie ospali, nie lubiący zuchwałych szturchańców i pełni niedowierzania, ale z tych homeryckich bojów Filip wychodził zawsze niemal ze słowem decydującem, zaś bez wyjątku, każdorazowo, ze słowem ostatniem...
Szerzył postrach, twierdząc, że nie zważa na jednostki, ale działa dla dobra nauki i ludzkości. Oświadczał, że radby czynić doświadczenia nad zbrodniarzami, tępić zwyrodniałych, kastrować anormalnych i dokonywać heroicznych eksperymentów na żywem ciele. Nienawidził sentymentalizmu, nie litując się nad pacjentami, nie dopuszczał też politowania, a wszelakie szlochy nie interesowały go wcale. Ale gdzie jeno mógł ratować... ratował w sposób bezwzględny, zatapiał nóż w żywem ciele, by uleczyć żyjącego człowieka. Miał serce twarde, ale ręce aksamitne. Bano go się i oblegano jednocześnie. Obdzierał bogaczy, a nie brał nic od biednych.
Żył wystawnie, rozlubowawszy się w zbytku, był jednak w stanie to wszystko odrzucić w zupełności każdego dnia. Szło o to jeno, by jeśli się już ma, mieć wszystko. Żona stanowiła część składową tego zbytku. Używał wszystkiego, jak należało, nie żądając jednak tego, czego dać nie mogło. Nie chciał, by Noemi podzielała jego myśli, gdyż nie dawał ich jej wcale. Noemi wcale nie pragnęła tego, mając resztę, i czuła się zadowoloną. Filip zadecydował, że kobieta winna być taką, a gdyby myśleć zaczęła, stałaby się meblem zawadzającym i nie miłym.
Czemuż go tedy zajęła natychmiast Anetka?
Wzięło go to, czem sobie byli podobni.
To podobieństwo, istniejące w Anetce ówczesnej, odczuł sam jeden tylko Filip i od pierwszego spojrzenia i wymiany ciosów w rozmowie, powiedział sobie:
— Ona patrzy na ludzi zupełnie jak ja... To moja rasa!
Jego rasa? Fakty przeczyły temu, bo przecież Anetka spadła z tego poziomu społecznego, na który Filip wspiął się z mozołem i siłą pięści. Ale w tej chwili stali narówni, czuli się oboje obcymi w tym świecie, byli jego wrogami i oboje też byli potomkami rasy, dawniej władającej ziemią, a dziś zdetronizowanej, rozproszonej i niemal zanikłej. Dziwne są dzieje i przemiany ras i pytanie, czy triumfująca ludzkość nie zmierza ku miernocie. Ale zdarzają się odrzuty i czasem dawny władca odzyskuje swe mienie na dzień jeden choćby. Filip dopominał się o mienie swoje, czy nie swoje... rzecz obojętna... ale jak zawsze o wszystko, tak i teraz przysądził sobie Anetkę na własność.



Anetka wróciła z pochyloną głową, przygnębiona i położyła się, nie powiedziawszy nic. Czuła w sobie pustkę. Nie mogła spać, zmuszona odpędzać z wysiłkiem pewien obraz, który jednak jawił się natychmiast, gdy tylko zaczynała drzemać. Przywiodła sobie na myśl zajęcia powszednie, ale nie zajęły jej, uciekła się tedy do sprzymierzeńca, mimo że zazwyczaj wzburzało ją to i poruszało do głębi, wspomniała Juljana, cały świat myśli raczej fikcyjny, niż realny, zgrupowany wokoło niego, oraz żal za tem, co przeminęło. Daremnie! Znikło zaraz wszystko, zeschło, jak łodyga ziela spalonego słońcem, a wszelkie próby ożywienia go, niweczyły resztki życia, które w niem tliły. Musiała jednak spać, ze względu na jutrzejszą prace, przeto wzięła proszek i zapadła w bezwład, ale zbudziwszy się po kilku godzinach, spostrzegła obok siebie troskę, która nie odstąpiła, widać, nawet podczas snu.
Pomieszanie to nie ustępowało również dni następnych. Chodziła na lekcje, rozmawiała, śmiała się jak zwykle, ale w duszy trwał dalej niepokój.
Pewnego dnia szarego, wędrując przez miasto, zapromieniała. Ujrzała przechodzącego drugą stroną ulicy Filipa Villard’a. Wróciła skąpana w krynicy radości.
Uświadomiwszy sobie przyczynę, zdrętwiała, jakby stwierdziła raka w ciele swojem! Ponownie wpadła tedy w zasadzkę! Miłość! Miłość dla człowieka, który znowu będzie jej źródłem cierpień niepotrzebnych. Nie znała go, ale wiedziała, że jest niebezpieczny, pozbawiony dobroci, związany stosunkiem z inną, i kochać go nie mogła, gdyż kochała przecież innego. Tak, kochała dotąd Juljana! A czyż, kochając go, mogła pokochać innego? Jakże mogło serce oddać się dwom naraz i to każdemu całe, niepodzielnie? Anetka dawała się zawsze w zupełności i teraz miała wrażenie, że to prostytucja. Gorzej jeszcze nawet, mniej hańbiącem zdało jej się oddawać ciało, niż serce dwum miłościom naraz. Była wobec siebie szczerą i lojalną. Nie wiedziała atoli, że ma kilka serc i kilka istot w sobie. W lesie duszy rosną obok siebie liczne krzewy myśli i pożądań, wydające przeróżne zapachy. Zazwyczaj nie rozróżniamy ich, bo śpią. Ale wiatr porusza czasem gałęźmi... a taki wstrząs namiętności rozbudził dawno w Anetce świadomość tej wielości... Była jednocześnie człowiekiem obowiązku i kobietą namiętną, namiętną matką i takąż kochanką... Była... kochankami nawet... które wyciągają ramiona z gęstwy lasu we wszystkich kierunkach. Upokorzona owym bezlikiem sił, które nią władają wbrew niej samej, myślała:
— Nacóż przyda się walczyć przez całe lata, jeśli jeden moment wszystko niweczy? Skądże się bierze ta siła?
Czuła do niej wstręt, jak do obcej, nie uznając, że jest częścią jej istoty. Ach, jak ujść tej biedzie, jak wydrzeć się z samej sobie?
Nie umiała ulegać biernie wnętrznemu fatalizmowi, którym gardziła, i postanowiła zdławić uczucie dręczące. I dokonałaby tego przy pomocy pracy codziennej, gdyby nie Noemi.
Dostała list, pisany literami wielkiemi przez tę małą osóbkę, która wystudjowała elegancję światową, nie mogąc pod nią jednak ukryć oschłości swojej. W kilku uprzejmych słowach zaprosiła ją na kolację. Anetka wymówiła się brakiem czasu, ale Noemi nalegała, wyrażając gorącą chęć pomówienia z nią i zostawiając wybór dnia. Zdecydowana nie wyzywać niebezpieczeństwa, wymówiła się ponownie, składając wszystko na zmęczenie po pracy całodziennej i myśląc, że na tem będzie koniec. Ale mały Pandarus, który w chwilach nudy i złośliwości staje się jedną z tysiącznych postaci Amora, nie dawał Noemi spokoju, dopóki nie wprowadziła Anetki do swej owczarni, pewnego wieczora, gdy wróciwszy z miasta, przysposabiała posiłek, (o tej porze składają zazwyczaj wizyty próżniaczki światowe), ujrzała u siebie rozpaplaną Noemi, która ją zapewniała o swej dozgonnej przyjaźni. Ujęta tą serdecznością i nie chcąc się okazać niegrzeczną, przytem pociągnięta urokiem „tamtej“, odmówiła wprawdzie przybycia na kolację, ale przyrzekła wizytę, wywiedziawszy się atoli poprzód, w jakim czasie zastanie Noemi samą. Spostrzegłszy, że Anetka stara się uniknąć spotkania Filipa, wytłumaczyła to sobie Noemi nieśmiałością, oraz brakiem sympatji, a okoliczność ta wzmogła jeszcze bardziej jej serdeczność dla Anetki. Ale za powrotem wypaplała nieostrożnie przed mężem, że Anetka przyjdzie, nie zaniedbując, z perfidją dobrych przyjaciółek, podkreślić wszystkiego, co mogło obniżyć, jej zdaniem, w oczach Filipa kobietę, a więc nieład, zapach atramentu i kuchni, słowem odmalowała Anetkę jako kucharkę i nędzarkę. Filip znał dzielność życiową Anetki i nie zapomniał wcale atmosfery biedy, to też wyciągnął z opisu zgoła inny wniosek, który jednak zachował dla siebie.
Nie było też czystym przypadkiem, że Anetka w parę dni potem wychodząc od Noemi, napotkała w ulicy Filipa. Nie szukając go, uznała, że nie jest obowiązaną ukrywać tajemnej radości, jakiej doznała. Zamienili słów kilka. Podczas rozmowy minęła ich jakaś młoda kobieta, którą Filip pozdrowił, a Anetka poznała. Była to występująca wówczas w teatrze, bardzo inteligentna aktorka, Masłowa. Anetka lubiła ją ze sceny i przejawiło się to w jej spojrzeniu, tak że Filip spytał:
— Pani ją zna?
— Widziałam ją w „Zmartwychwstaniu.“
— Ach! — bąknął wzgardliwie.
Zdziwiła się.
— Pan nie lubi jej gry?
— Nie z powodu jej gry, nie lubię jej...
— A więc, nie podoba się panu sztuka?
— I to nie!
Potem dodał, widząc zaciekawienie Anetki:
— Przejdźmy się trochę... dobrze? — Jest to może niewłaściwe... ale konwenanse nie obchodzą ani mnie, ani panią!
Poszli razem, a Anetka uczuła się zakłopotaną, ale pochlebiło jej to równocześnie. Filip mówił o sztuce z odrazą i humorem, a tak samo czynił też Tołstoj, gdy szło o coś, czego nie lubił (dziwny to nawrót zaiste). Rozweselony własną surowością, przerwał sobie:
— Jestem niesprawiedliwy, ale patrząc na sztukę, mimowoli oglądam ludzi, którzy na nią patrzą, zaglądam im pod błony mózgowe, a widok ten nie jest, zaprawdę, zbyt przyjemnym.
— U niektórych bywa przyjemnym! — zauważyła.
— Tak. Ci niektórzy mają dar upiększania nędzy świata, co ich zwalnia z obowiązku zaradzania złemu. Ci dobrzy idealiści rozkoszują się nędzą drugich, czyniąc z nich przedmiot wrażeń estetycznych, czy altruistycznych, a rezerwują sobie przytem właśnie najlepszych, by ich wyzyskiwać, jak rozbójnicy. Sentymentalizm ten pokrywają flagą ligi patrjotycznej, lub naprzykład repopulacji puszczania w obieg akcyj wojny kolonjalnej, i innych tego rodzaju czynów filantropijnych. Żyjemy w epoce łez rozczulenia... a żadna jeszcze nie była tak oschłą i bardziej trzeźwą... Dzisiaj dobry przedsiębiorca (czytała pani pewnie Piotra Hampa...) buduje obok fabryki kościół, rzeźnię, szpital i dom publiczny... Życie składa się z dysput na temat cywilizacji, postępu i demokracji, a z drugiej strony z wyzysku, wstrętnej destrukcji całej przyszłości świata, zatruwania rasy, oraz niweczenia innych ras, naprzykład Azji i Afryki... Potem wszyscy rozczulają się Masłową i odprawiają lubą siestę, słuchając Debussy’ego. Ocknienie będzie straszne. Dzika nienawiść rośnie, a katastrofa nadciąga!... Tem lepiej zresztą, gdyż wstrętna medycyna dzisiejsza podtrzymuje jeno chorobę... Musi nadejść czas dla chirurgji.
— Czy to chorego uleczy?
— Usuwam chorobę... bez względu na chorego!
Było to puste zuchwalstwo i Anetka uśmiechnęła się, a Filip rzucił jej skośne spojrzenie.
— Pani to nie przestrasza?
— Nie jestem chora! — odparła.
Przystanął, patrząc na nią.
— To prawda! Pani wydziela zapach zdrowia i to mi przeszkadza w dyspucie o infekcji fizycznej i moralnej... moralna najgorsza... Proszę przebaczyć tę diatrybę, ale dopiero co byłem wśród bandy obłudników, rozprawiających o podtrzymywaniu chorób, to jest o higjenie. Dusiła mnie wściekłość i odraza. Ujrzawszy czyste oczy pani, swobodne ruchy, dumę i zdrowie, w sposób zupełnie egoistyczny wciągnąłem w piersi haust tej atmosfery, którą pani wydziela. Dziękuję, już mi lepiej.
— Zostałam tedy lekarką, zdaniem pańskiem.
— Nie lekarką, ale lekarstwem... tlenem!
— Dziwnie pan traktuje ludzi!
— Klasyfikuję ich jako wdech i wydech, jako tych, którzy dają odnowę, i tych, którzy zabijają... a ostatnich należałoby właśnie zabić.
— Kogóż to pan chce jeszcze zabić?
— Jakto... jeszcze...? — zdumiał się. — Czyż tylu już nazabijałem pacjentów?
— Nie... nie, to mi się wymknęło bezwiednie! — odparła ze śmiechem. — Poprostu echo czasów klasycznych... Ale, proszę, powiedz pan na kogo byłeś zły w chwili spotkania mnie?
— Wolałbym zapomnieć o tem w obecności pani... Krótko a węzłowato, idzie o wysepkę domostw wstrętnych, gdzie od czasów króla śmietnisk, owego Henryka z kurą w garnku, hoduje się raka i tuberkulozę. Żniwo ulepszone dało w ciągu dwudziestu lat ostatnich 80 procent śmiertelności. Zainteresowałem tem komitet higjeny i zażądałem kroku radykalnego, wywłaszczenia i zburzenia do gruntu. Zrazu zgodzono się, o złożenie raportu. Przyszedłszy mnie poproszono z raportem, zastałem wszystko naopak, a wyrokujący zmienili zdanie. Zaczęto wychwalać ów raport, jako niesłychany, śliczny, wiekopomny, ale... trzeba pomyśleć, czcigodny kolego... rozpatrzyć... czy owi zmarli... istotnie zmarli w tych domach... ale niewiadomo żali zmarli dlatego, że zmarli w tych właśnie domach... Jeden pokazał mi plik zaświadczeń... (oczywiście sfabrykowanych umyślnie), że lokatorowie są współwinni z właścicielami, którzy ich przekupili... drugi dowodził, że większość zasłabnięć na raka pochodzi z nieszczęśliwych wypadków... inny zwalczał mój plan tem, że stare domy są zdrowsze od nowych, bo obszerniejsze i lepiej przewietrzane i dawał za przykład ... swój dom. Należy uzdrowić je, nie zaś niszczyć... wystarczy szorowanie... właściciele godzą się na dezynfekcję... Zresztą skądże wziąć pieniędzy na wywłaszczenie?... Jesteśmy biedni! Ach, gdyby szło o nowy model armaty! Ale rak zabija lepiej od armaty! Na zakończenie farsy jeden podkreślił, że należy zważać na... piękno. Owe fasady z czasów Króla-Świntucha są to dzieła sztuki, które należy konserwować! Nie jestem wrogiem sztuki i pokażę pani u siebie dość dobre obrazy stare i nowe, ale starość (ile nie idzie o jakąś piękną starą damę, tę, czy ową) nie jest mi wykładnikiem piękna! Piękna, czy nie, znieść nie mogę, by przeszłość zatruwała chwilę obecną! Z wszystkich rodzajów obłudy odpycha mnie najbardziej obłuda estetyzmu, której oschłość i martwota przybiera pozór dostojeństwa. Nagle, wśród debaty, jeden z kolegów odciągnął mnie na bok i szepnął: Jakto, nie wiesz? Mikrob, żywiący się lokatorami jest wielkim przyjacielem prezydenta wielkiego komitetu handlu i aprowizacji, pewnej, szarej eminencji, która urządza wybory i koalicje, oraz przewodniczy konwentyklom i bankietom demokratycznym. Jest to człowiek niewidzialny, którego działalność trzyma w całości chwiejące się kolumny gmachu Rzeczpospolitej. Jako przyjaciel ludu nie chce, by go dobywano z grobowca... a to... proszę słuchać... a to właśnie przez filantropję! Śliczna rzecz... nieprawdaż? Na ostatku przedłożono mi pięknie wystylizowaną petycję tychże samych lokatorów z protestem przeciw wyrzucaniu ich z mieszkań... Cóż miałem robić? Augurowie śmiali się... zacząłem się tedy śmiać z nimi. Ale zapowiedziałem, że dobrego żartu nie wypada chować pod korzec, a więc zamierzam opisać to posiedzenie i posłać do Matin’a. Zaprotestowano z wielkiem oburzeniem, ale zrobię to. A Hipokratesy, których osmaruję, nie zaniedbają odwetu. Wiedzą w co uderzyć. Ale, jak pani powiada... będzie walka! Tak, pani wojowniczko! Ha... pamięta pani ów wieczór u Solange? To pani lubi, zdaje się?
— Tak, lubię, bo piękną jest rzeczą walczyć przeciw niesprawiedliwości! Chciałabym być mężczyzną!
— Zbyteczne! Pani walczy przecież!
— Nie żaliłam się nigdy na konieczność walki, ale na duszną atmosferę. Nasz los, to bój w piwnicy... wy, mężczyźni, walczycie w świeżem powietrzu, na wyżynach!
— Ha! Jak pani drgają nozdrza! Niby koniowi, co węszy proch! Widziałem to już, zauważyłem onego wieczoru!
— Drwił pan wówczas ze mnie!
— Nie... nie! To zbyt podobne do mnie, bym miał drwić!
— Jątrzyłeś mnie pan... urągałeś mi!
— Tak... tak... spostrzegłem zaraz... Nie omyliłem się!
— Na początku byłeś pan w nastroju dość wzgardliwym.
— U licha! Czyż mogłem wiedzieć, że u takiej osoby jak Solange, spotkam taką jak pani?
— A pan? Skądżeś się pan tam wziął?
— To rzecz całkiem inna.
— Pociągnął pana sentymentalizm?
— Teraz pani drwi?... Biedna Solange! Nie, nie mówmy o niej. Wiem wszystko, coby można powiedzieć... ale Solange nie... nietykalna!
Przestała pytać i patrzyła tylko...
— Powiem to pani innym razem... Tak... tak dużo jej zawdzięczam...
Przystanęli, mając się rozstać. Anetka powiedziała z uśmiechem:
— Nie jesteś pan tak zły, jak się wydajesz z pozoru.
— A pani może nie tak dobra!
— To daje przeciętną miarę.
Spojrzał jej w oczy i spytał:
— Czy chcesz pani?
Nie żartował wcale. Policzki Anetki zapałały. Nie była w stanie dać odpowiedzi. Spojrzenie Filipa trzymało ją na uwięzi. Czyż powiedział co? Czy nie rzekł nic? Czytała na jego ustach słowa: Ja cię chcę!...
Skłonił się i odszedł.



Anetka została w fali ognia. Poszła prosto przed siebie, ale po dziesięciu minutach znalazła się w tem samem miejscu, gdyż bezwiednie obeszła kratę, okalającą ogród luksemburski. Zbudziły ją trzy słowa płomieniste, na tle czarnem wypalone. Uczyniła wysiłek, by je zmazać... Czyż to powiedział? Przywiodła sobie przed oczy niewzruszoną twarz jego. Spróbowała powątpiewać... Ale piętno pozostało, tak że opór ustał i poddała się odrazu. Dobrze... tak się stało... wiedziała to zresztą zgóry... teraz jednak miast buntu, jakimby zakipiała przed godziną jeszcze, doznała ulgi. Rzucone zostały losu kości.
Wróciła z umysłem jasnym, bez gorączki i zdecydowana.
Wiedziała, że Filip dokona wszystkiego co zechce, a godziła się już z jego wolą. Wszakże była wolna... nic jej nie krępowało. Na myśl o Noemi zrozumiała, że winna jej jedno tylko, pełną prawdę. Wiedziała, że nie skłamie. Odbierze to, co jest jej własnością. Jakto... czyż jej własnością być może mąż drugiej kobiety? Ale zaraz namiętność podszepnęła, że Noemi skradła go.
Nie uczyniła nic, by przyspieszyć rzecz nieuniknioną. Pewną była jednak, że Filip przyjdzie. Czekała nań.
Przyszedł, wybierając godzinę, kiedy była sama. Strach ją ogarnął na jego widok, ale uczuła, że tak być powinno. Nie zdradziła wzburzenia niczem, prócz bladości. Wszedł i stanęli naprzeciwko siebie, o kilka kroków, pochyliwszy nieco czoła. Popatrzył na nią poważnie i rzekł po krótkiem milczeniu:
— Kocham panią, Rivière!
Nazwisko to podkreślił w znaczeniu płynącej fali rzeki.
Zadrżała, ale odparła, nie ruszając się z miejsca:
— Nie wiem, czy pana kocham, nie sądzę tak nawet, ale wiem, że jestem twoją!
Poważną twarz Filipa przelśnił uśmiech.
— Doskonale! Nie kłamiesz pani... ani ja! — powiedział.
Podszedł ku niej, ona zaś cofnęła się instynktownie w kąt pokoju, gdzie stanęła bezbronna, oparta o mur, czując, że kolana uginają się pod nią. Przystanął i rzekł:
— Nie bój się pani!
W twardem jego spojrzeniu była tkliwość. Odpowiedziała, jak pokonany, spokojnie i z odrobiną wzgardy:
— Czegóż pan chcesz? Czy tylko mego ciała, którego nie wzbraniam? Czy tylko tego chcesz pan?
Uczynił krok i usiadł na niskim stołeczku, u jej nóg, dotykając policzkiem sukni. Ujął bezwładną jej dłoń. Wciągnął w piersi woń tej dłoni, a potem położył ją sobie na głowie i oczach.
— Tego chcę! — powiedział.
Uczuła pod palcami twarde, szczecinowate włosy, wypukłe czoło i tętniącą skroń. Ten władczy człowiek uciekał się pod jej opiekę... Skłoniona ku niemu, trwała w bezruchu, on spojrzał i to był ich pierwszy pocałunek.
Objął w ramiona Anetkę, która klękła przy nim, niezdolna do oporu, jakby wypróżniona jego tchnieniem. Ale porywczy Filip nie skorzystał ze zwycięstwa. Powiedział:
— Chcę wszystko! Chce panią całą, jako kochankę, przyjaciółkę, towarzyszkę... żonę... słowem wszystko!
Wysunęła mu się z objęć, wspomniawszy Noemi, którą niedawno sama przekreśliła. Ale dotknęło ją niemal, gdy to uczynił... on. Dotknęło ją to w instynkcie braterstwa kobiet, nawet wrogich, ale związanych w poczuciu obrazy, jaką czyni jednej z nich... mężczyzna.
Powiedziała:
— Niepodobna! Jesteś pan własnością innej.
Wzruszył ramionami.
— Nic jej winien nie jestem.
— Nazwisko i wiarę.
— Cóż pani zależy na nazwisku? Masz wszystko inne.
— Nie zależy mi w istocie na nazwisku, ale mi potrzeba wiary. Daje ją i żądam wzamian.
— Gotów jestem dać ją!
Anetka zbuntowała się teraz.
— Nie, nie! Musiałbyś ją pan odebrać tej, która od lat dzieli z panem życie, by dać mnie, widzianej po raz trzeci dopiero!
— Nie potrzeba mi trzech razy, by dostrzec wszystko.
— Nie znasz mnie pan?
— Znam. Nauczyło mnie życie prędkiego poznawania. Życie mija, żaden moment nie jawi się powtórnie. Trzeba chcieć zaraz, lub nigdy. Przepłyniesz, rzeko... Rivière... i jeśli cię nie wezmę, stracę cię. Przeto biorę.
— Mylisz się pan może.
— Może. Chcąc, mylimy się często, ale nie chcąc, mylimy się zawsze. Nie darowałbym sobie tej omyłki, żem panią widział, a nie chciał pani.
— Cóż pan o mnie wiesz?
— Więcej niż pani przypuszcza. Wiem, żeś pani była bogata, a jesteś biedna, że młodość upłynęła pani w rozkoszach zbytku, a po katastrofie, wyrzucona poza nawias dawnego świata, nie utraciłaś pani sił, ale wiodłaś bój. Wiem, co to znaczy, gdyż walczyłem do trzydziestego roku życia pierś o pierś i ze dwadzieścia razy bliski byłem klęski. Pani nie ustąpiłaś, mimo że nie byłaś zahartowana jak ja od kołyski, nie wiedziałaś co nędza. Nie przystałaś na żaden nikczemny kompromis i nie starałaś się pani wykręcić się od walki żadnym ze sposobów, które przysługują kobiecie, więc ani nastawianiem sieci, ani też małżeństwem dla interesu.
— Sądzisz pan więc, że mi to często proponowano?
— Może i nie, gdyż najbardziej ograniczeni musieli spostrzec, że pani nie jest do nabycia w drodze kontraktu.
— Niesprzedana... tak w istocie!
— Wiem także, że pokochawszy i będąc w ciąży, nie chciałaś pani zostać żoną ojca swego dziecka. Nie znam i nie chcę znać powodów, wiem tylko, żeś pani podjęła w obliczu nikczemnego społeczeństwa rewindykację praw swoich i to nie prawa rozkoszy, ale prawa cierpienia, posiadania dziecka i wychowania go własnym znojem i pracą. Łatwiej, zresztą, zaiste zdobyć to prawo, niż wykonywać je przez lat trzynaście. Z doświadczenia wiem, co znaczy trzynaście lat codziennej troski i bojowania, a oto dziś stoisz pani przede mną nietknięta, wyprostowana, dumna, bez śladu zużycia. Uniknęłaś klęski prostracji i klęski goryczy (ja tej drugiej nie zdołałem uniknąć). Jestem znawcą walki życia i wiem, co wart taki charakter, jak pani! Uśmiech poważny, jasne oczy, spokojna linja brwi, lojalne dłonie, a w całej istocie harmonja i spokój. We wnętrzu zaś płonie zarzewie i zapał bojowy, nawet w chwili porażki nie słabnąc. (Mniejsza z tem! Bijmyż się dalej!) Sądzisz pani, że mógłbym zapoznać wartość takiej, jak pani kobiety, i nie starać się jej zdobyć? Rivière, chcę panią mieć! Potrzebuję pani. Proszę słuchać, nie zamierzam bowiem wprowadzać w błąd. Choć pragnę dobra pani, chcę tego jeno dla własnego dobra. Nie ofiaruję też pani korzyści, ale trudy nowe i próby. Nie znasz pani życia mego... Proszę, usiądźże przy mnie, moja pięknobrewa!
Usiadłszy, podniosła nań oczy, on zaś ciągnął dalej, nie puszczając jej rąk:
— Dziś mam imię, sławę, pieniądze i to, co za nie kupić można, ale nie wiesz pani, jak je zdobyłem i utrzymać zdołałem. Otóż zrobiłem to przemocą. Zgwałciłem mój tak zwany los i wybiłem się, wbrew okolicznościom i ludziom. Nie prosiłem o przebaczenie nikogo deptanego po drodze i nie opatrywałem ran, jakie zadałem czyjejś miłości własnej. Kochani koledzy sądzili, że ulegnę narkozie powodzenia! Ha... ha!... Daremnie mnie okadzają, wiedzą, że nigdy do nich nie przystanę! Nie mogę zapomnieć, co widziałem po drugiej stronie barjery, owej masy łajdactwa i niesprawiedliwości. Miałem dość czasu na dumania o kłamstwach społecznych, których najlepszym psem-stróżem jest i zawsze była kasta intelektualistów (wbrew temu co mówią i czego się po niej spodziewamy). Niektórzy z nich pozornie nie szanują niczego, oczywiście, w zakresie swej sztuki, ale i oni, poza płotem własnego ogródka czapkują też władającej głupocie. Ja uwziąłem się, by nie uznawać tego, a nawet mam właśnie zamiar rzucić się na kilka z tych świętych bałwanów, którzy autorytetem swym przypieczętowują niedolę tysięcy nędzarzy. Czuję, że zacznie szczekać na mnie Cerber trzema paszczami obłudnemi, to jest moralnością, patrjotyzmem i religją. Opowiem to pani później. Pobity zostanę, oczywiście, ale biję się i tak, z wnętrznej uciechy, z potrzeby trudu i dlatego, że tak trzeba... Zrozumiesz pani teraz, czemu słowa twoje, onego wieczora wypowiedziane, były mi wieścią dobrą, a niespodziewaną. Te słowa są moje! Te usta są moje!
Anetka nie broniła mu ust, on zaś ujął serdecznie w silne dłonie jej głowę.
— Rivière, rzeko! Potrzebuję cię! Nie myślałem, że cię znajdę, ale znalazłszy, nie puszczę już!
— Trzymaj mnie pan dobrze! Boję się wymknąć.
— Wiem czem cię związać. Daję ci swoje twarde życie, swych wrogów i niebezpieczeństwa.
— Tak, znasz mnie pan... ale wziąć z tego nie mogę nic. Jest to własnością Noemi.
— Cóżby z tem poczęła? Nie chce nawet myśleć o tych rzeczach. Wykluczyła ze swego życia prawdę i pracę.
Anetka spojrzała na Filipa, a on rzekł, wyczytawszy pytanie, które powstrzymywała:
— Pytasz pani, widzę, czemu w takim razie poślubiłem ją? Ach! Kobieta ta kłamie, przepojona jest nawskroś kłamstwem od włosów do końca paznokci. A najdziwniejszem jest to właśnie, że ją dlatego wziąłem... Kocham ją za to niemal... Kłamstwo tak doskonałe to sztuka... to istny teatr (wszakże teatr i sztuka wogóle to kłamstwa, a ile razy zjawi się artysta oryginalny, nastaje popłoch i współtowarzysze odmawiają mu artyzmu, twierdząc że podkopuje zawód). Jeśli świat jest kłamstwem, niechże będzie przynajmniej kłamstwem zabawnem. Żądam dla siebie i społeczeństwa kłamstwa ładnego. Nie dam się zwieść, widzę, wiem też doskonale, że wdzięk Noemi jest sztuczny, podobnie jak jej uczucia. Ale robi to dobrze, pochlebia mi tem, rozkoszuję się też nią wieczór, wracając z mej jatki nadpsutego mięsa. Jakże się umie śmiać! Włażę w tę kąpiel śmiechu i kłamstwa. To rzecz bez znaczenia. Gdyby nie kłamała, nie miałaby nic, a nic do powiedzenia.
— Okrutny pan jesteś. Ona pana kocha.
— Oczywiście. I ja ją kocham.
— Cóż więc panu po mnie?
— Kocham ją na jej sposób.
— To dużo.
— Dla niej może, dla mnie nie.
— Czyż mogłabym dać panu to, co daje ona?
— Pani nie jesteś grą.
— Radabym nią być. Życie jest grą.
— Tak, ale pani wierzy w nie. Jesteś graczem na serjo.
— Jak i pan.
— Bo tak chcę.
— Któż panu powiedział, że ja tego nie chcę?
— Chciejmyż tedy we dwoje!
— Nie chcę szczęścia, zbudowanego na ruinach. Przecierpiałam dużo, nie chcę tedy zadawać ran.
— Całe życie jest cierpieniem. Każde szczęście zbudowane jest na ruinach... zresztą, wkońcu wszystko jest ruiną... Ale miejmyż przynajmniej świadomość, żeśmy budowali!
— Nie mogę uczynić ofiary z drugiej kobiety! Biedna Noemi!
— Nie litowałaby się tak, mając panią pod nogami.
— Przypuszczam. Ale ona pana kocha, ja zaś uważam za zbrodnię zabijanie miłości.
— Stało się to już wbrew woli pani. Sama twa obecność dokonała tego zabójstwa.
— Myślisz pan tylko o sobie.
— W miłości zawsze myślimy o sobie jedynie.
— Nie, nie, to nieprawda! Ja naprzykład myślę o sobie, panu, o tej, która pana kocha, o tem co pan kocha i wszystkiem, co ja kocham. Radabym, by miłość moja była dobra i radowała wszystkich.
— Miłość to pojedynek. Ginie człowiek, spoglądający w prawo i lewo. Trzeba patrzyć jeno w oczy przeciwnika.
— Przeciwnika?
— W tym wypadku, mnie!
— Tak?... Nie boję się jakoś. Ale Noemi nie jest moją przeciwniczką, nie zrobiła mi nic złego, czyż mogę jej tedy niszczyć życie?
— Lepiej więc okłamywać ją może?
— Okłamywać? Nie! Lepiej już zabić!... Albo, zresztą, siebie... zrezygnować.
— Pani nie zrezygnujesz.
— Skądże pan to wie?
— Kobieta, jak pani, nie rezygnuje nigdy przez słabość.
— A więc przy pomocy siły.
— Nie uznaję rezygnacji z własnej woli. Kocham panią i pani mnie kocha. Nie wierzę w rezygnację.
— Któż wie?
— Kochasz mnie.
— Tak kocham.
— A więc?...
— Tak... tak... to prawda... nie zdołam, nie zdołam zrezygnować.
— A więc?...
— A więc... niechże się stanie!...



Nie powiedzieli jeszcze o niczem „tamtej“.

Anetka poprzysięgła nie oddać się Filipowi, dopóki nie załatwi sprawy z Noemi, Ale namiętność uprzedziła jej postanowienie. Niesposób wyznaczyć godziny dla wybuchu pożądania, gdyż czyni to, kiedy chce. Teraz Anetka powstrzymywała Filipa, bojąc się jego bezwzględności.

Filip nie robił sobie nic z trzymania Noemi w nieświadomości, nie cenił jej też dość, by miał się krępować w powiedzeniu prawdy, i to bez żadnej oględności. Ogarnięty namiętnością, był straszny i nie znał dobroci. Nic dlań poza tem nie istniało. Kochał Noemi, jak cenną niewolnicę i nie była mu niczem zresztą więcej. Przystała na to, jak większość kobiet, i zaradziła sobie, gdyż jeśli niewolnica trzyma za łeb swego pana, nic nie dorównywa jej władzy. Jest wszystkiem, aż do dnia, kiedy staje się niczem. Wiedziała to Noemi, ale miała pewność zupełną, przez długie lata młodości i wdzięku. Niech się potem dzieje, co chce! Zresztą czuwała. Nie tajne jej były przelotne zdrady Filipa, ale uznawszy je słusznie za błahe, pominęła milczeniem. Mściła się tylko potroszę w skrytości. Raz zdradziła go i to z szaloną pasją, gdyż jej dopiekła jego dużo zdrada. Nie doznała rozkoszy, a nawet trochę wyniosła z tej przygody, wstrętu... mniejsza z tem zresztą. Skwitowali się. Potem była dlań tem czulszą i miło jej było móc sobie powiedzieć, wśród pocałunków:
— Najdroższy... oszukałam cię... Będziesz miał nauczkę!... Tak... wet za wet!
Obawa, by się nie domyślił, zwiększała jej miłe uczucie, a Filip, nie wiedząc nic na pewno, wyczytał kłamstwo w jej oczach. Czy go zdradziła rzeczywiście, czy nie, mniejsza z tem, wiedział jeno na pewno, że miała taki zamiar. Dostrzegła błyskawicę w jego spojrzeniu i pewna była, że nabiłby ją. Ale nie wiedział nic i dowiedzieć się nie mógł. Zamknęła oczy jak omdlewający gołąbek, gdy rozkazał brutalnie:
— Popatrzno mi w oczy!
Miała czas przybrać minę niewiniątka, on zaś przekonany, że kłamie, nie nalegał dalej.
Nie żywił urazy, choć schwytawszy ją na uczynku, byłby jej połamał kości. Szczerości i wierności żądać od niej trudno było, ale ponieważ mu się podobała, uznał wszystko za dobre... do czasu. Jednocześnie czuł, że zerwie, gdy zechce.
Anetka miała więcej skrupułów, gdyż jako kobieta wiedziała, co się dzieje w sercu Noemi. Mogła być fałszywa, czy oszukiwać Filipa, ale go kochała. Nie było to dla niej, jak mówił, grą towarzyską, ale był częścią jej ciała i to nietylko przez płomienną chuć namiętności, ale przez serce, mniejsza, złe, czy dobre. W miłości idzie jeno o siłę tejże miłości, ów magnes, co spaja dwie istoty w jedną. Był jej celem życia, pożądanym od lat. Kobieta nie wie, co ją skłania do chwytania kochanka, ale gdy raz go schwyci, puścić już nie może. Wydała nań zanadto energji i pożądania, by to przenosić na innego i pasorzytuje na wybranym żywicielu, tak, że chcąc ich rozdzielić, trzeba wbić nóż w oboje.
Noemi zaczęła podejrzewać. Było to zrazu nic... coś jak chrupanie zębów myszy, lecz zmian w życiu nie dostrzegała. Filip, jak zawsze szorstki, twardy, nie mający czasu, małomówny, słuchał, nie słuchając i zatopiony w sobie, patrzył, a oczy mu błyszczały. Wplątał się właśnie w niemiłą, a bezwzględną polemikę. Noemi wiedziała o tem, ale nudziła ją ta sprawa. W takich razach obojętniał na wszystko, należało przeczekać i dać mu pościć, by nabrał apetytu na potem. Spostrzegła jednak, że post ten trwa coś za długo. Dawniej drażniła go i radowała się, gdy wybuchał gniewny, że mu przeszkadza. Żaląc się na jego niegrzeczność, była jej nawet rada i bawiło ją to, jak dziecko petarda, tem więcej, im głośniejszy był hałas eksplozji. Tym razem jednak petarda nie wybuchła (istna katastrofa!). Zaczepki Noemi padły w próżnię obojętności, a Filip nie zauważył ich nawet. Mysz podejrzenia zaczęła znowu biegać... gryźć i dogryzła się do żywego ciała, tak że Noemi wydała krzyk bólu.
Pewnego ranka leżeli obok siebie, on miał oczy otwarte, ona zaś udawała, że śpi, obserwując go, i instynktownie dostrzegła na jego twarzy odblask innej kobiety (gdyż ciało myśli ukształtowane jest, choć tego nie wiemy, przez obraz, który w niej mieszka). Zbudziła się jej zazdrość i, oddychając niby śpiąca, śledziła bacznie tego wiecznie obcego człowieka, tak bliskiego, że dotykała go łydką, a od którego dzielił ją zaporą, nieprzekraczalną świat cały. Tak... tak... miał inne troski, niż swe ideje... Czyż były to troski?... Skądże ten uśmiech? Myślał o innej! Chcąc spłoszyć tę marę i odzyskać władzę, jęknęła niby przez se: i owinęła się wkoło niego. Odsunął ostrożnie to narzucające mu się ciało i zbadawszy, że śpi, wstał cicho, wdział ubranie i wyszedł. Ona nie drgnęła, ale ledwo zapadły drzwi, usiadła, blada, i jęła tłuc po piersiach małemi piąstkami, tłumiąc krzyk strachu i złości.
Od tej chwili zaczęła łowy. W napięciu wielkiem, drżąca, śledziła, węszyła, czując, że ją swędzą paznokcie i że radaby poszarpać nieprzyjaciółkę... Oczywiście, cichuteńko chciała wydrapać jej serce. Ale gdzież to serce? Gdzie skryte? Splądrowała las cały, skrupulatnie, badając wszystkie znajome kobiety. Pod malowanemi wargami skryła kąśliwe ząbki, nie tracąc z oczu najlżejszego skurczu twarzy Filipa w obecności samiczek, śledząc ich oczy, gesty rak, nagięcie głosu, zadyszana, jak pies gończy... Ale była na złym tropie, a zwierzyna wymykała się ciągle.
Dziwnem powodowana zaślepieniem, nie podejrzywała wcale Anetki, o której od całych już tygodni zapomniała całkiem. Anetka znikła, czując się winną i wcale nie dumną ze swego ukrywanego, skradzionego zwycięstwa. Unikała domu Villard’ów, pozorów nie brakło, a zajęta całkiem swą troską Noemi nie objawiała chęci zobaczenia jej.
Daremnie się pocieszała, że namiętność Filipa przejdzie; symptomy jego zobojętnienia rozwijały się coraz to bardziej. Był chłodny, niebaczny na jej słowa i obecność, a już zupełnie bierny i znudzony, gdy mu chciała przemocą zwrócić uwagę na swe istnienie. Niedostatecznie też ukrywał odrazę wywołaną zetknięciem, a Noemi dygotała ze złości, czując, że miłość jej została wzgardzoną. Nie mogąc przeoczyć, że zło przybrało zastraszające rozmiary, popadła w rozpacz, ale kryła to pod maską ciągłej wesołości, pewności siebie i rzucała mu dalej przynętę, na którą nie zwracał już uwagi. Trawiło ją to i przepajało nienawiścią wielką ku nieznanej nieprzyjaciółce. Nie mogąc jej dostać w pazury, radaby była rozbić samej sobie głowę o mur. Przeprowadziła ścisłe śledztwo z wszystkiemi, prócz Anetki, o której nie pomyślała nawet.
I oto sama Anetka zdradziła się.
Pewnego dnia spostrzegła na ulicy Noemi, która nie widząc jej, szła, spozierając błędnie. Pochyliła się, a piękna jej twarzyczka postarzała od troski. Nie baczyła w tej chwili na siebie i nie dostrzegała niczego wokoło, od długiego szeregu dni opanowana monomanją jednej myśli, którą obracała w mózgu z wściekłym uporem, niby młyńskie koło. Dotknęło to Anetkę. Mogła ją minąć niepostrzeżenie, lub zawrócić, ale w pośpiechu zeszła niezręcznie z trotuaru wpoprzek, a ruch ten, przerywający falę przechodniów, zwrócił uwagę Noemi. Spostrzegła, że Anetka chce jej uniknąć, pochwyciła jej spojrzenie przelotne, poprzez ulicę, i zobaczyła, że odwraca głowę. Doznała nagłego olśnienia... Tak...to ona!
Przystanęła, drżąc, wbijąc paznokcie w dłonie, z zaciśniętemi zębami, najeżona, jak kotka gotująca się do skoku, a oczy jej błysnęły morderczo. Spojrzenie przechodnia przypomniało jej, że znajduje się wśród świata, gdzie obowiązuje kłamstwo i że go na moment opuściła. Uczyniła tedy, co nakazywał, ale o dziesięć kroków dalej wybuchnęła okrutnym śmiechem. Chwyciła nareszcie w pazury wroga...



Anetkę przygnębiło wielce to spotkanie. Doznawała wyrzutów sumienia, od kiedy oddała się Filipowi, ale nie dlatego, by się czuła winną, gdyż miłość ich była prawdziwa, zdrowa, silna i nie potrzebowała wybiegów, czy przebaczenia. Nie miała nic do nich żadna konwencja światowa, a w chwilach upojeń miłosnych Anetka nie poczuwała się do żadnych obowiązków wobec Noemi, gdyż ona to właśnie była prawdziwą żoną Filipa, nie zaś tamta, niezdolna podzielić jego prac, walk, ni dać szczęścia. Ale ta pewność nie przeszkadzała jej rozumieć, że Noemi była ofiarą, że jej zabiła szczęście. Wmawiała sobie, iż „tamta“ jest zbyt płocha, by cierpieć bardzo i że rychło zapomni, ale wiedziała jednocześnie, że jest inaczej i mogła ją jeno usunąć ze swych myśli. Sprawił to w istocie egoizm posiadania, w ciągu pierwszych dni.
Wszystko się jednak zmieniło po tem spotkaniu, gdyż Anetka posiadała fatalną skłonność szczerego ujawniania swych porywów i wchłaniania uczuć innych ludzi, zwłaszcza trosk, dostrzeżonych w spojrzeniu.
Wróciła tak niemal zdruzgotana jak Noemi. Nie mogła się zastawiać frazesami, czy prawem miłości, bo wszakże Noemi kochała także i cierpiała. Czyż miłość zraniona ma mniej praw, niż zwycięska? Niema tu żadnych praw wogóle! Jedna cierpieć musi, ta, lub tamta.
Oczywiście, namiętność Anetki skazała „tamtą“, ale to jej nie pocieszyło wcale.
Gdybyż przynajmniej cierpienie to zostało skrócone! Nie wolno przedłużać mąk, należy usunąć je śmiałą dłonią i zaopatrzyć ranę. Okrucieństwem było i podłością unikać wyznania i pozwalać się jej domyślać nieszczęścia. Zaraz zpoczątku oświadczyła Filipowi:
— Nie chcę się kryć!
Jakże więc mogła teraz znosić z dnia na dzień tę niegodną sytuację? Sprawiła to dobroć serca. Mówiła Filipowi:
— Trzeba powiedzieć!
Ale przeszkadzała mu w tem, drżąc przed jego brutalną szczerością. Odrzucał to, czego już nie potrzebował, jak wyciśniętą cytrynę. Krępowały go te dawne więzy i nalegał:
— Skończymyż raz!
— Nie... nie dzisiaj jeszcze! — prosiła.
Wiedziała jaką zada ranę. Ach, jakże straszną jest rzeczą mordować serce!
Filip miał teraz inne sprawy. Po całych dniach walczył ze wzburzoną opinją publiczną. Anetka nie chciała mu się narzucać ze swemi troskami. Rozpoczął niebezpieczną kampanję. Stanął na czele ligi, chcącej ograniczyć liczbę urodzeń. Oburzyło hipokryzję bezwstydnej klasy posiadających, którzy, nie robiąc nic dla złagodzenia doli nędzarzy, z lubością patrzą na mnożenie się ich, by mieć dość mięsa dla armat i fabryk. Sami wystrzegają się licznej rodziny, by nie obniżać stopy życiowej i nie komplikować swych warunków bytu. Natomiast obojętnem jest im całkiem, że źle regulowany przyrost ludności utrwala nędzę i niewolę. Nawet robią z tego obowiązek narodowy i religijny. Rozpoczynając, nie wiedział Filip, jaką wznieci wściekłość, ale niebezpieczeństwo nie było go zdolne wstrzymać. Rzucił się do boju, a skutki przeszły jego oczekiwania.
Znienawidzono go. Przedewszystkiem koledzy, zranieni w miłości własnej, poglądach i interesach, oraz jako prześcignięci współzawodnicy. Odstręczył również mnóstwo nawet zwolenników, którym nie słodził prawdy i nie skupywał ich sympatji pochwałami. Wdzięczność, była to cnota nieznana Filipowi, który brał, co chciał, a nagradzał wedle zasługi... i to bardzo skąpo. Z wyjątkiem jednej Solange, nie imponował mu żaden z dobrodziejów własnej jego sprawy. Nie uznawał protekcji, to też wystawiał się na ciosy, a słabą miał obronę. Mylił szyki tych, którzy chcieli korzystać z idei, i wtykał nos w każde szlachetne rzekomo matactwo filantropijne, a czynił to w sposób tak skandaliczny, że zyskał w kołach szanujących się obywateli opinję (jednogłośną) podżegacza, wywrotowca i anarchisty. Szepty owe nie dotarły jeszcze narazie do ucha publicznego, do potwornego ucha Pasquino, czyli oszczerczej prasy. Ale bliski był ten moment. Eccolo! Cóż za pyszna sposobność! Wybuch nastąpił rychło, zawrzała prasa patrjotyczna, wmieszały się w sprawę wszystkie dzienniki, echo oburzenia dotarło do parlamentu i tam padły nieśmiertelne słowa, rewindykujące dla biedaków prawo posiadania licznej rodziny. Kilku zapaleńców chciało nawet złożyć wniosek ustawy, skierowanej przeciw wszelkiej propagandzie depopulacji bezpośredniej, czy pośredniej. Argumentów dyskredytujących sprawę dostarczyła właśnie prasa postępowa, a egoistyczna radość przewyższyła w nich rację humanitarną. Filip znalazł dużo sprzymierzeńców pośród wrogów społeczeństwa, ale wyjaśnił zaraz bez ogródek swe stanowisko w jednym z wielkich dzienników. Niedługo atoli zbrakło mu tej trybuny, gdyż dziennik zasypany został protestami. Jął tedy urządzać odczyty i przemawiał na tłumnych zebraniach, a gwałtownością dorównywał przeciwnikom. Czyhali na każde niebaczne słowo, by go pogrążyć, ale mocarny gracz był mistrzem i panem swych myśli i nie schodził z linji tego, co chciał powiedzieć. Zyskał niesłychany rozgłos, zachwyty, drwiny i nienawiść. Z lubością oddychał kurzawą boju.
Czemże była, czasu tej burzy, Noemi?



Noemi wróciła spiesznie. Przywiodła sobie na pamięć pierwsze spotkanie Filipa z Anetką, własną głupotę i zdradę obojga. Pieniła się od złości, dopadłszy mieszkania. Szalała, jak trąba powietrzna. W oka mgnieniu wszystko zostało porozrzucane. Trudnoby było poznać jej twarz w tej chwili wykrzywioną gniewem. Gryzła, darła, szarpała chustki, targała i ciskała na wszystkie strony papiery, leżące na biurku Filipa, mściła się na piesku, który przybiegł po pieszczoty, i omal nie zadusiła papugi. Ale zamknęła się na klucz na czas odgrywania roli furji, gdyż pamiętała, że nie wygląda powabnie. Po skończeniu wyglądała ponuro, staro i zwiędle. Przejrzała się w lustrze i dało to jej przyjemność mściwą, niemal ulge nawet, że jest brzydka i rozwścieczona. Potem, zdjęta politowaniem nad sobą, padła z płaczem na kanapę. Pamiętając jednak o bliskim powrocie Filipa, spieszyła się, zdwajając szaleństwo, płacząc prędko i obficie. Grzmiało teraz jeszcze, ale minęła główna nawałnica. Nie żywiący urazy piesek polizał ją w ucho, przeto zaczęła go całować i wyżalać mu się, potem zaś usiadłszy na dywanie, jęła głaskać nogę własną i myśleć. Nagle podskoczyła, jakby powziąwszy postanowienie, zgarnęła włosy, pozbierała rozrzucone przedmioty, uporządkowała papiery, przywróciła starannie piękny wygląd swej twarzy, poprawiła suknię i siadła czekać.
Filip zastał ją spokojną i przymilną. Zpoczątku spróbowała broni najprostszej, w ciągu rozmowy wsuwając oszczerstwa pod adresem rywalki. Słodkim głosem mówiła okropności o Anetce, w pierwszej, oczywiście, linji na temat jej urody (moralność to rzecz drugorzędna), bo choć kochamy umysł, w praktyce miłosnej jest ciało rzeczą główną. Noemi celowała zawsze w wyszukiwaniu wad w kobietach, które raz posłyszane obrzydzają je mężczyźnie, tym razem prześcignęła jednak samą siebie. Owo zatruwanie w oczach kochanka obrazu kochanki uszczęśliwiało ją. Ale Filip nie drgnął nawet.
Zmieniła tedy szyk bojowy. Zaczęła bronić Anetki przed pewnemi pogłoskami i wychwalała jej cnoty (nic nie ryzykując). Chciała zmusić Filipa, by przemówił, zdjął maskę i wyszedł na pole bitwy. Ale i tym razem Filip pozostał obojętnym.
Przeszła więc do zaczepek miłosnych, podjudzała jego zazdrość, groziła ze śmiechem, że gdyby ją zdradził, pokaże mu, co potrafi. Nie uśmiechnął się nawet, tylko pod pozorem interesu ruszył ku drzwiom.
Ogarnięta gniewem, wrzasnęła, że wie wszystko, że jest kochankiem Anetki. Groziła mu, przeklinała, błagała, przysięgała, że sobie odbierze życie, on zaś wzruszywszy ramionami, postąpił znowu ku drzwiom. Podbiegła, chwyciła go za ramię, zmusiła, by się obrócił i przysuwając twarz do jego twarzy, spytała zmienionym głosem:
— Filipie... Czyż mnie już nie kochasz?
Spojrzał jej prosto w oczy i odrzekł:
— Nie!
Potem wyszedł.
Jeśli Noemi szaloną była dotąd, to teraz wstąpił w nią szatan. Przez kilka godzin snuła bezrozumne, opętańcze plany, szukając sposobów zemsty absurdalnych i dzikich. Chciała zabić Filipa, Anetkę, a potem siebie. Zhańbić Filipa, zbeszcześcić Anetkę, dopiec jej do żywego, oblać witrjolem... tak... tak... zeszpecić... zadać cios jej honorowi,... dziecku... napisać i porozsyłać anonimy... Siadła zaraz i, nagryzmoliwszy nerwowo kilka wierszy, podarła... Zaczęła na nowo... rzuciła i, zerwawszy się, nabrała ochoty by podpalić mieszkanie.
Ale dała spokój, przyszła trochę do siebie i zebrała siły do walki, jaką wieść zdoła jeno rozkochana kobieta.
Zdała sobie sprawę, że z Filipem wprost, niczego nie dokaże... Zapłacić mu kiedyś nie omieszka... ale narazie był niedostępny, a przeto trzeba zacząć od Anetki. Natychmiast poszła do niej.
Nie wiedziała, co uczyni, ale gotowa na wszystko, włożyła do ręcznej torebki rewolwer. Po drodze snuła plany, porzucając je zpowrotem. Instynkt poddawał jej odpowiedzi Anetki, to też korygowała, wedle nich, swe zamiary. W ostatniej chwili zmieniło się wszystko. Ogarnięta wściekłością wbiegła na schody, dysząc i ściskając broń poprzez jedwab torebki. Ale gdy otwarłszy drzwi, stanęła przed Anetką, zrozumiała od pierwszego spojrzenia, że jeden gest gwałtowny, czy słowo rozgniewa ją i już będzie nieubłagana w swej namiętności.
Porzuciła natychmiast złość i udając, że zmęczyły ją schody, rzuciła się jej na szyję. Zdziwiona przybyciem Noemi i zakłopotana pocałunkami, trzymała się Anetka w rezerwie, ale raz wszedłszy, Noemi dotarła do sypialni, a przekonawszy się, że niema tam Filipa, stanęła przy fotelu i zaczęła sączyć słówka czułe i obojętne. Potem objęła Anetkę, pobawiła się jej kołnierzykiem i wybuchła łzami. Anetka sądziła zrazu, że gra komedję, ale nie... łzy były prawdziwe.
— Noemi! Cóż to pani jest?
Nie odpowiadając zaraz, płakała, oparłszy głowę o jej pierś, a Anetka pocieszała ją. Po chwili, jęknęła przez łzy:
— Oddaj mi go, pani!
— Kogo? — spytała wzruszona.
— Pani wie przecież!
— Ależ...
— Pani wie... pani wie! Wiem i ja, że go pani kocha i on panią... Ale czemużeś mi go pani zabrała?
Zaczęła znowu płakać, a Anetka słuchała ze ściśniętem sercem słów Noemi, których odeprzeć nie była w stanie, bo czuła się winną. Pozbawione gwałtowności, bolesne te wymówki osiągały cel. Noemi zaczęła wyrzucać Anetce, że nadużyła jej zaufania i że ją zdradziła, a Anetka starała się uniewinnić, podkreślając, że miłość zaskoczyła ją i pokonała wbrew jej woli. Noemi, którą to nie obchodziło wcale, odwróciła całą rzecz, nibyto pomagając Anetce, złożyła całą winę na Filipa i zaczęła go bezcześcić. Sprawiało jej to ulge i czyniło podejrzanym winowajcę w oczach Anetki. Ale wzięła go w obronę, nie chcąc, by posądzano Filipa, iż ją sprowokował. Był całkiem szczery, a własną Anetki było winą, że mu pozwoliła mówić. Noemi zacięła się w oskarżeniach i nienawiści, a Anetka stawiła jej czoło. Dysputa przybrała charakter ostry i wydawało się, że prawdziwą żoną Filipa jest właśnie Anetka. Spostrzegła to widać Noemi i nagle, tracąc całą rozwagę, warknęła wściekle:
— Zabraniam pani mówić o nim... zabraniam! On jest mój!
Anetka wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
— Nie jest ni mój, ni pani! Jest sam swoją własnością.
— Mój jest! — powtórzyła z uniesieniem.
I jęła rewindykować swe prawa, a Anetka zauważyła szorstko:
— Miłość nie zna praw!
— Mam go! Mam go w garści! — krzyknęła Noemi.
Anetka odparła:
— On ma mnie... Pani nie masz nic w ręku.
Spojrzały na siebie wrogo. Anetka była opancerzona egoizmem i silną wolą, a Noemi pałała chęcią wypoliczkowania rywalki. Nienawistnie ogarnęła całą jej postać, gotowa urągać okrutnie jej brzydocie, biczować słowami strasznemi, niecofnionemi... Rozkoszby jej to sprawiło. Ale dała spokój, gdyż straciłaby przez to zbyt wiele.
Pochyliwszy się ku torebce, wyrwała zeń rewolwer i wymierzyła... w kogóż to?... Nie wiedziała dobrze jeszcze... możeby w siebie? Zrazu było to komedją, ale przejęła się swą rolą, gdy Anetka chwyciła jej rękę, chcąc wyrwać broń. Walczyły, Noemi na klęczkach, Anetka pochylona nad nią. Niełatwo było dać rady desperatce. Teraz chciała zabić się naprawdę... chociaż wypaliłaby chętnie, gdyby lufa dotknęła piersi Anetki. Ale Anetka wykręciła jej dłoń, strzał padł, a kula ugrzęzła w ścianie. Noemi nie odwiedziała się nigdy, w kogo mierzyła...
Puściła broń i przestała walczyć. Nadeszła reakcja nerwowa. Łkając padła u nóg Anetki i dostała spazmów. Anetka od początku czuła intuicyjnie komedję (ale gdzie była granica tej komedji?) i ogarnął ją głuchy gniew na ten szantaż samobójczy. Ale trudno było zapoznać cierpienia tej małej istoty, tonącej bez ratunku. Anetka usiłowała być nieustępliwą, odwracała się, ale nie mogła wytrzymać, wstyd jej było podejrzeń i wkońcu pełna politowania, uklękła przy Noemi, podniosła jej głowę i pocieszała po macierzyńsku:
— Nie martwić się... no... no... jakoś to będzie!
Wzięła ją w silne ramiona i podniosła młode ciało, wstrząsane łkaniem, poddające się jej bez oporu.
— Czyż możliwe, bym ja była powodem tych cierpień?
Głos jakiś odpowiedział jej:
— Czyż nie okupiłabyś swego szczęścia mnóstwem cierpień?
— Ale swoich własnych.
— Własnych i cudzych. Czemuż drudzy mają być uprzywilejowani?
Spojrzała na omdlałą napoły Noemi... Jakże lekka... niby ptaszek! Wydało jej się, że to jej córka i bezwiednie przycisnęła ją do piersi. Noemi otwarła trochę oczy, a Anetka pomyślała:
— Nie szczędziłaby mnie pewnie, będąc na mojem miejscu!
Noemi popatrzyła na Anetkę wzrokiem rozpaczy, a Anetka położyła ją na sofie i stojąc przy niej, położyła jej dłoń na głowie (Noemi zadrżała ze wstrętu, ale nie okazała tego). Po chwili Anetka spytała, jak dziecka płaczącego:
— Kochasz go więc pani tak bardzo?
— Jego jedynie kocham!
— I ja go kocham.
Noemi podskoczyła z zazdrości.
— Tak... — powiedziała z goryczą — ale ja jestem młoda... a pani... (urwała), pani przeżyłaś już chwile szczęścia i możesz się obejść bez niego.
Anetka powiedziała sobie w duchu smutnie:
— Właśnie dlatego, że będę już niedługo starą, nie dam sobie wydrzeć tej ostatniej chwili młodości i tego światła... Ach, gdybym to, jak ty, miała skarb młodości!
Potem dodała, ponuro:
— Zmarnowałabym go pewnie, po raz drugi.
Noemi spostrzegła osępienie Anetki i sądząc, że utraciła nieznaczne korzyści, zdobyte już, powiedziała spiesznie:
— Wiem, że on panią kocha i że pani jest piękna...
— Kłamie! Kłamie! — myślała Anetka.
— Wiem też, o ile mnie pani przewyższa w tych rzeczach, które on ceni. Nie mogę nawet czuć urazy, bo mimo wszystko i ja panią kocham...
— Kłamie! Kłamie! — powtórzyła Anetka w duchu.
— Siły nasze nierówne... i to jest niesprawiedliwe... nie... Jestem jeno biedną, płaczącą kobietą... poza tem niczem... wiem to dobrze, ale kocham go i obejść się bez niego nie mogę. W cóż się obrócę, gdy mi go pani zabierzesz? Czyż mnie kochał tak długo poto, by opuścić teraz? Nie mogę! Jest mi całem życiem, a reszta to nic...
Ton tych słów był szczery i Anetka uczuła znowu litość. Nieczuła na prawa, jakie sobie rościła Noemi do Filipa, wiedziała, że żadnych praw istota jedna do drugiej nie ma i że nic nie znaczy ów kontrakt wzajemnego posiadania się na życie całe. Ale bolała ją okrutna igraszka natury, która, rozdzielając dwa serca, nie gasi w obu naraz miłości, jeno czyni zawsze ofiarą to, które bardziej kochało. Wstrętnem jej było służyć celom tej wielkiej dręczycielki. Życie przysługuje silniejszemu... tak jest... miłość nie waha się... biada słabym! Nie była jednak w stanie powiedzieć tego Noemi, gdyż słowa utykały jej w gardle. Odpychało ją to... Czyżby nie kochała dość silnie? Przyszło jej na myśl, że postarzała... jak mówiła Noemi... i staje po stronie słabych... Nie... nie... głupstwo! Jakiemże prawem staje pomiędzy mną, a szczęściem? Nie ustąpię ni odrobiny!... Cóż mi tam jej łzy?... Zdepcę je!
Spojrzenie jej stało się złe, a obserwująca ją Noemi ujęła jej dłoń, przycisnęła do niej usta i rzekła błagalnie:
— Zostaw mi go, pani! Anetka chciała się wyrwać, ale Noemi nie puściła. Usiadłszy, posuwała rękami coraz wyżej po ramieniu Anetki, zmuszając, by się pochyliła i spojrzała na nią.
— Zostaw mi go, pani!
Anetka strząsnęła uczepione jej palce i powiedziała buntowniczo:
— Nie... nie... on mnie potrzebuje.
Noemi odparła z goryczą:
— On nie potrzebuje nikogo, prócz siebie. Siebie jeno kocha, korzysta z pani, jak przedtem ze mnie, a porzuci panią, jak mnie porzucił. Do niczego się nie przywiązuje.
Sądziła go surowo i głęboko rozumiała, tak że Anetkę zdumiała jej inteligencja. Wszakże uchodziła jeno za lubieżną i roztrzepaną ta osóbka, umiejąca z taką bystrością urazy czytać w duszy Filipa. Niektóre uwagi godziły się aż nadto dobrze z tem, co wzbudziło w Anetce własne doświadczenie.
— A mimo to kochasz go pani?
— Kocham go! Nie jestem mu potrzebna, ale on mnie, i dlatego cierpię. Chcę go mieć dla siebie, chociaż mną gardzi... a ja nim!... Tak... gardzę nim, a obejść się nie mogę. I to ja sama w dodatku pożądałam go... i wzięłam... nie wiedząc, że dam się złapać. Jakaż szkoda, iż go poznałam!... Radabym to cofnąć, a nie mogę, gdyż trzyma mnie za wnętrzności. Nienawidzę go... nienawidzę miłości... Dlaczegóż to musimy kochać?
Umilkła wyczerpana, szukając błędnemi oczyma, kędyby uciec. Obie kobiety zaprzęgnięte w złowrogie jarzmo, opuściły głowy, a po chwili Noemi podjęła na nowo:
— Zostaw mi go, pani!
Anetka uczuła, że uporna wola czepia się jak pająk ssawkami jej ramienia. Wyrwała je ponownie i krzyknęła:
— Nie chcę! Oczy Noemi błysły gniewem, a palce przebiegł skurcz. Potem rzekła żałośnie i słodko:
— Kochaj go więc pani i on niech cię kocha, ale nie zabieraj mi go. Miejmyż go obie!
Anetka żachnęła się z odrazą, a nienawiść Noemi łysnęła płomieniem.
— I mnie to mierzi! — zawołała. – Czuję wstręt do pani, nienawidzę cię... ale nie chcę stracić jego!
Anetka odsunęła się i rzekła:
— Ja nie czuję do pani nienawiści. Cierpimy obie. Ale jest nikczemnością podział w miłości. Mogę być ofiarą, lub katem, ale nigdy podłą i nie ustąpiłabym połowy, by zatrzymać drugą. Daję i biorę wszystko... albo nic!
Noemi zacisnęła zęby i krzyknęła w głębi duszy:
— Nic!
Ofiarując podział, miała zamiar zabrać wszystko.
Porwała się z sofy i padła do stóp stojącej Anetki, obejmując jej kolana.
— Przebacz pani! Nie wiem sama, o co proszę! Jestem nieszczęśliwa! Nie wiem co czynić... powiedz mi pani... dopomóż!
— Ja mam pomagać? — powiedziała Anetka.
— Właśnie pani! Do kogóż mam się zwrócić. Jestem sama z tym człowiekiem, który nawet wówczas kiedy mnie kocha, nie interesuje się mną i nie słucha zwierzeń. Nie mam przyjaciółki... Sądziłam w pierwszej chwili, że pani nią zostaniesz... a tymczasem zyskałam w tobie wroga... Czemuż mnie pani ranisz?
Anetka odparła przejęta bólem:
— Drogie dziecko, to nie moja wina! Nie chciałam tego...
Noemi rzuciła się na te słowa litości:
— Dziecko!... Tak powiedziałaś pani! Bądźże mi matką... siostrą starszą! Nie krzywdź mnie! Daj radę! Powiedz co czynić? Nie chcę go stracić... mów... mów! Uczynię wszystko, co powiesz!
Kłamała przez pół tylko, tak bowiem nawykła do kłamstwa, że uwierzyła w swą komedję. Było tu wszystko, miłość, ból, walka z Anetką, którą chciała wzruszyć... wszystko, aż do ostatniej karty, do zwierzeń było realne i pozytywne. Jednocześnie czytała w szczerej twarzy rywalki, że słabnie pod wpływem jej zwierzeń i próśb. Anetce brakło już sił do odpowiedzi. Nie zmylił jej atoli ton słodkawy Noemi i czuła fałsz. Pozwalając jej mówić, czytała w niej i myślała: Cóż zrobić? Poświęcić się? Głupstwo! Nie chcę... nie kocham tej kobiety, która mnie nienawidzi... Ale cierpi mimo wszystko! Gładziła włosy klęczącej nieprzyjaciółki, która jęczała dalej, a wola Anetki wahała się, jak ścigany, ranny zwierz, pomiędzy strachem, a upojną radością. Noemi zaś, całując jej ręce, któreby rada kąsać, powtarzała niezmordowanie:
— Zostaw mi go, pani!
Anetka zmarszczyła brwi, miała ochotę pchnąć od siebie kłamczynię, która czyhała na nią uporczywie, uśmiechnęła się jednak pod wpływem litości, wstrętu do samej siebie... do obu... do wszystkiego... i odwracając głowę, powiedziała w przystępie słabości:
— Zatrzymaj go sobie tedy!
Nie zrzekła się prawa odebrania zpowrotem, ale Noemi skoczyła na równe nogi i zaczęła całować Anetkę, mimo protestów (nigdy jej tak bardzo nie nienawidziła), nie bacząc na to, że już mówi:
— Nie! Nie!
Udawała, że nie słyszy. Nazywała ją swą drogą, jedyną przyjaciółką, której winna wdzięczność i miłość dozgonną. Śmiała się i płakała. Ale nie traciła przytem czasu i rozpytywała, w jaki sposób zamierza Anetka odsunąć od siebie Filipa.
— Nic nie powiedziałam! — powiedziała oburzona Anetka.
— Powiedziałaś pani... przyrzekłaś!
— Wyrwało mi się parę słów...
— Parę słów? Ależ to słowa pani!
— Wydarłaś mi je pani podstępnie...
— Ależ nie! Słowo Anetki... to słowo! Nie możesz go pani cofać. Powiedziałaś: Zatrzymaj go sobie, tedy! Tak powiedziałaś, Anetko! Przyznajże! Niepodobna przeczyć!
— Daj mi pani pokój! — powiedziała wyczerpana. — Nie dręcz mnie... Już nie mogę...
Siadła znużona, a Noemi, stojąc obok, nie przestawała jej dogadywać. Zmieniły się teraz role. Anetka nie chciała rezygnować, ale Noemi nie troszczyła się tem. Pozwalała Anetce zachować miłość, byleby jej oddała Filipa. Chciała, by zerwała z nim i to natychmiast. Podawała różne sposoby, których miała zapas niemały. Nalegała, schlebiała jej, gwałciła ja, całowała, odurzała słowami, apelowała do jej serca, wspaniałomyślności, błagała, zaklinała, stawiała żądania i dyktowała odpowiedzi...
Anetka sztywna i zlodowaciała nie wyrzekła odtąd słowa, nie stawiając tamy wymowie Noemi, która wreszcie umilkła wobec zupełnego bezruchu przeciwniczki. Ujęła jej zimną, wiotką dłoń i powiedziała:
— Odpowiedzże pani!
Nie patrząc na nią szepnęła:
— Dajże mi pani pokój!
Powiedziała to tak cicho, że Noemi odczytała jej raczej z ust te słowa.
— Mamże tedy odejść? — spytała.
Anetka potwierdziła skinieniem.
— Idę już! Ale pani przyrzekłaś! Proszę pamiętać!
Pospiesznie poprawiła przed lustrem włosy i idąc ku drzewiom rzuciła:
— Żegnam! Ale pani przyrzekła...
Anetka zmogła się na protest ostatni:
— Nie! Niczegom nie przyrzekła!
Noemi zadrżała z gniewu... Tyle dał jeno cały ten wysiłek? Ale odczuła instynktownie, że nie trzeba iść przebojem, nie przeciągać struny... Cios został zadany!
Wyszła.
Wiedziała teraz, że nieprzyjaciółka jest słabą i postanowiła sobie, że ją zadepce.



Złamana tą długą sceną, siedziała Anetka przez czas pewien, jak ją zostawiła Noemi. Byłaby mogła lepiej reagować na atak, gdyby nie wyczerpanie namiętnością, pracą codzienną, gorączką ustawiczną, udziałem w walkach Filipa, oraz własną walką z wyrzutami sumienia i wnętrzną troską. To ułatwiło sprawę Noemi, która znalazła teren przygotowany i sprzymierzeńca w rywalce.
Osoba Noemi była Anetce niczem, gdyż nie lubiła jej jako kobiety, ni jako współzawodniczki, uważając za obłudną i złą. Zazdrość zakryła jej nawet ten powab fizyczny, który ją zrazu ujął, a wszystko, prócz cierpienia, wydało się fałszem.
Wszystko jedno kto cierpi, faktem pozostało, że ona to właśnie była tych cierpień przyczyną. Ta dziwna litość żarła serce Anetki.
Nastrój ten spowodowały przeżycia lat ostatnich, zetknięcie z nędzą społeczną, a głównie zaś śmierć Odetki i Rut, zostawiając po sobie rysy i pęknięcia. Słabość tę nazwała chorobliwą i może tak było. Choć przecież niesposób żyć, licząc się z cierpieniami świata. Każde szczęście żywi się niedolą innej istoty, życie żeruje na życiu, jak larwa tkwiąca w żywym karmicielu. Wszyscy pijemy wzajem krew swoją. Dotąd piła ją Anetka bezwiednie, grzała się tem i radowała. Za młodu nie myślała o ofiarach, potem rzekłszy sobie, że trzeba być twardą, zaczęła słabnąć. Teraz mogła być twardą czasem jeno. Starzała się. Przed dziesięciu laty bez wahania zadałaby Noemi cios... To było jej szczęście i prawo! Biada temu, kto go tknie! Pocóż szukać pozorów? Teraz musiała znaleźć inne racje, by zgodzić się na swoją część szczęścia. Zwalczając rywalki, gdy szło o chleb, uzasadniała to koniecznością wyżywienia dziecka i czuła za sobą instynkt macierzyński, animalny, prawo obrony potomstwa. Gdy jednak szło o instynkt drugi, miłosny, zdobywała się na obronę sporadycznie jeno. Macierzyństwo zajęło w niej zbyt dużo miejsca, a nawet zniszczyło częściowo ten instynkt drugi.
Syn nie był jej żadną pomocą w tym obecnym kryzysie, a nawet stał się jednym jeszcze więcej wyrzutem i niepokojem. Musiała przyznać, że nie liczyła się z nim tutaj i dlatego uczyniła wszystko, by to przed nim ukryć. Z dawnych doświadezeń znała jego zazdrość wobec mężczyzn, którzy się do niej zbliżali, i radowało ją, że chce mieć matkę wyłącznie dla siebie. Dziś jednak musiała bronić swego szczęścia... przed kimże to? Przed drugiem szczęściem własnem? Nie chciała poświęcić żadnej z tych namiętności, że zaś zazdrościły sobie wzajem, przeto ukryła jedną przed drugą. Czyż jej się to udało? Marek niecierpiał „tamtej“, nie wiedział też o niczem (była tego pewna), czyliż jednak nie zwęszył czegoś? Wstydząc się kryć, wstyd jej było, że może coś podejrzewać. Nie... nie... z innych powodów niecierpiał Filipa...
Filip wcale nie troszczył się o Marka. Biorąc za żonę Anetkę, wziąłby jeszcze kilku smarkaczy takich, którzy ani uczuciowo, ani materjalnie nie stanowili dlań żadnej pozycji. Patrzył na Marka bez niechęci, uznając go za wyrostka nie głupiego, ale rozleniwionego i trochę papinka. Byłby go pewnie postawił na nogi, ale nie miał powodu czulić się i okazywał to wyraźnie. Mówił o nim i do niego z szorstką dobrodusznością, która dotykała Anetkę. Nawykły do prostactwa w życiu, nie poczuwał się do względów należnych naturze wykwintnej, dumnej i nie szczędził wrodzonej skromności. Przemawiał do chłopca prosto z mostu, dawał mu ostrzeżenia i rady lekarskie, od których rumienili się oboje z matką. Zupełna szczerość wobec dzieci, jaką wyznawał Filip, była też zasadą Anetki, ale są przecież różne formy szczerości. Upokorzony Marek przepajał się urazą i było oczywistem, że dwie te, tak różne natury muszą żyć wśród ciągłych nieporozumień, starć i walk, co przerażało Anetkę jako kochankę i matkę.
Pozbawiona rady i pomocy, zmuszona decydować sama, wiedząc, że jej się należy szczęście, rzucała się jak lwica na łup umykający. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że może być szczęśliwą z człowiekiem, jak Filip, kobieta, jak ona. Byłoby to życie pełne, świadome, zuchwałe, nie śpiące na pewnikach, ale szarpane wichrami, burzą, akcją, walką ze światem i sobą, nużące, godne, by je przeżyć, choć zakończone wyczerpaniem. Prześliczne widoki! Ale skąd wziąć sił? Starczyło na to, by nieść brzemię do końca, dumnie i prosto. Ale ktoś musiał włożyć jej to na barki. Filip winien był objuczyć ją i rozkazać: Nieś to dla mnie. Jesteś mi potrzebna! To stłumiłoby wszystkie wyrzuty sumienia. Ale powiedziawszy tak zrazu, przed zdobyciem jej, nie powtórzył już potem. Nie wiedziała, czy jest potrzebna temu człowiekowi, który walczył sam, pracował sam i dawał sobie sam radę, a nawet pysznił się tem i pomoc odczuwał jako upokorzenie. Pytała: Cóż mu po mnie? Miłość winna kobietę nietylko przepajać wiarą w ukochanego, ale i w samą siebie. Ten wielki znawca ciała ludzkiego, niewiele dbał o duszę, jak zwykle czynią ludzie jego zawodu, i pojęcia nie miał o troskach trawiących kobietę, której ciało leżało obok niego. Powinien był nie dawać jej na to czasu i poślubić. Anetka poddawała mu to nawet: Wyjedźmyż razem, bym się już nie mogła cofnąć.
Ale Filipowi nie było teraz spieszno. Pożądał jej... tak, tak, ale miał prócz tego inne namiętności i zależało mu na nich więcej. Był zaabsorbowany pomysłami, walką i polemiką, w chwili, kiedy Anetka chciała, by o niej jeno myślał. Ale on nie myślał zajmować się sprawą rozgłośnego rozwodu przed wyjściem z ognia walki, jaką toczył. Chciał dotrzymać zobowiązania, ale... potem i radził Anetce, by zaczekała. On miał czas... korzystał z niej, rad był przedłużać tę sytuację, narzucać Noemi tę samą cierpliwość i nie zważał, że owo czekanie jest dla obu kobiet wprost nieznośnem.
— Oczywiście! — myślała Anetka. — Człowiek ten, godny byśmy go kochały obie, nie będzie nas nigdy kochał narówni ze swojemi ideami, zawodem, sztuką i polityką. Jest to naiwny egoista, który sądzi, że jest bezinteresowny dlatego, że wciela się w swe ideje! To egoizm mózgu, gorszy od samolubstwa serca. Ileż musiał serc złamać!...
Nie dziwiło jej to, gdyż znała życie, ale cierpiała. Byłaby się zresztą zgodziła, jak jedna z tych kobiet, którym cierpienie wydaje się wprost okupem miłości, jednak nie posuwała się aż do poświęcenia szacunku dla samej siebie i postawienia syna w upokarzającej sytuacji. Bolało ją, że Filip tego nie odczuwa. Wiedziała, że nie był delikatny, że ma własne poglądy na kobietę i miłość, że życie go takim zrobiło i kochała go, jakim był. Ale miała nadzieję odmienić go, a tymczasem z dnia na dzień traciła władzę nad nim.
Gorzej nawet... traciła władzę nad sobą! Z dnia na dzień opętywał ją coraz to bardziej szatan zmysłowości, pozbawiając woli i czyniąc ofiarą. Pojedynek płciowy jest dostojny, dopóki obie strony walczą równą bronią, inaczej zwycięzca zaczyna zaraz nadużywać, a zwyciężony nikczemnieje. Anetka czuła, że nadszedł ten moment, Filip również, a dowodził tego nawet swem zachowaniem. Mimo, że zależało mu na niej ciągle (więcej nawet teraz może), z zupełną brał bezwzględnością to, co było jego własnością, traktując Anetkę coraz bardziej, jak podbitą prowincję. Po wytężającej pracy dziennej i nocach z Noemi spędzanych (chciał zachować pozory), przychodził do Anetki na krótko, by ją upoić płomienną rozkoszą, i znikał, bez słowa porozumienia serc. Podkreślał przytem cynicznie, że otrzymuje cząstkę najlepszą.
Chciała ujść tej nikczemności, której była współwinną, co dnia bardziej. Ale razu pewnego, w samej chwili buntu przeciw tyranji, zmysły jej zadały kłam tak gwałtownie, że zadrżała ze strachu. Kobieta tak mocarna, przez lat dziesięć tłumiąca namiętność, gdy raz otworzy klatkę i to w pełni lata, może zostać zdruzgotaną.
Ratowała się, chcąc skłonić Filipa do szacunku dla siebie, jako przyszłej małżonki, towarzyszki rei humanae atque divinae, jako równej mu. Prosiła gorąco, by ją zostawił w spokoju, aż do chwili, kiedy pobrani będą kochać się otwarcie. Ale odmówił, nie znosząc przymusu w namiętności, zarówno jak w polityce, nie chciał jej utracić, ani też poślubić w czasie, który mu nie odpowiadał. Sądził nawet, choć wiedział, iż uczyniła mu dar bez myśli ubocznej, że owo drożenie się Anetki z sobą stanowi taktykę jej, by go do siebie przywiązać. Podejrzenie to odczuła jako smagnięcie batem i oddawała mu się znowu z rozpaczą żądzy i wstrętu. Filip nie zważał na nici wracał raz po razu by brać ją jak egoistyczny kochanek, nie myśląc nad tem, że mimo zgody z jej strony, pozostaje w niej zawsze rana.
Anetka uczuła się zdegradowaną. Nie była to już miłość, ale prostytucja. Wiedziała, że jeśli nie uratuje się z pochyłości, z której spadało jej ciało, to zginie.
Uciekła dnia popołudniu. Poszła do pewnego Sylwji i poprosiła, by na parę dni wzięła do siebie Marka, gdyż musi wyjechać. Sylwji starczyło jednego spojrzenia. Nie pytała ta kobieta, niezdolna pojąć myśli siostry, bo miała przedziwny instynkt miłości i jej zawikłań tragicznych. Nie zwierzała się ongiś Anetce (mówiąc jeno o rozkoszy) i nie oczekiwała od niej tego. Wiedziała, że kobiecie należy się chwila ciszy i skupienia, kiedy nikt pomóc nie może, kiedy trzeba ocalić się samej, lub samej zginąć. Ofiarowała siostrze na pobyt domek, który kupiła niedawno pod Jouy-en-Josas, a wzruszona Anetka ucałowała ją.
Zamknęła się na dwa tygodnie w tym domku pod lasem, nie mówiąc nawet Markowi, gdzie jedzie, tak że jedna Sylwja znała jej kryjówkę.
Zaledwie opuściła zaklęte koło, w którem żyła przez ciąg ostatnich tygodni, wśród przeraźnych płomieni, jako niewolnica przykuta do taczki... uczuła, że pęta spadają. Odetchnęła i zaraz tegoż wieczora, zobaczyła łąki, lasy i odczuła spokój ziemi. Od dwu miesięcy mgła przysłaniała jej wszystko, a nawet najbliższe rzeczy, jak syn, wydawały jej się niezmiernie dalekie. Przysłona ta spadała, gdy wracając o zachodzie, kroczyła po polach, słuchając dzwonów i świegotu ptactwa, oraz głosów wieśniaków, i płakała w poczuciu ulgi. Ale zrywała się w nocy ze strachu, gdyż czuła na gardle ucisk wężowych splotów.
Dni jej mijały na oscylowaniu pomiędzy alternatywą upokarzających dalszych mąk i jasnowidzeniem bezwzględnem, co rozdzierało złudę. Czuła się mimo to tak niepewną, że drobiazg mógł ja obalić. Przeciągała swój pobyt.
Było w tem dużo ryzyka. Mogła stracić lekcje, a z trudem zdobyta klientela gotowa była przejść w inne ręce. Sylwja przesyłała jej listy z zapytaniami, ale nie dodawała od siebie nic, prócz wieści o zdrowiu Marka. Nie pocieszała, wiedząc, że Anetka sama musi to załatwić z sobą.
Czując, że wracać trzeba, nie jechała, a mimo to myśli jej wracały do Filipa. Pytała, co robi i czy jej szuka. Bała się wieści od niego i przyzywała je, usuwała go z myśli, ale nie odchodził. I nagle zjawił się.
Anetka spacerowała po alei brzozowej, wzdłuż ogrodowego muru, niczem nie zajęta, zatroskana, gdy nagle zobaczyła w dali nadjeżdżające auto. Pomyślała zaraz: To on! Cofnęła się. Auto przejechało aleją wzdłuż muru. Ze ściśniętem sercem Anetka usłyszała, że zwalnia. W odległości trzydziestu kroków droga rozwidlała się, a auto stanęło, niepewne. Wyjrzała z poza firanki liści i zobaczyła plecy mężczyzny, który się rozglądał. Poznała go, zdjęta strachem, skoczyła za żywopłot bukszpanowy i padła na ziemię, drapiąc paznokciami murawę. Krew jej uderzyła do głowy i pomyślała: Złapie mnie znowu! Chciała wołać: Nie! Ale zmysły zawołały: Tak! Zanurzyła twarz w suche liście i usiłowała stłumić szum krwi, by usłyszeć jego kroki po drugiej stronie muru. Nagle usłyszała, że auto rusza. Podbiegła do narożnika ogrodu i zawołała:
— Filipie!
Ale pojazd znikł na zakręcie.
Nie wiedząc, czego chce i co pocznie, wróciła nazajutrz do miasta, a Sylwja spojrzała na nią z politowaniem i spytała:
— Nie ulżyło ci?
Nie rzekła nic ponadto, a wdzięczna Anetka siedziała długo w kącie pokoju, szukając ukojenia. Sylwja krzątała się, nie przerywając milczenia, aż Anetka wstała, by iść. Na pożegnanie powiedziała, biorąc ją oburącz za skronie i potrząsając głową:
— Jeśli nie możesz inaczej, poddaj się i zaprzestań walki! To minie! Wszystko przemija, złe, dobre, my też... cóż to warte...
Dla Anetki było jednak warte, gdyż nietylko szło o nią i Filipa, ale o nią i o nią samą. Mniejsza już o gorycz powrotu do Filipa i uznanie się pokonaną, ale czuła strach przed tą klęską wnętrzną, bez świadków, owo wyznanie samej sobie, dotąd szanowanej i stawianej wysoko, że wpadła w ową otchłań żądzy, wykopaną w minionem życiu (przez ojca). Całą siłą ciała, życia, wolę i wolne tchnienie duszy topiła w tem. Mors animae... Nie wierząc w duszę rozumem, nie chciała Anetka, by jej dusza zmarła.
Przywleczona do Paryża, do stóp Filipa, jak niewolnica asyryjska z postronkiem na szyi, nie starała się go jednak spotkać, ale unikała.
Opętany nią podobnie Filip dobijał się do jej mieszkania, w czasie nieobecności i gniewało go to nagłe zniknięcie. Nie godził się jej puścić z rąk. Potrzebował adresu, a mając adres Sylwji, poszedł do niej. Ale od pierwszego wejrzenia wypowiedzieli sobie wojnę. Sylwja zrozumiała wszystko i, objąwszy Filipa spojrzeniem swojem, nie Anetki, uznała go za niebezpiecznego jako wroga, a jeszcze bardziej jako kochanka, który depce tę, którą kocha. Znała ten typ mężczyzn i nie brała takich kochanków. Na zuchwałe pytania Filipa odpowiedziała chłodno, że nie wie o niczem, ale w ten sposób, iż nabrał wprost przeciwnego przekonania. Z wysiłkiem jeno zdołał stłumić wybuch. Spróbował się przymilać, ale Sylwja była jak drewniana, to też odszedł wściekły.
Nie miał zamiaru przetrząsać lasów i zbierać kurzu dróg Jouy-en-Josas na auto, to też nie szukał wcale Anetki, zwłaszcza, że wiedział, iż wróci. Nie mógł jej tylko przebaczyć, że się ośmieliła uciec i to w takiej chwili, będąc mu potrzebną. Uraza, a także potrzeba rozrywki, rzuciła go w objęcia żony. Zbliżenie to było dość upokarzające dla chwilowej zastępczyni, gdyż czekał na tamtą.
Ale Noemi, widząc swą korzyść, nie przybrała dumnej miny i wzięła się do roboty, naprawiając popełnione dawniej błędy. Poznała, że mężczyznę trzymać należy prócz miłości zapomocą schlebiania jego pysze i manjom, przeto zaczęła rozpytywać o toczącą się walkę i jej cele, czem niezmiernie zdziwiła męża. Domyślał się motywów, ale było mu to miłe i z przyjemnością spostrzegł, że Noemi posiada inteligencję. Nie ukrywała jej teraz i, ująwszy broń, od której niemal poległa z ręki Anetki, ulepszyła zaraz taktykę. Nie wdawała się w sądy o problemach, jak Anetka, zostawiając to swemu mistrzowi i panu, natomiast zapomocą sugerowania mu pewnych metod postępowania ułatwiała osiągnięcie zwycięstwa, co Filip przyjmował z podziwem dla genjuszu żony.
Polemika doszła do szczytu gwałtowności, a Noemi, zwalczając odrazę, rzuciła się w szranki, gdyż odczuła moment decydujący. W salonach podtrzymywała ze sprytną zuchwałością śmiałe tezy męża, a wszystkich bawił wdzięk jej, humor, zapał, wesołość i urwisostwo. Towarzystwo oburzało się potroszę, ale Noemi zdołała pozyskać dużo młodych kobiet, uszczęśliwionych z możności zerwania więzów i zabobonów społecznych. Zręczna Noemi nie zrywała wcale z zabobonami! Dając im swawolne prztyczki, zabezpieczyła sobie jednocześnie pobłażanie w obozie moralności i porządku. Głosiła z całą powagą, że chociaż biedacy mają prawo do bezdzietności, to bogaci powinni zaopatrywać w nie państwo i społeczeństwo. Nielada śmiałość musiała posiadać, mówiąc to, Noemi, która przez ciąg siedmiu lat małżeństwa nie znalazła czasu na spełnienie tego obowiązku. Ale przepojona bohaterstwem, wzięła się teraz do rzeczy.



Filip dowiedział się rychło o powrocie Anetki i próbował przychodzić w godzinach, kiedy była sama. Ale Anetka bała się i zamykała drzwi. Mimo urazy i rozrywek, namiętność jego nie zagasła, a opór Anetki doprowadzał go do szału. Nie nawykł, by go ktoś wodził za nos...
Spotkała go o kilka kroków na ulicy. Zbladła, ale nie zawróciła i zbliżyli się. Zaraz zadecydował:
— Pani wraca do domu. Idę z panią.
— Nie! powiedziała.
Weszli na mały skwer pod kościołem, zakurzonym drzewem osłonięty ledwo od nurtu przechodniów. Musieli się hamować. On rzekł szorstko:
— Pani się boi mnie?
Filip dygotał z namiętności i urazy. Ale spojrzawszy na Anetkę, nie unikającą jego oczu, poznał, że cierpi, przeto spytał łagodniej:
— Czemuż pani uciekłaś?
— Bo mnie pan zabija.
— Wszakże wiesz pani, co znaczy miłość?
— Wiem i dlatego wyjechałam. Boję się znienawidzić pana.
— Ach... nienawidźże mnie pani! To jest także miłość!
— Nie dla mnie. Znieść tego nie mogę.
— Wszakże masz pani dość sił, by znieść zło i dobro, jakie daje miłość.
— Tak, jestem silną, Filipie! Ale chcę miłości pełnej, duszy i ciała, nie chcę zaś połowy.
— Dusza, to błahostka!
— Czemuż tedy oddałeś swą energję? Czemuż to poświęcasz się od młodości, jeśli nie swej idei.
Wzruszył ramionami.
— Głupstwo! — powiedział.
— Ale żyjesz tem. Ja również mam swoją ideję. Nie uśmiercajże jej!
— Czegóż chcesz, właściwie?
— Chcę, byśmy się nie widywali aż do dnia, w którym postanowimy połączyć się na całe życie, albo rozejść.
— Czemuż to?
— Bo nie chcę dłużej ukrywać się, nie chcę podziału... nie chcę.!
Nie wspomniała powodu najtajniejszego.
Gdyby żyła jak dotąd, zbrakłoby jej niedługo woli, straciłaby władzę nad sobą i zeszła do roli zabawki, którą się łamie i rzuca, gdy brudna.
Filip nie był zdolny pojąć tego buntu instyktownego przeciw niewoli własnych zmysłów i wydało mu się to jeno chytrostką kobiecą, w celu opanowania mężczyzny. Nie powiedział tego, ale okazał, a dostrzegłszy to, Anetka zerwała się do odejścia. Filip drżał z niecierpliwości i wysiłku nie zdradzenia się wobec przechodniów, chwycił ramię Anetki, ścisnął i rzekł, tłumiąc wzburzenie:
— Ja zaś nie chce rezygnować, chcę cię widywać... Milcz! Nie odpowiadaj!... Nie możemy tu rozmawiać! Przyjdę dziś wieczór.
Odpowiedziała:
— Nie! Nie!
Powtórzył:
— Przyjdę! Nie mogę się bez ciebie obejść, ani ty beze mnie!
— Ja mogę! — odparła buntowniczo.
— Kłamiesz!
Mocowali się duszami bez gestów i mówiąc cicho. Mierzyli się wzrokiem, aż wreszcie Filip spuścił oczy.
— Anetko! — poprosił.
Ale policzki jej pałały oburzeniem na brutalne dementi i wstydem, że w istocie kłamała. Szarpnęła się, wysunęła dłonie z jego rąk i odeszła.
Filip przyszedł wieczór. Aż do tego czasu drżała na myśl o tej chwili. Za nic nie chciała stanąć w obliczu tej namiętności okrutnej. Była najsilniej przekonaną, że żyć nie zdoła z ową pochodnią, przytroczoną do piersi. Należało ją oderwać, dopóki starczy energji. Nie wiedziała, czy starczy. Kochała go i to zarzewie palące. Niedługo pokochałaby poniewierkę nawet. Zarumieniła się, bo musiała przyznać, że nawet buntując się tegoż ranka, czuła w gruncie rozkosz...
Poznała jego kroki na schodach. Usłyszała dzwonek i nie ruszyła się z krzesła. Zadzwonił znowu i zaczął pukać. Siedziała z obwisłemi ramiony i podaną naprzód piersią, powtarzając sobie:
— Nie, nie!
Nawet gdyby chciała wstać, by mu otworzyć, nie starczyłoby jej tchu.
Wszystko ucichło. Czyżby odszedł?
Wstała, zanim powzięła tę myśl, i podeszła chwiejnie, a cicho. Trzask podłogi wstrzymał ją. Przez kilka sekund panował bezruch zupełny. Ale odczuła, że za drzwiami stoi Filip, czekając i wiedząc, że Anetka nadsłuchuje po drugiej stronie. Milczeli, śledząc się wzajem. Wkońcu rzekł Filip, przykładając do drzwi usta:
— Anetko! Wiem, że jesteś! Otwieraj!
Oparta o ścianę czuła, że jej serce bić ustaje, ale nie odrzekła słowa.
— Wiem, że jesteś. Daremnie się ukrywasz! Otwórz! Muszę z tobą pomówić.
Mówił zcicha, by go nie usłyszano na schodach, ale wrzało w nim i bliski był chętki wyłamania drzwi.
— Muszę cię widzieć. Tak, czy owak wejdę!
Milczenie.
— Anetko! — powiedział. — Dotknąłem cię dziś rano. Przebacz. Pragnę ciebie. Czegóż chcesz ode mnie? Powiedz, a zrobię.
Milczenie.
Filip zacisnął pięści. Byłby ją zadławił w tej chwili.
Ozwał się znów gniewnie, z ustami na drzwiach:
— Jesteś moja! Nie masz prawa cofać się!
Potem dodał:
— Namyśl się dobrze! Jeśli nie otworzysz... skończone raz na zawsze!
Rzekł znowu:
— Anetko! Anetko!
Zawołał gniewnie:
— Jesteś tchórzliwa! Boisz się zobaczyć mnie! Silną się czujesz jeno poza zamkniętemi drzwiami.
Odpowiedziała:
— Czemuż mnie dręczysz?
Umilkł wzruszony.
A ona przemówiła znów znużonym głosem:
— Przyjacielu, ranisz mnie!
Duma Filipa nie pozwoliła mu okazać wzruszenia i spytał:
— Czegóż chcesz?
Odparła:
— Litości.
Znowu go to tknęło, ale nie zrozumiał.
— Czego chcesz właściwie?
Powiedziała:
— Zostaw mnie w spokoju!
Zawrzał gniewem.
— Odpędzasz mnie? — zawołał.
— Błagam o spokój... spokój. Zostaw mnie na kilka tygodni w spokoju!
— Więc nie kochasz mnie?
— Bronię swej miłości.
— Przed kim, przed czem?
— Przed tobą.
— Szaleństwo! Otwieraj zaraz!
— Nie!
— Chcę tego, pożądam ciebie.
— Nie jestem twym łupem.
Drżąc całem ciałem, trzymała się jednak dumnie i patrzyła nań przez drzwi, z nieufnością, a spojrzenie to dosięgło go, chociaż jej nie mógł widzieć. Nagle zawołał:
— Żegnam cię!
Usłyszała, że odchodzi i krew w niej zlodowaciała. Pewną była, że nie przebaczy.



Filip nie przebaczył i nie pokazał się już, a Anetka powtarzała sobie raz po raz:
— Tak być musiało, tak być musiało!...
Ale nie poddała się. Pragnęła raz jeszcze zobaczyć Filipa i wyjaśnić mu spokojnie (czemuż się unosiła?), że nie ucieka od niego ale broni zazdrośnie i dumnie wspólnej ich miłości, którą podkopywał brutalizmem swoim. Chciała, by oboje osiągli pełne skupienie i samoświadomość, wśród rozpędu potoku, który ich toczył, mieszając z błotem, i zupełnie swobodnie powzięli decyzję. Jeśliby zaś ją wybrał, natenczas winien jej być musiał szacunek, jako swojej żonie.
Ale Filip nie uznawał przeszkód stawianych woli przez kobietę. Zgwałciłby Anetkę, gdyby się zaliczał do klas niższych. Ponieważ zaś nie mógł wyjść z klatki swej klasy społecznej, pod wpływem pasji miast kobiety, zniweczył uczucie, jakie miał dla niej, wiedząc, że jest to także cios... w samo serce. Anetka kochała go, wszakże, mimo wszystko...
Przez trzy miesiące żyła samotnie, wiodąc monologi gorzkie, rezygnując z nadziei, dumy, i tocząc bój z nikczemnością, oraz wyrzutami wnętrznemi. Po trzech miesiącach czekania daremnego i bezpłodnego, dowiedziała się pewnego dnia od Solange nowiny radosnej wielce dla Villard’ów. Oto Noemi była w ciąży.



Anetka chciała uciec się w niedoli swej do syna i na jego piersi ukryć zbolałą głowę. Sądziła, że miłość ta nie zawiedzie. Niestety, zawiodła także. Anetka nie mogła uzyskać znaku serdeczności, lub przynajmniej zainteresowania Marka, który stał się teraz, jak nigdy, oschły, chłodny i obojętny. Nie dostrzegł trosk matki, które zresztą taiła, ale tak niezręcznie, że mógł wyczytać wszystko z oczu bezsennych, bladej twarzy, chudych rąk i całej postaci, żartej okrutną namiętnością. Nie czytał, nie patrzył nawet, zajęty sobą wyłącznie. Jawiąc się tylko do jedzenia, milczał, niebaczny na wysiłki matki i ledwo na początku i na końcu dnia mówił dla świętego spokoju: dzieńdobry i dobranoc, co zresztą uważał za bzdurę. Podawał niechętny i znudzony czoło do pocałowania przed pójściem do liceum, lub za własnemi sprawami (z których nie zdawał rachunku), zresztą siedział w swym pokoiku, wielkości szafy, wciśniętym pomiędzy jadalnię a sypialnię, i biada temu, ktoby mu przeszkadzał. Przy stole był jak obcy, a Anetka mówiła sobie z goryczą:
— Gdybym zmarła, nie zapłakałby nawet.
We snach jeno marzyła o małym towarzyszu z krwi własnej, co przytulony do jej serca, odgadywał bez słów wszystko. Jeśli mu już zbrakło serdeczności, czemuż był tak twardy, niemal pełen urazy chwilami?... Zaco? Czyż za nadmiar miłości?
— Tak, nadmierna miłość to moja choroba! — mówiła sobie. — Nie trzeba tego ludziom i krępuje ich. Ale syn mój nie kocha mnie wcale, radby uciec, jest bardzo mało moim synem! Nie wie i nie odczuwa tego co ja.

A jednak w tym właśnie czasie, w sercu małego Marka jaśniała miłość i poezja. Pokochał do szaleństwa Noemi miłością dziecięcą, bezsensowną i trawiącą, która nie wie niemal, czego chce od kobiety, widzieć ją, czuć, dotykać, czy smakować? Nie ma w istocie pojęcia o posiadaniu, gdyż sam jest opętany. Marek omdlewał niemal, dotykając rąk Noemi, przyciskając do nich usta, koniec nosa, który, niby nos młodego psiaka węszył czy odurzającą woń kobiecego ciała. Była mu żywym kwiatem i owocem. Łaknął ukąszenia i drżał z obawy, że wbije zęby... Raz nawet (o wstydzie)... Potem czekał ze strachem, co nastąpi, pewny oburzenia, publicznych wymówek i odpędzenia. Ona jednak rzekła ze śmiechem:
— Psiaku!
Uderzyła go po uchu i potarła jego nosem kilka razy po miejscu, gdzie wbił zęby, mówiąc:
— Przeproś... przeproś, szkaradniku!
Odtąd bawiła się młodem zwierzątkiem, nie zamierzając nic złego, ni dobrego, drażniąc tylko zakochanego malca, co dla niej nie miało znaczenia. Nie sądziła, by sprawa była poważną dla Marka, on jednak (mimo pozorów innych, syn Anetki) wziął rzecz tragicznie.
Od pierwszego widzenia była mu rajem zabronionym, cudnym mirażem, jaki w oczach niewinnego dziecka stanowi kobieta. Tworzy ono sobie obraz z wszystkiego, co widzi i nie widzi, czego się boi i pragnie, pod wpływem ekstatycznego, brutalnego wołania natury. Nie dostrzegał może dobrze ani jednego rysu Noemi, ale wszystko, każdy fałd jej sukni, pęk włosów, głos, zapach, lśnienie oczu, wyrywało mu z ciała i serca okrzyki wesela i nadziei, budziło szczęście i łzy wyciskało.
W tym samym czasie, kiedy był dla matki twardy, wrogi, lodowaty i niedostępny badaniom, czemu taki jest, kiedy za najbłahszem słowem dawał opryskliwe odpowiedzi, wtedy właśnie osiągnął objawienie cudu. Od tygodnia był pijany. Chodził bez wiedzy matki do Noemi, która go zrobiła swym szpiegiem, chcąc wiedzieć, co się dzieje w obozie nieprzyjacielskim. Pewnego dnia zastał Noemi przed zwierciadłem w salonie. Mówiła do siebie i mizdrzyła się. Żartem posmarowała mu wargi barwiczką, odjętą od własnych ust. Odtąd Marek czuł smak ust ukochanej i nie schodziły mu one z myśli. Widział różową, jak wiśnia wargę górną, podniesioną, niezdolną nigdy dotknąć dolnej. Pewnego dnia trzasnąwszy drzwiami, postanowił „zwiać“ z liceum i przejść się. Był lipiec, po pogodnem niebie płynęły obłoki, szemrały fontanny, uśmiechały się mijające go kobiety. Wszystko to oszołamiało go.
Szedł, nastawiając jasną głowę na wiatr letni, i był przepojony szaleńczemi urojeniami, ale mimo to dostrzegł ciotkę Sylwję na trotuarze przeciwległym. Co prędzej skręcił w bocznicę, nie chcąc jej spotkać, nie dlatego, by miał się obawiać jej uwag z powodu opuszczenia lekcyj, ale dlatego, że mając tajemnicę, nie był jej pewny (wręcz przeciwnie, jak z matką). Czuł instynktownie, że ciotka Sylwja jest bardzo biegłą w odczytywaniu tego rodzaju sekretów...
Nie zobaczyła i odetchnął z ulgą, mogąc się delektować przez cały ranek swoją miłością. Stawał przytem bezwiednie przed wystawami, oglądając to krawatki, to laski, lub dziennik ilustrowany i podobnie jak gołębie, dążące co ranka do starych ogrodów, pełnych świeżych drzew, zaszedł tam, gdzie go nęcił cień i gruchanie tych ptaków.
Przez górę Św. Genowefy i starą, ludną ulicę dotarł, nim się spostrzegł, do Jardin des Plantes.
Mało tu było o tej porze ludzi, w dali brzęczał Paryż, niby trzmiel, a wokół wibrował błękit lata. Marek usiadł na ławce pod grupą drzew i przycisnął nerwowo dłonie do piersi, jakby kryjąc skarb bezcenny przed niedyskretnem spojrzeniem. Cóż było skarbem tym, o którym śnić niemal bał się? Oto kilka słów Noemi, z których zbudował świat cały. W czasie ostatniej wizyty, nie zważając prawie na jego obecność, rzuciła mu uśmiech, zaabsorbowana wielkiem zdarzeniem (odzyskanie Filipa, upokorzenie Anetki... zwycięstwo ostateczne!... Ach któż wie? Niema rzeczy ostatecznych... radujmyż się chwilą obecną!). Westchnęła zmęczona, zdenerwowana i rozradowana, a Marek zapytał o powód. Spostrzegłszy przelotnie trwożne i naiwne spojrzenie chłopca, powiedziała tajemniczo:
— To sekret!
I westchnęła znowu. On zaś spytał:
— Cóż za sekret?
Przemknęła jej myśl złośliwa i odparła:
— Nie mogę powiedzieć! Zgadnij!
Zaczęła wabnie mrugać powiekami.
Drżąc ze wzruszenia, powiedział:
— Nie zgadnę! Proszę powiedzieć!
— Nie... nie... nie!
Zarumieniony, bąkał nieśmiało, bojąc się teraz dowiedzieć. Noemi przybrała minę uroczystą i przedłużając zabawkę, powiedziała:
— Chcesz koniecznie?
Przejęty do głębi omal nie krzyknął:
— Nie!
— A więc... Nie... nie dziś. Powiem ci innym razem.
— Kiedy?
— Niedługo.
— Kiedy?
— Niedługo... w przyszłym tygodniu, gdy przyjdziesz na kolację.
Minął tydzień. Nadszedł oznaczony wieczór, a Marek żył oczekiwaniem zobaczenia Noemi. Raczej przeżył tę chwilę dwadzieścia razy, nie śmiąc jednak nigdy dotrzeć do końca historji. Trwożyła go... wolał utykać słodko, w połowie. Siedząc na ławce, omdlewał z tęsknoty. Jął tętnić dzwonek, jakaś dziewczynka przeszła ścieżką, śpiewając, w klatkach opodal gwarzyły ptaki egzotyczne językiem nieznanym, a podniecającym, z oddali dochodził od Sekwany pisk syreny statku holowniczego. Nie widząc siedzącego, minęła go powoli para kochanków, ciemnowłosa dziewczyna i blady robotnik. Całowali się i tonęli w sobie oczyma. Wstrzymując oddech, śledził ich aż do zakrętu, a gdy znikli, zapłakał poruszony szczęściem, które przeszło mimo niego. Może też z tęsknoty za szczęściem oczekiwanem, które przepełniało jego serce i wszystko wokół.
Wrócił opromieniony krótką chwilą ekstazy. Prześcignęła ona obraz Noemi, roztopiony teraz w toni złotej. Trzeba się było zdobyć na akt woli, by obraz ten odzyskać i Marek usiłował tego dokazać, przeskakując po cztery naraz stopnie schodów, niesiony jakby na skrzydłach przez siłę nadziei i heroicznych zamysłów. Ale aureola zagasła natychmiast, gdy dostrzegł surowe spojrzenie matki (spóźnił się trzy kwadranse na obiad) i zaraz objęło go zniechęcenie i szarzyzna.
Anetka nie mówiła do syna, dźwigała bowiem brzemię trosk niemożliwych do podziału. Siedzący naprzeciw niej syn wydał jej się samolubnym i obcym. Jadł chciwie, pospiesznie, chcąc skończyć i zatonąć na nowo w marzeniu. Anetka pomyślała:
— Jestem mu tylko żywicielką! Zatraciła już nawet odwagę protestowania, opuściły ją siły. Dopiero gdy skończył, zauważył, że nie przemówił słowa i uczuł niejaki wyrzut sumienia, ale zmilczał, bojąc się pytań. Niedbale zwinął serwetę, wetknął ją w obrączkę, wstał unikając starannie spojrzenia matki i wyszedł... chciał wyjść... ale nagle zawrócił i spytał pod naporem nagłego porywu (chociaż pewny był swego wobec przyrzeczenia Noemi):
— Dziś idziemy na kolację do Villard’ów... nieprawdaż?
Siedząc bez ruchu, zapadła w milczenie, odparła, nie patrząc nań:
— Nie jesteśmy zaproszeni na kolację.
Marek stanął u drzwi, zaskoczony tem powiedział:
— Jakto? Powiedziano mi!
— Kto ci powiedział?
Zmilczał zakłopotany, gdyż matka nie wiedziała o jego wizytach u Noemi. Pospiesznie odwrócił pytanie drugiem pytaniem:
— Kiedyż więc mamy tam iść?
Anetka wzruszyła ramionami. Nie było tedy mowy o kolacji u Villard’ów! Noemi powiedziała, widać, żartem, że w przyszłym tygodniu, jakby to znaczyło: Za lat czterdzieści!
Marek puścił klamkę, wrócił zatrwożony, a Anetka powiedziała, widząc jego rozczarowanie:
— Nie wiem.
— Jakto? Nie wiesz?
Anetka odrzekła: Villard’owie wyjechali, podobno.
Marek krzyknął:
— Nie!
Zdawała się nie słyszeć tego. Marek dotknął leżącego na stole ramienia matki i rzekł błagająco:
— To nieprawda?
Anetka zbudziła się z otępienia, wstała i zaczęła sprzątać ze stołu.
— Ale dokąd... dokądże wyjechali? — zawołał zdruzgotany Marek.
— Nie wiem! — odparła.
Zabrała naczynia i wyszła.
Marek został wśród gruzów marzeń. Nie mógł pojąć... Ten nagły wyjazd bez zawiadomienia... Niepodobieństwo! Rzucił się za matką, by na niej wymusić objaśnienie... Ale nie... zatrzymał się... Nie, to było kłamstwo! Anetka dostrzegła, widać, jego miłość i chciała go rozdzielić z ukochaną. Zrozumiał wszystko... Kłamała! Noemi nie mogła wyjechać. Zapłonął nienawiścią do matki.
Wymknął się z mieszkania, zbiegł po schodach i pobiegł z bijącem sercem do Villard’ów. Chciał się przekonać, że nie wyjechali... I rzeczywiście, byli w mieście. Lokaj oświadczył, że pan wyszedł, a pani znużona i nie przyjmuje nikogo. Marek zażądał, by jej oznajmiono, że przyszedł i prosi o minutę rozmowy. Lokaj wrócił i powiedział: Pani bardzo przykro, ale to rzecz niemożliwa! Zaczął nalegać gorączkowo, twierdząc, że ma coś bardzo ważnego. Bełkotał, słowa mu się mąciły, był bliski płaczu, rumienił się, a drwiące, spokojne spojrzenie lokaja odbierało mu przytomność. Lokaj popchnął go zlekka ku drzwiom, Marek zaś jął głupio wykrzykiwać, że go tykać nie wolno. Wówczas lokaj poradził mu, by odszedł i umilkł, gdyż inaczej zatelefonuje po stróża... Za chwilę zapadły za nim drzwi. Stał na progu zawstydzony, niezdolny iść. Machinalnie oparł się o drzwi i zauważył, że są zamknięte niedbale. Pchnął je, wszedł, chcąc koniecznie dotrzeć do Noemi. Przedpokój był pusty, ale wiedząc, gdzie jest jej pokój, przeszedł kurytarz. Nagle usłyszał przez drzwi głos Noemi. Mówiła do lokaja:
— Nudzi mnie ten smarkacz! Dobrze, że mu utarto nos!...
Zbiegł do sieni, płacząc, zgrzytając zębami, napół przytomny, siadł na dole, na schodach i dyszał. Nie chciał wychodzić na ulicę, by nie widziano, że płacze. Potem otarł łzy, przybrał minę spokojną i kryjąc pod nią ból, wrócił do domu. Był w rozpaczy, chciał umrzeć, gdyż życie uznał za niemożliwe. Było zbyt ohydne, nikczemne... wszyscy kłamali! Nie mógł oddychać. Mijając Sekwanę miał postanowienie skoczyć w wodę, ale uprzedził go ktoś inny. Parapety pełne były ludzi ...wyciągano właśnie topielca. Cóż ich pchnęło do patrzenia... Trochę sadyzmu, a także odrobinka litości, większość zaś patrzyła dla rozrywki. Niektórzy chcieli widzieć, jak wygląda cierpienie (jakby to sami cierpieć mogli), jak wygląda śmierć (jakby to oni umierali). Marka uderzyła ta nikczemna ciekawość. Zabić się... dobrze... ale nie publicznie. Jak matka, nie chciał dawać widowiska kanaljom, pozwolić się dotykać rękami, hańbić spojrzeniem! Zacisnąwszy zęby, wrócił prędko, zdecydowany na śmierć.
Myszkując pod nieobecność matki w mieszkaniu, znalazł rewolwer Noemi, który Anetka niedbale włożyła do szuflady. Zabrał goi schował. Postanowił teraz przystąpić zaraz do rzeczy. Wślizgnął się cicho jak wyszedł i, zamknąwszy drzwi swej stancyjki, zaczął przygotowania. Gdzież strzelać, by nie chybić. Trzeba stanąć przed lustrem,... ale gdzież upadnie? Lepiej siąść przy stole i lustro postawić przed sobą. Zdjął lustro, i oparł o gruby słownik... Widział się teraz dobrze. Przyłożył lufę do czoła i przyszło mu na myśl, że najlepiej mierzyć w skroń. Zakłopotało go, czy to nie zaboli bardzo... O matce nie wspomniał nawet. Patrząc sobie w oczy, doznał wzruszenia... Biedny ten Marek! Wydało mu się, że musi jednak przed śmiercią wyrazić, czego doznał od świata i jak nim gardził. Koniecznie się trzeba było zemścić, zostawić po sobie żal i wzbudzić podziw. Wziął duży arkusz, złożył go krzywo (spieszył się) i napisał starannem, a koślawem pismem dziecka:
— Żyć nie mogę, gdyż mnie zdradziła. Świat jest zły. Nie kocham już nikogo, przeto lepiej umrzeć. Kobiety kłamią, są nikczemne, nie umieją kochać! Pogardzam niemi. Chcę, by mi ten papier włożono do trumny. Umieram przez Noemi.
Zapłakał, ujrzawszy na papierze to drogie imię i zatkał usta chustką, by ktoś nie usłyszał. Otarł oczy, przeczytał i pomyślał poważnie.
— Nie mogę jej kompromitować.
Potargał tedy papier i zaczął na nowo, a wiersze, wbrew usiłowaniom, wypadły krzywo. Napisawszy:
— Nie umieją kochać...
Dodał:
— Ja umiałem i dlatego umieram.
Mimo bólu, zadowolony był wielce z tego frazesu, pocieszył go niemal i ogarnęła go fala dobroci dla tych, których opuszczał, to też zakończył wspaniałomyślnie:
— Przebaczam wszystkim!
Podpisał kartkę. Za chwilę miał być wolny i zgóry przewidywał piękny efekt.
W chwili, gdy maczał zaschłe pióro, chcąc poprawić niekształtną literę, otwarły się nagle za jego plecami drzwi stancyjki. Zdołał ledwo wetknąć pod pachę rewolwer i papier. Anetka dostrzegła tylko lustro, podparte słownikiem, i była pewna, że Marek przeglądał się w niem właśnie. Nie uczyniła żadnej uwagi i głosem wielce znużonym, jakby do cna wyczerpana, powiedziała, że wyszło jej z pamięci kupić mleka. Poprosiła, by ją wyręczył w tym sprawunku. Ale Marek, zajęty sprawą, o której nie wiedziała, nie miał ochoty iść i odparł szorstko, że nie ma czasu. Uśmiechnąwszy się gorzko, wyszła i zamknęła drzwi.
Słyszał, jak kroczy powoli po schodach (była całkiem złamana), i uczuł wyrzut sumienia. Wspomniawszy wyraz jej twarzy, wsunął szybko rewolwer w szufladę, zagrzebał swe „Pożegnanie życia“ pod stosem książek i wybiegł. Na schodach potrącił matkę i krzyknął szorstko, że idzie po mleko. Anetka wróciła, a w sercu doznała niejakiej ulgi. Pomyślała, że chłopiec nie jest tak zły, jak się wydaje, chociaż rani ją swoją opryskliwością. Nie był zbyt czuły... zaprawdę!... Tem lepiej zresztą... biedaczek nie zazna w życiu tylu cierpień.
Wróciwszy, zapomniał Marek zupełnie samobójczych planów i, nie chcąc patrzyć na niezdarny swój „Testament“, schował go na spód jakiegoś pudełka. Odpędził też gnębiącą myśl. Uznał, że byłoby to podłością ze względu na matkę, której stan zdrowia zaniepokoił go teraz. Ale nie umiał tego wyrazić, a ona nie umiała już teraz odpowiedzieć. Źle pojęta miłość własna nie pozwalała Markowi przejawić wzruszenia, a Anetka nie chciała go niepokoić, zapadli tedy oboje w zwykłą niemotę. Wolny już od troski, uznał za stosowne czuć urazę do matki, dla której poświęcił swe samobójstwo. Czuł, że nie ma do tego ochoty, ale musiał się na kimś zemścić. Najlepiej mścić się na matce, bo zawsze jest pod ręką i nie oponuje nigdy.
Milczeli tedy dalej, trawieni własnemi troskami, a Marek, któremu ciężył smutek, uczuwał niechęć do smutku matki. Doznał ulgi, usłyszawszy dzwonek, który zwiastował (znał ten sposób dzwonienia)... ciotkę Sylwję. Przyszła, by zabrać Marka na występ Isadory, gdyż pałała teraz zachwytem dla tańca. Mimo poczucia, że winien zachować w duszy i na twarzy (zwłaszcza na twarzy) piętno tragicznego przejścia, nie mógł zataić uciechy, że wszystko minęło. Pobiegł ubierać się co prędzej i zostawił drzwi otwarte, by nie stracić wesołych słów ciotki, która od samego progu zaczęła opowiadać jakąś sprośną historyjkę. Przejęta odrazą, Anetka wysilała się na uśmiech, myśląc jednocześnie:
— Czyż możliwe, by ta sama kobieta wyła rok temu na zwłokach dziecka? Czyż zapomniała?
Anetka nie była zdolną do takiej elastyczności. Zato Marek odpowiadał z drugiego pokoju wybuchami śmiechu. Po chwili wyszedł promienny, gotów do drogi, ale dostrzegł w twarzy matki rys twardy, jakby przyganę. Dotknęło go to bardziej, niż wyrzut i zemścił się, zdwajając wesołość. Tak się hałaśliwie spieszył, że zapomniał pożegnać matki. Wpadło mu na myśl wrócić, ale po chwili zdecydował się zostawić poza sobą tę twarz smutną i cały przygnębiający nastrój, który mu zepsuł dzień. Cóż to za dzień! W kilku godzinach przeżył kilka razy życie, pomiędzy rozpaczą i radością rozpięte. Młodzieniec jest lekki, jak ptaszek. Uleci, gałązka zachwieje się i po wszystkiem, Zostaje wspomnienie, które zresztą sam zaciera, żądny trosk nowych i nowych radości.
Ale Anetkę ten śmiech jego, dochodzący ze schodów, zranił w serce. Nie mogąc wiedzieć, co się w nim działo, namiętna jak syn, pomyślała, że ją nienawidzi. Namiętność wszystko przesadza. Zawadzała mu... oczywiście... zawadzała Markowi. Chciał się oswobodzić, czując, że szczęśliwszy będzie, gdy umrze matka. I ona także będzie szczęśliwsza. Przebiła ją, niby strzała, myśl bezrozumna, że syn jej pożąda jej śmierci (czyż tak bardzo bezrozumna? Któż wie, czy dziecko nie pragnie tego czasem, w pewnej chwili), a to straszne uświadomienie uderzyło w nią, niby grom teraz, kiedy drżącą, niepewną jeno dłonią trzymała się życia.
Długo targana nawrotami namiętności, teraz, gdy decyzja zapadła i nastąpiła rzecz nieunikniona, nie miała już siły zwalczać wnętrznego wroga, który też rzucił się na nią.
Spiskowała z nim nawet, otwierając naściężaj bramy. Gdy wszystko utracimy, niechże nam będzie chociaż wolno rozkoszować się rozpaczą. Czując się wyłączną właścicielką cierpienia i krwawiącego serca, nie broniła się wspomnieniom Filipa. Stawał przed nią tak żywy, że go widziała, dotykała i mówiła doń. Miała przed sobą wszystko, co ją w nim pociągało i raziło, a owa antagonistyczna unja płonęła podwójnem zarzewiem miłości i walki. Oplot miłosny, a bój to jedno. Złuda zmysłowa nabierała nieraz takiej mocy, że gięła się pod uściskiem, jak Leda pod łabędziem. Żądza spłynęła w jeden nurt z rozpaczą. Kobieta w wieku Anetki, pozbawiona miłości, która jest jej życiem, sądzi, że wszelka miłość zamarła na zawsze. To też po nocach, opuszczona i zrozpaczona doznawała wrażenia, że kona, ściskało ją w gardle, miotała się, walcząc z męką, która wracała ciągle. Tego też dnia daremnie starała się Anetka zająć czemś, brała robotę, rzucała ją i siadała przy stole, załamując ręce. Ogarnęła ją myśl szaleńcza. Doprowadzona do ostateczności, zdolną była teraz do każdego czynu. Tracąc zmysły, widziała przed sobą korowód dzikich maszkar, oraz czuła chęć nieprzepartą, by iść na ulicę i oddawać się każdemu przechodniowi, celem zdruzgotania i oplugawienia ciała i serca. Na myśl tę bestjalską krzyknęła ze strachu, a strach sprawił, że myśl została utrwalona. Wówczas, podobnie jak syn, postanowiła zadać sobie śmierć. Wiedziała, że już nie panuje nad pokusą...
Wstała i podeszła do drzwi. Ale musiała minąć otwarte okno. Postanowiła rzucić się niem na bruk. Dziwnym instynktem czystości wiedziona, chciała ocalić duszę od zmazy. Było to złudą, intelekt wiedział o tem, ale instynkt widział jaśniej i zwyciężył. Pod wpływem tego opętania szła ku oknu, ale nagle uderzyła się bardzo mocno w brzuch o róg kredensu. Zabolało ją tak gwałtownie, że straciła dech. Skulona, przyciskając zranione miejsce rękami, uczuła dziką radość zemsty, że właśnie cios otrzymała w brzuch. Radaby była unicestwić w ciele swojem ślepego władcę, boga-tygrysa. Potem przyszła reakcja. Anetka padła na fotel pod oknem, brakło jej sił, ręce zlodowaciały, serce bić przestało i, staczając się już w przepaść, ostatnim błyskiem myśli rzuciła:
— Prędzej! Prędzej!
Zemdlała.



Otwarła oczy (niewiadomo, po kilku sekundach... czy innym czasie... była bowiem w przepaści) i spostrzegła, że ma głowę odrzuconą wstecz, jakby podaną pod miecz kata, opartą o deskę okienną, a ciało wciśnięte w kąt muru. Zaraz też zobaczyła ciemne dachy, zarysowane na tle lipcowej nocy i... gwiazdy. Jedna z nich przenikała ją spojrzeniem.
Cisza panowała dziwna, niezmierna, jak na ogromnej równi. Mimo, że pojazdy turkotały w ulicy, a szyby kredensu brzęczały od wstrząśnień... nie słyszała nic, zawieszona pomiędzy niebem a ziemią... Był to lot bezszelestny... Nie skończyła się budzić jeszcze.
Opóźniała tę chwilę, bojąc się tego, co zastanie... straszliwe znużenie, troski, zasadzki miłości, miłość, macierzyństwo, uparty egoizm... wszystko, co ją dręczyło i ścigało od świtu, krwawiąc serce... Ach, gdybyż to można nie zbudzić się wcale!
Otrzeźwiała jednak i spostrzegła, że nieprzyjaciel znikł... Nie było rozpaczy... a raczej była... jeno nie w niej, ale zewnątrz... gdzieś daleko grzmiała... straszliwemi akordami, które otwierały nieznane przestrzenie. Zmartwiałą jeszcze napoły Anetkę dolatywał ten śpiew, jakby wyczarowany w pokoju czyjąś niewidzialną ręką. Były to łkania fatum szopenowskiego preludjum. Serce jej zatonęło w fali nieznanego dotąd, szczęścia. Z imienia jeno było to podobne do biednej radości dnia, lękającej się cierpienia i onej wielkiej radości, będącej też cierpieniem. Anetka słuchała, zamknąwszy oczy. Śpiew ucichł i zapadła pełna oczekiwania cisza. I nagle uleciał z rozdartej duszy dziki krzyk wyzwolenia. Jak diament szkło, przeciął sklepienie niebiosów. Zbolała Anetka, oparta o twardy fotel, na progu nocy cierpienia wydała na świat nową duszę.
Krzyk przebrzmiał, tonąc w przepaściach myśli. Anetka siedziała długo niema, nieruchoma, potem wstała. Bolała ją szyja i członki, ale dusza była wolna.
Popychana siłą nieodporną, podeszła do stołu, nie wiedząc co uczyni. Czuła, że serce jej tak wezbrało, iż nie może go zachować dla samej siebie. Wzięła pióro i targana bezmierną namiętnością, oraz rytmem porywczym i urywanym, przelała na papier całą boleść swoją...

Wziąłaś mnie, wziąłaś, twa mocarna ręka
Dała mi poznać, co ból i co męka...

Zniszczyć mnie chciałaś... choć serce się lęka,
Błogosławiona twa mordercza ręka!

Jak nadgryziony owoc, serce moje...
Choć ranne, wielbi cudne ręce twoje!

Bierzesz mnie poto, by rzucić w udręce.
A ja całuję krwawe twoje ręce!

Pieszcząc mnie, sztylet topisz w mojem łonie.
Wszystko jest dobre, co czynią twe dłonie!


Zabij! Nie boli, choć dusza mi skona,
Bowiem sprawiły to twoje ramiona!

Cios każdy nici ułudy rozcina...
Twa ręka jeno wie o tem, jedyna!

Niszczysz więzienie ciała, morderczyni...
Całuję rękę twoją, co to czyni!

Jak ziemia jestem, gotowa pod ziarno...
Zbróżdżona krwawo twą dłonią mocarną...

Siej ból, niech rośnie, zroszony udręką...
Chylę się kornie ponad twoją ręką!

Przeleciała burza, biły fale o skały, lśniły błyskawice, rzucały się pod niebo spienione grzywy namiętności.
Po ostatnim krzyku dzikiego ptaka, dusza opadła znużona, a Anetka wyczerpana do reszty, legła na łóżku i zasnęła.



Następnego ranka, z trosk dnia ubiegłego został jeno śnieg, topniejący w słońcu,

Cosi la neve al sol si desigilla

oraz boleściwa rozkosz ciała, które walczy, a wie, że odniosło zwycięstwo.
Odpoczęła po cierpieniach i namiętności. Dla wyzwolenia, koniecznem jest zaspokojenie zupełne. Ale nie każdy ma tę odwagę i karmi zgłodniałego psa okruszynami, spadłemi ze stołu. Ci tylko zwyciężają cierpienie, którzy się zdobyć mogą na to, by ogarnąć je w całem rozpętaniu i powiedzieć:
— Biorę cię! Wydasz przeze mnie potomka!
Ten potężny oplot twórczej duszy jest brutalny i płodny, jak akt miłosny...
Anetka znalazła na stole, to co napisała, i potargała kartkę. Chaotycznych słów tych znieść dzisiaj nie mogła, podobnie jak uczuć, które je wywołały. Bała się zmącić spokój, w którym się pławiła, czując to samo, co czuje człowiek zwolniony z łańcuchów. I zaraz dostrzegła w wizji ten łańcuch niewoli, opasujący długie pokolenia dusz (tych samych dusz, co jej dusza), i zadała sobie pytanie:
— Skądże się bierze ta ciągła niewola i zrywanie więzów? Do jakichże celów kroczę krwawym gościńcem pożądania?
Ale wszystko minęło rychło. Nacóż się troszczyć tem, co nastąpi, skoro zniknie, jak przyszło. Wiemy, że mimo wszystko, nie sięgniemy dalej. Wyrażają to stare słowa bohaterskiej modlitwy:
— Oby Bóg nie nakładał nam na barki większego brzemienia, niżbyśmy unieść zdołali.
Dźwigła swoje brzemię dnia... Tak będzie i dalej! Teraz czuła ulgę na ciele i sercu...

To strive, to seek, not to find and not to yield.

Tak, tak... nie zmarnowała dnia. Jutro... nastąpi ciąg dalszy!
Wstała. Była naga. Poranne sierpniowe słońce zazierało ponad dachy, kąpiąc pokój i jej ciało w światłości... Czuła się... wbrew wszystkiemu... szczęśliwą.
Otaczało ją to co wczoraj, ziemia, niebo, przeszłość i przyszłość, ale wszystko, gnębiące wczoraj... dziś promieniało.

Marek wrócił późną nocą, czując wyrzuty sumienia, że bawił się sam i pozwolił jej czuwać. Wiedział, że przed jego powrotem nie położy się spać i spodziewał się lodowatego powitania. Chociaż był winny, a może dlatego właśnie, przybrał minę zuchwałą, uśmiechnięty drwiąco, poszukał klucza za rogóżką i otwarł drzwi. Cicho było zupełnie. Zawiesiwszy płaszcz w przedpokoju, wślizgnął się na palcach do siebie i chciał położyć, nie robiąc hałasu. Ulżyło mu, że do jutra mógł odłożyć poważne sprawy. Ale nie rozebrawszy się jeszcze całkiem, uczuł niepokój. Zdumiony tem niezwykłem milczeniem, pod wpływem bujnej wyobraźni, zadał sobie pytanie, co to może znaczyć. Nie mając pojęcia o przejściach matki, wiedział jednak, że jest nieobliczalna, to też boso, w koszuli podszedł do drzwi pokoju Anetki i zaczął nadsłuchiwać. Spała, oddychając porywczo i nierówno. Uchylił drzwi i pragnąc przekonać się, czy nie chora, podszedł do łóżka. Zobaczył ją przy świetle ulicznej latarni. Leżała nawznak, bezwładna, z włosami na twarzy i miała ten wyraz tragiczny, który dawniej już niepokoił Sylwję. Urywany, gwałtowny oddech szarpał jej piersiami, Marka przeraziło to i napełniło politowaniem, odczuł bowiem całe znużenie i troskę matki. Pochylony nad nią, szepnął drżącym głosem:
— Mamo!
Anetka posłyszała snać przez mgłę snu to zawołanie, uczyniła gest, jakby się chciała wyrwać z tej toni, i wydała jęk. Chłopiec odszedł przerażony, ona zaś zapadła w bezwład na nowo. Położył się i wyczerpany całym dniem spał bez przerwy do rana.
Gdy wstał, przyszły mu na myśl nocne obawy. Zdziwiła go także długa nieobecność matki, która zazwyczaj (złościło go to nawet) wchodziła do jego stancyjki rankiem i całowała na dzieńdobry. Dziś jej nie było, ale słyszał, że chodzi po swoim pokoju. Otwarł drzwi. Klęczała, ocierając z kurzu meble, i nie obróciła się do niego. Gdy jej powiedział: dzieńdobry, spojrzała z uśmiechem i odpowiedziała:
— Dzieńdobry, mój chłopcze! — i podjęła na nowo robotę, nie troszcząc się o niego wcale. Myślał, że zacznie pytać co robił, czego niecierpiał, ale dotkniętym się uczuł, gdy tego nie uczyniła. Chodziła teraz po pokoju, porządkując i kończąc się ubierać, gdyż wyjść musiała na lekcje. Widział w lustrze jej rysy znużone, oczy podkrążone jeszcze, ale błyszczało w nich światło, a usta śmiały się. Spodziewał się ujrzeć smutek i gotów był nawet żałować matki, to zaś, co widział, psuło plany i sprzeciwiało się logice młodego człowieka.
Ale Anetka miała logikę własną, logikę serca, niedostępną rozumowi. Nie troszczyła się, co inni myśleć mogą, i nie chciała, by ją rozumieli. Niech kochają naoślep, a jeśli tego nie umieją, niech robią co chcą. Musiała kochać za nich i za siebie, bo stać ją było na to.
Uśmiechnięta do lustra i potrosze do nieśmiertelnego Amora, opuściła rękę z grzebieniem, obróciła się do syna i, widząc jego zafrasowaną minę, wspomniała wczorajszy wieczór. To też ujęła go pod brodę i powiedziała wesoło, a dobitnie:
— Wczoraj tańczyłeś... bardzom rada temu... dziś śpiewaj sobie!
Zaśmiała się na widok jego osłupienia, popieściła oczyma, pocałowała w pyszczek i biorąc torebkę, wyszła, rzuciwszy mu od progu:
— Dowidzenia, świerszczu domowy!
Usłyszał, jak gwiżdże w przedpokoju wesołą piosenkę (zazdrościł jej, gdyż gwizdała lepiej, niż on).
Oburzyła go wprost ta wesołość, nieprzystojna po wczorajszej trosce. Nie mogąc jej pojąć, jął, wzorem innych, zarzucać jej, jak wszystkim kobietom skłonność do kaprysów i brak powagi. La donna mobile.
Na wychodnem zwrócił jego uwagę kawałek papieru, wystający z kosza. Zobaczył na potarganym szczątku słów kilka, skreślonych pismem matki. Rzucił się na to chciwie. Znalazł płomienne wyrazy, przerwane w połowie, i to go bardziej jeszcze podnieciło. Przeszukał cały kosz, do ostatniego strzępka i jął drżącemi rękami składać w porządku. Odczytawszy cały wiersz, uczuł wzburzenie. Nie rozumiał wszystkiego, ale odczuł płomień tego krzyku samotnicy i spojrzał w nieznaną dotąd toń namiętności i bólu. Zdrętwiał. Czyż możliwe, by ten okrzyk wyrwał się z piersi jego matki? Nie... nie... nie chciał tego wcale i mówił sobie, że to przepisała z jakiejś książki. Ale z której? Nie mógł pytać. A jeśli nie? Uczuł łzy w oczach i wezbrał chęcią rzucenia się jej w ramiona... do stóp, otworzyć jej serce... czytać w jej sercu... Ale nie umiał tego uczynić.

Nie powiedział nic matce, gdy wróciła w południe na obiad, tylko schował na piersiach odpisany przez siebie wiersz, oraz strzępy oryginału. Siedząc przy stole, wyminął jej spojrzenie, gdy weszła. Im płomienniej pragnął poznać prawdę, tem silniej naciskał na twarz maskę obojętności. Na widok spokoju Anetki nabrał podejrzenia, że to nie jej słowa. Mimo to trapiło go przypuszczenie, że może tak jest. Matką jego była ta kobieta, na którą nie śmiał podnieść oczu. Siedziała naprzeciw. Ile razy jednak wstała, krzątając się po pokoju, czy wnosząc potrawy, śledził ją bacznie inkwizytorskiem spojrzeniem, pytając:
— Ktoś ty jest?
Nie mógł wyjaśnić w pełni mglistego wrażenia, które go pociągało i niepokoiło. A Anetka przepojona nowem życiem, nie dostrzegła niczego.



Popołudniu wyszli oboje, każde w swoją stronę. Patrząc za odchodzącą matką, Marek wahał się pomiędzy uczuciem podziwu, a gniewem. Nie mógł pojąć kobiety jako takiej. Raz była to istota bliska, to znów daleka... jakaś obca rasa... zgoła odmienna od mężczyzny. Niewiadomo, co się w niej dzieje, czemu płacze, czemu się uśmiecha. Pogardzamy nią, nienawidzimy... to znów potrzeba nam jej... tęsknimy... Miał urazę do matki za to opętanie. Chętnie ugryzłby był w kark tę przechodzącą właśnie dziewczynę (jak ugryzł do krwi Noemi). Na tę myśl, serce jego drgnęło. Przystanął, zbladł i splunął z odrazy.
Przeszedł Ogród Luksemburski, gdzie młodzieńcy zajęci byli grą i uczuł zazdrość. Największem jego pragnieniem było zajęcie męskie, wolne od miłości, kobiet, sport i czyny bohaterskie. Ale był słaby. Choroba, przebyta w dzieciństwie, uczyniła go niższym od rówieśników, a życie w bezruchu, książki, marzenia i towarzystwo kobiet (obu sióstr) zatruło go jadem miłości, który płynął w matce, ciotce, dziadku, słowem w krwi Rivière’ów. Radby był wytoczyć z żył swych tę krew, patrząc na tych młodzieńców pięknych, bezmyślnych, a przepojonych światłem!
Gardząc tem, co posiadał, czuł brak skarbów, których został pozbawiony,... gry i zapasów ciał harmonijnie zbudowanych. W niesprawiedliwości swej nie dostrzegał walki, jaką tuż obok niego toczyła matka.

Szła zanurzona w fali promiennego lata. Błękitniały odblaskiem nieba dachy domów. Jakże cudnie musiało być teraz na wsi, wśród pól!... Ale niema co myśleć o wyjeździe. Anetka nie była w możności opuszczać Paryża, zaś Marek miał jechać na parę tygodni z ciotką do Normandji, nad morze. Nie wybierała się sama, nie chcąc być ciężarem siostrze, a przytem zachowała, od czasu kiedy była tam z ojcem, niechęć dla tych jarmarków, nudy i flirtu. Postanowiła zostać sama i nie martwiło jej to. Miała w sobie morze, niebo, zachód, mgłę i roztocz pól oblanych księżycem, jakby umarłych nocą. Jak dawniej kroczyła żwawo, rytmicznie, wzdychając przegrzane, sierpniowe powietrze i dostrzegając w przechodzie wszystko, choć spoglądała w dal. Pośród zakurzonej ulicy i w natłoku ciężkich autobusów błądziła myślą po katedrach lasów, po Burgundji, gdzie spędziła szczęsną młodość, a w nozdrzach czuła ostry zapach mchu i kory. Kroczyła po spadłem listowiu, liście muskały ją w przelocie po twarzy, w ciszy płynął świegot ptaków. Po lasach takich chodziła ongiś z zapłakanym kochankiem, mijając żywopłoty z ostrokrzewiu i pszczoły, brzęczące wokół opuszczonego domu. Radość ta i troski, dalekie były teraz. Uśmiechnęła się do młodej nowicjuszki cierpienia i powiedziała jej: — Czekajno, czekaj, Anetko, to dopiero początek.
— Nie żałujesz niczego?
— Niczego.
— Ni tego coś uczyniła, ni tego coś zaniedbała?
— Niczego mi nie żal! Złudny majaku! Śledziłeś me troski? Będziesz miał za swoje! Biorę swój los z całą mądrością i szaleństwem. Życie to szereg omyłek, ale miłość niezupełnie jest omyłką. Mimo nadchodzącej starości, mam serce bez zmarszczek, które mimo przebytych cierpień, raduje się, że kochało...
Wspomniała z wdzięcznością o wszystkich kochanych.
Było w tem dużo serdeczności, ale także iście francuskiej ironji. Obok strony uczuciowej, dostrzegała też śmieszność cierpień własnych i cudzych, zawartą w owej nieubłaganej gorączce pożądania. Czegóż się jeszcze spodziewać mogła? Skończyła z miłością... Teraz kolej na innych!
Pomyślała o tych innych, o synu, który drżącemi rękami chwytał przyszłość niepewną, Filipie, który nie mógł nasycić swego głodu tem, co mu dawało społeczeństwo, Sylwji usiłującej drobiazgami chwili zapełnić pustkę serca, wielu innych ziewających z życiowej nudy, oraz młodzieży niespokojnej, która błądzi i czeka... Nacóż czeka? Ku czemuż wyciąga ręce?
Oswobodzona od samej siebie, objęła spojrzeniem ładowne wozy, trzodę ludzką w wirowisku ulic, która dąży, jakby ścigana przez owczarskie psy. W pozornym chaosie odczuła rytm władczy. Każdy zmierzał gdzieś, nie wiedząc, że jest popychany... Ale dokądże, dokąd pędzi każdego z tych ludzi pasterz niewidzialny? Czy to Dobry Pasterz? O, nie. Oni zmierzają poza dziedziny dobra.
Odbyła lekcje, jak zawsze cierpliwie, uważnie, słuchając i tłumacząc uprzejmie, a podczas, gdy mówiła, marzenie osnuwało ją coraz to bardziej. Ludziom nawykłym nie trudno żyć naraz podwójnie, przyziemnie, pośród innych i w głębiach własnych, oblanych wnętrznem światłem. Nie zaniedbując niczego, czytają, ogarniając jednem spojrzeniem, niby muzyk całą partyturę. Życie jest symfonją, a każda chwila śpiewa w kilku głosach. Odblask tej harmonji okrywał zorzą twarz Anetki. Uczennice dziwiły się tego dnia jej młodzieńczości, a podlotki zapałały ku niej tą sympatją, jaką budzi siostra starsza, „zwiastunka“, której atoli wyznać nie wypada. Anetka nie spostrzegła jednak śladu przelotu miłości w sercach, do których się zbliżyła.
Wróciła wieczór, w tym samym nastroju nieziemskim, nie czując własnego ciężaru, ni śladu troski w duszy. Nie umiała sobie wytłumaczyć tej dziwnej tajemnicy, jaka sprawia, że kobieta promieniuje z siebie światłość, pozornie bez podstaw rozumowych, a nawet wbrew rozumowi. Cały, otaczający ją świat jest w takich chwilach jeno tematem dla swobodnych utworów fantazji i marzeń.
Napotykała co chwila, w ulicach grupy zakłopotanych czemś ludzi. Roznosiciele dzienników wykrzykiwali nowiny, komentowane zaraz przez przechodniów. Nie zwracała uwagi na to. Z przejeżdżającego tramwaju ktoś coś zawołał pod jej adresem. Poznała po niewczasie męża Sylwji i odpowiedziała, nie wiedząc o co idzie, wesołym gestem... Dziwny ten ruch dzisiaj, pomyślała. I zaraz ujrzała przed sobą, na moment, zawrotny pęd materji kosmicznej, która przez szczelinę sklepienia niebios przelewa się w chłonącą ją przepaść. Jakaż to przepaść?...
Weszła do mieszkania. Na progu czekał Marek z błyszczącemi oczyma, a za nim stała wzburzona wielce Sylwja. Zaczęli jej opowiadać wielką nowinę... Cóż znowu? Gadali oboje naraz, na wyścigi.
— Cóż to za głupstwo? — spytała ze śmiechem.
Nagle odróżniła jedno słowo:
— Wojna...
— Wojna? Co za wojna?
Ale nie zdziwiło jej to wcale... wspomniała ową przepaść z przed chwili.
— A więc to ty? — pomyślała. – Od jakże dawna czułam twe tchnienie, które nas wysysa...
Krzyczeli dalej. Dla ich przyjemności zbudziła się potrosze... ze swego somnambulizmu.
— Wojna? To dobrze! Wojna, czy pokój, wszystko jest życiem, wszystko grą... Wezmę się do niej i ja!...
Była piękna, wesoła... miała duszę zaczarowaną!
— Nie dowierzam Bogu! — powiedziała.

KONIEC.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.