Dusza Zaczarowana/III/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dusza Zaczarowana | |
Podtytuł | III. Matka i syn | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Drukarnia Concordia | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Tłumacz | Franciszek Mirandola | |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée | |
Podtytuł oryginalny | III. Mère et fils | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
PRZEKŁAD AUTORYZOWANY F. MIRANDOLI
Z PRZEDMOWĄ DR. ST. KOLBUSZEWSKIEGO
OKŁADKĘ RYSOWAŁ E. CZERPER
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
DRUKARNIA CONCORDIA SP. AKC., POZNAŃ
WOJNA nie mogła przerazić Anetki. Myślała:
— Wszystko jest, wszakże, wojną...
Wojną zamaskowaną.
— Nie boję ci się, wojno, spojrzeć w odkryte oblicze.
Wszyscy jej bliscy, również bez buntu niemal, przyjęli to zjawisko. Sama Anetka, z fatalistyczną rezygnacją, jaką ją przepoiło przeżycie czasów ostatnich.
— Jestem gotowa! Niech się dzieje co się ma stać!...
Siostra jej Sylwja, z tajonem wyczekiwaniem, zaledwo mogła stłumić okrzyk:
— Nareszcie!...
— Nareszcie wzbiera tok codziennej szarzyzny. Rozszerzy się krąg miłości i nienawiści...
Jej syn Marek zapałał ponurym zachwytem, którego nieujawniał, który atoli rozpalał mu ręce i oczy... A, więc nareszcie przybrał ciało ten ideał tragiczny, który trwożył słabość jego, jednocześnie przyzywanym będąc przez tajne, skrywane głęboko instynkty młodości. Był to apel skierowany do sił więzionych, zagrzebanych pod nudą, epoki, pozbawionej racji bytu! Patrzył, jak idą starsi od niego, upojeni żądzą czynu i poświęcenia. Fala ta wkrótce miała porwać ze sobą dużo błota. W pierwszych atoli dniach, źródło było czyste, o ile naturalnie czystą być mogła dusza młodzieńca, zatruta podejrzanymi pierwiastkami. Pochylony nad strumieniem chwytał Marek w usta jedno i drugie, krysztaliczność płomienną tej ofiary i muł denny. Zazdrościł ofiarnikom tego jutra i bał się go zarazem. Podnosząc oczy napotykał spojrzenie matki. Odwracali oboje głowy, rozumiejąc się dostatecznie i chcąc zrozumieć lepiej jeszcze, wiedzieli atoli dobrze, że kroczą, poprzez tesame tumany mgieł.
Jedynym człowiekiem, który nie brał zgoła udziału w tem rozgorączkowaniu był Leopold, mąż Sylwji. I sam jeden, z całej grupy poszedł w pole. Liczył na to, że rocznik jego, najstarszy na rodzinnem terytorjum nie zostanie powołany zaraz, a pobór nastąpi partjami. Nie było mu zresztą wcale śpieszno. Przeczucie atoli mówiło, coprawda, że bez niego się nie obejdzie, a wojna o nim nie zapomni. I nastąpiło to rychlej, niż przypuszczał. Pochodził z Cambrai i znalazł się w forpocztach. Dla człowieka w jego wieku był to zaszczyt niemały, ale obszedłby się bez niego. Mimo to w chwili odmarszu miał minę zuchowatą. Musiał zresztą. Sylwja była heroiczna, a daremnieby też szukać przyszło współczucia w oczach innych kobiet. Każda miała pośród powołanych męża, kochanka, syna, czy brata. Ten gromadny odmarsz nadawał rzeczy anormalnej charakter zjawiska regularnego. Wszelka dyskusja wywołałaby zamęt. Żadne z nich nie podjęło się tego. Zwłaszcza Leopoldowi nie przyszło to nawet do głowy. Równie katygoryczne, jak rozkaz wymarszu, było uznanie tego faktu ze strony jego bliskich. Ten mały wilczek, Marek śledził podejrzliwie i chytrze czy nie odnajdzie momentu słabości... Przeto bufonował. Podczas kolacji pożegnalnej przypijał poczciwiec do wszystkich pracowników zakładu. Żal mu było mimo wszystko porzucać ich. Odnośnie do spraw materjalnych, wiedział dobrze, że Sylwja sprosta zadaniu. O reszcie... lepiej było nie myśleć... Była zresztą Lukrecją narazie... świętą i nietykalną. Przy pożegnaniu, łza jego spadła mu na policzek. Ona zaś powiedziała:
— To będzie przechadzka! Cóż za piękne lato. Strzeż się tylko kataru!
Anetka pocałowała go. Tyle miał zysku. Żałowała go, ale nie okazała tego, nie chcąc osłabiać... Oczywiście... Tak być musi. Patrząc na pożegnanie w oczy starszej siostry, odczytał w nich jeno nieugięte:
— Tak być musi.
Wszędzie mur. Jedyna droga wprost przed siebie.
I poszedł.
∗ ∗
∗ |
NIBY ul pszczeli, cały dom, od góry do dołu roił się. Ani jedna komórka nie odmówiła daniny. Każda rodzina składała w ofierze mężczyzn swoich.
W mansardach poddasza, dwaj robotnicy, ojcowie rodzin. Na piątem piętrze, syn wdowy, kawaler trzydziestopięcioletni. Na piętrze Anetki, młody urzędnik banku niedawno ożeniony. Poniż, dwaj synowie urzędniczej rodziny. Jeszcze niżej, jedyny syn profesora prawa. Na dole, syn właściciela winiarni. Razem, ośmiu wojowników nie z własnej woli. Ale o to nikt nie pytał. Państwo współczesne uwalnia obywateli od kłopotu posiadania własnej woli, a obywatelom wydaje się to doskonałem uniknięciem jednej bodaj troski.
Od góry, do dołu, w całym domu zgoda zupełna. Zdarzył się jeden wyjątek (ale go nawet nie dostrzeżono). Była to młoda pani Chardonnet, sąsiadka Anetki, świeżo zamężna, zbyt słaba, zresztą by protestować. Większość nie zrozumiała i niezrozumie nigdy dlaczego całą wolność osobistą i prawo do życia zabiera im moc jakaś tajemna i składa sobie w ofierze. Z bardzo małymi wyjątkami, nikt nie usiłuje nawet zrozumieć. Ludzie ci nie dawali nawet przyzwolenia, gdyż godzili się z góry. Tysiąc osób, dających przyzwolenie, nie potrzebuje wcale rozumu. Każdy czyni poprostu to, co czynią inni, a cały mechanizm ducha i ciała rozpada się sam przez się, bez wysiłku. Miły Boże! Jakże łatwo pędzić na targ trzodę! Starczy jednego, głupiego pastucha i kilku psów. A nawet im liczniejsza jest trzoda, tem posłuszniej da się pędzić, bowiem tworzy masę, a jednostka tonie w tej masie. Naród jest miazgą krwi krzepnącej. Aż do chwil fatalnych wielkiego wstrząsu, które ponawiają się perjodycznie, narody przechodzą tosamo co pory roku. Zamarzła rzeka, druzgoce lód, wylewa i rozsypuje daleko i szeroko szczątki swego topniejącego ciała.
Mieszkańcy domu różnili się od siebie, wierzeniami, tradycją, czy temperamentem. Każda z tych komórek-dusz, każda rodzina posiadała swój odrębny znak chemiczny. Mimo to jednak, przyzwolenie było jednomyślne.
Wszyscy kochali synów swoich. Podobnie jak dziewięć dziesiątych rodzin francuskich budowało na nich całe swe szczęście. Na synów, którzy zaledwo weszli w życie, będących w wieku lat dwudziestu pięciu, czy trzydziestu, przenosili, za cenę ofiar cichych, codziennych, nie zaznane radości swoje i ambicje, których sami zrealizować nie śmieli. Otoż na pierwsze wezwanie, synów tych oddali bez cienia rekryminacji...
Wdowa Cailleux mieszkała na piątem piętrze. Miała lat sześćdziesiąt blisko. W chwili śmierci męża liczyła trzydzieści, a synek około dziewięciu. Od tego czasu żyli razem i w ciągu lat dwunastu nie spędzili, zda się, jednego dnia nie pod wspólnym dachem. Tworzyli, jakby, starą parę małżonków. Hektor, mimo że nie doszedł jeszcze czterdziestki, wygląda już na pensjonistę, a życie jego jest skończone, nim się rozpoczęło. Nie żali się na swój los i nie pragnie innego.
Ojciec był urzędnikiem pocztowym, syn jest nim także. Z pokolenia w pokolenie nie było awansu i sprawa stoi na tym samym punkcie. Ale by utrzymać się, nie obniżyć, jakiejże masy rzecz ta wymaga wysiłków! Człowiek słaby i nie mający wielkiego szczęścia, nie tracąc, zyskuje. Matka pozbawiona środków dostatecznych musiała pełnić posługi, by wychować syna. Było to przykre wielce dla osoby, która dawniej miała swe małe gospodarstwo domowe. Nie narzekała jednak. Teraz odzyskała swój mały raj utracony. Odpoczywa, pracując także wprawdzie, ale dla siebie i syna. Twarz ma krągłą, jak u Berry’ego i lepiejby wyglądała w białym czepeczku w rurkach, niźli w kapeluszu współczesnym, który w niedzielę przyszpila do swych siwych włosów. Bezzębne usta nie mówią nigdy głośno, oczy jednak uśmiechają się serdecznie, z pewnem znużeniem, do syna i znajomych. Grzbiet pochylony nieco. Wstaje pierwsza i przynosi synowi do łóżka kawę. Podczas jego godzin biurowych sprząta mieszkanko starannie. Przyrządza też jedzenie. Jest dobrą kucharką, a on potrosze smakoszem. Wieczór syn powtarza matce co usłyszał w ciągu dnia. Nie słucha z wielką uwagą, szczęśliwa jest jednak, że to słyszy. W niedzielę chodzi na ranną mszę, on nie. Nie jest pozbawiony wiary, ale nie wierzy. Religja, to rzecz kobiet, powiada. Matka załatwia to za oboje. Popołudniu spacerują potrosze, rzadko jednak przekraczając granicę dzielnicy. On jest nad wiek stary. Zadawalniają się drobnem, taniem szczęściem, które płynie tokiem codziennym. Związek ich jest tak silny, że nie ożenił się i nigdy nie ożeni. Nie odczuwa tej potrzeby. Żyje bez przyjaciół, bez kobiet i nie czytuje niemal nic, prócz dziennika, który czytywał ojciec jego. Dziennik ten zmienił mnóstwo razy przekonania, on atoli nie zmienił się wcale i wyznaje zawsze przekonanie swego pisma. Jest to życie automatyczne, wyśmienite, jednostajne, ciąg nieprzerwany codziennych, drobnych aktów, które nabrały cech obrzędowych. Oby życia tego nic nie zmąciło, oby w niem zaszło jaknajmniej zmian. Ludzie ci, nie mają namiętności, a wspólnota ich stała się drogim nawykiem. Myśleć jaknajmniej, żyć cicho, spokojnie...
Atoli nie spełni się to skromne pragnienie. Wojna, rozkaz odmarszu i oto rozłąka. Matka wzdycha i pakuje spiesznie rzeczy syna. Nie protestują. Zwycięża to, co silniejsze. Wielka potęga wyrzekła słowo.
Cailleurowie mieszkają o piętro wyżej niż Anetka. O piętro niżej mieszka rodzina Bernardinów. Ojciec, matka, dwu synów i dwie córki. Katolicy, rojaliści. Z południa, z Akwitanji.
Ojciec jest urzędnikiem. Mały, korpulentny człowieczek, kosmaty, jak dzik, broda krótka, szorstka, jak szczeć, okrywa mu twarz. Jest żywy, sangwiniczny, popędliwy tak że się dusi niemal. Bowiem urodził się wieśniakiem, rubachą. Dławi go miasto i piecze mu skórę. Lubi dobrze jeść, śmieje się naiwnie. Za najmniejszą przeciwnością stary grubas spuszcza przyłbicę i wściekły rzuca się do gwałtownego ataku, który trwa zresztą krótko. Nagle przypomina sobie, iż jest urzędnikiem i katolikiem. Wśród ataku wściekłości opanowuje się i przybiera postawę pełną namaszczenia.
Z dwu synów, młodszy, dwudziestodwuletni, kształci się na archiwarjusza. Ma bródkę w klin, uśmiech dyskretny, oczy spuszczone i spojrzenie dwuznaczne z końca XVI wieku. Dobre chłopczysko, chciałby wyglądać na perwersyjnego młodzieniaszka w guście p. d’Epernon. Drugi, starszy, o twarzy pełnej, wygolonej, włosach artystycznie wstecz odrzuconych i udrapowanych w szerokie masy, o głowie a la Berryer, zaczął wsławiać się jako adwokat w procesie „Kamelotów.“ Za powrotem króla może zostać ministrem sprawiedliwości.
Trzy kobiety, matka i córki są na drugim planie. Anetka pozna je później. Żyją w cieniu, czytają mało, wychodzą rzadko, nie bywają w teatrze, często zato w kościele, a czas im upływa na czynach miłosierdzia.
Trzej mężczyźni otrzymali gruntowne wykształcenie klasyczne... Rzym, to przedmiot jedyny... Łatwiejby im przyszło dyskutować po łacinie, niźli za granicą kraju zapytać o drogę po niemiecku, lub angielsku. Gardzą tem. Barbarzyńcy północy winni znać nasz język. Żyją ideałem przeszłości. Wszyscy trzej będąc dobrymi chrześcjanami podziwiają bez zastrzeżeń pogaństwo Maurrasa. Jakiż to Rzymianin! Weseli, światowcy, lubią w zamkniętem kółku tłuste anegdotki. Cała rodzina... w sześcioro... idzie na mszę i jest to obraz wysoce budujący. Widnokrąg ich jest zacieśniony, ale jasno zarysowany. Przypomina to odwieczne miasteczko francuskie, w niczem dotąd niezmienione, które otaczają wzgórza zwarte ze sobą i posiadające kontur nieskazitelny. Parafja Paryża, to także małe miasteczko prowincjonalne. Nie żywi nienawiści do tego co jest poza murami, najwyżej nieco ironji apriorystycznej bez znajomości stanu rzeczy. Żyje się tu u siebie, w zamkniętem kółku, mając ponad sobą Boga i sklepienie niebiosów z białemi wieżami Św. Sulpicjusza, z których śpiewają dzwony.
Mimoto, w chwili gdy rząd Republiki domaga się dwu synów na żer dla armat nieprzyjacielskich, nikt nie sprzeciwia się. Jest w tem coś świętego. Wszyscy sześcioro cierpią, ale żadne nie okazuje tego. Wiedzą, że trzeba oddać Cezarowi, co cesarskie. Bóg nie wiele wymaga. Starczy mu dusza. Ciało go nie obchodzi. A nawet nie stanowi praw za czyny. Dość mu intencji. A Cezar korzysta z tego. Zabrał wszystko.
Na drugiem piętrze, profesor prawa, Girerd, od kilku lat owdowiały mieszka ze synem. Pochodzi także z południa, ale z innych stron. To protestant z Sewennów. Ma się za wolnomyśliciela. (Jest to złudzenie wielu biretów naszego uniwersytetu). Ale w duszy kalwin z urodzenia. Bernardinowie pokpiwają w rodzinnym kole z jego miny pełnej pustego namaszczenia. Człowiek bardzo godny, surowy na punkcie obowiązków i pełen przesądów moralnych. (Są one najgorsze, bowiem nie znają litości). Sąsiadom z góry płaci równą monetą, mimo całej sztywnej nieco ale nienagannej kurtoazji, jaką wobec nich zachowuje. Wbrew szczerej chęci zachowania bezstronności, katolicyzm wydaje mu się wadą i błędem organicznym, który obciąża najzacniejszych ludzi, wyciskając na nich, cokolwiekby czynili, swój stygmat. Temu to właśnie, bez wahania, przypisuje upadek rasy latyńskiej. Jako historyk skrupulatny i wolny od namiętności, w dziełach swoich, chłodny i niezbyt nudny, jest straszliwie nudny w wykładach, pełnych dokumentów, odnośników naszpikowanych notkami, które wygłasza w dodatku głosem nosowym i monotonnym. Jego krytyka historyczna jest, choć o tem nie wie, przepojona idejami apriorystycznemi, z których sprawy nawet sobie nie zdaje, bowiem wydają mu się oczywiste. Nie posiada też śladu plastyczności, co mu nie dozwala przystosować się do różnolitych myśli. Czytał dużo, wszystko widział w książkach, a dużo także w samem życiu, zachował pod szpakowatą czupryną naiwność komiczną, wzruszającą, a nawet... przerażającą, bowiem dopuszczającą każdy fanatyzm. Zmysł moralny bardzo wysoki, zmysł psychologiczny zmarniały. Nie rozumie zgoła tego, co nie jest doń podobne.
Syn podobny zupełnie. Młody doktor sorboński, w wieku lat trzydziestu, bronił wybitnej tezy. Historyk ten widzi świat przez okulary ideji, swoich, oczywiście. Okulary te powinienby uregulować okulista. Nie stało się to jednak wcale. Dla niego, podobnie jak dla ojca „na czele wszystkiego“ nie stoi fakt, ale „zasada“. Republika jest zasadą. Zwycięstwa pierwszej Rewolucji posiadają oczywistość teorematu. Rozpalająca się wojna jest to nieunikniony ciąg dalszy demonstracji. Ma za zadanie utrwalić w świecie na nowo demokrację i pokój. Ni jeden, ni drugi nie przypuszczają nawet, że mądrzej byłoby może pokój ten zachować, nie wątpią natomiast, że ci którzy go łamią są ludy niedojrzałe, niezdolne pojąć i przyjąć prawdy. Należy tedy zmusić je do, tego dla dobra ich samych, oraz całego świata.
Dwaj ci mężczyźni, ojciec i syn... rzec można bracia w różnym wieku, podobni do siebie i złączeni miłością, smukli, sztywni, chudzi i dumni, żyją w atmosferze ideologji, nie dopuszczającej cienia wątpliwości. Wiedza ich, z całą uczciwością służy wierze demokratycznej. Sumienie stanowi ich wiarę. Wierzą. Wierzyliby nawet na stosie. (Stosem dla syna będzie rów strzelecki, a znajdzie się na tym samym stosie ojciec, z zakrwawionem sercem)... Wierzą... A ludzie ci mogą jednocześnie twierdzić, że są wolnomyślicielami!...
Młody Girerd jest narzeczonym Lidji Murisier, pieknej, dzielnej dziewczyny, z zamożnej rodziny genewskiej, która się w nim na zabój zakochała, a którą również uważa za świętość. Miłość Lidji nie jest zapewne wielce świętobliwą, jest zgoła nawet świecką. Ale chcąc być mu podobną stara się, jak może uświętobliwić a figlarnym, błękitnym oczom swym nadać wyraz powagi. Z natury jest Lidja istotą z tego, codziennego realnego świata, pożąda życia, szczęścia, wesela, powietrza, wody, wszystkich pór roku, zdrowia, słońca i swego ukoçhanego. Ach tak... ale ukochany nie widzi szczęścia poza idejami. Lidja usiłuje tedy szukać go tam z nim razem. I w ten sposób, przez posłuszeństwo, młoda Helwetka, która sama przez się nigdyby nie miała powodu zapoznawać się ze sprawami narodów, uczy się na pamięć republikańskiego katechizmu francuskiego, Rewolucji roku I i Praw Człowieka uzbrojonego... gdyż są to księgi święte wiary jej ukochanego. Ach! Gdyby poszła za głosem swych chęci, uniosłaby go w ramionach zdala od tego całego kotłowiska! Wojna ta przygnębia ją!... Daleka jest od wszystkich jej myśli... Czyni sobie atoli wyrzuty, gdyż ukochany ocenia to inaczej. Jest słaba, przeto nie ma racji. Chcąc go być godną, winna zamknąć oczy własne i patrzeć jego oczyma... O drogi mój, chcę wierzyć, bowiem ty wierzysz i już wierzę...
Jedyna w całym domu Klarysa Chardonnet, sąsiadka Anetki z tego samego piętra, odrzuca wiarę. Miłość jej nie zalicza się wcale do tych, które się poświęcają i poświęcają ukochanego, jego fałszywej wierze!... Zresztą, to nieprawda! On nie ma tej wiary. Liczy się tylko z szacunkiem ludzkim i boi opinji publicznej. Jest to urzędnik banku, przeciętny, miły chłopiec, o pięknych, jasnych wąsach, bladych oczach i trochę nudny. Sprawy tego świata, bank, polityka... przyznajmy też... ojczyzna, wszystko to jest mu zupełnie obojętne. Jedyną rzeczą wartościową jest dlań ta kobietka, którą wziął (a może ona jego) przed trzema miesiącami dopiero. Cóż za miesiące... Nigdy im nie starczyło czasu... Drżą im ręce gdy wspomną minione noce. Jakże go bierze namiętnością swoją!... Młoda robotnica paryska czci go, jak bóstwo, bóstwo własne, własne dobro, zabawkę, kota, zwierzę domowe, duszę o ile ją posiadać może) wnętrzności swe, wszystko, własność!... Jest to brunetka chuda, drobna, nerwowa, o aksamitnych oczach i wargach wąskich na bladej twarzy. Wargi te wyssane z krwi przez namiętność pokrywa barwiczką.
On zaś pozwala się łaskawie adorować, wcale nie zdziwiony i ulega jej. Każde z nich jest naprzemian łupem. Żadne nie przypuszcza, że się to skończyć może. Życie nie ma dla nich sensu innego...
Kiedy jednak dotknęła go wojna, powstaje, bez protestu. Nie jest to wesołe, nie jest bohaterem i opłakiwałby niezawodnie to co traci, a niepokoił się przyszłością, ale niema odwagi być śmiesznym i pogardzonym w razie okazania słabości.
Ona wie, że mężczyźnie nie wystarcza miłość sama i krzyczy:
— Podły! Podły!
Wybucha łkaniem.
On się buntuje i woła oburzony:
— Podły? Czyż jest to miano dla człowieka, który chce zostać bohaterem... umrzeć za ojczyznę?
Ona błaga, by przestał tak mówić. Wzmianka o śmierci przeraża ją. Przeprasza go. On zaś rozwija przed nią całą frazeologję patrjotyczną, co jest sposobem dodania sobie ducha. Ona nie śmie protestować dalej. Jest nazbyt osamotniona, nie może powiedzieć co myśli. Cały świat (to nic!) i ona (to wszystko!) uznaliby to za herezje. Wie jednak dobrze, iż w tajemnicy, po cichu, on myśli tak samo jak ona... biedaczysko! „Umrzeć za ojczyznę!“... Nie, nie, umierać trzeba dla galerji!... O, jakże podli są mężczyźni! Nie śmią bronić szczęścia swego. Nieszczęśnicy!... Ociera oczy. Jest na scenie. Trzeba się uśmiechać skoro on tak chce. Popłacze za kulisami... Ach i ty także... nie mylę się... drżysz z trwogi, jak ja. O, podły, podły, pocóż idziesz?
On zaś, czytając jej myśli, myśli głośno:
— Cóż robić?
Namiętna kobieta nie słucha niczego prócz swej namiętności.
— Co robić? Zostać.
On wzrusza ramionami zniechęcony.
Ach, świat cały przeciw niej!... Świat jest także przeciw niemu. Ale ona jemu to zarzuca, bowiem on przyznaje światu rację. Ulega. Dlaczego?
Ulegają także dwaj robotnicy z poddasza, Perret (siodlarz-kuferkarz) i Peltier (elektromonter). Gotowi byli zwalczać wojnę. Ponieważ atoli nikt jej nie zwalcza, trzeba czynić to co inni. Niema innego wyboru. Obaj są socjalistami, a więc mają jedne przekonania. Ale w chwili takiej oddalają się od siebie.
Perret miał, tydzień temu, jeszcze, niezłomne przekonanie, że wojny nie będzie.
— Wszystko to jeno banjaluki dziennikarskie, bluffy pokerzystów i gadaniny ministrów, oraz dyplomatów, u zielonego stołu. Jeśli te draby, ci którzy tumanią lud, zechcą zrobić checę, damy im bobu! Stać nas na to. Internacjonałka, Jaurès, Vaillant Goesde, Renaudel, Viviani i syndykaliści. Dywizja żelazna. A także towarzysze z drugiej strony muru, Niemcy... Słuchajże Peltier! W ostatnich dniach, my (i oni) porozumieliśmy się, organizacje porozumiały się, umówiono hasło. I o ileby burżuje zarządziły mobilizację... my im pokażemy co znaczy mobilizacja... nasza!
Ale Peltier zaśmiał się szyderczo, świsnął przez zęby, pomruczał i powiedział Perretowi:
— Jesteś młokos, towarzyszu!
Perret oburzył się. Ma przeszło trzydzieści siedem lat, a napracował się tyle, że warte to piędziesiątkę próżniactwa. Nie wzruszyło to Peltier, który odparł spokojnie:
— Otóż to właśnie! Za dużo pracowałeś, by mieć ras na myślenie.
Perret zaprotestował, przedkładając towarzyszowi ostatni numer pisma partyjnego... tego właśnie, które to po myśli jego przekonań... Peltier wzruszył ramionami i rzekł łaskawie:
— Tak, tak... gadać łatwo!... Ale gdy idzie o czyn!... Wszyscy będą defilowali.
Istotnie defilada była ogólna. Jaurès został powalony jednym ciosem, jak byk w arenie przez nikczemnego, skrytego za okiennicą matadora. Paryż, przygwożdżony do ziemi był świadkiem ponurego konduktu pogrzebowego. Popłynęły mowy, rzeka mów zalała tego, który już nie mógł mówić. Zebrali się wszyscy, opłakujący człowieka leżącego w trumnie, a wszyscy myśleli w głębi dusz:
— Lepiej mu tam...
Lud zaś czekał słowa pomsty, czy hasła niweczącego strach. Niestety, z ust krasomówczo wielbiących zmarłego, nie wyszło nic poza śmiercią i rezygnacją. Mówiono:
— Przysięgamy, że Jaurès będzie pomszczony!
Nie przebrzmiało jeszcze atoli, echo frazesu, kiedy wielbiciele zdradzili go, czyniąc się rzecznikami wojny, która go zamordowała. Mówili ludowi:
— Idźcież zabijać. Zawrzyjmyż świętą unję na ciałach braci naszych.
A towarzysze niemieccy mówili tosamo.
Lud zamilkł, straciwszy orjentację... Potem zaś ruszył ławą. Rezonowanie, to nie jego sprawa. Ponieważ ci, którzy rezonowali zań, przywódcy, wiodą go na wojnę, przeto trzeba wojować. Perret ma teraz przekonanie, że wojując, służy sprawie ludu i Międzynarodówce. Po wojnie, wiek złoty!... Trzeba sobie osłodzić pigułkę!
Ale doświadczony Peltier, powiada:
— Zobaczymy, czy pójdą! Znam się na tem co znaczy „sprawa ludu.“ Spróbuję załatwić swoją. Idzie o to, by czynić to, co oni czynią... (ma na myśli wielkie rekiny socjalizmu, które go opuściły). Trzeba się jakoś urządzić...
Peltier urządzi się...
Od góry, do dołu, w całym domu panuje usposobienie zgodliwe. Wszyscy mają za złe Niemcom, że są napastnikami (są nimi, to pewna i co do tego niema dyskusji)! Nikt nie lubi wojny, ale idą wszyscy, by ich nauczyć rozumu. A w głębinach cierpienia cichego, zakrzepłego, świadomość ofiary, zaciskając zęby, rozpłomienia zapał. Ale nienawiść nie narodziła się wcale.
Możnaby odnaleźć jej ślady chyba u Rayoussata (Numa) w „Handlu drzewem i wyszynku wina“ na parterze. Ten grubas, krzywonogi skutkiem gośćca, łażący po swym lokalu w brudnych skarpetkach gada dużo o „bochach“ miota złorzeczenia i zazdrości Klowisowi, synowi swemu, że im wypuści bebechy dla robienia kiełbas. Chłopiec raduje się z tej wycieczki. Napije się tam piwa i pobawi z niejedną „Gretchen.“ Wszyscy wybuchają śmiechem. Wszyscy wierzą... Ale widzę niepokój, który cię grubasie bije po głowie i odczuwasz gniew, że musisz wystawić na niepewne losy życia syna,... jedynaka.
— A gdyby!... Gdy pójdziemy!... Na miły Bóg... Mogą go zranić!...
Mimo wszystko, w całokształcie swym, atmosfera domu jest dostojna, wolna od gniewu, słabości, a przepojona męską, religijną rezygnacją. Wszyscy okazują ufność, podobną do tęczy, wznoszącej się łukiem ku Bogu Nieznanemu. Własny niepokój zachowywa każdy dla samego siebie.
Żaliż odwiedziłem wszystkich? Czyż w wędrówce po domu nie pominąłem nikogo?
O tak! Na piątem piętrze, obok Cailleurów mieszka młody autor Jozefin Clapier, lat dwadzieścia dziewięć, chory na serce, protestant. Ukrywa się. Instynkt powiada mu, że nie należy się pokazywać ponad konieczność. Wszyscy go żałują narazie. Ale litość jest pożyczką, której nadużywać byłoby rzeczą nierozsądną. Clopier jest rozsądny. Ale sumienie mu nie daje spokoju. Jest na dole Brochon, którego pominąłem... Chociaż należy go uwzględnić. To mąż stróżki (concierge), agent policji. On nie idzie na wojnę. Potrzebne są, oko jego i pięść. Obowiązek zatrzymuje go u pieleszy domowych. Mimo to pełni funkcje wojenne, czuwa nad podejrzanymi, nad nieprzyjaciółmi poza frontem. Ale dom własny traktuje po ojcowsku, bowiem jest lojalny i zaszczyt mu to przynosi. Stąd pobłażliwość wyjątkowa dla mieszkańców, Ale obowiązek przedewszystkiem! Ma na oku Clapiera. To pacyfista.
Teraz, zda się, ukończyłem przegląd, nie pominąwszy nawet psa łańcuchowego. Wszedłem wszędzie, z wyjątkiem pierwszego piętra. Pierwsze piętro zamknięte. Pierwsze piętro jest świętością nietykalną. Mieszka tam właściciel. Państwo Pognon, ludzie bogaci, starzy, znudzeni udali się na letnie wywczasy. Pobrali czynsze w lipcu. Wrócą w październiku... Minie tymczasem kwartał.
I miljony istnień przeminą.
∗ ∗
∗ |
OŚMIU wojowników wyruszyło w pole, ci zaś którzy pozostali, powstrzymują oddech i wytężają słuch, by usłyszeć ich kroki. Ulice są gwarne. Ale po domach zległa na sercach ciemność i milczenie tragiczne.
Anetka jest spokojna. Nie jej to zasługa, gdyż nie ma nic do stracenia. Wie o tem i czuje się upokorzoną. Gdyby była mężczyzną, poszłaby bez żadnej wątpliwości!... Czyż miałaby tę samą odwagę, gdyby syn jej był starszy o lat pięć?... Niewiadomo. Powiedziałaby zapewne, że przypuszczenie to ją hańbi. Czoło jej pokrywa rumieniec gniewu na samą siebie, że nie może rzucić razem ze sobą w grę wszystkiego co kocha... Trzebaby żałować... może... Ale rzucić to?... Doprawdy? Jestże pewna? Przypuśćmy, że tak. Gdyby jej zaprzeczono, zmarszczyłaby gniewnie swe czoło Junony. Ale kiedy przychodzi do niej jej chłopiec, musi zadawać sobie gwałt, by go nie porwać w namiętne ramiona. Ma go. Dzierży...
Mimo możliwości wystąpienia aktywnego, jakie w niej drzemią, nie ma tego zadania. Jest, wraz z synem, na razie bezpieczną. Los dał jej możność spokojnego obserwowania i z tego korzysta. Spojrzenie ma swobodne, nie zmącone żadną ideologją. Problemy wojny i pokoju, aż do tej chwili nie zajmowały jej wcale. Od lat piętnastu przeszło absorbują ją konflikty bliższe dużo, walka o chleb i cięższe jeszcze bojowanie ze samą sobą.
To jest jej wojna, prawdziwa i codzienna, a krótkie chwile odpoczynku, to świstki papieru. Zewnętrzna wojna, polityka państw omijała zawsze Anetkę zdala. Trzecia Republika (to znaczy ów chwiejny régime, który podobnie do partnera swego, gadatliwego cesarza, nie mówił nigdy: tak i nie mówił: nie, mając zawsze w zanadrzu suchy proch i zeschłą gałązkę oliwną) ta republika, czyli raczej szczęście Europy, którego nie była godną, utrzymywało przez lat czterdzieści (czterdzieści lat Anetki) pokój niezmącony, a wojna przedstawiała się całemu jednemu pokoleniu, jako coś mglistego, dalekiego, w postaci dekoracji, czy idei, widowiska romantycznego, czy tematu do dysput moralnych i metafizycznych.
Przepojona nauką oficjalną, z czasów kiedy względność nie zachwiała wszystkiem jeszcze, nawykła Anetka przyjmować to co jest spokojnie, jako szereg zjawisk faktycznych, kierowanych prawami: Wojna stanowi część praw natury, a nie przyszło jej nigdy na serjo do głowy przeczyć prawom natury, lub sprzeciwiać się im. Nie są one wytworem serca, czy rozumu, ale rządzą jednem i drugim i trzeba je przyjąć. Anetka przyjmuje wojnę, podobnie jak śmierć, lub życie. Z pośród wszystkich konieczności jakie nam narzuca natura, wraz z zagadkowym i dzikim darem życia, wojna nie jest koniecznością najbardziej absurdalną, ni najokrutniejszą.
Odnośnie do ojczyzny, uczucie Anetki nie ma w sobie nic wyjątkowego, ni zbyt płomiennego, ale nie kwestjonuje patrjotyzmu. W życiu potocznem nie przyszło jej nigdy do głowy powodować się tem, a także badać owego uczucia. To był dla niej także fakt konkretny.
W pierwszej atoli zaraz chwili wojny, kiedy, rzec można, wybiła godzina dziejowa, uczuła Anetka, że dźwięk ten budzi w niej część duszy własnej, jakąś dziedzinę, zaśnioną dotąd. Pierwsze wrażenie, jakie odniosła, było że rozprzestrzenia się. Zacieśniona w klatce swego indywidualizmu, wymyka się teraz i prostuje zdrętwiałe członki. Otrząsa sen i osamotnienie. Jest narodem...
Każdy ruch narodu znajduje w niej oddźwięk. Od pierwszego momentu ma mglistą świadomość, że otwarła się wielka brama duszy, zazwyczaj zamknięta szczelnie... jakby świątynia Janusa!... Natura zrzuciła przysłonę, siły jej ukazały się nago... Cóż zobaczy? Co się zjawi?... Cokolwiekby to było, jest gotowa walka, znajduje się w żywiole swoim.
Dusze otaczające ją nie są w przeważnej liczbie stworzone do tego życia płomiennego. Fermentują. Nie minęła jeszcze pierwsza połowa sierpnia, a ogarnia je gorączka. Trawi ona te organizmy bezbarwne. Skórę pokrywają żyłki krwi, wzburzonej walką z kiełkami ostrymi i zaraźliwymi. Chorzy milczą i zapadają w bezruch. Zamykają się u siebie. Wybuch kipi.
Anetka jest spokojna. Sama jedna w środowisku swojem nie zatraciła osi własnej, jest raczej bardziej normalną. Straszne to, ale powiedzieć trzeba, że oddycha swobodnie. Podobna jest teraz do owych kobiet... matek... z czasów Wielkich Inwazji. Gdy fale wrogów obalały palisady osiedli, wstępowały na wozy wojenne, biorąc udział w obronie. A obnażone ich piersi oddychały swobodniej podwiewem wichru wolnej przestrzeni. Serca tętniły mocniej pod wrażeniem walki, na widok ataku nieprzyjaciela. Ogarniały spojrzeniem pola poryte kołami głęboko, ogromny widnokrąg z lasami, linjami wzgórz i kopułę nieba wolnego, które na dusze wolne czeka.
Stojąc na wozie swoim patrzy i poznaje.
— A więc to jest tak...
Podobnie, jak mówią Indje:
— A tem jesteś ty samo, o dziecię moje.
Cyrk świata wypełniła dusza — najeźdźczyni. Rozpoznaje się w niej... Ja, to dusza rozpętana. Ja, to owe siły skryte, owe nagie demony, poświęcenia, okrucieństwa, zachwyty i gwałty... Jam jest tem co potęgi złowieszcze, a święte, które występują z otchłani...
Wszystko co jest w innych, jest we mnie. Kryłam się. Odkrywam się. Byłam dotąd cieniem tego jeno czem jestem. Dotąd przeżywałam jeno sen dni płynących, a rzeczywistość była cofnięta wstecz. Ale oto rzeczywistość! Świat w ogniu w wojny. To ja...
Jakże wyrazić zrozumiałemi słowy to co rozdyma, co wprawia w kipiączkę, niby kadź winnego zacieru milczenie i marzenie tej duszy bachantki? Wrzenie rośnie, ona to widzi, wchłania w siebie... a przytem ów zawrotny spokój... Rozgrywa się dramat straszliwy, ona jest jedną z aktorek. Nie nadszedł jeszcze atoli moment wstąpienia na scenę. Jest gotowa, ale nie ogarnięta jeszcze i może jeno patrzeć na strumień akcji. Wchłania ten moment jedyny. Pochylona nad falą śledzi ją spojrzeniem, trzyma się atoli brzegu, czekając słowa, które jej powie:
— Teraz kolej na ciebie! Skacz w nurt!
∗ ∗
∗ |
POTOK huczy i wzbiera. Wszystkie zapory zniesione. To powódź... klęska, rzezie, miasta płoną. W ciągu dwu tygodni ludzkość Zachodu zapadła w przepaść minionych wieków piętnastu. I oto, jak w czasach dawnych zwały ludów oderwane od osiedli swoich cofają się przed najazdem...
Nieskończony exodus uciekających z Północy spadł na Paryż, podobnie jak deszcz popiołu zwiastujący najście lawy. Dzień po dniu dworzec północny wylewał strumienie tych nieszczęsnych. Okryci błotem, udręczeni znojem koczowali w cuchnących grupach w pobliżu placu Strasburskiego.
Pozbawiona pracy, parta żądzą wyładowania sił bezczynnych, krążyła Anetka pośród tej trzody ludzkiej, tej ciżby wyczerpanych do cna, których przejmowały co chwila wstrząsy zawodzeń i urywanych gestów. Serce jej tętniło oburzeniem i litością. Uczuła potrzebę uczepienia się, pośród tego mnóstwa bezimiennych nieszczęśników, gdzie traciła orjentację, u jakiejś istoty, w którąby mogła utkwić krótkowzroczne oczy i pospieszyć z namiętną pomocą.
W hali dworca ujrzała, zaraz po wejściu w załomie murów, pomiędzy dwoma filarami i wybrała (wybrał instynkt) grupę z dwu osób złożoną. Na ziemi leżał mężczyzna, obok niego siedziała kobieta, trzymając jego głowę na kolanach. Skutkiem wyczerpania, opuściwszy wagon padli zaraz przy wejściu. Fala przechodniów rozbijała się o tę siedzącą kobietę, stanowiącą osłonę dla leżącego. Pozwalała się deptać. Patrzyła wyłącznie tylko w twarz o zamkniętych powiekach. Anetka przystanęła, osłaniając ją sobą i pochylona, patrzyła. Widziała tylko kark, białości mleka, silny, rudą, gęstą grzywę poplamioną złożami brudu niby kawałkami zakrzepłego łojo i dłonie, ściskające policzki leżącego. Mężczyzna? Był to młody chłopak, ośmnasto- czy dwudziestoletni, wydający, jakby dech ostatni. Z początku zdawało się Anetce, że kona. Słyszała, że kobieta powtarza głosem tępym i gorącym raz po razu:
— Nie umieraj! Nie chcę!...
Dłonie poplamione biotem i zadraśnieniami dotykały oczu, policzków i warg nieruchomej maski. Anetka dotknęła jej ramienia. Nie obróciła się. Ukląkłszy przy niej odsunęła Anetka jej dłonie, by dotknąć twarzy chłopca. Kobieta nie zauważyła, zda się, jej obecności. Anetka powiedziała:
— Ależ on żyje! Trzeba go ratować.
Kobieta chwyciła się jej, wołając:
— Uratuj mi go!
Zbliżone były teraz twarzami. Anetka ujrzała oblicze pokryte plamami piegów o kanciastych konturach, na którem zwracały uwagę przedewszystkiem usta mięsiste i nos krótki, tworzący wraz z wywinięciem warg rodzaj ryja. Była brzydka, czoło niskie, policzki i szczęki silnie rozwinięte, wyraz ust zuchwały, oraz ogromną masę rudych, zbitych włosów, tworzących niby wieżę na głowie. Prócz tego widać było tylko oczy wielkie, niebieskie, oczy flamandzkie.
Anetka spytała:
— Wszakże on nie jest ranny?
Kobieta odsapnęła:
— Szliśmy po całych dniach, długo, on jest wyczerpany zupełnie.
— Skąd przybywacie?
— Z C.... z samej Północy, oni przyszli, wszystko palili... Zabijałam... Z poza muru farmy strzelałam z fuzji. I z za płotu, strzelałam do pierwszego lepszego... Uciekliśmy. Ile razy zatrzymywaliśmy dla złapania tchu, słychać było ich kroki w galopie za nami. Oni idą jak chmury. Cały widnokrąg w głębi jest czarny. To coś jak ściana gradu... biegniemy... biegniemy, on pada... ja go niosłam.
— Któż on jest?
— Mój brat.
— Trzeba wyjść z tego kurzu. Ludzie depcą po nas. Proszę wstać! Czy ma pani w Paryżu kogoś znajomego?
— Nie znam nikogo. Nie mam nic. Wszystko zniszczone. Uciekliśmy bez grosza, bez odzieży, prócz tego co było na nas.
Anetka nie zawahała się:
— Biorę was.
— Dokąd?
— Do siebie.
Wzięły leżącego, siostra pod ramiona, Anetka za nogi. Obie były silne, a wychudłe ciało nie wiele ważyło. Znalazły na placu nosze, stary robotnik i wyrostek zgodzili się nieść. Siostra upierała się trzymać brata za rękę, co przeszkadzało niosącym i przechodnie potrącali ją. Anetka wzięła jej ramię i przycisnęła do boku. Za każdym ruchem noszy palce kobiety kurczyły się nerwowo, gdy zaś niosący stawiali je, by spocząć, klękała na trotuarze i gładziła twarz brata, wyrzucając słowa szorstkie i pieszczotliwe jednocześnie napoły flamandzkie i francuskie.
Dotarli wkońcu do domu. Anetka umieściła zbiegów w jadalni. Bernardinowie pożyczyli łóżka jednego z synów. Kobiecie posłano na podłodze, na materacu Anetki. Chory nie odzyskał przytomności, rozebrano go i zawezwano lekarza. Zanim jeszcze przyszedł, siostra, która odmawiała spoczynku, padła bez sił i spała przez godzin piętnaście.
Anetka czuwała przy chorym.
Spojrzenie przenosiła z jednej martwej maski na drugą. Jedna woskowa, zapadła, jakby z niej uciekało życie, druga obrzmiała, z ustami otwartemi, harcząca z głębi gardła, skąd wybuchały raz poraz słowa bez związku. Anetka drzemała w ciszy nocnej, czuwając nad snem śmierci i snem szaleństwa. I zadawała sobie z drżeniem pytanie, poco wniosła pod dach domu zapaloną pochodnię.
Aż dotąd, mieszkańcy domu nie utrzymywali ze sobą żadnych niemal stosunków. Znano, conajwyżej nazwiska najbliższych sąsiadów. Pierwsze tygodnie wojny zbliżyły ich. Drobne to prowincje, uchylając swych rogatek celnych utworzyły jednę narodowość. Nadzieje i obawy wytworzyły jeden splot. Nie mijano się już, nie patrząc na siebie na schodach, każdy patrzył drugiemu w twarz i dostrzegał go. Zaczęto zamieniać po kilka słów. Chmurny indywidualizm nie przeciwstawił już barjery samolubstwa kwestjom dręczącym, dzielono się wieściami o tych, którzy poszli i o wielkiej zagrożonej, krewnej ojczyźnie. W czasie nadejścia poczty, u podnóża schodów tworzyła się grupka, a osobniczy niepokój każdego grzał się przy ognisku wzajemnej ufności. Uprzejmość, zdolna zarówno stwarzać przesądy, jak zapominać o nich, porzuciła bez słowa na czas pewien te, które tak długo dzieliły sąsiadów. Girerd utrzymywał teraz stosunki z Bernardinem. Panie Bernardin, osoby nabożne, a płochliwe odpłacały uprzejmością Anetce. Uśmiechały się, zdecydowane... aż do odwołania... zapomnieć wątpliwości odnośnie do zagadkowej sąsiadki i jej nieregularnego może macierzyństwa. Nie nastąpiło wcale zbliżenie, nie wyrosła tolerancja, nie uznano niczego, czego nie uznawano wczoraj, ale udawano teraz, że się o tem nie wie.
Jedna tylko młoda Chardonnet zamknęła się w cierpieniu swojem i unikała serdecznych spojrzeń Lidji Murisier, która widziała jej mękę i gotowa była podzielić ją, oraz natchnąć nadzieją.
Od góry, do dołu, wszyscy byli pasażerami tegosamego okrętu, a tajfun nadciągał. Niebezpieczeństwo ich zrównało... Jeśli kiedyś cała ziemia będzie zagrożona... (a tak się stanie) wszystkie narody, utworzą jednę ludzkość, by walczyć z naturą. Konieczne są jednak dwa warunki. Popierwsze, by nikt nie miał szans ocalenia bez innych, po drugie zaś, by mimo wszystko istniała nadzieja ocalenia dla wszystkich. — Inaczej człowiek złożyłby broń. Warunki takie nie istnieją nigdy długo. Ale istniały teraz właśnie.
Wielki rozmach rzucił Niemców pod sam, niemal, Paryż. Rząd uciekł. Wszyscy mieszkańcy domu trzęśli się od oburzenia z powodu tego wyjazdu do Bordeaux i wyrażali swą wzgardę. Sylwja szalała z wściekłości. Podobna była zapewne do naszych babek, kiedyto król Ludwik zemknął taksamo. Nie dobrzeby było bohaterom Chateau-Margaux dostać się pod jej nożyczki. Ale był to rachunek do wyrównania potem. Troski bliższe zajęły wszystkich. Ciotka i siostrzeniec, Sylwja i Marek, kopali i sypali szańce, którą to pracę wskazał Gallieni dla złagodzenia gorączki Paryża. Nie było paniki. Czekano, żywiąc nadzieje najlepsze, a sposobiąc się na najgorsze. Marek ściskał w kieszeni słynny swój rewolwer, pragnął nawet wkroczenia Niemców do miasta, by go wypróbować. Anetka, miała dłonie gorące, spokojna była z pozoru i czuła się dobrze, jak nigdy. Wie na koniec, na co jest narażona wraz ze synem!... To jej sprawia ulgę. Inni doznają podobnego wrażenia. Troski rodziców łagodzi myśl, że biorą potrosze udział w niebezpieczeństwach synów.
Lidja Murisier przychodzi do Anetki czytywać listy narzeczonego. Poczuły ku sobie pociąg wzajemny, zanim do siebie przemówiły. Anetka usłyszała tajemne granie strumyka na łące. A Lidja wyczytała w serdecznym uśmiechu starszej siostry, że posiada klucz do tej muzyki... sama jedna, w całym domu. Słodko jej, że to ktoś słyszy. Ale nie wspomina żadna o tym śpiewie serca. Nie wolno pośród szczęku broni wsłuchiwać się nadmiernie w melodję dni pokoju, w dźwięk fletni szczęścia. Lidja odczytuje listy ukochanego, który mówi o szczytnym obowiązku, jaki ma do spełnienia żołnierz Cywilizacji. Młody stoik narzucił jej swój blask lodowy. Zakochana Lidja kąpie się w nim radosna i drżąca. Żar jej łona topi śnieg idei. Jest dzieckiem jeszcze, okrutna ofiara złoci się złudzeniem. Bohaterstwo jest dla niej jeszcze napoły igraszką. Wie, że jest groźne, ale wierzy... chce wierzyć w opiekę bóstwa... jego bóstwa... które czuwa nad jej miłością. (Czyż jej bóstwo i jej miłość nie mają jednego oblicza?) Wydaje się pełną zaufania, szczęśliwą i śmieje się gardłowo, jak to czynią dzieci. Potem nagle wybucha płaczem, nie chcąc powiedzieć, z jakiego powodu. Anetce żal jej. Słyszy, jak się podnieca myślami, które recytuje z zapałem, jednym ciągiem, aż utyka niepewna... (Czyżby zmyliła jakieś słowo? Prosi o przebaczenie spojrzeniem i dziecięcym, uroczym uśmiechem). Anetka ma ochotę wziąć ją w objęcia i powiedzieć:
— Dziecko moje, wypowiadasz rzeczy cudze. Oprzyj czoło o moje usta! Gdy milczysz, słyszę twe serce...
Ale nie powinna słuchać tego. Ma słuszność. Niechże recytuje słowa wyuczone, które dają zapomnienie! Ideje usypiają serce.
Cały dom upoił się niemi. Egzaltacja ogarnia wszystkich podczas pięciu dni, dni pięciu, w których się rozgrywa walka narodów. Naturalne instynkty obrony, wspomagania się, sławy i poświęcenia rozpętują się z całą mocą... Jest to dzień, kiedy na placu Notre-Dame tłum błaga Dziewicę. A z galerji bazyliki kardynał rzuca w powietrze okrzyk:
— Zwycięstwo!
∗ ∗
∗ |
I WSZYSTKO się zatrzymuje. Sprężyna pęka. Dusza opada.
Począwszy od października utyka akcja. Minęło niebezpieczeństwo największe. Cierń na długo pozostał w ciele, które ropieje. Trzeba się zorganizować, by żyć w ten sposób całe może lata. Któżby mógł się zdobyć na odwagę spojrzeć tej prawdzie w oczy? Wszyscy okłamują siebie i drugich. Dla podtrzymania zapału używa się środków sztucznych, harapa prasy. Jako przynętę rzuca się wieści o okrucieństwach; (prasa to podchwytuje jako rzecz swoją i snuje w nieskończoność z uniesieniem kanibala). A ogół, niby pijak drzemiący, zrywa się z otępienia i wydaje wrzaski wściekłości.
Cały dom gotuje się w tym sosie cierpienia, irytacji, niecierpliwości i nudy. Wlecze się zima. Chorobliwa fermentacja dusz widnieje w tej ponurej poświacie.
Dwoje zbiegów z Północy, Apolonja i Aleksy Quirey, zostali u Anetki. Przyjęła ich na kilka tygodni, aż do ozdrowienia brata i znalezienia sobie mieszkania, oraz roboty. Ale nie szukali tego wcale. Uważali za rzecz całkiem naturalną, że u niej mieszkają. Nie krępowali się wcale. Nie ich rzeczą było liczyć to, co może wydawać! Uważali się za ofiary, którym dłużną jest cała Francja. Bywało, że Apolonja narzekała na mieszkanie. Ciasno im było w jadalni. Nie posunęła się tak daleko, by żądać pokoju Anetki, ale gdyby go jej dała, powiedziałaby co najwyżej: dziękuję! Marek był w rozpaczy. Czuł wstręt, fascynujący wprost, do tej kobiety.
Dziwni goście. Aleksy leżał po całych dniach, Apolonja nie opuszczała mieszkania i trudno ich było skłonić do wietrzenia pokoju. Trwali w zamknięciu, nie ruszając się wcale. Aleksy był z natury otępiały, a od czasu straszliwej wędrówki w sierpniu nie otrząsł się z przygnębienia nerwowego. Miał włosy jasne, schodzące na kark i kędzierzawe, czoło wąskie, wypukłe, a usta ciągle otwarte. Podobny był do siostry, ona jednak miała charakter męski. Mówił mało, ciągle pogrążony w senności, albo odmawiał różaniec, przesuwając paciorki. Modlitwa bywa kołyską, w której buja się duch drzemiący. Brat i siostra byli nabożni na swój sposób. Bóg był ich własnością, mieszkali u niego jak u Anetki. Niech się wynoszą inni, jeśli wola. Bezwładny, ale uporny Aleksy, zaskorupiał się, zostawiając działanie siostrze.
Dziewczyna ta, pełna brutalnej energji, tłumiła ją, całemi godzinami siedząc pochylona nad szyciem, a palce jej były uczciwie czynne. Nagle, rzucając w powietrze robotę, zaczynała chodzić, chodzić w kółko, na ciasnej przestrzeni pomiędzy oknem a łóżkiem. Przystawała, wygrażając pięściami niewidzialnemu wrogowi, wykrzykiwała, że mu wydrze paznokciami oczy. Mówiła i mówiła płaczliwie, groźnie, gwałtownie, to znów cicho. W końcu rzucała się znagła na łóżko brata i brała go w uściski, zasypując gradem słów namiętnych. Mówił także płaczliwie, monotonnie, potem zaś nastawała cisza. Śmierć weszła, zda się, do pokoju.
Takie sąsiedztwo nie było zbyt wygodne. Nie śmiano jednak głośno narzekać, żałowano biedaków i wysilano się na cierpliwość. Cierpieli wszyscy. Im zaś przypadły straszne rzeczy w udziale. Przed ucieczką ujrzeli, że płonie dom wraz z zamkniętą chorą matką, a w ich oczach rozstrzelano starego sługę. Rozumiano tedy, że doznali wstrząsu duchowego. Anetka, która nie poniosła ofiar, uznała, że powinna znosić tę przykrą ich obecność. Z nią samą tylko raczyła Apolonja rozmawiać. Zresztą stosunek ten nie sięgał zbyt daleko. Ta rozpętana natura przechodziła bezpośrednio od kapryśnej niechęci do czegoś w rodzaju sympatji, by znowu wrócić do pierwszego nastroju. W rzadkich chwilach, kiedy sobie były bliskie, zdawało się jakby Apolonja odczuwała w Anetce pokrewne cechy. Ale nie były to te, do których przyznawała się chętnie i żenowało ją to. Toteż czuła ulgę, gdy pomiędzy nimi zapadała firanka. Takie momenty zetknięcia były zresztą rzadkie. Najczęściej Apolonja zapadała egoistycznie w trzęsawisko swej duszy mętnej i gwałtownej. Bił zeń żar gorączki. Młody psiak, węszący Marek, wchłaniał to ze wstrętem i pożądaniem jednocześnie. Nienawidził jej, a podglądał. Ta atmosfera namiętności, wydzielającej zgniliznę, ciężyła Anetce w czasie bezsennych nocy.
Powiedziećby można, przez szpary drzwi płynął schodami ten wyziew bagienny. Mieszkająca na temsamem piętrze drzwi w drzwi z Anetką, Klarysa siedziała w domu zamknięta, drżąc z zimna. Krew w niej przestała krążyć. Nie chciała widywać ludzi. Miała urazę do wszystkich. Była w niej ciemń i chłód. Niby na zmarzłem drzewie, skamieniała na niej kora. Ciepło wracało kłębami, z rzadka w chwilach otrzymywania wieści od nieobecnego. Czytała, mając oczy suche, a serce ściśnięte. Odjeżdżając, skradł jej słońce nocy. Po przeczytaniu mięła list w kulkę i trzymała go w dłoni. Potem odpowiadała krótko, bezbarwnie, tak, że nie przebijało zgoła w liście cierpienie jej, ani też nie umiała mu udzielić cierpienia swego. Nie udawała wcale. Dla niej pisanie znaczyło tyle co opowiadanie o tem co wokoło, a nie co w duszy, o tem co się robi, nie co się myśli i czem się jest. Nie rozmawiała nawet z samą sobą, chcąc to czynić, musiałaby czuć bicie swego serca, a ono było ścięte zamrozem. Samo nawet cierpienie było sztywne i podobne do zapory urazy.
Ale z wiosną lód stopniał. Marek usłyszał pewnego dnia jej śmiech. Chodziła po pokoju, spoglądając w zwierciadło. Spotkano ją na schodach, wychodziła późno. Była ubrana ze smakiem, gdyż jako Paryżanka posiadała instynkt stroju. Ciało jej zgrabne, śmigłe, przypominało w linjach kotkę. Miała w sobie zaśnięty żar i chłód w oczach. Przechodziła cicho, nie zatrzymując się, pozdrawiała skinieniem głowy, gdy do niej ktoś przemówił, odpowiadała z rezerwą, grzecznie i oddalała się, nie biorąc nic, ani dając.
— Idę swoją drogą, idźcież wy swoją!...
Była niby obca. Ludzie przebaczą wszystko raczej, niż odmowę jadania z tegosamego półmiska. Młoda kobieta została otoczona kręgiem myśli niechętnych. Nic sobie nie robiła z tego. Miano co innego do roboty, jak śledzić jej kroki. Jeden tylko Marek wiedział, że wraca nocą i wyobraźnia jego pracowała. Dobre miał otoczenie! W prawo i lewo jego łóżka same napół szalone kobiety. Ciała ich pałają... Powiew rozpusty przemknął nad Paryżem. Rozpusta jest siostrą nienawiści.
Nienawiść może być także skromna. W rodzie Bernardinów złączyła się z Ukrzyżowanym. „Modlitwa o pokój“, którą papież wystosował do świata chrześcijańskiego, została przyaresztowana zarówno przez państwo, jak i kler. Porozumiano się rychło. Należało coprędzej przesiać przez sito głos Ojca Świętego. Wierni podnieśli bunt. Krew galicka wrzała. Stary Bernardin nabożny, ale popędliwy, piorunował na papieża. Na szczęście nie brakło we Francji mężów świętobliwych, którzy umieli nałożyć kaganiec Słowu...
— Ojcze Święty! Wasza Świętobliwość poleca nam modlić się o pokój... Doskonale! Zaraz to wyjaśnimy... Niech się dzieje Wasza wola, pod warunkiem, by była również naszą! Pokój, pokój, bracia drodzy.
— Pokój, to zwycięstwo! — powiada kardynał-arcybiskup a sklepienie katedry Notre-Dame powtarza za nim posłusznie.
A złocone stiuki Św. Magdaleny powtarzają:
— Pokój, o panie... prawdziwy pokój, twój... to znaczy, nasz pokój... Ale nie... tamten pokój, pokój wrogów, których wybijemy do nogi!...
Trzeba tylko zdefinjować!...
W ten sposób ukojono sumienia wiernych, a familja Bernardinów oświadczyła, że jest bardzo zadowolona z papieża, oraz i pasterzy jego. Stary urzędnik, choć zbudowany, raduje się jeszcze specjalnie a złośliwie tem, że zdołano tak zręcznie przekręcić tekst. Klęcząc z pochylonem czołem u ołtarza, z oczyma nabożnie spuszczonemi, nie może powstrzymać przelotnego uśmiechu, który tonie w jego szczecinowatej brodzie...
— To był ładny kawałek roboty... Fiat voluntas tua!... Ojcze Święty, okpili cię...
A ojciec Sertillanges wyciskał łzy ekstazy z oczu biednych kobiet, które widziały Chrystusa — poilu razem ze swoimi, w rowach Getsemani. Za pomocą straszliwej transfiguracji, pole rzezi wydało się oczom zaczerwienionym i sercom przerażonym ołtarzem, na którym ze złota i błota, bólu i sławy składana jest ofiara krwi boskiej.
A pierwszą, która piła z tego kielicha, aż do szału rozpaczy, ustami stworzonemi do pocałunków, była Lidja Murisier.
Ukochany jej poległ, w pierwszych jeszcze dniach września. Długo o tem nie wiedziano. Brakło czasu na liczenie tych, którzy padli, w owych, ustawicznych uderzeniach o siebie trzód ludzkich. Wojska parły naprzód, cofały się, miotały się znowu, szedł mur ciał, po ciałach zmarłych. Lidja czytała jeszcze listy żyjącego, podczas gdy od dwu tygodni już znikł z ziemi bez śladu. Ojezyzna została zbawiona, trudno tedy przypuścić, by nie zostali także zbawieni zbawcy. W październiku padł na dom wyrok śmierci. Okrucieństwo jego nie pozostawiało żadnej wątpliwości. Jeden z towarzyszy broni oznaczył dzień, godzinę i miejsce. Wyrok zapadł. W domu nie zaszła, z pozoru, żadna zmiana. Girerd zamknął drzwi na zasuwkę. Niktby był niczego nie wiedział, gdyby nie concierge, który wiedział wszystko. Lidja snuła się, jak cień. Sprowadziła się do teścia. Ale mieszkanie było, jakby opustoszałe. Nie dolatał żaden szmer. Schodząc w ulicę Anetka mijała drzwi. Milczenie to przepajało ją grozą, ale przerwać go nie śmiała...
Zapukała jednak. Po chwili, Lidja otworzyła. Rysów jej, w ciemnym kurytarzu nie było widać. Pocałowały się bez słowa. Lidja płakała w milczeniu, a Anetka czuła jak łzy gorące spływają jej po policzkach. Lidja wzięła ją za rękę i zaprowadziła do swego pokoju. Była szósta wieczór, światło padało z drugiego pokoju przez uchylone drzwi. Pan Girerd był tam zapewne, choć żaden szelest nie świadczył o jego obecności. Usiadły, trzymając się za ręce i mówiąc zcicha, a Lidja powiedziała:
— Wyjeżdżam dziś wieczór.
— Dokąd pani jedzie?
— Chcę go odnaleźć.
Anetka pytać nie śmiała.
— Gdzie?
— Tam, gdzie śpi mój ukochany.
— Jakto?
— Pole bitwy jest wolne od dzisiaj.
— Jakże pani zdoła odnaleźć pośród tysięcy?...
— On sam mnie poprowadzi. Wiem, że go znajdę.
Anetka radaby była krzyczeć:
— Nie jedź! Nie jedź! On żyje w tobie! Nie szukaj go wśród fetoru rzeźni.
Zrozumiała jednak, że Lidja nie była wolną. Anetka dotykała jej rąk, ale trzymał je zmarły. Powiedziała:
— Droga moja biedaczko! Mogę pani towarzyszyć!
Lidja odrzekła:
— Dziękuję.
A pokazując oświetlone drzwi, dodała:
— Ojciec jedzie ze mną.
Pożegnały się.
Wieczór usłyszała Anetka na schodach kroki nieważkie, przygnębione kroki odjeżdżających.
W dziesięć dni później wrócili równie dyskretnie. Anetka nie wiedziała o tem. Zadzwoniono, a kiedy otwarła, ujrzała przed sobą Lidję w żałobie, z bolesnym uśmiechem na ustach. Wydała jej się Eurydyką, wracającą bez Orfeusza. Uścisnęła ją i pociągnęła, przemocą niemal, do swego pokoju, zamykając drzwi. Młodziutkiej narzeczonej pilno było opowiedzieć przygody swej podróży do krainy umarłych. Nie płakała już, miała nawet w oczach radość egzaltacji, ale było to jeszcze straszniejsze. Szeptała:
— Znalazłam go... Sam mnie przyprowadził... Błądziliśmy po zrytych polach, pośród grobów. Byliśmy znużeni i beznadziejni. Opodal ujrzałam mały, ocalały zagajnik i wydało mi się, że on powiada: Chodź! Był to lasek dębów karłowatych... Walało się po ziemi mnóstwo okrwawionej bielizny, listów i strzępów. Cały pułk został tu otoczony... Szłam. Prowadził mnie. Ojciec mówił: — Nie idź dalej, to daremne! Wracaj! — Pod małym dębczakiem, na uboczu, zobaczyłam kàwałek papieru we mchu. Podniosłam... To był mój list! Ostatni, jaki przeczytał!... A krew jego była na papierze... Ucałowałam ziemię i położyłam się tam, gdzie leżał... było to nasze łoże ślubne... czułam się szczęśliwą... radabym była spać tam zawsze. Powietrze przepojone było bohaterstwem.
Uśmiechnęła się w bolesnej ekstazie. Anetka nie śmiała patrzeć na nią...
Stary Girerd skamieniał. Nieugięty ciosem podjął swój zawód. Nie rozmawiał z nikim. Ale w wykładach swoich, przemówieniach i artykułach gwałtownych, głosił nieubłaganą krucjatę. Zażarcie zabijał duszę nieprzyjaciela, policzkował ją, wyrzucał poza nawias człowieczeństwa. W całym domu pozdrawiano go, ale każdy usuwał się z drogi. Spojrzenie jego wyrażało potępienie dla tych, którzy żyją jeszcze. Czuli się winnymi wobec niego. Instynkt zbiorowy znalazł sobie kozła ofiarnego i zbierano materjał oskarzeń niejasnych, skierowanych jednomyślnie przeciw człowiekowi z góry,... temu który nie poszedł.
Clapier (Jozefin) chory na serce... to choroba strachu... Serce dobrego Francuza jest zawsze dość zdrowe, by umrzeć za ojczyznę w boju... On atoli zaliczał się do tych ludzi, którzy na nas ściągnęli wojnę i inwazję... był pacyfistą!...
Młodzieniec wykwintny, płochliwy, dobry publicysta, którego całem pragnieniem było żyć w pokoju z wszystkiem, z piórem w ręku, pośród książek. Atoli, ile razy wychylał się na klatkę schodową wdychał wiew podejrzeń, buchający ku niemu. Gdy przechodził, uchylano drzwi, by go śledzić, nie dostrzegano natomiast, nibyto, jego ukłonów. Gdy mijał lożę portjera, Bronchon patrzył w inną stronę. Ale gdy się obejrzał, będąc w ulicy, widział o trzydzieści kroków za sobą tegosamego Bronchona, który go śledził bacznie. Na wyżynie swego piętra czytał wyzywającą wzgardę w spojrzeniach żon robotników...
Wyobrażał sobie jeszcze dwa razy tyle. Wyobrażać sobie, był to jego zawód. Fantazja jego brzęczała, jak palnik gazowy Auera. Żył w ciągłej trwodze. Był sam, a estetyzm nie starczy na długo, gdy idzie o znoszenie osamotnienia myśli. Trzeba mieć charakter, a tego towaru niema na dnie kałamarza. Pół biedy jeszcze gdy piękne słówka skłaniają do kłamstwa. Nie trudno im było przystosować Clapiera i jego pacyfizmu do męskiego zadania, jakiego się odeń domagał srogi duch domu. Wstąpił do cenzury. Został urzędnikiem otwierającym listy. Nie był to chłopak zły i nie chciał niczyjej krzywdy. Ale jak każdy słaby, wziąwszy się raz do czegoś poszedł dalej, niż trzeba, stał się zelantem i przesadzał. Zdradził działalność pacyfistów. Nie ustawał w tem, pragnąc, by dawni współtowarzysze poszli, jak on, do Kanosy. Renegat czuje żądzę renegacji w towarzystwie. Biada temu, kto mu się opierał. Dobry chłopiec, o miękkich rękach uczuł, że mu, na miejscu palców, wyrastają szpony państwowe. Pobudliwe serce jego zatętniło, niby u Corneilla. Stał się Rzymianinem. Gotów był złożyć w ofierze... gdyby miał tylko... własną rodzinę.
Za tę cenę pozyskał łaski Brochona. Nie zrozumiał natomiast nigdy, dlaczego dobrzy patrjoci, jak Anetka, widząc go, obracają się doń teraz plecami.
∗ ∗
∗ |
ANETKĘ ogarnął niepokój. Utraciła pierwotną pewność siebie. W miarę jak mijały dni i miesiące, zło wzrastało ciągle. Miała mało pracy, a zbyt wiele czasu na myślenie. Wokoło niej grasowało coś potwornego, duch jakiś złowieszczy, który porywał za sobą wszystkich, od prostaków do najbardziej uroczych istot. Wszystko stało się nienormalne, zarówno występek, jak cnota. Egzaltowana miłość, bohaterstwo, strach, wiara, egoizm i cała ofiarność, wszystko było chorobliwe. A choroba ta szerzyła się, nie szczędząc nikogo.
Przejęto ją to tem silniej, że nie upatrywała zła w jakiejś przyczynie przypadkowej, nie przyszło jej nawet na myśl obwiniać czyjąś wolę, przypisywać sprawy intrydze, czynić kogoś odpowiedzialnym. Nie znała tej wojny, ale wiedziała co znaczy wojna. Była zdala od bitew, narad, nie widziała oblicza Bestji, ale czuła na twarzy jej oddech jadowity. Bardziej, niż cokolwiek innego, wojna była dla niej faktem natury... (rozkład jest naturalnym z tegosamego tytułu, co integracja organiczna), ...ale faktem patologicznym, zarazą duszy. Nikt nie zwykł pokazywać chorób swoich, tymczasem tę właśnie chorobę podnoszono, niby sanctissimum, zdobiąc ją nimbem ideału i Boga, jak się zdobi kwieciem i złoconym papierem mięso u rzeźnika. Ni jedna nawet najszczersza myśl nie była wolna od kłamstwa i służalczości wobec tego potworu, który rzucił trąd żrący na wszystkich. Anetka sama odczuwała te symptomy. I ona także gorzała żądzą samobójstwa i ofiary, oraz tego wszystkiego, do czego nie przyznaje się serce i zmysły, a co otacza aureolą rozum kłamliwy. Nocami wydawana była na łup zbrodniczych snów.
Ale Anetka, gdyby szło o nią samą tylko, nie byłaby wcale reagowała na to zatrucie. Stan jej był stanem ogółu. Brała w nim udział, jak w całokształcie niebezpieczeństw. Nawet nie odpychałaby tego od siebie, lecz zniosła z dostojeństwem i odrazą, zabraniając sobie tylko nakładać szminkę. Byłaby to zniosła, gdyby nie zastraszające symptomy u tego, który jej był drogim i cenniejszym, niż światło oczu własnych.
Marek uległ zarazie i to łatwiej, niż dorośli, bowiem ciało jego było wrażliwsze. Nic nie uchodziło jego baczności z tego co się działo w domu i w mieście. Jego oczy, uszy, węch, całe ciało jak pudło resonansowe, chwytało fale nerwowe, wysyłane przez te dusze, elektrycznością przepojone. Posiadał niepokojący instynkt, dojrzalszy, niż inteligencja, który podchwytywał mętne dramaty sumienia.
Na długo przed innymi wyczytał, skryty pod kurzawą sadzy los dwojga sąsiadów, brata i siostry, nie zrozumiał, coprawda, ale odkrył całą prawdę. Na długo przed matką dostrzegł przemianę.jaka zaszła w Klarysie Chardonnet. Anetka żałowała jeszcze zrozpaczonej, samotnej kobiety, kiedy on widział jej nowe gesty i świeże upierzenie. Podglądał ją stale. Gdy wychodziła, był na schodach, by się poić falą piżma, jaką za sobą zostawiała. Najdrobniejszy szczegół jej stroju zapamiętywał natychmiast. Nie zajmowałby się nią gorliwiej, jako mąż, lub kochanek. Nie kochał jej wcale, działał jeno pod naporem ciekawości nie niewinnej zresztą. Dusze i ciała kobiet... Zobaczyć co tam jest w środku!... Uczuł, że jest występna, zanim jeszcze tak było. I to go pociągało tem silniej... Czyż chciałby iść za nią? Nie! Chciałby był być w niej... Co się dzieje pod temi piersiami?... Chciał się poić jej pożądaniami, tajemnemi drgnieniami, zabronionemi myślami... Zmysły jego nie były jeszcze zorjentowane w pełni... Chłopiec, czy dziewczyna... I nie wiadomo jeszcze, czy chciałby być dziewczyną sam, czy posiąść dziewczynę.
Pewnego wieczoru wracał dość późno z matką. Nagle ujrzał... wydało mu się przynajmniej... w źle oświetlonej ulicy, błyszczące źrenice... Klarysa szła pod eskortą. Wyrwało mu się:
— Ach!
Zaskoczony, spuścił oczy, zdjęty dziwaczną wstydliwością, by nie spostrzegła, że ją widział. Anetka dosłyszała ten okrzyk i spytała o powód. Śpiesznie odwrócił uwagę matki. Wydało mu się, że ma obowiązek ochraniać Klarysę, potem jednak uczuł żal, że nie patrzył lepiej. Czy to była ona? Nie miał pewności. Pożerał ją w myśli... Ona? Nie. Kobieta nieznana.
Prześladowało go to po nocach. Opętanie przepoiło atmosferę domu, a całe miasto wśród wojny było, niby rozgrzana niezmiernie ziemia, pod kloszem nieba brzemiennego burzą, rozpalonego do białości. Oczekiwanie, niepokój, nuda, żałoba i śmierć zapalały żądzę. Klarysa nie była jedyna z pośród dusz opętanych.
Córka Perreta nie wraca już na noc do domu. Niema ojca, któryby przepędzał kłusowników, gdy zaś zwierzyna została upolowana, matka nie umiała zrobić nic lepszego. jak zwymyślać i wyrzucić córkę za drzwi. I z tego wszystkiego nie utracił Marek ni jednego szczegółu. Na imię jej Marcelinka. To jest tak niemal jak on... Bezczelna dziewczynina o roześmianych oczach, spozierających z pod zmiętych powiek, miała nosek perkaty, tłusty podbródek i wargi wydatne, złożone w kształt ryjka. Chciałby był ją pocałować, ale na samą myśl zetknięcia ze swemi ustami uczuwał dreszcz od kolan do karku. Gdy się spotykali na schodach, wołała go po imieniu i patrzyła mu w oczy, by go wprawić w zakłopotanie. On zaś udawał zucha, by ukryć wzburzenie i zwał ją Perretką. Śmiała się i zamieniali porozumiewawcze spojrzenia.
Peltier nie ma córki. Ale honor jego... jeśli dba o to wogóle... jest także mocno naruszony. Zona jego, piękna kumoszka, wygadana i lubiąca życie wesołe, nosi jedwabne pończochy i trzewiki sznurowane wysoko. Zarabia na to, gdyż pracuje we fabryce. Ale co flet zarobił, to wytrząsa bęben. Przysłowie, jak widzimy, wcale odpowiednie na czas wojenny. Jest dobrą patrjotką. Pani Peltier zdradza męża z samymi tylko aljantami. Czyż mu się dzieje przez to krzywda? To znaczy niemal tyle co wojować wraz z nim. Mówi to i śmieje się. Ta zuchowata kobiecina wie co robi. Zresztą, miły Boże! Biedny jej mąż nie ma się gorzej przez to, że ona ma się lepiej. Mniejsza o nieobecnych, mniejsza o to co było i co nastąpi! Chwila bieżąca ma dobry „spust“. Łyka wszystko, chce wszystkiego, jest wszystkiem... a jest niczem. To otchłań.
Marek wpadł w nią. Głupiec tylko troszczy się przyszłością! Któż wie, czy będzie jakaś przyszłość? Jeśli liczysz na to, oszukasz się. Bierz co pod nosem. Nalewaj sobie sam, nie czekając, aż ci naleją! Masz ręce, zęby, oczy, ciało przedziwne, tak usiane oczyma, jak ogon pawi, które wchłania życie wszystkiemi porami. Bierz, bierz!... Kochaj, poznawaj, używaj, nienawidź!...
Biegał po mieście, opuszczał lekcje, rozgorączkowany, ciekawy, wypadły z orbity. Wojna, kobieta, nieprzyjaciel, pożądanie... Proteusz płomienisty o tysiącach ust, dla picia napoju upojnego... aż do bezprzytomności! Ileż rzeczy zdolnych podniecać, aż do chwili opadnięcia z sił, na całe życie może!... Trudna to rzecz, pilnowanie wypuszczonego na wolność kurczęcia. Każde z nich walczyło z własnemi myślami. Anetka długo nie miała podejrzeń. Czując się coraz to gorzej duchowo, chciała coś robić. Lekcji zbrakło. Rodziny drobnomieszczańskie ograniczały teraz nieubłaganie swój budżet, tak że nie było dla nauczycieli zarobku. To zbyteczne! Anetka wzięła kilkotygodniowe zastępstwo w nocnem pogotowiu w Paryżu.
Skorzystał z tego Marek. Uciekał z domu, wałęsał się z bijącem sercem, węszył, bardziej zajęty patrzeniem, niż próbowaniem, zbyt niedoświadczony, by się odważyć, zbyt dumny, by wywołać szyderstwo brakiem doświadczenia... chodził nieustannie, mimo znużenia, z wyschłemi ustami, żarem w skroniach krążył wokoło, zawracając raz poraz na tesame miejsca... Przymkniętoby go niezawodnie, gdyby nie miał szczęścia. Drugiej nocy, znalazł się, niewiadomo poco, w podejrzanym wielce barze, wśród zgoła nieodpowiednego dlań towarzystwa. Nagle czyjaś ręka, mała, ale silna, chwyciła go za ramię i usłyszał głos napoły gniewny, napoły rozśmieszony:
— Cóż ty tu robisz, chłopcze?
Ciotka Sylwja... Ale cóż ona miała tu do roboty? Ponieważ mu nie brakło pewności siebie, przeto spytał:
— A ty?
Wybuchnęła śmiechem, nazwała go bezczelnym smarkaczem i biorąc ramię jego pod pachę, oświadczyła:
— Stracę przez ciebie wieczór. Ale obowiązek przedewszystkiem! Mam cię i nie puszczę, aż będziesz w domu.
Daremnie protestował. Zgodziła się w końcu na krótką przechadzkę wspólną przed powrotem. Ciotka i siostrzeniec jęli sobie teraz rzucać w oczy sarkazmy. Sylwja rozumiała dobrze, iż młode zwierzątko miało ochotę biegać, ale posiadała także dość zdrowego rozsądku, by dostrzec niebezpieczeństwo tak przedwczesnej swobody...
— Czy sądzisz smarkaczu, że jesteś własnym panem i możesz sobą dysponować? Ani gadania! Jesteś własnością naszą, własnością matki... objektem muzealnym... pod kluczem... wiedz o tem!
Bufonowała w ten sposób, karcąc go, on zaś stawał dęba i rżał z oburzenia. Jakto? Nie jest wolny, czemużto? A ona?
— Ja jestem zamężna, mój miły panie, rozumiesz?
Oniemiał na te słowa. Spojrzała nań z ironją. On chciał coś odburknąć, ale roześmiał się:
— Zgoda, złapałaś mnie! Ale i ja ciebie złapałem.
Roześmiała się także. Oboje byli winni. Grozili sobie palcami i oczyma. Sylwja odprowadziła go do domu, nie zdradzając atoli nic przed Anetką. Nie pochwalała surowości siostry i jej powagi. W duchu pomyślała sobie:
— Któż zdoła strumień wstrzymać w biegu? Jeśli się podstawi kamień, to tem pewniej przeskoczy.
I nagle rozwarły się oczy Anetki. Spostrzegła, że nie należy zostawiać pisklęcia samego w gnieździe. Porzuciła zajęcie. Uczuła wstręt do tej ciżby bab tłoczących się wokoło zranionego mężczyzny, do tej miłości skojarzonej z politowaniem, miłości wśród krwi, czy miłości krwi!...
— Nie udawaj dumnej! Sama to czułaś...
Była to najdziksza ze wszystkich obłud. Zwierzę ludzkie, ucywilizowane zaprawia swe drapieżne instynkty wonią kłamstwa. Wyczuła to w synu swoim. Miał tę woń w ubraniu, we włosach, w delikatnym puszku, okrywającym jego ciało... Oby tylko ta woń śmierci nie zdążyła go przepoić aż do serca!
Ale przerażało ją nietylko to mgliste jeszcze przebudzenie się zmysłów, ta dojrzałość, to oszołomienie, którego mały faun ukryć już mógł. Każda matka, znająca życie czeka takiej godziny i jeśli nie wzrusza jej, to w każdym razie nie dziwi to zjawisko. Czuwa w milczeniu, smutku, dumie, czy politowaniu, by młody samiec przebył próbę konieczną, która zrywa więzy i oddziela go definitywnie od ciała matki. Ale chwila ta, która w czasach pokoju może brzmieć, jak dzwony na Anioł Pański, w ciszy południa wiejskiego, jakiegoś tętniącego miłością kwietnia, nadchodziła z warkotem bębnów burzy, ogarniającej rozszalałe narody.
Pewnego wieczoru, znużona pracą i bieganiną całodzienną, usiadła Anetka na ławce Ogrodu Luksemburskiego. Marek przechodził właśnie opodal wraz z kolegami licealnymi. Przystanęli pośrodku alei i zaczęli dysputę. Kępa drzew dzieliła ich od ławki, tak, że niedostrzeżona mogła słuchać. Wyróżniła zaraz namiętny i szyderczy głos syna, który wielbił niedaleką przyszłość, kiedyto weźmie się Bochom dwoje oczu za jedno, a za jeden ząb całą paszczękę. Ci smarkacze węszyli zdala fetę, z potu i krwi wypatroszonego zwierzęcia, grali rolę ludzi mocnych, bez niepotrzebnych skrupułów i słabostek. Marek, fanfaron zbrodni, mówił:
— Niemcy gwałcili, dławili, palili i mieli rację! My zrobimy to lepiej jeszcze! Wojna wojną! Użyjemy sobie. Oczywiście w dziennikach będziemy pisać dla idjotów, o ideałach cywilizacji.
Potakiwano mu, on zaś był dumny z sukcesu. Gadał i gadał bez końca o kobietach i dziewczętach, które będzie zapładniał... (tego istotnie szkoda)... szlachetnem nasieniem francuskiem!... Ci sprośnicy nie wiedzieli co mówią. Byli niemal mężczyznami. Mężczyźni także nie zdają sobie sprawy ze zła jakie czynią. Ale czynią tak.
Anetka doznała wrażenia, że ją ktoś policzkuje. Obelga, jaka padła z roześmianych ust tego wyrostka trafiła ją w serce... w brzuch... Feri ventrem!...
41 Oto kogo wydała na świat! Szczenię wilcze! On jeszcze nie wie o tem. Cóż się stanie, gdy przejrzy? Czyż nie będzie gorszy jeszcze? W jaki sposób uchronić go od zewu, dochodzącego z lasu?
Innego dnia słuchała już bezpośrednio, jak rozmawiał zuchwale fałszerzach pokoju i wojny, ludziach Kościoła i prawa. Przenikliwym oczom jego nie uszło nic z heroicznej obłudy Girardów i Bernardinów, którzy, by wygrać partję rozpoczętą szachrowali krzyżem i ideją. Nigdy w to nie wierzył, nie wierzył wogóle w nic (na razie). Dzieci te nabrały słów wstrętnych, słów klejkich jakby, jakie płynęły z ust starszych i dorosłych. Sprawiedliwość... Republika... Bóg... słowa to były tylko... słowa, duchownych, czy świeckich osób, ale z tejsamej mąki.
— Nie nas brać na kawał! Gwiżdżemy na to!
Miast się oburzać, Marek wybuchał śmiechem. Bufonada ta pociągała go, brał w niej udział. Idealizm i religja to rzeczy doskonałe do zasypywania oczu, do obezwładnienia, jak duszące gazy. Ten kto mocny, może być łotrem.
— Górą nasi! Nie brak nam kaznodziejów, profefesorów, szarlatanów Kościoła, prasy i parlamentu! Niechże tedy kłamią w imię Boga, cara i ojczyzny. (Michał Strogoff). Bóg to istotnie najpowabniejszy z ludzkich wynalazków!...
Ten szkolny Machiawel popisywał się i bawił cynizmem swoim. Anetka była oburzona. Raczej trzeba jej było zachować spokój. Ale trafił w bolączkę, krzyknęła tedy z uniesieniem:
— Dość tego!
Marek zdziwił się:
— Dlaczegóż to?
— Nie kpi się z tych rzeczy!
Chłopiec odparł z przekorą:
— Wszyscy to czynią!
— Za to się umiera!
— Ach, zapomniałem, że w twoich czasach delektowano się tem. Proszę o przebaczenie.
— Nie przebaczam! — zawołała Anetka, coraz to bardziej zaperzona. — Przestań ironizować.
— Jest to mój sposób traktowania rzeczy serjo! — odrzucił.
Miał w kątach ust uśmiech złośliwy i złe spojrzenie oczu. Po chwili dodał z naciskiem:
— Zaznaczam, że składam właśnie hołd... tym rzeczom.
— Tego właśnie przebaczyć nie mogę! — odparła — Te rzeczy, ich Bóg, ich wiara... ach nie wierzę w to wszystko na nieszczęście. Ale szanuję tych, którzy wierzą w nie. I gdy widzę, że chytrzą i szachrują niemi, nie mając nawet tej wiary, gotowa jestem bronić jej. Cierpię za nią.
Marek powiedział:
— Masz widać nadmiar czasu. Praktyczniej jest posługiwać się tą wiarą. Jest to równie skuteczna siła, jak głupota ludzka. Używajmyż jej tedy! Posługujmyż się nią. Wszystko musi służyć zwycięstwu! Mam prawo posługiwać się tem właśnie, gdyż... nie wierzę!
Anetka pochyliła czoło i zbliżyła się, wpijając oczy w syna:
— Nie zmuszaj mnie, bym tobą gardzić musiała!
Stanęła tak z opuszczoną głową. Była to dawna Anetka, Junona — jałowica, gotowa do skoku. Nozdrza jej drżały. Powiedziała twardo:
— Dużo znieść mogę, siedem grzechów głównych, występki, a nawet okrucieństwo. Jednej atoli rzeczy nie przebaczam... obłudy. Igrać z wiarą, której się nie ma, kłamać wobec siebiei ideji, być Tartufem wiary... O, zaprawdę, lepiej się było nie rodzić! W dniu w którymbym spostrzegła, że się aż tak poniżyłeś, otrząsłabym cię, jak błoto trzewików moich. Będąc nawet szkaradnym, nikczemnym, bądź prawdziwym! Wolę cię nienawidzić, niż gardzić tobą.
Marek milczał, spłoszony. Oboje drżeli od wzburzenia. Twarde słowa sprowadziły wypieki na ich policzki. Chłopiec chciał odpowiedzieć, chłostać ze swej strony, ale tchu mu brakło. Nie był przysposobiony na tę burzę. Matka i syn patrzyli na siebie wrogo. Po chwili jednak Marek osłabł, mimowoli i spuścił powieki, by ukryć łzy wściekłości. Próbował szydzić, napinał wszystkie siły, by nie dostrzegła słabości jego. Wyszła spiesznie. On zazgrzytał zębami. Byłby ją zabił!...
Słowa te były jakby piętnem rozpalonego żelaza. Zaledwo wyszła z pokoju pożałowała Anetka swej gwałtowności. Miała przekonanie, że mimo wszystko panowała nad sobą. Ale od kilku miesięcy burza gromadziła się w niej i czuła, że nie jest to wybuch ostatni. Słowa wyrzeczone, uznała teraz za wstrętne. Brutalność ich wstydziła ją, taksamo niemal, jak jego. Spróbowała uzyskać jego przebaczenie. Gdy się znaleźli razem, była serdeczna, czuła nawet, jakby wszystko poszło w niepamięć.
Ale on nie zapomniał. Trzymał ją zdala. Czuł się obrażonym. Celem zemsty, wiedząc że chce, by był szczery, mówił i czynił wszystko co ją mogło ranić.
— (Ach! Lubisz okrucieństwo?...)
Rozkładał po stołach listy lub notatki przeznaczone do swego „Journalu“ zawierające rzeczy straszne z wojny, haniebne wieści o nieprzyjacielu i mówił o tem w sposób wprost wyzywający. Śledził wrażenie na twarzy matki. Anetka cierpiała, spostrzegłszy grę jego, hamowała się, ale w końcu przyszła chwila wybuchu. On triumfował.
— Wszakże jestem szczery! — powiedział.
Pewnej nocy, gdy spała, wyszedł z domu i wrócił dopiero w samo południe na śniadanie. Anetka przeszła wszystkie stopnie niepokoju, gniewu i cierpienia. Na jego widok nie rzekła nic. Siedli do stołu. Marek zdziwił się, jednocześnie także doznał ulgi i pomyślał:
— Dałem jej mata!
Anetka przerwała milczenie.
— Tej nocy uciekłeś jak złodziej. Ufałam ci dotąd. Teraz już nie ufam. Nie poraz pierwszy nadużyłeś mej wiary. Wiem o tem teraz. Nie chcę poniżać siebie i ciebie zapomocą nadzoru dniem i nocą. Znalazłbyś wybieg, a to uczyniłoby cię większym jeszcze oszustem. Zabiorę cię stąd, gdzie obrona jest niemożliwą. Powietrze stało się tu chorobliwe, ty zaś nie masz dość, by się temu oprzeć! Wszystko co mówisz i robisz od kilku miesięcy świadczy, żeś się zaraził. Pojedziesz ze mną.
— Dokąd?
— Na prowincję. Staram się o miejsce w gimnazjum.
— Nie! — wykrzyknął.
Stracił nagle całą pewność siebie. Nie chciał za nic opuszczać Paryża. Zdecydował się na prośbę. Położył dłoń na jej ręce ruchem czułym, serdecznym.
— Nie staraj się o to miejsce!
— Stało się.
Cofnął dłoń, wściekły, że upokorzenie jego było daremne. Anetka uczuła, że słabnie. Wrażliwą była na najlżejszy objaw serca.
— Gdybyś mi przyrzekł... — zaczęła.
Ale on przerwał oschle:
— Niczego nie przyrzeknę. Przedewszystkiem, nie wierzysz mi. Dopieroco słyszałem. Sądzisz, że cię będę
45 oszukiwał... Tak będzie, mówię to otwarcie, przeto niema mowy o oszustwie. Uczynię co uczyniłem, ty zaś nie masz prawa zabraniać.
— Naprawdę? — spytała Anetka. — Nie mam prawa, czuwać nad tobą po nocach?
— Nikt nie posiada mniejszych, niż ty kwalifikacji do tego!... Moje noce i moje życie są moją wyłącznie własnością.
Padły słowa straszne. Czyż je rozumiał? Anetka pobladła. Marek także. Gwałtowność obojga prześcignęła myśli. Nie prześcignęła atoli może tajnej, dzikiej złośliwości instynktu, który wie o ciosie swym i zadaje go ręką pewną. Są to pojedynki piorunujące, a ciche. Ręka uderza, zanim rozum obliczył cios. Milcząca ugoda, żadna ze stron nic nie powie:
— Trafione!
Ale cios padł, a dusza została zatruta.
Od tej chwili każde słowo rozmowy zwiększało rozdźwięk. Anetka znała dobrze wady syna i upokarzała go. On się tem chlubił. Zaprzeczał matce wszelakiego autorytetu. Jej ton władczy i dokuczliwa surowość popychały go do ostateczności w słowach i czynach. Nie chciał się ukorzyć. Anetka dała mu wóz i przewóz: albo pojedzie z nią na prowincję, albo go zamknie w liceum paryskiem jako stałego pensjonarza. Krzyknął ze złości. Obrzydliwem wydało mu się to prawo bezwzględne, jakie doń stosowała. Ogarnięty pasją, wybrał... na złość matce... zamknięcie.
— Co wolisz?
— Wszystko, byle nie być z tobą!
Straszne pożegnanie. Rozdzieliła ich nienawiść... Na jej dnie była miłość, miłość pijana urazą, miłość zraniona, cierpiąca, która krwawi i pomsty żąda...
ZDZIESIĄTKOWANY uniwersytet wezwał pomocy kobiet. Anetka została, na podstawie dwu swych dyplomów licencjatki, zamianowana nauczycielką w kolegjum męskiem, w jednem z miast środkowej Francji.
Wyjechała tam w pierwszych dniach października 1915 roku.
Jakże ciepłą, pogodną była ta jesień! Podczas długich postojów na stacjach, wśród pól słychać było gwizdanie drozdów po winnicach. Przez łąki snuły się ciche rzeki, niosąc niejako na ręku długie treny haftowane w złote liście. Anetka znała kraj i ludzi, ich sposób mówienia niedbały, przepojony ironją. Wydało jej się że wolna jest tu od owej zatrutej duszy, przed którą uciekła i czyniła sobie wyrzuty, że nie wyrwała syna.
Ale wnet ją odnalazła. Opór takisam leżał na tych rodzajnych równinach prowincji zadrzemanej. W tym czasie wrzały straszliwe walki w Artois i Szampanji i jeńców konwojowano na tyły.
Mijając jakąś stację dostrzegła Anetka tłum ludzi hałasujących pod długim parkanem. Zagrodzono tam na kilka godzin, czy dni oddział schwytanych Niemców, ale siedzieli już tydzień blisko, gdyż nie wiedziano co z nimi zrobić. Cała ludność miasteczka, mężczyźni, kobiety i dzieci, wszystko to spieszyło oglądać zwierzęta w klatce, niby cyrk wędrowny, a bezpłatny. Jeńcy, złamani znużeniem, leżeli na ziemi, niemi, zobojętnieli, wodząc spojrzeniem po tych twarzach złośliwych, które do nich zazierały przez szpary, plując i porykując. Niektórzy mieli gorączkę. Wyglądali jak psy zbite, zawstydzone, nienawistne, a bojaźliwe i drżące. Deszcz i chłód wywołały czerwonkę. W kącie zagrodzenia na śmietniku załatwiali się, a za każdym razem wybuchał chóralny śmiech. Kobiety piszczały, dzieci gwizdały, wszyscy bili się po lędźwiach i rozwierali gęby w upojeniu radości. Nie była to już złośliwość, ale zupełny zanik poczucia ludzkości... Zwierzę bawiło się. Śmiech rozwydrzonej tłuszczy jest zawsze bestjalski. Ten był wprost przerażający. Z obu stron parkanu znikli ludzie, a zostały jeno goryle.
Wróciwszy do wagonu, pod tem wrażeniem, spoglądała z odrazą na twarze i ręce sąsiadów, pokryte jasnym puchem.
Uczucie to nie opuściło ją przez pierwsze dni po objęciu nauki w starym budynku szkolnym przy placu „Jardin de Plantes“. Co za ironja! Każda, najmniejsza kępka ziela wydarta była z ziemi żółtej, kamienistej, a jałowej jak pustynia Toledu. Pośrodku długiego podwórza, na które wchodziło się bramą ciasną, niby naszyjnik gilotyny, zdławionego czterema murami więziennymi, o oczach koprowych rósł jeden jedyny stary platan nikły, niezdarny, czyniąc wysiłki, by żyć. Paznokcie tych młodych zwierzątek zdarły zeń korę i nie było na gałęziach dosięgalnych z dołu ni jednego liścia, zaś pień pokrywały ślady obcasów. Wydało się, że wielcy i mali jednoczą się w dziele niszczenia życia. Państwo zabiera ludziom potomstwo dojrzalsze, a dzieci mszczą się na przyrodzie. Niszczyć! Niszczyć! Zarówno pokój, jak wojna dzieło to prowadzi dalej. Jest to połową wychowania.
Wzdłuż jednego z murów płynęła struga zatruta odpadkami garbarni, a ckliwy smród przepajał wilgotne klasy, gdzie cuchnęła zamknięta trzódka. Nozdrza dzieci były zatkane. Było około dwunastu, a najwyżej dwudziestu chłopców, którzy wili się po twardych ławkach w atmosferze żółtej od brudu, przenikającej przez szyby zielonawe, z podwórza kurzącego się ciężką mgłą późnej jesieni. Żelazny piec rozpalony do białości An huczał nieustannie, gdyż drzewa było pod dostatkiem. Gdy się zaczynano dusić, otworzono drzwi, (okien nie można było otworzyć), a wpływała niemi mgła, przesycona odorem skór garbowanych. Była to woń wprost orzeźwiająca po wyziewach skór żywych.
Ale kobieta, choćby nawet nawykła do zapachów [...]órowych i czystości, umie łatwiej, niż mężczyzna przystować się do konieczności najwstrętniejszych. Powonienie Anetki nawykło niedługo i wdychała na równi z innymi bez skrzywienia wyziewy kałuży. Trudniej jej było dużo nawyknąć do odoru dusz. Umysł jej był mniej podatny, niż zmysły.
∗ ∗
∗ |
NIE było tu już duszy rozgorączkowanej namiętnościami, walką, nienawiścią, utrapieniem. Uciekła od tego wszystkiego Anetka... A więc powinna była czuć się zadowoloną! Natrafiła tu na obojętność.
Pulchna ziemia nie ucierpiała wcale. Drzemie tłusta i rodzajna na równi, niby na piernacie puchowym, z odciskami ciała, wsparłszy głowę o poduszki wzgórz, by wygodniej chrapać i nie marzyć. Ziemia ukojona, ludzie zrównoważeni, praktyczni, wolni od trosk. Bóg nie za wszystkich ludzi oddał życie. Nie dla tej ziemi ukrzyżowaną została ludzkość.
Zna ją Anetka, od młodości bowiem stąd pochodził ojciec. Rozkoszowała się niegdyś tym bezruchem, kołyszącym do snu. Ale dziś?... Zazdrościła jej zdrowia...
Ale dziś?...
Wspomniała słowa Tołstoja. Nietylko do kobiet jednak odnoszą się one: Istota, która nie cierpiała nigdy, nigdy nie była chorą, naród zdrowy, zbyt zdrowy... zawsze zdrowy... ależ to potwór istny! Żyć i umierać każdego dnia i walczyć codziennie! Prowincja ta umiera, ale nie walczy. Spływa błogo, jak jej rzeki bez zmarszczek pośród brzegów, i dni co mijają rozsądne, samolubne i szydercze.
Były atoli czasy, kiedy ziemia ta płonęła. Owo stare miasto burgundzkie o trzech dumnych kościołach, z wieżami i szczytowiskami gotyckiemi z kamienia białego, które poczernił i nagryzł czas, niby rdza zbroję, rysuje się rycerską sylwetą chrystusową ponad wężem rozwitej rzeki. W kościołach szeregi bezgłowych posągów świętych, dziury w witrażach, niby krople krwi zakrzepłej, skarbce katedralne, dywany z czasów Haruna, masywne, złote przyozdoby cesarzy: Karola, syna Karola i ojca Karola, ruiny wież kończystych i murów obronnych z czasów angielskich... Wszystko to daje świadectwo mocarnego życia dawnego, krwi purpurowej, złotych pastorałów wielkich biskupów i epicznych bojów... diuk... król... królowie (któryż z nich prawdziwy?)... i przejścia dziewicy...
Teraz ulice wyludnione. Kroki leniwe tętnią po starych brukach ulic obstawionych domami mieszczan, o ciasnych bramach, podpartych schodkami, a na widnokręgu rozkrzyczane sojki wokoło czarnych dzwonnie zataczają anereole ciężkiego okrężnego lotu.
Rasa zamiera. Szczęsna jest i ma miejsca poddostatkiem. Ziemia soczysta, apetyt zaspokojony, ambicje ograniczone. Awanturnicze jednostki wywędrowały do Paryża, pozostali uznają, że lepiej rozkładać się wy godnie w pustem łożu, ileż miejsca, można się przewracać. A wojna uczyni je obszerniejszem jeszcze. Zabiera synów, ale nie wszystkich. Wyobraźnia nie jest dość żywa, by się niepokoić naprzód. Zmysł praktyczny oblicza korzyści. Życie łatwe, jadło dobre, kino, kawiarnia, jako ideał koszarowe trąbki, a dla pozytywnych targi na bydło. Wszyscy są jowjalni, nikt się nic troszczy wieściami o ruchach wojsk,... mniejsza z tem. Rosjanie zmykają podobno ciągle przed Niemcami.
— Ach, w takim razie — żartuje się — zuchy te wsiądą na kolej syberyjską i wrócą do nas przez Amerykę!
Dobrobyt zaokrąglił kanty, starł twardziznę, okrucieństwo... (Stop!... Baczność... nie należy na tem zbytnio polegać...)
Cisza. Sza. Czyż nie dobrze ci z tem, Anetko? Wszakże szukałaś spokoju?
— Spokój? Nie wiem. Spokój?... Może. Ale to nie mój spokój. Tu niema spokoju...
— Bowiem pokój nie znaczy to brak wojny. To cnota zrodzona z siły duszy.
Spokój otępiały zapadłej prowincji, otoczonej wzgórzami winnic i rozłogami pól, skrytej bezpiecznie w samym środku kraju, dokąd grzmot armat cichem jeno dolata echem, a armje omijają ten masyw niewzruszony jak rzeka dalekiemi kręgami. (Tak było aż do czasu przybycia Amerykanów, którzy tu rozłożyli obozy, co sprawiło chwilową rozrywkę nudnie zadrzemanych mieszkańców). Spokój ten przypomina wonią klasy szkolne o zamkniętych stale oknach i warkocie rozpalonego pieca, gdzie smażą się w swoistym sosie ciała i dusze młodzieży.
∗ ∗
∗ |
SĄ to w trzech czwartych synowie drobnomieszczan, lub zamożnych kmieci, fermerów okolicznych. Kilku w każdej klasie to notable, pochodzą z rodzin starego mieszczaństwa urzędniczego, lub dostojników miejscowych. Można tych chłopców rozpoznać dość szybko, mimo jednostajnej maski chytrości, jaka przyobleka wobec nauczyciela wszystkie twarze. Wszyscy zresztą wymodelowani z jednej, rodzimej gliny, przez jednego rzeźbiarza rasy, tego samego, który ciął dłutem posągi kościelne. Jakże podobni! Głowy ich nasadzićby można na kadłuby świętych (jakich świętych!) w niszach katedralnych, których są niezaprzeczalnie potomkami. To dodaje otuchy. — Poczciwiec żywie jeszcze!... Ale niedużo w tem jednocześnie otuchy. Bo, prawdę mówiąc, święci ci są to często urwisze, lub obłudnicy. Oba rodzaje ma Anetka w swej zagrodzie. Tylko w typach złagodzonych. Stare wino rozlano do zbyt wielu butelek.
Prostactwo i chytrość, oto cechy główne tych wyrostków w przejściowym wieku, grubokościstych, pucołowatych, o rysach nieregularnych, wyrąbanych siekierą, niezdarnych. Skryci są w jamach. Długi nos waloński, krzywy, małe oczka błyszczące, w obwódkach, przedwczesne zmarszczki na skroniach podczas śmiechu, pyszczki młodych lisów, pożółkłe kły wyszczerzone zbytkiem, by żartować, lub gryźć... w palcach kawałek gumy, lub kulka papieru. Anetka, siedząca na katedrze, czuje się myśliwym. Myśliwym, lub zwierzyną? Któż będzie zwierzyną? Śledzą ją. Trzeba mieć nieustannie palce na zasuwce. Biada temu, który pierwszy spuści oczy.
Oni przegrali. Po pierwszem zapoznaniu, obejrzeniu, hałasach, brzęczeniu, potrącaniu się łokciami, aż żebra trzeszczały, chłopcy spuścili oczy. Ale patrzą z poza rzęs. To gorsze jeszcze! Nie można chwycić spojrzenia, a ono wierci wciąż, notując każdy ruch, podkreślając go grymasem, który niby telegram obiega całą klasę. Wyglądają nieruchomo, niewinnie (w obu znaczeniach słowa), ale nogi pod ławkami kręcą się, dają znaki, tłuką w podłogę, ręce gmerają po kieszeniach lub klepią łydki sąsiadów, powieki mrugają, a języki wiją się i wdymają. Nie widząc nic widzą wszystko. Gdy baczność nauczyciela osłabnie na chwilę bodaj, przez całą klasę przebiega wstrząs.
Wszystko to jest chlebem codziennym każdego nauczyciela, a chociaż Anetka jest tu początkującą (dotąd bowiem uczyła tylko prywatnie poszczególne dzieci), od pierwszej chwili czuje się pewną siebie. Ma w krwi instynkt władania. Choćby tonęła w marzeniach, pierwsze drgnienie ostrzega ją przed niebezpieczeństwem i zastaje zbrojną, a podpełzujące ku niej z otwartemi paszczami wilczki i liski, chcące skorzystać z nieuwagi, stają w miejscu porażone błyskiem władczego spojrzenia... Radziby byli poigrać z tą kobietą, którą im dano za pasterza!...
Kobieta zajmuje w umysłach tych małych samców pewne, określone miejsce, w domu, lub sklepie. Tam panuje. Widać jej głowę, czasem też zręczne ręce. Ale gdy wychodzi, interesuje ich dolna głównie część ciała. Ach, jakże węszą!... Przeważnie nie wiedzą nic, niewielu tylko odbyło pierwszą próbę, ale żaden nie chce przyznać się do ignorancji. A co mówią te małe prostaki! Ach, gdyby kobiety wiedziały, co się mówi w tej zgrai młodzieniaszków, o wyobraźni podnieconej wszystkiem, co może pochwycić i czego dotknąć, co się mówi o siostrach, kobietach zamężnych i niezamężnych, metresach, służących, słowem o wszystkiem, co nosi spódnicę, choćby to był klasztorny habit! Jedna tylko matka... i to niezawsze... milczącą ugodą, wolna jest od tego. Gdy zaś zjawi się kobieta samotna, bez opieki męża, syna, czy brata... wówczas staje się łupem. Zajmują się nią wszystkie umysły i języki!
Tak, ale jeśli tym łupem ma być Anetka, to sprawa nie łatwa. Kto zacznie? I od czego?
Dziwna samiczka... Podczas gdy baraszkują poza palcami, przeszywając ją spojrzeniem, ona patrzy twardo, lub szyderczo, a zawsze badawczo, tak że sprośnostki utykają im w gardle. Drętwieją poprostu, gdy powiada n. p.
z djabelskim błyskiem oczu:
— A teraz, Pillois, obetrzyj usta!.. To weale nie jest apetyczne.
— Co? — pyta delikwent.
— To, coś powiedział właśnie.
Protestuje, że nie powiedział nic, a raczej tak cicho, że dosłyszeć nie mogła.
— Już wiem! Wyjdź na kurytarz. Gdy uczuwasz potrzebę tego! O ile nie mogę już wpłynąć na dusze wasze, chcę przynajmniej, by usta były czyste.
Przygwoździła ich na chwilę. Skądże bierze tę śmiałość tonu i spojrzenia, te odpowiedzi, spadające niby policzki? Czyni to bez zniecierpliwienia, sprawiedliwie, potem zaś gładzi jakby nigdy nic jasne brwi swoje... Znowu otaczają ją kręgiem, śledząc spojrzeniami. Czuje to dobrze i wytęża słuch. Stawia im czoło i bez przestanku, rzucając na prawo i lewo pytania nieoczekiwane, trzyma w napięciu ich myśli. Wie aż nadto dobrze, co brzęczy w małych, rozleniwionych głowach tego roju much, wypełzłych wiosną z krzaku glicynji. Wie to... jeśli zaś nie wie, oni jej to podszepną napewno.
Rosły Changnois, syn handlarza końmi, lat piętnaście, ale z pozoru siedmnastoletni chłopak, barczysty, mocny, o twarzy pokrytej piegami, kwadratowej czaszce i szczecinowatych, jasnych włosach prosiaka, o rękach ogromnych z paznokciami, ogryzionemi niemal do nasady, prostacki, tępy, a doweipkujący i kłótnik,... (gdy szepce, słychać go niby wielką, brzękliwą muchę), świdruje Anetkę oczyma, oceniając jej kształty i powaby, mlaszcze językiem, jak znawca, i zrobił z kolegami zakład, że się jej oświadczy. Gdy ona doń mówi, przewraca karpiowatemi oczyma. Ośmieszyła go raz wobec klasy, on zaś urażony poprzysiągł, że tytułem zadośćuczynienia otrzyma jej głowę. Umyślnie dał się złapać na rysowaniu bezeceństw. Czeka wyniku. Kamizelka trzęsie mu się od tłumionego śmiechu. Inne psiaki zgóry uprzedzone, naszczekują, patrząc w oczy ofierze, która trzyma w długich palcach świstek papieru. Nie drgnęła nawet. Złożyła papier. Kończy rozpoczęte dyktando, a Changnois porykując z uciechy pisze wraz z innymi.
Gdy skończono, powiedziała:
— Changnois, wrócisz na kilka tygodni na fermę ojcowską. Tu nie zdrowo dla ciebie. Miejsce twe wśród pól i koni.
Changnois przestał się śmiać. Tyłek jego nie pragnie zapoznać się z trzewikiem ojca. Protestuje, dyskutuje. Ale ona jest nieugięta.
— A więc zmykaj chłopcze! Przegrody stajenne są tu zbyt ciasne dla ciebie. Tam, w domu dość będzie miejsca i czasu do wyczesania się zgrzebłem. Masz tutaj zaświadczenie do pana cenzora.
Pisze na kawałku papieru:
— Odesłać do domu. Zwolniony.
Potem powiada klasie, która otwarła gęby ze zdziwienia:
— Moi chłopcy! Szkoda waszego zachodu. Chcecie mnie zastraszyć dlatego, że jestem kobietą. Spóźniliście się o kilka wieków. Dziś kobiety współuczestniczą w pracy mężczyzn, wyręczając w trudach. Życie mężczyzn jest ich życiem. Nie spuszczają oczu na widok życia. Pozujecie na mężczyzn? Dobrze. To ambicja dostępna nawet najbardziej ograniczonym. Rzecz cała w tem, by wiedzieć, czy zostaniecie mężczyznami rozsądnymi i zdatnymi w zawodzie swoim. My tu jesteśmy poto, by wam dopomóc. Jeśli atoli nie chcecie, nikt was nie zmusi. Gramy w otwarte karty! Wybierajcie, to, lub tamto... proszę bardzo... I dalejże w drogę.
Po kilku próbach przekonali się, że są słabsi. Podpisano tedy, milcząco, traktat pokoju. Oczywiście, granice musiały być pilnie strzeżone, inaczej traktat stałby się świstkiem papieru. Straż czuwa. Pozatem nastały stosunki normalne. Nikt nie kwestjonuje już stwierdzonej przewagi. A koalicja studencka... po utraceniu przedmiotu zainteresowania, rozpadła się, oczywiście. Teraz zaczyna Anetka pośród plemienia wyróżniać wybitniejsze osobniki. Niema ich dużo, zaledwo trzech, czy czterech na sześć klas budzi sympatję. Ale nie trzeba tego okazywać. Są to mali chłopcy z delikatniejszej nieco gliny ulepieni, którzy usiłują myśleć. Widać po rumieńcach, jakie wywołuje słowo, objaw życzliwości, czy spojrzenie. Zazwyczaj niedowierzają im inni i prześladują ich. Względny ten arystokratyzm ściąga, oczywiście, nienawiść szczepu, ponieważ zaś są wrażliwi, tem bardziej trzeba ich dręczyć. Nie dobrzeby było wyróżniać ich, bowiem zapłaciliby za to. Gorzej jeszcze ci chytrzy, naiwni komedjanci, ci cyniczni malcy eksploatowaliby sami tę życzliwość, gdyż są z natury spaczeni. Anetka zmusza się tedy do bezstronności, mimo że chętnie przytuliłaby do piersi któregoś z nich, w braku Marka. Nieobecny Marek jest z nią nieustannie, szuka go w każdym, porównuje, a chociaż, jako matka, nie sądzi, by mu któryś dorównywał, chce się sama omamić. Wyobraża sobie, że oto tam siedzi w ławce, widzi go i czyta w danym uczniaku, by czytać w synu. Są to w braku innych zwierciadła, nie zanadto paczące obraz syna utraconego, syna marnotrawnego, który powróci. Cóż w nich widać?
Niestety! Widać dorosłych. Ideały ich nie sięgają wyżej nad chęć zostania tem, co poprzednie pokolenie. O ile po urodzeniu mieli jakieś rysy osobiste, to od wstąpienia do szkoły znikło wszystko. Są teraz poznaczeni pieczątkami swych właścicieli... ojców... również poznaczonych pieczątką zbiorowiska. Nie są już sobą, ale cząstkami siły bezimiennej, która od wieków zegnała w gromady miejskie te psy polne, a one powtarzają wciąż te same gesty, szczekają tak samo i snują tenże sam tok myśli. Szkoła jest to warsztat, uczący zręczności w używaniu myślowego aparatu. Czegóż dokazać może inicjatywa osobista, by ich wyzwolić! Trzebaby ich naprzód przekonać, że należy zezuć chodaki rodzicielskiej myśli. Oni tymczasem dumni są z naśladowania dorosłych. Im mniej myślą sami, tem są szczęśliwsi i bardziej dumni... Miły Boże! Dorośli czynią dokładnie to samo. Toną, zrezygnowawszy z sądu osobistego (to niewygodna rzecz), w odmętach opinji tłumu, która nosi miana: Szkoły, Akademji, Kościoła, Państwa, Ojczyzny... lub wcale się nie nazywa, będąc jeno... Gatunkiem... owym potworem o oczach przygasłych, któremu się przypisuje mądrość opatrznościową, a który pełza naoślep, zatapiając chciwą trąbę swoją w bagnisku. Stamtąd wyszedł ów potwór i tam wpadnie napewno... (Ileż tysięcy gatunków wpadło już w to błoto... Jakto? Czyżbyśmy nie byli w możności ocalić gatunku naszego?...)
Błędne ogniki tańczą nad bagniskiem. Zda się, widać je chwilami w oczach któregoś z tych dzieci... Anetka stara się je uchwycić... Co myślą ci malcy o życiu? Co myślą o śmierci? Jakie echa w tych tumanowatych głowach budzą burze światowej wojny, gromy walące we wzgórza, jak okiem zasięgnąć naokół.
Nic. Same glupstwa! Ödgłosy trabek, petardy, obrazki z Illustration. Jest to widowisko dalekie, które na dłużej, nudzi. Są zblazowani! Bardziej ich interesuje gra w cetno licho. Albo zatargi w klasie. A gdy są starsi sprawy budżetu domowego.
A przecież tam, w okopach mają krewnych. Wielu padło. Zaliż o nich nie myślą?
Tak, ale bez wzruszenia. Raczej chlubią się tem. Są to bohaterowie z drugiej ręki. Dyskutują nad wiadomościami, dochodzącemi z frontu. Nieszczęścia oglądają pod kątem humorystycznym. Boudin opowiadał, wijąc się od śmiechu:
— Wiecie co? Brat mój pisze, że tam, na froncie, wszyscy poprostu toną po uszy w g...
Corveau opowiada jak się zakłuwa Niemców nożami. I pokazuje jak to robić trzeba. Zadźgał prosię.
Opowiadają sobie, robiąc dowcipne miny o skutkach, wybuchu pocisków. Dzwonnice, drzewa, flaki i głowy latają w powietrzu (w ich wyobraźni) niby barbarzyńskie zabawki. Zajmuje ich sama jeno dekoracja. Wyobrażają sobie poszarpane mięso i krew i babrzą się w tem z taką rozkoszą, jak dzieci w odpadkach... Niema atoli mowy o krzyku duszy dobywającym się z pod tego wszystkiego.
Wracający z pola bitwy nie czynią nic, by ich ocucić z omamienia. Starszy brat Corveau przyjechał na urlop. Opowiada tym wyrostkom:
— Miałem dobrego przyjaciela, który ciągnął zyski ze sprzedaży prochu pocisków nie wybuchłych. Nader zręcznie je otwierał. Jak małpa chwytał w ręce, zaledwo ostygłe szrapnele i brał się do dłubania. Powiedziałem mu:
— Bądź ostrożny!
Odparł:
— One mnie już znają dobrze!
Pewnego dnia stałem o piętnaście kroków od niego, skryty za drzewo.
— Daj pokój! — krzyknąłem. — To się może źle skończyć!...
— Głupstwo! — odrzucił.
Nagle pocisk wybucha mu prosto w nos... I oto... cóż się dzieje... Nie zostało z niego śladu...
Mówiąc to, wił się od śmiechu. A wyrostki razem z nim. Anetka słuchała, zdumiona wielce. Cóż krył ten śmiech w sobie? Wspomnienie dobrego żartu? Czy może podniecenie nerwowe?... A może nie było tam nic?
Wzięła żartownisia na bok i powiedziała mu.
— Corveau, powiedzże mi, czy tam, na froncie jest istotnie tak zabawnie?
Patrzył, próbując dalej drwinkować. Ale ona miała minę poważną, przeto odparł po chwili:
— Mówiąc szczerze, wcale nie jest wesoło!
Potem jął się rozwodzić z goryczą nad różnościami.
— Dlaczegoż więc nie mówisz tego właśnie wszystkim? — spytała.
Uczynił gest zniechęcenia:
— Nie trzeba... Oniby nie zrozumieli... Przytem nie chcieliby słuchać... Zresztą poco? Niema rady.
— Znalazłaby się, ale trzeba chcieć.
— My chcieć nie możemy.
— A któż?
— Oczywiście, dowódcy! — odrzucił.
Daremnem byłoby mówić dalej, przypominać mu:
— Wszakże ci dowódcy przez was istnieją, wszakże wy sami mianujecie ich niejako.
Tego samego jeszcze wieczora słyszała Anetka, jak podjął na nowo swe przechwałki. Potrzebował ich koniecznie. Nie drugich chciał wprowadzić w błąd, ale samego siebie.
Jeśli sami uczestnicy nie są zdolni widzieć prawdy i chcieć to jakże żądać tego od drugich, którym oszczędzone zostały te okropności... od dzieci takich?
Nie znając rzeczy samej, chwytają słowa. Gdy tylko słowa brzęczą, dość im tego, nie szukają ich znaczenia. Anetka kazała im napisać, co stanowi ideał ich życia. Bran chce zostać oficerem, jak dziad jego macierzysty. Pisze z dumą:
— Czyż rzeka nie czerpie zawsze ze swego źródła?
Fanfaronuje wojną. Starsi, którzy w razie trwania jej jeszcze przez rok lub dwa lata mają widoki powołania, powtarzają te zuchwalstwa zasłyszane od jakichś starych manekinów.
— Kula... cóż znaczy kula! Przebija człowieka, ale to nie boli wcale! Niech żyją zmarli!...
Przyszłe bohaterstwo uwalnia ich od wysiłku danej chwili. Nie robią wprost nic, powtarzając:
— Po wojnie nie trzeba się będzie mozolić, jak przedtem. Bosze będą płacili... Tak, stary druhu... bedziemy ich zaprzęgać... I wio, wista!... Ojciec mój powiada, że kupi pół tuzina i przybije im do nóg końskie podkowy... Ha, ha!
Najwykształceńsi, syn burmistrza i adwokata sycą się pindaryzmem dzienników. Lavedon jest Corneillem, a Capus Wiktorem Hugo. Inni poprzestają na obrazkach trickowych małych pism ilustrowanych.
Anetka czyni próbę. Zapuszcza sondę. Czyta im rozdział „Wojny i pokoju“. — o śmierci małego Pietia — piękne rzeczy, przepojone mgłą jesienną i marzeniem młodego drzewka, które się już nie zazieleni...
— Był to dzień październikowy, ciepły i deszczowy, dżdżysty, niebo i cały widnokrąg pokryła opona chmur szarej barwy, jakby wypłowiały. Spadały zrzadka duże krople...
Zrazu niebardzo słuchali. Wykrzykiwali rosyjskie imiona. Imię małego bohatera, zwłaszcza budziło ich wesołość, wyuzdaną wprost. Potem, zwolna rój pszczół osiadł na gałęzi. Milczą i ciszą gadatliwych. Jeden tylko, który za każdem powtórzeniem tego imienia nadyma policzki, pozostaje do końca w tępocie. Inni są zainteresowani. Gdy skończyła, niektórzy ziewają. Inni wetują sobie chwilową nieruchomość żywemi gestami i hałasowaniem. Są też tacy, których to żenuje, niezadowala i ci udając znawców, szydzą:
— Rosjanie... to szelmy!...
Inni, nie mogąc się wysłowić, powtarzają:
— To coś niesłychanego...
Kilku nie mówi nic. Doznali wrażenia. Ale jakiego i jak trwałego? Trudno to określić. Nie możnaby im dobyć jednego słowa z pod serca.
Anetka nie spuszcza z oka jednego ze słuchaczy, szczupłego blondynka o długim nosie, delikatnych rysach, gładko zaczesanego, o wąskiej piersi, który pokaszliwa i patrzy w bok. Jest inteligentny, nieśmiały i niezbyt szczery, jak to bywa u dzieci, które wiedzą, że są słabe i nie chcą się zwierzać. Anetka wyczuwa drgnienia jego duszy. Gdy wśród czytania podniosła oczy, napotkała przygnębione spojrzenie dziecka, które ukryło co prędzej nos w papierach. Ten malec zdolny jest czasem myśleć o cierpieniu, gdyż sam chorowity i nerwowy. Egoizm bywa często kluczem litości. Ten kto cierpi sam, ma szanse odczuwania cierpienia innych.
Anetka zatrzymuje go po lekcji. Pyta, czy kocha Pietję, małego braciszka. Stoi zarumieniony i zakłopotany. Ona wyczarowuje przed nim na nowo obraz ostatniej nocy dziecka-poety. Jakże pięknem było życie, tak potężne, a kruche zarazem! Życie, które istnieć mogło, a istnieć nie będzie!... Czy zrozumiał? Zaprzecza ruchem głowy i odwraca oczy. Ale ona widziała je i dostrzegła błysk światła...
— Czy pomyślałeś, że mógłbyś być na miejscu Pietji?
Protestuje.
— O nie, mnie nie wezmą. Jestem słabowity. Powiedziano mi, że zostanę na tyłach.
Ulżyło mu to i uczuł się dumny z powodu braku zdrowia.
— A inni, koledzy twoi?
Jest mu to obojętne! Szuka co prędzej w pamięci frazesu odpowiedniego. Umierać za ojczyznę... Niechże sobie inni umierają. Odzyskał pewność siebie. Światło zagasło....
Któż wie?
∗ ∗
∗ |
ANETKA jest niesprawiedliwa. Nie widzi racji żadnej nadziei. A jednak istnieje taka racja.
Ci ludzie dobrzy, samolubni, przeżuwający, mają prawo przedrzemać się trochę. Naród ten działa oddawna. Przebył on wyprawy krzyżowe i wojnę stuletnią. Nie odmładza go to, ale jest gwarancją rasy. Tyle już widział, działał, cierpiał, znosił!... I śmieje się! To przepyszne... Żyje ten, kto się śmieje i nie zamierza z życia rezygnować...
Zadowalnia go to, co jest, w tym świecie, pełnym niezadowolonych z istniejącego stanu rzeczy. Nie ma nienawiści, nie zazdrości sąsiadom, przekonany, że najlepsze jest to, co posiada w domu, i najmilej siedzieć u siebie. Niecierpi wojny, lubi wygody, jest to zrozumiałe po czterdziestu pięciu latach pokoju... I oto z dziś na jutro przywdziewa zbroję bojową, nie namyślając się zgoła! Jakże posłuszni są ci miłośnicy dysput! Gotowi poświęcić wszystko — bez marudzenia, — bowiem: Tak się to robi, tak się zawsze robiło. — Odpowiednio do kąta, pod którym patrzeć, głupi są i budzą wzruszenie. Dobroduszne przyzwolenie i obojętność posiada swe niże, ale także wyniosłość równą im w pełni.
Cóż wiemy, cóż wiedzieć możemy o dzieciach? To co widać, jest tylko grą zewnętrzną. Praca istotna odbywa się w głębi. Oczy nauczycieli i rodziców dostrzegają tylko młodą korę. Nie znacie niczego więcej z dziecka, jak tylko to, co jest związane z tą nazwą. Nie widzicie Istoty wiekuistej, która nie ma wieku, a której zarzewie tli w głębi każdej duszy, wielkiej, czy małej... Nie wiecie nigdy, czy płomień nie buchnie... Ufajmy!... Badźmy cierpliwi!...
Ale Anetka nie była do tego zdolna.
Jak silny pływak chciała przebyć rzekę, płynąc pod prąd, lub jak ptak wędrowny leciała przeciw wiatrowi.
Czując w Paryżu wokoło siebie odór gorączki, otwierała okna, przeciwstawiając jej wolę spokoju. Tutaj zaś, w atmosferze tępej obojętności usłyszała głos cierpienia.
Jest niespokojna. Niezadowolona z innych, jest bardziej jeszcze niezadowolona z samej siebie. Ludzie są tem, czem być mają, wedle natury swojej. Czyż atoli ona jest taką, jak przystało? Cóż tu czyni? Od roku już uczestniczyła w losach swego narodu, znajdując w tem gwałtowne upojenie, potem zaś przywykła. Teraz ją znużenie ogarnęło. Zaczyna w niej protestować siła wnętrzna, ukryta, daleka. Nie dostrzega jej wyraźnie i cierpi na coś nieokreślonego. A mgliste owe wyrzuty sumienia ciążą na wszystkiem, co dostrzega, nad tym małym światkiem, zacieśniejącym jej widnokrąg, onej ludzkości w minjaturze. Widzi piętno win ojców na twarzach dzieci. Widzi ich losy przyszłe, marne życie, jakie czeka, zaułki życia raczej. Widzi, jak syn jej własny tonie w tej ciżbie bezimiennej, w tem mrowisku, co płynie rzeką, niewiadomo dokąd. Czuje się sama mrówką-robotnicą, bezdzietną, która pełni bezradośnie swe mechaniczne funkcje. Wydaje jej się, że te dzieci jednak to jej potomstwo, zrodzone przez potworną, tępa królowę, naturę... Czuje gorycz w ustach i oschłość w duszy.
Brak jej wszystkiego. Nietylko samego syna brak jej strasznie... Brak jej samej siebie.
∗ ∗
∗ |
SYN także czuje brak matki. Ale nie przyznałby tego za nic.
Rozstał się z nią, wściekły z powodu dezercji... ale był przykuty do galery... Przykuty!... Pokaże się!...
Przez cały miesiąc nie napisał słowa. Ona pisała raz, dwa, trzy w sposób macierzyński i surowy zrazu, dając do poznania, że gdyby się ukorzył, przebaczyłaby... (przebaczyć! Jemu przebaczyć! On atoli nie przebaczy!...) potem była gniewna, że nie pisze, wkońcu zaniepokojona i strapiona... On zaciskał zęby. Zdecydował się odpisać dopiero, kiedy przyszła do rozmównicy Sylwja, którą Anetka prosiła o wieści, i nakłoniła go. Wówczas postanowił stworzyć arcydzieło oschłości. Ni słowa wymówki, lub skargi. Ni śladu goryczy. (Byłoby to częściowem otwarciem serca). Nie, tylko chłodne ugrzecznienie. Wypracowanie szkolne, do którego poczuwał się teraz, regularnie co dwa tygodnie. Listy te nie zawierały wzmianki o nim samym, a były tylko sprawozdaniem z życia zewnętrznego, ogołoconem z wszelkich akcentów osobistych, woni i barwy. Daremnie Anetka nalegała, żądając szczegółów. Rozumiała dobrze, że chciał jej okazać urazę swoją. Czyniła wysiłki, by go rozbroić, to znów okazywała się także nieugiętą. Ale zawsze nastawał moment, kiedy tłumiona miłość wybuchała płomieniem. Chłopiec czyhał na takie chwile i tryumfował. Ona zaś odczuwała potem żal, gdyż odpisywał w sposób bardziej jeszcze mdły i obojętny. Teraz otwierała listy z przykrością, spodziewając się ich treści. Mimo wszystko żyła nadzieją, a napotykała rozczarowanie, cierpiała tedy dalej i czekała, coraz to bardziej znużona. W dniu przeznaczonym na pisanie (odpowiadał tylko listem na list), nie miała na to siły i odkładała na następny, potem na drugi, trzeci... Następował wkońcu wybuch miłosnych skarg i wymówek... a potem, milczała przez miesiąc... Nacóż, skoro to go nic a nic nie obchodzi!...
Gdy tak raz nie pisała przez miesiąc, zachorzał niemal. Daremnie wysilał się, by być człowiekiem nieugiętym i gardzić jej listami. Ach, jakże ich oczekiwał! I nietylko duma jego syciła się zemstą, nietylko radowało go, że:
— Nie może się beze mnie obejść!...
Te fale miłości, niesione z wiejskich dali powiewem wiatru były mu teraz wprost niezbędne. Gdy listy nadchodziły regularnie w dniu oznaczonym, udawał, że je przyjmuje obojętnie, jako należność swoją. Gdy jednak stawały się rzadszemi, odczuwał brak i zapalało to jego niepokój, a także pożądanie. Dostawszy oczekiwany list, radował się, brutalnie wprost... oczywiście, nie przyznając tego!... (oszust!) Wolał tę radość przypisywać raczej dumie, która mu szeptała:
— Raz jeszcze okazuje się, że żyć beze mnie nie może!...
Ale kiedy nie pisała, musiał przyznawać prawdę upokarzającą.
— Potrzebuję jej! Przyznawać? Nie! Nie!... Nie wiem o niczem... nie potrzebuję niczego przyznawać...
Marzył o niej po nocach. A w marzeniach tych nie była nigdy czuła, kochająca, ale zawsze dumna, twarda, sarkastyczna, zadawała rany i upokarzała... Budził się z uczuciem nienawiści, paląc się chęcią... czego? Chęcią mówienia jej rzeczy okrutnych, trzymania w pazurach, zadawania cierpień, chęcią pomsty... Ale pod dotknięciem jej rąk, drżał na całem ciele. Odganiał te obrazy... Ale wracały... Te piękne, wzgardliwe usta... Starał się krzywdzić ją w pamięci swojej. Myślał o życiu swobodnem, jakie wieść mogła, a którego mu wzbraniała... Widywał w marzeniach sennych inne jeszcze kobiety, zgoła odmienne, z rysów, usposobienia i wieku... a utożsamiał je z nią bez wahania, co mu pozwalało zaspokoić na niej, w bezświetlnej otchłani, swe tłumione uczucia... Była hydrą stugłową...
Cóż za miesiące!... Rozgorączkowany, wzięty w pęta, rzucony do klatki dzikich zwierząt!... Zamknięty!...
∗ ∗
∗ |
ZAMKNIĘCIE wraz z myślami i pięknem ciałem gorejącem! To więzienie... ten internat... to bardziej jeszcze niebezpieczne, niż ulica. Nuda deprawuje umysł. Niepokój, oczekiwanie, rozpusta, obawa, okrucieństwo, wszystko to żre owe małe zwierzątka. Mgła oparów siarczanych zwisła nad obleganem miastem, ocięża ich mózgi i zatruwa ciała. Pokusa czyha w sypialniach, oblanych potem, kiedy nadzór słabnie. Pionek uczynił pierwsze posunięcie. Nadzorca generalny chrapie w przyległym pokoju. Byle tylko wszystko zrobić pocichu, galernik, aż do rana spuszczony z łańcucha.
Marek słucha, tłumi oddech, wreszcie, pełen obrzydzenia, ucieka. Wyskakuje oknem do ogrodu pensyjnego,...
więziennego...
Noc ciemna. Cztery mury. Góra niebo chmurne. Promień reflektora skosem blasku przetrząsa ciemności. Marek dostał się do drugiego więzienia.
Zbliża się do muru od strony ulicy. W domach ciemno. Wszystko śpi w tej dzielnicy mieszczańskiej, zdala od centrum i hałasu. Wielu mieszkańców uciekło z Paryża.
Marek wspina się na mur. Za wysoko, można połamać nogi. Uczuwa żądzę ucieczki wbrew wszystkiemu. Siada na murze okrakiem! Potem zwisa na rękach, szukając szczeliny, by oprzeć stopy... Słychać w ulicy kroki... Usiłuje cofnąć się na mur... Za późno! Zauważono go. Z ciemności, pod nim pyta głos jakiś:
— Czy chcesz zeskoczyć?
— Któż — pan jesteś? — bada przezornie.
Ale już wyciągnięte ramiona podpierają mu nogi dłońmi.
— Dalejże! Trzymam cię!...
Znajduje się w ulicy, stoi na trotuarze. Wokoło mury ponurych domów. Ponadtem noc... To trzecie więzienie. Wszystko, jakby zmora senna. Pudełko z przegrodami. Wychodzi się, wraca, przesuwa z jednej w drugą, ale wielkie wieko przykrywa wszystko...
Czuje, że ktoś nieznany dotyka go. Są jednego niemal wzrostu. Trzaska zapałka, a płomyk oświeca na chwilę dwie twarze. Jest to młody robotnik, nie starszy chyba od Marka, bez zarostu, o cerze szarej, delikatnych rysach, o ostrym wyrazie, pod powiekami w ciemnych obwódkach źrenice ruchliwe, spojrzenie ciekawe, które, ucieka, dotyka, ale nie narzuca się, uśmiech dwuznaczny w kącie bladych warg... Noc ich otoczyła znowu. Ale widzieli się dobrze. Nieznajomy bierze Marka pod ramię i pyta:
— Dokąd idziesz?
— Nie wiem! — odpowiada chłopiec.
— A więc chodź ze mną.
Marek waha się. Ostrzega go instynkt. Zna niebezpieczeństwa dżungli. Nie wie nic o przypadkowym towarzyszu, ale czuje, że jest mieszkańcem dżungli. Serce mu bije. Ale ciekawość przezwycięża strach. A zresztą, jeśli nie jest jeszcze odważny, nie brak mu zuchwalstwa. (Brawura przychodzi potem, gdy się jest w stanie ważyć swe siły i słabość swą, czego dotąd nie wypróbował). Ryzyko go pociąga. Wyjmuje ramię z objęcia towarzysza i chwytając go sam oburącz, a jednocześnie trzymając w pewnej odległości, powiada, nie pytając dokąd:
— Chodźmy!
Biegają przez całą noc. Podobnie jak dłonie, zetknęły się także omackiem ich umysły. Niezdarnie, trochę obcesowo. Boją się siebie wzajemnie, ale żaden nie wie, że drugi się go boi. Nie jest to strach fizyczny. U Marka rozwiało go pierwsze spojrzenie. Wraca chwilami, gdy idą obok siebie, milcząc. Marek dotyka scyzorka w kieszeni. Jest to broń niewinna, którejby nawet użyć nie umiał. Zaczynają tedy co prędzej mówić. Słowa dodają odwagi.
W biały dzień nie zbliżyliby się tak prędko. Ale nocą wśród ulic żałobnych, gdzie światło okrywa całun katafalkowy, różnice zacierają się rychło, obaj są członkami jednej gromady. Popychają ich te same pożądania. Te same im zagrażają niebezpieczeństwa. Znużeni chodzeniem, albo raczej dlatego, że chcą przed dalszym krokiem poznać się, siadają na ławce ciemnego placu.
Na imię mu Kazimierz. Kręci papierosa i traktuje Marka. Marek nie pali chętnie, ale czując wstręt, przyjmuje... O wstydzie! Niema w kieszeniach nic, ni tytoniu, ni pieniędzy. Cóż teraz pocznie?... To zakłopotanie przeszkadza mu słuchać. Mimo to jednak słyszy i zaciekawia się. Zaufanie, za zaufanie! Zwierzają się sobie wzajem...
Jest to robotnik, elektrotechnik. Pracuje w fabryce zmilitaryzowanej. Suma jego zarobku dziennego przygniata wprost małego mieszczucha, który nie posiada nic, nic nie zarabia i prócz wydawania nie jest do niczego zdolnym. Kazimierz nie korzysta ze swej wyższości, zna ją oddawna i zamieniłby może nawet za ową niższość burżuazyjną, którą gardzi i której zazdrości od samego urodzenia. Tej nocy atoli, nie myśli wcale o wzgardzie, ni zazdrości. Pociąg jest silniejszy. Ta twarz widziana niedawno, ten nieznany świat człowieczy... Marek odczuwa również ten pociąg. Starają się wybadać wzajem. Zapory opadły. Wszakże Marek wyrwał się także z klasy swojej! (Jakaż jest klasa społeczna tego biednego dziecka bez ojca?) Są sobie równi.
Ale Kazimierz starszy. Nie idzie o wiek. Te kilka miesięcy nie są warte wzmianki. Kazimierz jest starszy dzięki doświadczeniom życia na przedmieściu.
Marek milknie onieśmielony i żądny nowości. Wygodnie mu z tem milczeniem. Jest tak, jakby wiedział, to czego tamten nie wie. Ryzukując słowo, czyni to w sposób krótki, urywany, tonem ironicznym, który podtrzymuje złudzenie.
Ale nie trwa ono długo. Nie trzeba patrzeć w dziewiczą twarz jego, przy świetle kawiarni, gdzie go wciąga Kazimierz. Odrazu wychodzi na jaw jego zażenowanie i naiwność. Towarzysz dostrzega to, spozierając chyłkiem, z pod oka, niejako przez kratę winnicy, śledząc i sondując, co go wprawia w zakłopotanie gniewu, a jednocześnie pociąga...
Marek radby uciekać, lub wziąć górę. wahając się atoli w wyborze, nie czyni wyboru, zdradza się i zostaje wydany na łup.
∗ ∗
∗ |
TOWARZYSZYŁ wyprawom Kazimierza po dżungli! Ach, gdyby to wiedziała Anetka!... Czegoż nie dotykały oczy, dłonie i całe ciało jej chłopca! Istnieje atoli łaska Stanu dla takich młodych, a twardych duszyczek, których głęboko ukrytego jądra nic splamić nie może. Chroni je to, co miała zgubić własna ciekawość. Chcąc widzieć i wiedzieć, a nawet dotknąć!... Tak, ale... Noli me tangere... Nie pozwalają dotykać siebie...
— Dotknąłem i idę dalej. Obcym pozostałem, jak byłem, zanim to poznałem. Czuję odrazę ku tobie i sobie, głównie zresztą sobie. Zbrukałem swe ciało, ręce i oczy. Myję je z wściekłością. Ale serce pozostało nietknięte. Błoto nie opryskało go...
A ileż znalazłem okruszyn metalu szlachetnego w tem paryskiem błocie!...
U tych wyrostków ulicy i warsztatu i towarzyszy ich, w swym konglomeracie dusz, jaki tworzy ludność miasta, cnoty i występki zmieszane są z sobą. Zgnilizna i rzeźwe powietrze morskie.
Jest tu seksualizm wyostrzony gorączką stadną,... zmysły w ciągłem napięciu, palone i zblazowane przedwcześnie... jest barbarzyńska ciekawość. która wyprzedza, prowokuje i wyczerpuje pożądanie... frenezja, opadająca przed zapłodnieniem,... wszystko zostało wypróbowane i zużyte... ciało zwiędłe w kwiecie... pyłek duszy, starty brutalnie, rośliny zdeptane, wszędzie mnóstwo śladów na ciałach rozkoszy bezradosnej i sprofanowanej, jak las przydrożny po niedzieli, na wiosnę... Widok spustoszenia, dzieło demona zmysłów, który włada najgorszymi z rasy i kala ich, wrzód żrący brzuch, siłę czynu i płodność...
Ale ponad tą ziemią spustoszoną płyną wiatry. Po wiatrach palących, nadchodzą ożywcze. Starczy jednej fali, by wstały powalone zioła i zakwitło zboże wraz z perzem... Wolność, to włócznia Achillesa. Zabija i wskrzesza.
Przegrzany przedwcześnie tchnieniem kuźni socjalnej, gdzie go rzuciło pochodzenie... zapadły w zaduch owego chaotycznego stopu rozkoszy i cierpień, równie brutalnych i zabójczych... w warunkach dzikiej higjeny cuchnących mieszkań, niechlujstwa fizycznego i moralnego, niezdrowego jadła, napojów, pracy i wybryków, niedostosowanych do wieku swego, gorzał Kazimierz całem ciałem.
Podniecenie umysłu nie było mniej niebezpieczne od cielesnego. Wydawało atoli skutki odmienne, tworząc z pierwszem monstrualną równowagę, a istota ludzka wychodziła przed dojrzałością zmięta, wyczerpana i w chwili czynu, niezdolna do wydobycia wszystkich sił. Ale przynajmniej umysł chronił od zapadnięcia w kałużę cielesności. Tak, nawet to szalone napięcie wszystkich żądz, ta histeryczna swoboda, bez wszelkiego hamulca moralnego, ale jednocześnie bez przesądów, będących spadkiem moralności powszedniej, pozwalała przez skok niespodziewany kapryśnego umysłu dosięgnąć jakiegoś zielonego krzaczka, oblanego słońcem, a obsypanego pakami przyszłych myśli. Koza nie zatrzymywała się przy nim, skacząc zaraz na dół, ale miała w zębach wzmacniającą goryczkę zdrowej paszy.
Kazimierz był anarchistą. Pycha samouków, nadętych źle dobraną wiedzą, a gorzej jeszcze przetrawioną, egoizm dogmatyczny i kabotyństwo, upodobanie w czczej gadaninie, zboczenia płciowe, manjackie niszczycielstwo wszystkich ustalonych wartości, bufonowanie niemoralnością, wzajemna gwałtowność koteryj i jednostek władających niemi,... wszystko to pustoszy i pustoszyło zawsze gmach dostojny, który wznosić mogą tylko czyste ręce i serca jak Reclusa lub Kropotkina. Przemieszkiwać w nim może stoicka jeno elita. Tłum tłoczący się tam bezcześci świątynię, jak zbeszcześcił bazylikę Chrystusową, zapychając ją obrzydliwemi małemi bóżkami, pośredniczącemi w stosunkach z Bogiem.
Samo atoli słowo: Wolność, posiada wspaniałą władzę nawet nad duszami zapadłemi w bagno pożądań. Jest to tchnienie bohaterstwa, (Złudzenie?... Mniejsza z tem!) które oswobadza z niewoli, z więzów każdej niewoli... będąc epigonem Tytana zbuntowanego przez tyrańskie sic volo, sic jubeo! Tli tutaj święty ogień Prometeusza.
Marek widział na każdym kroku sypiące się iskierki.
Był to czas wyjątkowy, kiedy nieprzyjacielscy dla siebie bracia: anarchiści, socjaliści, syndykaliści, zbuntowani przeciw wojnie, połączyli się na tym terenie, zapominając waśni wzajemnych. Jakże byli nieliczni! Garstka zaledwo! Reszta umknęła, skutkiem słabości wobec opinji publicznej, przez obawę, lub pod wpływem dawnych instynktów dumy narodowej, czy w chęci pokosztowania krwi, zwłaszcza zaś skutkiem pomieszania... niesłychanego pomieszania idei krasomówczych, któremi są wszelkie demokracje napchane, jak tuczna geś kluskami. Nigdy, w czasach rozkwitu kazuistyki nie nadużywali Jezuici tak szaleńczo swych distinguo, które stosowane do wszystkiego, wszystko potrafią zaciemnić, pokój i wojnę, prawo i bezprawie, wolność i rezygnację z wszelakiej swobody. Wynikiem tego było, że mniejszość umysłów zmierzających dotąd uporczywie do oswobodzenia się, wróciła na galernicze ławy i wiosłowała, z pochylonemi grzbietami, pod grozą bata. Pod koniec roku 1914 tuzin było zaledwo w Paryżu ludzi nie okutych w jakieś kajdany. Potem liczba ich wzrastała powoli, tworząc parę małych grup, z których najbystrzejszą była grupa Vie Ouvrière.
Marek uczestniczył w niedziele w tych zebraniach i to, co usłyszał, wstrząsnęło nim.
Aż dotąd nie dyskutował nigdy nad wojną. Był zanadto bystry by nie dostrzec jej okrucieństw, niesprawiedliwości, nonsensu nawet może. Ale uznawał, że bardziej jest po męsku przystać na nią. Był w wieku, kiedy cnotę najwyższą streszcza słowo: męskość. Każda też siła wywiera tajemny pociąg, niesprawiedliwa większy jeszcze niż sprawiedliwa. Wydaje się siłą większą, nagą, czystą i mieści więcej niebezpieczeństwa. Z dumą wielką unosił się nad nieubłaganem prawem walki o byt, która jak raki w kosz, wciska ludzi w sytuację nieustannych zatargów. Precz z ckliwością. Należy być silniejszym!... Dlatego właśnie, że był słaby chelpił się takim głośnym cynizmem, że Anetkę oburzało to.
— Tem gorzej dla mnie i innych! Tem gorzej dla tych co giną! Moja to rzecz czy siłą, czy podstępem wezmę górę!...
Cieszyło go, że może gardzić protestami matki przeciw tej nieludzkiej fanfaronadzie. Zwał je szyderczo „sentymentalizmem.“
— Ckliwość niesmaczna! Artykuły kobiece! Malujcie się dowoli! Ja chcę sobie wyostrzyć zęby...
Anetka była wówczas, coprawda, mocno zakłopotana. Godziła się jeszcze na wojnę, nie chcąc tylko nikczemnego wyziewu jatki. Zatrzymała się w pół myśli, nie śmiąc spojrzeć w głąb. Trudno jej było dlatego motywować odruchy buntu argumentami rozumu. Zmysł wnętrzny starczył jej za przewodnika. Markowi mało tego było. Mężczyzna potrzebuje jasnych racyj... fałszywych, czy nie... ale jasnych, by niemi klasyfikować namiętności swoje.
Owe jasne ideje znajdował Marek w obfitości u logików myśli robotniczej. Każdy ich opór był skrupulatnie umotywowany i rozpięty na rusztowaniu cyfr i faktów, Słowa niczem nie zaprawne, powolne, omackie słowa Merrheima, który szukał wyrażeń stosownych, nie przekraczających myśli, posiadały wzniosłą uczciwość, były niby u Focjona toporem krasomóstwa jego. Pociągał go także spokojny, dobroduszny Monatte, niebaczny na nikogo, szeregował starannie zaobserwowane fakty. Rosner był stalowo precyzyjny, a tłumiona jego namiętność świadczyła, że boi się sprzeniewierzyć, przez wybuch, idejom. Ten żar lodowaty, wywarł na chłopca sceptycznego, gwałtownego, popędliwego, wpływ wstrząsający. Charakter tajemny tych zebrań, narzucony koniecznością, nieustanne niebezpieczeństwo zawieszone nad głowami, świadomość, że tak olbrzymie masy tylu narodów trzymają pięści wzniesione przeciw tym fanatykom sprawiedliwości, poszukiwaczom prawdy i jej mdłego światełka, wszystko to przepajało atmosferę zebrań, mimo składu ich przywódców, tchnieniem wprost religijnem. Przy blasku tej latarni morskiej, pobladłe oblicza i znużone oczy nabierały dziwnego promieniowania.
Pyszny mały burżuj czuł się upokorzonym przez niejednego z tych rzemieślników, którzy go przewyższali sercem.
∗ ∗
∗ |
PITAN... zwany ojcem Pitanem, chociaż nie skończył jeszcze czterdziestki, był człowieczkiem nikłym, chudym żywym i miał głowę zbyt dużą w stosunku do ciała. Na pierwsze wejrzenie zwracała uwagę czarna broda, słoniąca policzki i wielkie wargi ukryte we włosach. Cerę miał żółtą, nos rozpłaszczony, oczy brunatne, aksamitne, gdzie źrenica spływała w tęczówkę, jak u pudla.
Obecny na zebraniach Marek, wodząc oczyma po sali napotykał zawsze te oczy uśmiechnięte poważnie. Pitan był pośród towarzyszy rzadkim okazem, którego ludzie interesowali nietylko ze względu na ideję (i interes własny), ale także jako tacy, a czynił to przez miłość dla człowieka... jak pies. Czuł pociąg do młodego burżuja, odgadując jego zakłopotanie. A Marka instynkt zawiadomił, że płynie ku niemu wpoprzek prądu wielki, dobry pies. Spotkali się.
Pitan był wędrownym naprawiaczem wyrobów z fajansu i porcelany. Miał pod miastem maly sklepik, gdzie wykonywał roboty delikatniejsze. Zręczność jego sprawiła, że naprawiał także przedmioty wszelkiego innego rodzaju, jak drewniane, kamienne, lub kruche bawidelka. Jako robotnik wolny dysponował czasem wygodniej, niż towarzysze jego, zajęci po fabrykach i warsztatach i nie szczędził go dla sprawy. Nosił z jednego końca Paryża na drugi, zaproszenia, broszury, przypominał zapominalskim obowiązki, budził drzemiących i bił w bęben pobudki. Marek skorzystał kilka razy z wolnego popołudnia w liceum i towarzyszył Pitanowi. Zmęczył się prędko. Niepogoda, ni odległość nie miały dla Pitana znaczenia. Szedł i szedł kulejąc potrosze, twardo i równo, jak stary wojak. Nie zatrzymywał się nigdzie po załatwieniu sprawy, nie pił też wcale. Żartowano z jego ślubu wstrzemięźliwości i czystości, bo nie miał żadnej kobiety, mimo że był bezżenny. Mieszkał wraz ze starą matką, którą ukrywał, a która go tyranizowała. Jako syn alkoholika, poznał będąc dzieckiem okropności tego nałogu, a w organizmie jego pozostały skutki podcinające zdrowie. To go nawróciło. Zabronił sobie też dlatego małżeństwa. Wiódł życie nie wesołe, ale, zda się, szczęśliwe. Czasem jednak mgła melancholji przysłaniała mu oczy. Miewał okresy zmęczenia wielkiego, a wówczas uciekał od ludzi, chował się i zapadał w letarg, przestawał mówić i był jak sparaliżowany. Po całych tygodniach pokazywał się znowu, usłużnie uśmiechnięty i czynny, jak przedtem. Towarzysze, którzy nie myśleli o nim wcale podczas jego nieobecności, uznawali zaraz za rzecz zupełnie naturalną obarczyć go w imię sprawy tem wszystkiem, co im było niewygodne. Pitan ruszał w drogę, wracając o zmierzchu, lub późną dopiero nocą, po doręczeniu ostatniego świstka, zmordowany, przemokły i zadowolony.
Marek nie miał sił fizycznych i Pitanowi żal go było. Nie dając tego poznać, urządzał przystanki dla wytchnienia.
Pitan mówił powoli, spokojnie, a nieustannie. Słowa jego płynęły jak woda kanału, pomiędzy dwoma szluzami, to jest okresami milczenia. Daremnie starał się niecierpliwy Marek przerwać mu. Pitan uśmiechał się, pozwalał mu mówić, potem zaś z uporem rozwijał dalej swe myśli. Nie odczuwał ironji. Nie przypuszczał, by słowa jego mogły budzić wątpliwość. Były mu potrzebne dla oświetlenia myśli, wyrywał je tedy z gliny milezenia, pod którą leżał zagrzebany umysł jego. Musiał przewietrzać to ciężkie życie wnętrzne, które zapadało w półparaliż najmniej dwa razy do roku. Myśleć umiał tylko głośno. Potrzebował też kogoś drugiego by myśleć. Samotnik ten miał duszę łaknącą braterstwa.
Mówienie nie przeszkadzało mu wcale obserwować i słuchać, a Marek spostrzegł nie rychło potem, że wszystko, co powiedział, Pitan zapamiętał i przemyślał, obracając niby motyka ziemię każde słowo.
Chłopiec uznał za stosowne paradować przed nim, jak przed innymi, z przeciwnościami jakie napotykał w sferze swojej, z buntowaniem się studencika, który się wyzwala z przesądów i obowiązków burżujskich. Kazimierz i towarzysze jego brali to za dobrą monetę, nie tracąc poczucia wyższości. Dawali mu, niejako, dobrą notę, co mu pochlebiało i było jednocześnie przykre. Pitan nie chwalił, ni gardził. Słuchając wynurzeń Marka potrząsał głową, potem podejmował na nowo swój monolog. Ale w kilka dni później, gdy czekali na wyjście robotników pod jedną z fabryk o długich, uszeregowanych murach, z poza których sterczały gigantyczne, czerwone szyje kominów, powiedział Pitan bez wstępu:
— Mimo wszystko lepiejbyś uczynił, panie Rivière, wracając do swoich.
(On jedyny nie mówił mu: ty).
Marek osłupiał:
— Do swoich? Gdzieżto?
— Do szkoły.
— Ależ Pitanie! — zaprotestował. — Uważasz, że źle czynię przychodząc do was, by poznać myśli i życie wasze?
— Nie, nie. Nic nie zaszkodzi, gdy pan poznasz jakimi jesteśmy... Tylko, panie Rivière, to rzecz daremna.
— Dlaczego?
— Nie jesteś pan nasz człowiek.
— I to wy mi mówicie, Pitanie? Garnę się, a wy mnie odpychacie!
— Nie, nie, panie Rivière, pan się do mnie garnie, a mnie jest bardzo miła ta sympatja. Mimo wszystko jednak jesteś pan i pozostaniesz zawsze obcym pośród nas.
— Wy nie jesteście obcy dla mnie.
— Pozwólże pan... Tam, poza temi murami są robotnicy. Cóż pan wiesz o ich życiu? Słysząc co czynią, czego chcą i co myślą i co cierpią, nie odczuwasz pan tego wszystkiego. Współczujesz pan ze mną, gdy mnie ząb boli, ale nie cierpiąc na ból zęba, nie zrozumiesz pan nigdy, co to znaczy.
— I ja mam cierpienia swoje.
— Niewątpliwie. Nie bagatelizuję ich wcale, jak to czynią inni, którzy zbytkiem burżujskim zwą wszystkie cierpienia poza niedolą ludzi skazanych na nędzę i niedostatek, luksusem cierpień próżniaczych. I tak jest może, oczywiście, poza chorobą i śmiercią... Chociaż wiesz pan... choroba i śmierć niezawsze bywa jednaka...
— Jakto?
— Nie, mój chłopcze. Luksusem nazwać można także, gdy się umiera w wygodnem łóżku z głową wolną od troski, co się stanie z rodziną... Coprawda, ludzie żyjący w dostatku, nie widzą tego... to też cierpienie realne, czy sztuczne jest zawsze cierpieniem. Żal mi tedy wszystkich, nas i was, zarówno każdy ma swe troski przystosowane do niego... a zgoła niepodobne do siebie.
— Jesteśmy wszakże równi!
— Ale życie nie... Pozwólże pan... czemże jest w oczach waszych, praca? Powiadacie (wszyscy, pan i twoi, zarówno najlepsi, jak najgorsi, a nawet pijawki żyjące cierpieniem innych) powiadacie, że praca jest to rzecz piękna i święta, a kto nie pracuje, nie ma prawa bytu... Doskonale. Czyż pan wie, atoli co znaczy praca przymusowa, nieustanna, bezmyślna, beznadziejna dławiąca, ślepiąca, trująca, kierat ludzki, który się obraca, aż do chwili wyzwolin, to znaczy śmierci...? Czyż to jest praca piękna? Czy jest święta? Czyż więc nie muszą zostać na zawsze obcymi dla nas ci, którzy w ten sposób pohańbili pracę?
— Ja z tego nie żyję!
— Żyjesz pan napewno także z tego. Wszakże otoczony pan jesteś względnemi wygodami, masz co jeść, możesz spokojnie studjować przez całe lata, bez troski o chleb powszedni...
Nagle przypomniał sobie Marek dla obrony to, o czem nie myślał dotąd.
— Nie czerpię tego z pracy waszej! — zawołał. — Pracuje matka moja.
Zainteresowało to Pitana, kazał sobie opowiedzieć życie dzielnej kobiety, a Marek kreśląc je odnajdywał matkę, a duma mieszała się z zakłopotaniem, które objaśniło jedno spokojne zdanie Pitana:
— A więc, drogi przyjacielu, ją wyzyskujesz.
Marek nie lubił, by mu przypominano jego obowiązki.
— To moja sprawa, Pitanie! Was to nie obchodzi.
Pitan nie obstawał przy swojem, uśmiechnął się tylko.
Robotnicy zaczęli wychodzić. Pitan podszedł ku nim. Znał kilku, zamienił słów kilka i rozdawał świstki swoje. Ale im było spieszno do domu i jadła. Dotykali zaledwo druki, mówiąc:
— Dobrze... Dobrze... wiem, wiem!...
Inni z rękami w kieszeniach nie brali wcale. Kilku przystanęło by porozmawiać. Marek stał z boku i czuł doskonale:
— Jestem obcy.
Gdy Pitan wrócił i uszli kilkanaście kroków razem, powiedział Marek:
— Nie wy, Pitanie, uświadomiliście mnie. Spostrzegłem to doskonale. Kazimierz i inni nie uważają mnie nigdy za towarzysza. Niekiedy schlebiają mi, inni zaś mnie upokarzają. Niby to są ze mnie dumni, a są przeciw mnie. Dumni z tego, że mają we mnie zakładnika burżuazji, którym można gardzić.
— Ha... ha, (zaśmiał się zlekka Pitan). Nie trzeba przesadzać w kierunku przeciwnym. Ale coś w tem prawdy, istotnie. Czując to, powiedziałem panu.
Marek przystanął, tupnął i wykrzyknął:
— To niesprawiedliwość!
I obrócił się, by Pitan nie dostrzegł łez niemocy. Robotnik przystąpił, wziął go pod ramię i szli tak dalej.
— Tak, — powiedział Pitan po dobrej chwili rozwagi jest dużo rzeczy niesprawiedliwych. Wszystko niemal w tem społeczeństwie jest niesprawiedliwe. Dlatego też trzeba to zmienić.
— Czyż nie mogę pracować na to?
— Możesz pan i powinieneś nawet. Ale jak my, każdy swojemi środkami i każdy na swem stanowisku. Ale do społeczeństwa nowego, proletarjackiego (przykro mi powiedzieć to) nie wejdziesz pan. Bardzo mi żal. Tak jest. Ja także nie wejdę, gdyż umrę przedtem.
— A wasi, wasza klasa?...
— Oni wejdą... napewno wejdą.
Marek oswobodził ramię z objęcia Pitana i powiedział:
— Pitanie, jesteście wraz z całą partją nacjonalistami. Zwalczacie tę ojczyznę w imię innej. A ona jest tak samo zazdrosna jak dawna.
Pitan odparł dobrodusznie:
— Ja tam o nic zadrosny nie jestem, mój chłopcze. Ktoś ma jasne włosy, drugi ciemne, ktoś jest wysoki, drugi niski, jeden biały, drugi żółty... dla mnie to wszystko jedno, każdy kocha, cierpi, umiera i basta! Jestem zwolennikiem każdej ojczyzny, żadna mi nie przeszkadza. Ale, widzisz pan, naszej ojczyźnie nie przyznaje się prawa do życia, przeto musi je sobie wywalczyć na waszej.
— Odbierając nam życie?
— Nie mamy do was urazy, ale wasza klasa zabiera naszej słońce.
— Ja nie zabieram dużo! — rzekł Marek smutnie.
— Masz pan sposobność lepszą jeszcze. Znajduj to słońce w książkach, w spokojnej pracy umysłu, a potem dawaj pan to nam, których nie stać na te kosztowne poszukiwania. To rzecz najlepsza, jaką zrobić możesz. Wracaj pan do siebie i pracuj dla nas!
— Smutne to, — rzekł Marek — żyć bez towarzysza!
— Jest się towarzyszem wszystkich, nie zaś jednego człowieka!
— Ach, cóż za samotność! — powtórzył Marek.
Pitan przystanął, spojrzał z uśmiechem współczucia na twarz wyrostka, którą tenże ukryć się starał, sprostował grzbiet i wciągnąwszy w płuca haust powietrza zatrutego wyziewami fabryk, powiedział:
— Tak! To jest dobre i zdrowe!
Marek skrzywił się, a Pitan uderzył go po ramieniu.
— Popatrz!...
(Po raz pierwszy mówił mu: ty).
Pośrodku kręgu fortów rozciągała się obszarna równina, zasnuta pasmami dymów, które wiły się, niby brud a bielizna, pod sieczeniem zimowego wiatru, w ogromej balji nieba. A w tyle mrowisko domów, miljony żyć, miasto... ponura tragedja. Szczęśliwy i poważny Pitan oddychał swobodnie, potem zaś rzekł:
— Samotność z wszystkimi znaczy braterstwo z wszystkimi.
— A oni się pożerają wzajem! — zauważył Marek z goryczą.
— Jeść muszą! – odparł poprostu Pitan. — Takie prawo... Przeto żywmy ich! Urodziliśmy się poto, by sobą karmić innych. I jest to nawet najlepsza z wszystkich, dobrych rzeczy!
Marek spojrzał w ziemistą twarz małego naprawiacza, rozbłysłą ogniem wnętrznym i wzruszyła go owa cicha ochoczość, która pragnie zostać strawą innych. Przyszło mu na myśl, że Bóg chrześcijański po to samo przyszedł na świat... Ach, cóż za barbarzyńska ludzkość!... Przeczuwał już to dostojeństwo, był jednak za młody, by czuć ofiarność poświęcenia.
— Nie!... Nie być zjedzonym,... ale zjadać!
∗ ∗
∗ |
WSTRZĄŚNIĘTY, ale rozczarowany przez tych ludzi z przeciwległego brzegu, gdzie się nie mógł ostać, był teraz, niby ptak zawieszony między niebem, a ziemią, nie wiedzący gdzie spocząć. Uciekł z gniazda, wracać nie chce, za młody zaś, by budować własne... Gdzież zresztą? Gdzież znaleźć przytułek, zanim wybije godzina rozniecenia własnego ogniska domowego? Na której siąść gałęzi? Zwątpienie wkroczyło w przesądy minione, a chociaż ich się trzyma, nie mają czem zastąpić, wie, że są zniweczone zupełnie. Samotny jest, zatracony w tym świecie idei życiowej wartości dla jego młodzieńczego rozgorączkowanego umysłu i nie ma się czego uczepić.
Napotkał ową Perretkę, zbiegłą jak on z domu... Marcelinkę o ustach ponętnych i pokosztował ich teraz. Odnowili na bliższą metę znajomość ze schodów i w jej ramionach ukrył się. Mimo zobojętnienia na to, co opuścił, była mu posłanniczką z ojczyzny, z pod jednego dachu. Jako pisklęta drepcili nad tym samym ściekiem. Pośród niezmiernego miasta zbiegowie łączą się, grzejąc wzajem. Marcelinka całuje mdlejące usta młodego kochanka. Jakże zapalczywy jest ten chłopak! Leci jak ćma prosto w ogień. Z pasją ogromną upaja się rozkoszą i cierpieniem, jakie odkrył właśnie. Bawi to Marcelinkę, ale ta dziewczyna, nie posiadająca skrupułów, żywi macierzyńskie, rzec można, uczucia dla tego cherubinka, rumieniącego się, a bezwstydnego, który ją pożera i wprawia w jakieś dziwne zakłopotanie. Nic sobie nie robiąc z uczuć rodzinnych, czuje jednak odpowiedzialność za tego chłopca. Ma go na piersiach, patrzy na pobladłe policzki, w rozpłomienione oczy, śmieje się zrazu, potem ogarnia ją troska z powodu jego wycieczek nocnych, z których wraca wyczerpany i bezsilny o lodowatym poranku. Jest potrosze postrzelony, nierozsądny, ma suchy kaszel, płonie cały, zmiecie go byle podmuch wiatru, spłonie jak więź słomy. Marcelinkę ogarnia niepokój, a jednocześnie rozdmuchuje ten płomień, igra z nim. Jest zazdrosny, a ona go dręczy, nie zważając zresztą na to, że jej potrosze zawadza. Ma skrupuły, jednocześnie atoli dobija go poprostu.
W stosownej chwili interwenjuje ojciec Pitan. Zna wszystkich i wszyscy go znają. Dobroć i naiwność, z której szydzą ludzie, dała temu dziwakowi prawo mówienia w oczy tego co niemiłe. Mówi, wszyscy słuchają, nikt się nie obraża, bez względu czy to bierze serjo czy nie. Pitan powiedział dziewczynie:
— Panno Marcelinko! Jeśli zatrzymasz dłużej przy sobie swego żółtodzióbka, nie starczy go na długo. Wybiera się na tamten świat.
— Wiem o tem, papo Pitanie! — odparła. — I złości mnie to bardzo. Widzę, że się spala. Cóż jednak zrobić? Ten chłopiec nie chce słyszeć o niczem. Jest ślepy i głuchy. Wiecznie tylko łaknie i łaknie, jak dziecko przy piersi. Nie można go zaspokoić. Jest nieszczęśliwy, pół szalony. Coś mu dolega, a niewiadomo, jak go pocieszyć.
— Nie tu przy nas jest jego miejsce. Trzeba mu koniecznie domu.
— Nie chce wracać.
— Wiem, wiem, jest w wieku buntu.
— Wszyscy jesteśmy w tym wieku.
— Marcelinko, nie pochlebiaj sobie. W gruncie serca radabyś dojść wieku, kiedy się buntowników wyrzuca za drzwi.
— Może być! — roześmiała się.
— Trzeba się nim zająć.
— Nic nie poradzimy wbrew jego woli. Za pierwszem słowem kazania, wierzga jak młody kuc.
— Znasz go przecież, Marcelinko. Czy niema kogoś, komuby go oddać?
— Matka daleko.
— Wiem o tem. Dzielna kobieta, pracuje dlań na chleb. Chciałem pisać. Ale zdaje mi się, nie żyją w zgodzie, boczą się na siebie. Znam to. Są sobie zbyt bliscy, by się rozumieć. Ciężko pracuje ta kobieta i ma troski swoje, nie trzeba jej martwić, jeśli jest sposób inny. Czy ten chłopak nie ma tu w mieście nikogo z krewnych, ktoby go umiał opanować i bronić?
— Tak jest!... Czekajcież, Pitanie!... Prawda... ma tu ciotkę. Znam ją, nie jest skromnisią i zrozumie...
— A więc — zakończył Pitan — trzeba się z nią rozmówić.
Marcelinka skrzywiła buzię. Nie rada była pozbywać się swego gołąbka. Ale będąc dobrą dziewczyną, powiedziała sobie:
— Pod nieobecność tamtej, jestem potrosze matką jego. Cóżbym uczyniła na jej miejscu? To prawda, nie mogę go zachować dla siebie... Biedny chłopczyna mój!... Niema innego ratunku, pójdę do ciotki...
Kołysała go przez jedną jeszcze noc w ramionach, potem zaś zaprowadziła do Sylwji i wydała w jej ręce.
∗ ∗
∗ |
SYLWJA przechodziła kryzys, najostrzejszy w życiu od tragicznej śmierci córeczki swojej. Ta niesłychanie roztrzepana kobieta, którą wojna wprawiła w stan ogromnego wzburzenia i pożądania rozkoszy, została przywołana do przytomności przez cios, jaki spadł na nią. Mogła przewidywać to, co się stało bez zbyt wielkiego wzruszenia, nie przewidziała atoli, jakiem się to w niej odbije echem. Mąż jej, Leopold zmarł, jako jeniec w niemieckim szpitalu. Otrzymała list, w którym biedak zawiadamiał ją o tem naprzód:
Droga żono moja! – pisał. — Przebacz, iż cię martwię. Ale czuję się źle. Leżę w szpitalu, gdzie, zaręczam, jestem przez Niemców pielęgnowany bardzo troskliwie. Nie mogę się użalać na nic. Sale ogrzane, gdyż na świecie zimno jeszcze. Powiedziano mi, że cierpieliście tam na brak opału. Jakżebym chciał ci dopomóc! Widzę, jak siedzisz w pracowni o szybach zamarzniętych. Celestyna pociera zgrabiałemi palcami o grzbiet kotki. Ale tobie nigdy nie zimno, tupiesz mocno i rozdajesz szturchańce bliźnim dla rozgrzewki. Ale przykro być ci musi w chłodnej pościeli naszego wielkiego łóżka. Coprawda, możesz za dnia przechadzać się, a dobrze to gdy człowiek może się jeszcze ruszać. Ach, gdybym to mógł! Muszę ci powiedzieć, że lekarze chcą mi odjąć nogę. Nie rozumiem się na tem, przeto przystałem. Ponieważ jednak tak osłabłem, że mogę zginąć pod nożem, przeto chciałem wpierw napisać i ucałować cię jeszcze. Mimo to nie tracę nadziei ocalenia. Może wrócę, a może nie. Proszę cię, droga żono moja, nie gniewaj się, bo nie moja to wina i uczynię wszystko, by się wygrzebać z biedy. Jeśliby jednak inaczej padło, jako młoda możesz wyjść zamąż powtórnie. Nie jestem niczem osobliwem, przeto o następcę trudno ci nie będzie. Niechże to będzie tylko człowiek uczciwy, dobry zawodowiec i niech cię szanuje. Nie jest mi wcale miłą ta myśl, ale pragnę, byś była szczęśliwa. I mówię ci zgóry, że tak się stanie. Droga Sylwjo! Przeżyliśmy z sobą dużo złego i dobrego, pracowaliśmy ciężko, kłócili się czasem, ale byliśmy zawsze dobrymi towarzyszami... nieprawdaż? Często cię drażniłem, nie byłem, wiem dobrze, człowiekiem odpowiednim dla ciebie, ale robiłem, com tylko mógł, a trudno wyleźć z własnej skóry, przecież. Ucałuj Anetkę i Marka. Nie zawsze bylibyśmy dla nich tem, co trzeba. Radbym, byś się zajęła chłopcem potrosze. Nie mamy dzieci. Możnaby go z czasem uczynić wspólnikiem zakładu... Nie mogę dłużej pisać... słabo mi... Cóż zresztą może ci powiedzieć ten papier? Żałuję cię! Ach, Sylwjo. Chciałbym cię wziąć za rękę. Żegnam cię... dowidzenia. Twój wierny mąż myśli o tobie i o was, a myślał będzie nawet zdala, z pod ziemi. Daleko, czy blisko, powiadam sobie, że przecież to jedna i ta sama ziemia i że po niej stąpasz. Zegnam cię, droga żono, kochana, maleńka, śliczna, serce moje. Dzięki za wszystko. Bądź mężna. Bardzo mi smutno umierać... o Boże drogi! align:right
Masz u siebie kwit dla Gribelina na 115 franków, z dnia 11 czerwca 1914 r., której to kwoty nie zapłacił.
Ostatnie wiersze były zamazane, jakby przez łzę, startą palcem.
Jednocześnie przyszło zawiadomienie o śmierci.
Sylwja zrozumiała teraz, że kochała tego, który przez lat dwanaście dzielił z nią życie. Ceniła go, jako uczciwego człowieka i dobrego współpracownika. Żyjąc dzień po dniu z sobą, sprzęgli się tak, że palce zręcznej krawcowej nie mogłyby ich rozplątać. Nie wiedziała też, czy nić zerwana była nim, czy nią samą. Pękł cały motek.
Uświadomiła sobie teraz wszystkie krzywdy, jakie wyrządziła temu, który stanowił cząstkę jej samej... Jakże skąpą była w miłości dla tego przywiązanego serca! Może nie wiedział o wiarołomstwach jej... a może się domyślał... ale nawet gdyby nie wiedział, nie zmniejszało to wcale wyrzutów sumienia. Ona wiedziała dobrze, a stanowiła teraz z nim jedność. Nabrała zabobonnego mniemania, że umierając przekręcił klucz w zamku i czyta w niej teraz. Najstraszniej dręczyło ją to, że porównując daty uświadomiła sobie na czem spędziła tę noc, której właśnie szukał jej dłoni w walce przedśmiertnej. Daremnie powtarzała:
— Nie mogłam przecież wiedzieć...
Daremnie się pocieszała:
— Nie cierpiał przez to...
Daremnie sobie perswadowała:
— Niema o czem myśleć! Tego co było, nic już nie zmieni...
Najgorsza sprawa! Zło uczynione żywemu można naprawić...
— Biedaku mój. Gdybyś był wrócił, nie czyniłabym sobie wyrzutów. Cóż uczyniłam? Czy to takie ważne? Gdybyś był wrócił, odpłaciłabym ci to miłością. Teraz atoli gdy zmarłeś, ja zostałam z długiem. Nie mogę zapłacić. Cokolwiekbym uczyniła, winną pozostanę. Jestem, niejako, złodziejką...
Jak cała ludność Paryża miała Sylwja głębokie odczucie niesprawiedliwości. Zwłaszcza doznawanej. Ale także tej, której się dopuściła wobec kogoś drugiego. Dręczyła ją myśl, że zarwała najlepszego swego współpracownika.
Będąc młodszą, okazałaby więcej sprężystości i załatwiłaby z sobą jakoś to, czego zmienić nie sposób. Gdy się potkniemy, a mamy długą jeszcze przed sobą drogę, pociesza nas myśl, że ten krok fałszywy naprawimy. Za krzywdę komuś wyrządzoną, może zapłacić inny. Teraz atoli, gdy się przebyło przeszło połowę drogi, blędy popełnione są faktem dokonanym. Poszliśmy drogą złą, a za późno już zawracać, gdyż nie zdążylibyśmy...
Zbadała sumiennie minione życie swoje, począwszy od dnia ślubu, przemyślała urodziny dziecka, zerwanie z Anetką, Iwonkę, katastrofę, odnowę życia, dobroć Leopolda, tak zdało się naturalną, że nie wartało tego brać w rachubę, wojnę, kochanków, i wreszcie stanął przed nią obraz tego biedaka, który umierał tam, gdzieś, daleko, samotny, zdradzony... Straszne to było. Instynktownie czepiła się żywych, by przy nich rozgrzać duszę... Anetki i Marka...
Na tym punkcie rozważań zastała ją Marcelinka. Przyszła i złożyła pełne wyznanie, bez żadnych osłonek.
Wieczorem tegoż dnia zaalarmowana opowiadaniem, wybierała się właśnie do liceum, by zasięgnąć wieści, gdy nagle wszedł Marek. Został wydalony.
∗ ∗
∗ |
WYDARZENIA toczyły się szybko. Pewnej nocy, wracając spiesznie na pensję, natknął się Marek nos w nos na wracającego nadzorcę, który również w karygodny sposób zaniedbał obowiązki swoje. Schwytany na uczynku, odpowiadał zuchwale jak równy równemu. Nauczyciel czuł, że musi uczynić krok stanowczy, a jednocześnie bał się tego spojrzenia, które groziło, że w danym razie obaj poniosą skutki. Miał wyrzuty sumienia, ale poszedł po linji obowiązku, a także miłości własnej. Marka zawezwał dyrektor i wydalił z pensjonatu. Nie raczył rzec słowa na swą obronę, nikogo nie oskarżać. W gruncie uczuł pewien szacunek dla odwagi nadzorcy.
Na jego widok doznała Sylwja silnego wrażenia. Miała przecież odpowiedzialność niemałą. Anetka oddała jej syna w opiekę, prosząc, by nad nim czuwała, donosiła o jego zdrowiu, zachowaniu w pensjonacie, oraz by w chwilach wolnych przykracała mu cugli. Sylwja nie pochwalała wcale purytańskiej surowości siostry i stanąwszy po stronie Marka, puściła go odrazu luzem. Miała przekonanie, że młody człowiek powinien sam zbierać doświadczenia, a niema lepszej metody wychowania nad swobodę. Niechże trochę wełny baranka zostanie na cierniach, niech się wyszumi, niech popróbuje, a niedługo sam stanie na własnych nogach. Była nawet na tyle nierozważną, że powiedziała to siostrzeńcowi.
— Ja sama sobie dałam radę. Masz dziób i pazury, a głupszy ode mnie nie jesteś. Masz oczy, przeto patrz rzeczom tego świata prosto w oczy, masz nogi, przeto używaj ich po całym tygodniu przykucia do ławy z łacińskiemi i greckiemi książkami. Dnia siódmego raduj oczy twe i nogi. Biegaj sobie, chłopcze, i oglądaj, co się podoba. Ucz się. Jeśli się sparzysz, będziesz potem umiał dmuchać na zimne. Dowiesz się, co znaczy ogień i to cię zabezpieczy przed pożarem.
Nie przyszło jej na myśl, że dziwną, co najmniej jest metoda doświadczenia ognia przez spalenie domu. Powtarzała maksymy zasłyszane w środowisku ludowem: Dać folgę naturze.
Na rękę jej było zresztą uwolnić się od siostrzeńca i żyć wedle swych zamierzeń własnych. Wiedział Marek dobrze, jak żyje, a ona, nie mówiąc o tem, nie kryła się też wcale. Bywało, że gdy Marek przychodził w niedzielę rano w odwiedziny, ciotka nie wróciła jeszcze do domu. Nie widząc go przez czas dłuższy, poprzestawała na liście i pieniądzach na rozrywki. Przez trzy tygodnie nieraz nie widywali się wcale.
Nie będąc świętoszką, nie była Sylwja obłudną. Dumając dziś nad tem, jak spełniła zlecenie siostry, nie łudziła się zgoła, iż nie ponosi winy za to, czego się właśnie dowiedziała. Powiedziała sobie szczerze, iż przez pół roku żyła jak szalona, myśląc wyłącznie o sobie i swych przyjemnościach, a przez głowę jej nawet nie przeszło zająć się chłopcem.
Powiedziała sobie: mea culpa, patrząc na jego pobladłą twarz, ruchy nerwowe i słysząc sztuczny śmiech, z jakim jej opowiadał swe czyny. Marek oczekiwał wybuchu, wyrzutów, zdziwiło go tedy milczenie ciotki.
— Cóż ty na to? — spytał wkońcu.
— Nie mam ci narazie nic do powiedzenia! — odparła. — Zbyt dużo mam powiedzieć samej sobie.
Marek nie nawykł, by ciotka traciła czas na medytację.
— Cóż ci się stało?
— Widzę, że zmarnowałam życie własne i życie męża, a teraz jestem na najlepszej drodze, by zmarnować życie twoje.
— Cóż cię to obchodzi, ciociu? Wszakże moje życie jest moją wyłącznie własnością. Robię, co mi się podoba... A zresztą, cóż warte życie!
— Warte, co warte... Nie masz racji... Dla tego kto sam wart najmniej, ma ono wartość niesłychaną.
— A cóż z tem robią ludzie? Idź, popatrz do okopów! Życie tam nie jest drogie.
— Wiem o tem! Nie kosztuje ich nic. Zabrali mi życie Leopolda.
— Leopolda?...
Marek nie wiedział dotąd nic. Wieść go oszołomiła. Zrozumiał teraz poważny nastrój ciotki. Nie sądził atoli, by zmarły zajmował dużo miejsca w jej sercu. Zdziwił się tedy, słysząc jej słowa:
— Dlatego właśnie, że znam dziś wartość życia, rozumiem morderstwo popełnione przez... nich i przeze mnie samą.
— Przez ciebie?
— Tak! Cóż zrobiłam z tem życiem, z tem przywiązaniem?... Hańba!... Zresztą, nie warto roztrząsać tego, co się zmienić nie da. Trzeba atoli robić to, co się da zrobić. Ty jesteś ze mną i mam obowiązek naprawić błędy popełnione.
— Cóż to znaczy?
— Muszę nagrodzić zło, któregoś doznał z mej przyczyny... na które zezwoliłam... (to wszystko jedno, nie przerywaj!...) Nie staraj się bufonować wobec mnie, chłopcze! Nie jestem matką twoją. Znam dobrze głupstwa, któremi się pysznisz, i oceniam je wedle wartości. Niema powodu do dumy.
— Ani też do wstydu.
— Być może! Nie chcę cię wcale upokarzać. Nie mam do tego prawa, gdyż robię coś gorszego, niż ty. Wiem, że nie zawsze się można oprzeć, byłoby to wprost nieludzkie. Ale znam niebezpieczeństwo i umiem zatrzymać się na czas. Ty tego nigdy nie zdołasz uczynić. Jesteś inny człowiek i jak matka bierzesz wszystko serjo.
— Ja w nic nie wierzę! — powiedział, przybierając postawę dumną.
— To jest właśnie rzecz najbardziej serjo! Mnie te rzeczy wcale nie obchodzą. Żyję chwilą bieżącą i to mi w pełni wystarcza. Patrzę poprostu pod nogi, a jeśli padam, to nigdy z wysoka. Ty, co innego, ty niczego nie robisz połowicznie. Tracąc coś, tracisz wszystko, docna.
— Jeśli już taki jestem, nie mogę temu przeszkodzić. Zresztą jest mi to obojętne.
— Ale mnie nie jest obojętne i przeszkodzę ci w tem.
— Jakiem prawem?
— Tem prawem, że jesteś moją własnością. Tak, mój mały! Jesteś własnością moją i matki. Ona, która się za ciebie poświęca, nie powiedziałaby ci tego nigdy, ale ja mówię. Wychowałyśmy cię obie, troszczyły o ciebie przez lat szesnaście, ty zaś, jak głupiec, chcesz w ciągu jednego dnia zniweczyć całą pracę naszą. Będziesz mógł czynić, co ci się spodoba, gdy zostaniesz mężczyzną, gdy spłacisz to, co nam winien jesteś. Aż dotąd, pamiętaj o długu, chłopcze! Oddaj, coś winien!
Rozwścieklony Marek jął wykrzykiwać, że nie prosił o pożyczkę, ani o życie nawet...
— A jednak żyjesz, mój mały. Wściekaj się, ale idź wprost przed siebie. Ja będę nad tobą czuwała!
I nie pozwalając na dalszą dyskusję, rzekła ostro:
— Dość tego!... Koniec!
Potem, wraz z dygocącym od bezsilnej złości młodzieniaszkiem, jęła rozważać, coby z nim uczynić.
— Najlepiej będzie, gdy pojedziesz do matki.
— Nigdy! Za nic! Nienawidzę jej! — wykrzyknął.
Sylwja spojrzała nań z zaciekawieniem, wzruszyła ramionami i nie odpowiadając nawet, pomyślała:
— Warjat! Rodzina warjatów! Cóż mu zadała, że ją aż tak kocha?
Potem powiedziała chłodno:
— W takim razie jedno tylko widzę wyjście. Zostaniesz u mnie... Będziesz eksternistą w innem liceum... Sądzę, że ci nie zależy na tem, by matce donosić, co zaszło? Dobrze, dobrze... ja to już załatwię... Ale na przyszłość, wiedz, że ja rządzę! A znam wszystkie wybiegi. Nie usiłuj udawać!... Będziesz wolny w swoim czasie... który ci zresztą wyznaczę sama. Nie będę cię gnębić. Nie myślę żądać więcej, niż dać możesz. Ale to, co możesz, wszystko co tylko możesz, dać musisz, chłopcze drogi. Przedkładam ci weksel. Jesteś moim dłużnikiem.
∗ ∗
∗ |
NAPISAŁA Anetce, że epidemja rozpędziła pensjonarjuszy liceum i że zabiera siostrzeńca do siebie. Napoły tylko uspokojona tą opieką, Anetka wymknęła się ze swej prowincji z soboty na niedzielę, by zobaczyć, co robi syn pod dachem siostry. Sylwja wiedziała dobrze, co znaczy ta wizyta. Nie łudziła się zgoła, by Anetka nie żywiła wątpliwości co do jej uzdolnień wychowywania i kierowania młodzikiem. Ale tak szczerze wyznała swe winy dotychczasowe i z takim naciskiem podkreśliła swą odpowiedzialność, że to uspokoiło Anetkę. Długo rozmawiały o Leopoldzie, wywnętrzały się przed sobą, a melancholja tych wspólnych wspomnień zbliżyła je tak, jak to nie miało miejsca już od lat całych.
Anetka nie mogła uspokoić się w ten sam sposób widokiem syna. Wyglądał tak źle, że ją to przerażało. Ale Sylwja zaręczyła, że w ciągu kwartału doprowadzi go do porządku. Nie było mowy o jakiejś serdeczności ze strony chłopca. Przybierał wobec matki minę hardą. Sylwja odwiodła siostrę na bok, prosząc, by nie nalegała. Miała już dość kłopotu, zanim skłoniła Marka, by nie uciekł z domu na niedzielę i widział się z matką. Wymusiła na nim, że zachowane zostaną przynajmniej pozory. Reszta nastąpi później... Instynkt mówił jej, że należy uszanować pewne zacietrzewienia dzieci. Była to bolączka, którą podjęła się uleczyć, pod warunkiem jednak, by na to nie zwracać uwagi. Anetka była zbyt namiętna, by zrozumieć praktyczny spryt siostry, a Sylwja nie liczyła na to wcale. Uważała siostrę także za istotę okaleczałą, potrzebującą pielęgnacji. Ale tego podjąć się już nie mogła. Sama Anetka musiała być lekarzem własnym. Wszystko, co leżało w mocy Sylwji, polegało narazie na tem, by stosunek matki do syna nie zaostrzył się przynajmniej.
Anetka zdecydowała się na zaprzestanie badania przyczyn wrogiego usposobienia Marka i w niedzielę nocą wyjechała z Paryża. Przejęta bólem wywoziła tę bodaj pociechę, że niepokojący młodzian znajduje się w rękach osoby rozsądnej.
∗ ∗
∗ |
SYLWJA musiała użyć całego swego doświadczenia, intuicji i chytrej dyplomacji, oraz zręczności i siły prawdziwej paryżanki, by utrzymać przez następne trzy miesiące na smyczy oddanego jej do tresury jaguara.
Umieściła go w pokoju przylegającym do swego, w głębi mieszkania. Drzwi wychodziły na kurytarz, ale Sylwja miała klucz i otwierała tylko w dniach i godzinach przeznaczonych na to, by chłopak przyjmował kolegów i przyjaciół. W takich chwilach Marek był pewny, że żadne niedyskretne spojrzenie nie kontroluje, kto przychodzi. Był to „pokój boży“, czy djabelski może, a Sylwja nie chybiła nigdy. Tak samo, nie starała się nigdy dowiedzieć, co czyta, pisze, czy robi w swoim pokoju. Był to jego własny teren i szanowała go. Ale nie mógł wychodzić poza godzinami dozwolonemi, nie przechodząc przez sypialnię Sylwji. Wszystkie inne przesmyki były zamknięte... Coprawda, wyszedłszy raz, mógł nie wrócić. Groził tem nawet pół serjo, pół żartem, by wysondować swego Cerbera. Odpowiedziała tym samym tonem ironji, unosząc wargi:
— Drogoby cię to kosztowało!
— Cóżbyś mogła uczynić?
— Ogłosiłabym cię pomiędzy zbiegłemi psami. Możesz być spokojny. Gdziekolwiek się pokażesz... mam ja swoich ludzi, znajdę cię i chwycę za kołnierz.
— Ach! Więc masz stosunki z policją, cioteczko?
— Jeśliby trzeba było koniecznie, nie cofnę się przed niczem. Ale nie mam powodu, posiadam policję własną. Przyjaciółki twoje, mój chłopcze, nie odmówią mi niczego.
Marek skoczył, oburzony.
— Co? Kto? To nieprawda... Ach, więc jestem w niewoli. Nie mogę mieć przyjaciela bez obawy, że mnie wyda! Nie mam nikogo, nikogo, komubym się mógł zwierzyć!...
— Masz, drogi chłopcze. Masz takiego przyjaciela przy sobie.
— Któż to?
— Ja sama.
Marek uczynił gest gniewny i odpychający.
— Nie dość ci tego? Rozumiem, drogi paszo!... Ale jest to pokuta. Nie zaprzeczam ci prawa kochania, ni by cię ktoś kochał. To chleb powszedni każdego człowieka żyjącego. Ale trzeba wprzód zapracować na ten chleb powszedni. Pracuj tedy! Bądź mężczyzną! Nie chciałbyś zapewne z pośród trojga Rivière’ów być jedynym bezużytecznym... być pasorzytem?... Spójrz na palce moje. Są tam ślady igły. Chociaż lubię swe ręce i rada jestem, gdy je ktoś lubi, nie szczędziłam ich nigdy. Nie jestem dzierlatką. Używałam życia. Ale nikt mi niczego nigdy nie dał darmo. Kupowałam dzień po dniu. Pracowałam twardo. Rób to samo!... A teraz rozpogódź skrzywiony pyszczek! Zaszczytem jest dla ciebie, że ja i myję głowę. Traktuję cię narówni z sobą... Podziękuj!... A potem, marsz do pracy... Zuchwalcze mały!
Marek ciskał się i toczył pianę wobec takiego traktowania. Byłby gryzł rękę, trzymającą wodze i szarpiącą niemi tak bezceremonjalnie. Raniło go dotkliwie to przypominanie, że jest dłużnikiem obu kobiet, że je ich chleb i nie ma prawa wyswobodzenia się z poniżającej niewoli, aż do chwili spłaty. Najgorsze zaś było to, że sam posiadał zmysł sprawiedliwości... to głupie uczucie tkwiące w Rivière’ach... i musiał przyznać słuszność, a tem samem nie mógł nic odrzec na impertynencje Sylwji, nie narażając honoru męskiego, na którym mu zależało wielce...
Pozatem, była jeszcze inna rzecz, do której nie przyznawał się tak łatwo. Oto ręka, którą radby był gryźć; miała dlań jednocześnie znaczny powab. Sylwja fascynowała go, złoszcząc jednocześnie.
Wiedziała dobrze o tem i uczyniła z tego broń swoją, nader skuteczną nawet.
Paryżanki przeżywają dwie, lub trzy młodości, a miałyby ich więcej jeszcze, gdyby nie poczucie, że trzeba się ograniczać. Sylwja była w drugiej właśnie i nie mniej apetyczna jak w pierwszej. Mogła zawrócić głowę, komu chciała. Czyniła to wobec Marka w granicach sprzyjających jej władaniu. Miara była sprawiedliwa, ale o włos dalej, przestałaby nią być. Tylko jedna Sylwja była zdolną nie przekroczyć granicy.
Wiedziała dobrze, jakie pragnienie pali duszę młodego chłopca, trawionego pożądaniem, pychą i przygniecionego tym całym balastem intelektualnym, który mu wszczepiają dzień po dniu w szkole. Wiedziała, jak łaknie pieszczoty, cienia, szmeru źródła, co podnieca i koi jednocześnie, jaką odczuwa potrzebę oprzeć rozgorączkowane czoło o pierś miękką, krągłą, która grzeje i rzeźwi, wydziela zapach wiosennego ogrodu, jak bardzo pragnie owej królowej kwiatów, pięknego kobiecego ciała! Wiedziała także, czem jest wygłodniała ciekawość życia młodych wilczurów. Używać, znaczy dla nich tyle w trzech czwartych co poznawać. A poznawanie pozbawia ich często użycia. Poznawać!... To polowanie par force!... A samo życie jest zwierzyną.
— Zgoda, poluj, mój mały! Puszczam cię wolno. Bieganina sprawi, że zapomnisz zwierzyny.
Wieczorami siadywali razem w pokoju Sylwji przy stole, gdy Marek ukończył swą dzienną pracę. Przedłużali te wspólne posiedzenia późno w noc. Palce Sylwji nieustannie ruchome modelowały linję zamaszystego kapelusza w stylu marsowym i wabnym jednocześnie. Nie patrzyła, wiedząc, że patrzy na nią...
— Miło patrzeć na mnie... — mówiła doń w duchu — ale milej jeszcze słuchać...
Chłopak pożerał ją oczyma od stóp do głowy, a zwłaszcza do uszek, (które były przydługie i jak u łani nieco strzępiaste). Pozwalała na to, nie dopuszczając atoli, by myślą, milczeniem i nadmiarem czasu hodowany owoc ten wzbroniony mógł dojrzeć. Mówiła bez przerwy i na tym łańcuchu pozłocistym wiodła go. Wystrzegała się zadawać pytań, nie chciała przenikać tajemnic chłopca. Opowiadając swoje własne, chroniła tajemnice Marka. Roztrząsała je z całą swobodą. Brała pierwszą z brzega i opowiadała historyjki humorystyczne, szalone, a rozsądne, w których brała udział, tracąc nieraz cnotę, ale nigdy busoli. Śliniąc, to zrywając w zębach nitkę, chwytała złośliwym języczkiem w przelocie sylwetki ludzi, ich gesty i śmiesznostki, nie szczędząc własnych.
Traktowała Marka, jako powiernika. Często nadarzały się sytuacje ryzykowne, ale wszystko ratował świetny humor i przepojony śmiechem morał końcowy, który dementował szaleństwo i upojenie zmysłów. Miała niezrównaną naturę. Słuchając jej, nie myślało się wcale, czy jest to moralne, czy nie. Porywała poprostu sprytem, który górował nad sercem i zmysłami. Marek słuchał, zniewolony, buntując się, i śmiejąc, oczarowany i wkońcu pokonany zawsze. Był to komiczny romans życia, opowiadany przez niezrównaną spostrzegawczynię. Wydało się, że jej osobiście nie obchodzą te wszystkie przygody i przypadki, wszystko było dla niej jeno opowieścią... Cóż za towarzysz!... Zdawało mu się nieraz, że czuł szaloną ochotę wycałować ją siarczyście! Ale fantazja ta mijała szybko, nawet zanim miał czas ją sobie sformułować. Jedno szydercze spojrzenie, przeszywające na wylot gasiło cały rozpęd. Nie było złudzeń! Wściekał się, że gdy nań patrzy, nie może być poważnym i jednocześnie wybuchał śmiechem. Cóż za rozkosz śmiać się razem i rozumieć wzajemnie! Śmiech jest lekiem przeciw pysze, jak i przeciw przygnębieniu chorobliwemu, zwłaszcza dla młodzieńca, który raz uważa się za wszechpotężnego, a drugi raz za nicość... Namiętności jego rosną wraz z ciałem nazbyt prędko, jest dzieckiem jeszcze, a czuje się już mężczyzną. Tragiczna zmarszczka wrodzona Markowi, a podkreślona świadomie przed zwierciadłem, była w rękach Sylwji czemś jak aksamitny kapelusz, który modelowała zręcznemi palcami. Znała z doświadczenia krzepiącą moc śmiechu inteligentnego... Metody tej zalecać nie sposób innym. Każda metoda tyle warta, co osoba praktykująca ją. Nie należy ryzykować naśladowania Sylwji bez jej zręczności, gdyż możnaby się sparzyć. Był to artykuł paryski... bez konkurencji...
Ciotka i siostrzeniec, paryżanie z krwi i kości, zgadzali się doskonale. Ta cicha swoboda i zdrowa ironja ufności, bez cieni, które są gorsze niż światło, wywołały zwolna wzajemną ufność Marka. Posunął się aż do opowiadania o doświadczeniach własnych, przedstawiając je nawet w świetle, niezbyt dla siebie korzystnem, a popędliwego chłopaka nie rozgniewał jej śmiech. Po wywnętrzeniu się z tego, co było, wyznał to, co jest, i pytał o radę, gdy miał popełnić jakieś szaleństwo. Nie znaczyło to jeszcze, by się miał powstrzymać. Przynajmniej wiedział teraz atoli, że jest głupcem. Ile razy spostrzegła, że nie zdoła go namówić, by dał pokój, mówiła:
— A więc rób, co chcesz! Ale przynajmniej obserwuj, głuptaku!
Potem pytała:
— No, widziałeś głupca?
On odpowiadał:
— Widziałem. Byłem głupcem.
— Miałaś rację.
Chodzili razem po mieście, w którem nic tajnego nie było dla Sylwji i z czem się też nie kryła wcale...
— Nazywam wszystko po imieniu.
Nacóż się zdała skromność udawana. Śmiałe jej słowa, poważna praca, silna uczciwość, równowaga porządku i swobody były to źródła, u których wzmacniał się i nabierał kontroli nad sobą rozprężony umysł chłopca. W ten to sposób ze stałej poufałości, w oczach bojaźliwych mogącej mieścić niebezpieczeństwo, wyłoniło się szczere, wolne od wszelkich dwuznaczności braterstwo, nowicjusza i starszej towarzyszki.
Przywiązanie to nie było zresztą dla Marka sprawą najpoważniejszą, stanowiło dlań tylko rozrywkę w myślach innych.
∗ ∗
∗ |
SYLWJA nie wspominała Markowi o Anetce. Podejrzywał on jednak, że ciotka wysyła matce tygodniowe sprawozdania o nim. Domyślając się tego, sprytna osóbka postanowiła urządzić sztuczkę i kilka razy zostawiła na stole list otwarty, pewną będąc, że go przeczyta. Marek stwierdził, iż niema o nim wzmianki i miast zadowolenia, uczuł urazę. Nie pragnął wcale, by się z nim nie liczono. Pewnego dnia spytał niecierpliwie:
— Cóż wy sobie macie ciągle do powiedzenia?
— Kochamy się! — odparła.
— Dziwny gust!
Sylwja wybuchnęła śmiechem.
— Z czyjej strony?
— Z obu.
Sylwja go potargała za ucho.
— Jesteś, widzę, zazdrosny?
Zaprotestował głośno.
— Nie? To dobrze. Nie byłoby na to lekarstwa.
Wzruszył ramionami. Przez połowę jeno wierzył, lecz był zaintrygowany. Jakże dwie kobiety tak odmienne mogą być siostrami i kochać się? Tajemnicza matka zaczęła go ponownie zajmować.
Anetka zdecydowała się nie narzucać synowi z przywiązaniem swojem, poprzestając na zwierzaniu się Sylwji, z jej nawet porady. Opuszczony przez matkę, Marek zaczął odczuwać jej brak. Gdy nastały wakacje letnie, uległ, przystał łaskawie namowie Sylwji, i pojechał.
Ale próba była dla obojga przedwczesną jeszcze. Anetka zdołała z oddali hamować swe uczucia, inaczej było atoli zbliska. Stęskniła się zatem, od długich miesięcy ginęła z pragnienia. Serce jej wołało o kropelkę... nie o cały potok miłości. Daremnie powtarzała sobie mądrą maksymę Sylwji:
— Jeśli kochasz, nie okazuj tego zanadto!...
— Czyż można ukryć miłość? Trzebaby chyba kochać połowicznie tylko. Nie uznawała połowiczności. Dla matki i syna było to wszystkiem, lub niczem. Ponieważ zaś dla Anetki było wszystkiem, przeto niczem dla Marka.
Przybył przepojony najróżniejszemi uczuciami, urazą ale i pociągiem równie żywym, który czekał tylko sposobności ujawnienia się, zabłyśnięcia, niby chmura naładowana elektrycznością. Gdy jednak tylko ujrzał tę kobietę, od której wionął jakiś wichr mocarny, płomień skrył się chmurze, a niebo zostało puste. Cofnął się odrazu przed dotknięciem rąk, dźwiękiem słów, spojrzeniami, przed całem tem przywiązaniem — absorbującem, które go brało w posiadanie... Dość tego!... Raz jeszcze ziściły się słowa Ewangelji:... Nie tykaj mnie!
— Jakto? Czyż obowiązują tych nawet, którzy cię kochają?
— Tych zwłaszcza!...
Nie umiałby tego wytłumaczyć. Ale natura wiedziała. Nie trzeba było się poddawać. Nie przyszedł jeszcze czas na to.
Piła go chciwie...
— Szukaj! Woda znikła. Możesz jeno w piasku szukać palcami i ustami...
Patrzyła na niego zbyt natarczywie. Czuł ten wzrok niespokojny i śledczy, który badał każdy poszczególny rys. Jak każda matka, zajęła się przedewszystkiem zdrowiem jego. Drobiazgowe pytania niecierpliwiły młodzieniaszka. Odczuwał je z uśmiechem wzgardy. Istotnie, wbrew pozorom, zdrowie mu dopisywało. Wyrósł, zeszczuplał na twarzy, policzki mu zapadły, wyglądał jakby wygłodzony, wymęczony, a na spalonej wardze górnej ukazał się meszek zarostu. Ten wygląd chorobliwy spowodowały rozterki duchowe. Utraciwszy kontakt, nie umiała w nim matka czytać. Widziała na tych młodzieńczych ustach i czole, ślady przedwczesnego znużenia, przejść, surowości i ironji. Serce jej ścisnęło się i zadała sobie pytanie:
— Cóż on robił? Co widział?
Zadrżała na myśl, że to święte ciało zostało może pohańbione. Czuła, że ponosi za to odpowiedzialność. Czemuż go opuściła? On jednak odpychał ją. A cóż uczynić można dla obrony tego, kto zamyka duszę swoją? Czyż się włamać? Zamek był dobry! Metal twardy... jej metal... A zresztą cóżby ujrzała, wszedłszy tam? Bała się myśleć o tem.
On zaś, czując, że jest śledzony, zamknął okiennice duszy. Tak, prawdą było to, co pochwyciły oczy matki. Był pohańbiony. Cień leżał na dziewiczej cerze, cień drzewa poznania... Tak... przedwcześnie widział i poznał... Ona zaś nie dostrzegała tych reakcyj duszy, w którą rzucony został posiew zdrowej odrazy, lojalnych cierpień i owej dwoistości buntu i zapału namiętnego, które się kryją wstydliwie w sercu, bowiem instynkt męski chce, by potomstwo człowiecze walczyło samo, bez pomocy.
Ponieważ tedy nie chciał jej wpuścić do siebie, musiała poprzestać na życiu obok niego, drzwi w drzwi, bez żadnej poufałości. Było to smutne życie. Anetka przestała już zdawać sobie sprawę z surowości swego życia, ale naskórek Marka był zadrażniony, jak od grubej bielizny. Ciężył mu ten tragizm ponury, którego ona już nie dostrzegała. On znowu nie uświadamiał sobie, że jej odmawia tego jedynego promyka, któryby mógł ją rozradować, że mrozi w zalążku kwiat miłości macierzyńskiej. Cofnięta z powrotem we wnętrzny dramat, któremu ujść chciała, zdradziła bezwiednie niepokój myśli, który ją dręczył w tej chwili. A Marek uczuł w tem tyle podobieństwa do niepokoju własnego, że skrył się lepiej jeszcze.
Duszna atmosfera małomiasteczkowej egzystencji nie mogła mu także dać zadośćuczynienia za cienie panujące w domu, ni żadnej rozrywki. Wieś bujna, roześmiana, dojrzała, płowowłosa, drzemała w sierpniowem słońcu. Dobrzeby mu zrobiła, gdyby ją był objął w młodzieńcze uściski. Ale mały paryżanin nie odczuwał jeszcze natury. Zbyt dużo spraw zajmowało umysł jego i zmysły! Nie wybiła godzina, w której oczy otwierają się, by czytać tekst muzyczny łąk i pól. Trzeba być dojrzalszym, by odkryć wartość krajobrazu, pozbawionego przyozdoby i zapachu fiołków. Nieświadomie jeno ogarnąć to może ciało, urok przychodzi później.
Anetka wzięła go kilka razy na przechadzkę. Ale obecność drugiego człowieka przeszkadzała jej rozmawiać z przyrodą. Anetka myślała głośno, radując się namiętnie ziemią i powietrzem. Oddzielało ją to znowu od chłopca.
— Usuń mi się ze słońca!...
Lubiła chodzić. On widział jej siłę, jej młodość rozbudzoną szybkim rytmem kroków i krwi. Widział jak biega, wykrzykuje, zachwycona kwiatkiem, to znów owadem... Później, po powrocie do Paryża, obrazy te miały go odnaleźć, ujrzał znów tę radość, tę pełń życia, te oczy, usta, spocony kark i szyję... (raz pod wpływem rozradowania przytuliła go do siebie szaleńczo, poufałość ta uraziła młodego mężczyznę)... Na razie wszystko go razi. Kobieta ta nuży go. Traci co chwila dech. Czuje się upokorzonym. Znieść też nie może, gdy ona zwalnia kroku, by mógł nadążyć. Wkońcu położył koniec tym przechadzkom, odmawiając stanowczo.
Pozostały teraz jeno nudy. I nie ukrywał tego wcale. Nie uskarżał się,... nie... nie mówił nic... poświęcał się tylko.
Tego rodzaju zachowania znieść Anetka nie mogła żadną miarą.
Poświęcenie? Nie, mój chłopcze, nie chcę tego! Raczej wolę rozstać się z tobą!...
Uczyniła wysiłek ostatni:
— Brak ci Paryża? Jedziemy tedy do Paryża!
Spędziła tam z nim ostatnie trzy tygodnie wakacyj, mimo odrazy, jaką ją przejmował powrót.
Od roku już poza Sylwją nie utrzymywała stosunków z nikim, prócz młodą wdową-dziewicą w żałobie, Lydją Murisier, ale listy nadchodziły coraz rzadziej i były coraz bardziej ogólnikowe. Kochały się, a jednak było tak, jakby teraz utykały na przeszkodach, na pewnych słowach,... barjerach serca... i nie chciały pogłębiać tego. Zachowały o sobie serdeczne wspomnienie, miłoby im było pocałować się, nie pragnęły atoli spotkania i wywołanej tem rozmowy szczerszej. Dowiedziawszy się po przybyciu, że Lydja wyjechała na dwa tygodnie, doznała Anetka rozczarowania i ulgi jednocześnie.
Nie to ją atoli najbardziej odstręczało od domu. Była rzecz inna, o której wolała naprzód nie myśleć... A stało się gorzej jeszcze, niż przypuszczała.
Weszła do mieszkania... Wyjeżdżając, zostawiła je dwu zbiegom, Aleksemu i Apolonji, wyłączając tylko swą sypialnię i pokój syna. Oni jednak zajeli wszystko, uważając się teraz za posiadaczy. Anetka wydała im się intruzem i pozwolili jej z łaski zamieszkać pod jednym z nimi dachem. Rozpogodzili się dopiero wówczas, gdy im powiedziała, że przybywa na jakichś dwadzieścia dni tylko. Apolonja miała ponadto ochotę odstąpić jeden tylko pokój, twierdząc, że przez trzy tygodnie matka i syn mogą sypiać razem. Oburzony Marek odzyskał swe prawa, zbrojną ręką wyrzucając ze swego pokoju graty Aleksego. Anetka zastała mieszkanie w stanie opłakanym. Wszędzie nieporządek i brud, naczynia poszczerbione, kuchenne przybory przepalone i zatłuszczone, ściany ochlapane wodą, która ściekając, spowodowała miejscami wygnicie podłogi, meble zniszczone i podarte... tak samo firanki... Nie uszanowali niczego. Najlepsze kołdry, pościel zabrali bez skrupułów z sypialni Anetki i używali tego. Portrety i ryciny, któremi ozdobiła swój widnokrąg domowy, były poprzewieszane, usunięte, stały na posadzce, oparte o ściany, wisiały obrócone wstecz, a wreszcie niektóre znalazły się w rupieciarni. Apolonja zastąpiła je fotografjami rodzinnemi, gebami pokracznemi lub dewocjonalnemi. Nawet książki i papiery, oprócz niewielu zamkniętych na klucz były najwyraźniej obmacywane, nie tyle przez ciekawość (Apolonja nie umiała czytać wcale), co z nudy i z powodu gorączki palców. Ślady tego były widocznie wyraźne w postaci plam i załamań kartek. Całe mieszkanie cuchnęło norą zwierzęcą. Oburzony, wściekły Marek chciał wyrzucić ten pomiot na schody. Anetka starała się uspokoić go. Uczyniła kilka ostrych uwag, które Apolonja przyjęła źle. Anetka spostrzegła odrazu, od pierwszych słów, że dziewczyna cierpi na bezład umysłu, że przechodzi jakiś kryzys tragiczny. Natrafiła na ten właśnie stan rzeczy.
Brat i siostra unikali się wzajem. Czuli do siebie, jakby nieprzyjaźń, odrazę, gniewali się, czy bali siebie. Nagły powrót Anetki zmusił ich do zamieszkania w jednym pokoju. Po nocach słychać było znowu gwałtowne przejścia od głosu tłumionego do burzliwej melopei, z pośród której wyrywały się apostrofy rzucane krzykliwie. Potem zapadała ołowiana cisza. Trwało to przez tydzień. Raz w nocy Apolonja jęła krzyczeć i wyszła z pokoju. Anetka wstała, przykazując milczenie. Zastała ją w kurytarzu, pół nagą. Drapała się paznokciami i lamentowała. Straciła zmysły. Anetka wprowadziła ją do siebie, usiłując uspokoić. Położyła się. Apolonja legła przy łóżku, miotając dzikie słowa. Anetka położyła jej dłoń na ustach, by nie zbudził się chłopiec w pokoju przyległym... (słuchał oddawna już). Z tego zalewu słów urywanych, Anetka wyłowiła wkońcu... prawdę. Dreszcz ją przejął lodowaty.
Noc mijała. Skulona na dywanie Apolonja mruczała, ryczała, milkła, to znów modliła się szaleńczo. Wreszcie zasnęła z otwartemi ustami, chrapiąc. Anetka nie spała wcale. O świcie, przy pierwszych blaskach, wychyliła się z łóżka, spozierając na śpiącą z głową przewróconą wstecz i wzniesionym dzikim pyskiem przerażonego pościgiem zwierzęcia. Była to jakby antyczna maska, o grubych rysach, straszna i groteskowa, maska Gorgony bez oczu, których bielmo wyraża niemy krzyk rozpaczy. Gorgona zbudziła się pod jej spojrzeniem. Zaledwo dostrzegła nad sobą te badawcze oczy, wstała porywczo i chciała odejść. Anetka powstrzymała ją, a Apolonja wykrzyknęła:
— Czegóż to chcesz pani jeszcze? Puść mnie! Wyrwałaś mi pani z ust chleb, uwalany w łajnie, moją hańbę, moje całe dobro... Czegóż chcesz więcej? Nienawidzisz mnie, gardzisz mną, pani! Ja także. Jestem plugawa. Ale więcej warta od pani!
— Nie nienawidzę was, Apolonjo — powiedziała Anetka — ale żałuję.
— Napluj na mnie, pani!
— Nie mnie przysługuje sąd. Wasz Bóg to zrobi. Ale jesteście szalona i lituję się nad wami. Świat cały, zresztą, szaleje. Nikt nie wie, czy jutro nie zwarjuje... Ale nie możecie, Apolonjo zostać tu dłużej.
— Wypędzasz mnie, pani?
— Muszę bronić syna.
— Gdzież mam się podziać?
— Idźcie pracować! Trzeba szukać zajęcia. Jakże możecie od dwu lat trwać tak w bezczynności, gdy cały kraj w niedoli.
— Niedola nasza taka sama. Niech płacą inni!
— Któż wam pomoże, jeśli nie wy sami sobie? Choroba, która was gryzie, to bezczynność. Praca tylko może was wybawić.
— Nie mogę.
— Jakto? Osoba jak wy silna, nawykła do roboty w polu, nie chce wyładować swej siły i zamyka się w bezczynności, niby wilk w klatce, wyjąc przez kraty do Boga! Bóg, to praca.
— Nie mogę. Trzeba mi mego mienia. Trzeba mi ziemi mojej. Oni zabrali i zniszczyli wszystko, mienie moje, ziemię, całą rodzinę. Nic nie zostało. On jeden tylko (wskazała na pokój Aleksego). A i jego także nienawidzę. Nienawidzę siebie! Nienawidzę Boga, który do tego dopuścił.
— A mnie go żal, choć weń nie wierzę. Lituję się nad nim. Wszyscy go zdradzacie. Nienawiść to jedyne słowo, jakie pełni usta wszystkich. Nie znacie nic innego. Jeśli Bóg jest, to dał wam przecież wolę. Cóż z nią uczyniliście?
— Tarzam się w tem bagnie, w tem ciele, które mi dał. Mszczę się nad nim. Jest we mnie. Przeto niszczę siebie.
— Wasz Bóg jak skorpjon, nie mogąc zabijać, zabija sam siebie.
— To Bóg dzisiejszy, Bóg Verdun!
— Sprawiasz mi przykrość wielką, Apolonjo. Daj pokój. Czyż i mnie chcesz zniszczyć?
— Nie będę pani zawadzała długo.
Ucichła.
W ciągu dnia wynieśli się, a cały dom odetchnął. Sąsiedztwo ich było powodem ciągłych skarg. Anetka pragnęła tego, zaniepokoiło ją atoli, że poszli tak prędko. Spytała Apolonje o nowy adres. Odmówiła. Na propozycję wsparcia pieniężnego, odpowiedziała także brutalnem: Nie!
Tego samego tygodnia przybył na urlop czterdziestoośmio godzinny, sąsiad z tego samego piętra, młody Chardonnet.
Czas ten spędził zamknięty w mieszkaniu i nikt nie go widział.
Marek słyszał przez ścianę jego kroki, a bystrem spojrzeniem wyśledził ten cichy dramat powrotu.
Klarysa zmieniła się w tym roku całkiem. Minęła burza szaleństwa. Przesiadywała w gnieździe cicha, zamknięta wśród czterech ścian i wśród bardziej jeszcze szczelnych zakamarków myśli. Cicho, bezhałaśnie chodziła z pokoju do pokoju, nie potrącając mebli, ni wywołując skrzypnięcia posadzki... Istna kotka. A wspomnień jej, ni marzeń nikt nie mógłby wyczytać w jej oczach bez źrenic aksamitnych, błyszczących z zewnątrz, a pozbawionych wnętrznego światła, ani też w twarzy bladej, pokrytej szminką. Kiedy przybył mąż wygłodniały i wbił zęby w owoc swego ogrodu, nie znalazł już owego dawniejszego smaku duszy. Był lichym spostrzegaczem, mimo to jednak zauważył, że poza fasadą domu wszystko uległo zmianie. Cóż się stało? Jak dojść? Uśmiechnięta fasada nie zdradza nigdy tajemnicy swojej. Daremnie brał żonę w objęcia. Miał ciało tylko, nie myśli. Cóż uczyniło to ciało? A myśl, świadek tego ciała, co przeżyła, chciała i widziała? Co wie, i co ukrywa? Nie powie tego nigdy... Nie dowie się.
Rozmawiają spokojnie o rzeczach potocznych. Nagle głos męża nabiera akcentów gniewu, bez widocznego powodu. Czuje to. Ona jest przygnębiona. Milkną. Jemu wstyd, że się zdradził i wściekły jest, że nie może zdobyć tajemnicy. Są z sobą, złączeni, zmurowani razem. Po chwili on wstaje i wychodzi, trzaskając drzwiami. Klarysa nie uczyniła ruchu, ale po chwili słyszy Marek, że wyciera nos i wie, że płakała.
Kiedy po upływie urlopu mąż wyjeżdża, nie mają sobie nic do powiedzenia. To, coby powiedzieli, zawaliłoby fasadę życia, przeto boją się wstrząsnąć nią. Jakżeby potem żyli wśród gruzów, niby na równi zbombardowanej, jaką jest życie obecne, gdyby nie mogli przyczepić gniazda do fasady przeszłości, do złudzenia tego, czem byli dawniej!... Żegnają się... Mają wargi suche. Całują się.
Kochają. Są sobie obcy.
Tego samego tygodnia, kiedy Anetka miała wyjeżdżać, wróciła do Paryża Lidja Murisier.
Spotkanie byłe czułe, serdeczne, usta ich złączyły się bez słowa. Ale gdy słowo padło, słychać je było jakby z poza muru. A wiedziały także obie, że mając klucz do furtki, żadna nie otwarłaby była za nic w świecie. Rzecz najboleśniejsza taka barjera. Chcą się zetknąć, a żadna nie czyni nic, by usunąć przeszkodę.
Lidja utraciła ten kwiat szczerej bezpośredniości, którego wdzięk poetyczny i woń przepajały każdy jej ruch. Ukryła go starannie pod kirem żałoby. Złożyła swą naturę zmarłemu w ofierze. Mistyczne upojenie bólem pierwszych chwil minęło bezpowrotnie i znikł ten tragiczny urok. Stany takie wymagają sztucznych środków. Serce prosi o laskę zapomnienia. By je zmusić do pamięci, trzeba spętać łańcuchem i męczyć. Jak niewolnik przykuta do kieratu, biczowała się Lidja batem woli, powtarzając myśli zmarłego:
— Myśl o nim! Myśl o nim!...
Nie dość tego:
— Myśl jak on!...
Zrezygnowała całkiem z myśli własnej, by poślubić myśli istoty, którą chciała wyrwać niepamięci... swojej niepamięci, (tragiczna to walka dusz wśród nocnej ciszy ze śmiercią zagarniającą skarb miłości!...) Przepoiła się idealizmem idei oschłych, abstrakcyjnych, które stanowiły tkankę duszy Girardów. Oni to mówili teraz przez jej usta, usta złaknione pieszczot upojnych.
Jakże ciężko było i dziwnie słuchać tego. Anetka słyszała wszystko, lodowaciała coraz bardziej i nie mogła odpowiadać. Czuła dobrze świadomą nieszczerość, bohaterski wysiłek kłamstwa, jaki czyniła ta biedaczka, by wierzyć w to, w co nie wierzyła, i myśleć tak, jak nie myślała. Nie mogła odpowiadać! Demaskowanie byłoby okrucieństwem nieludzkiem. Ta jeno podpora trzymała kruchą i skruszoną już roślinę, inaczej byłaby upadła napewno. Ale chociaż Anetka milczała, Lidja czytała jej myśli na zamkniętych wargach, tem staranniej naciskając zasuwkę furtki w dzielącym je murze.
Lidja egzaltowała tę wojnę, która jej zabrała szczęście życia. Wijąc się, gloryfikowała problematyczną przyszłość, jaką miały wydać te bitwy. Był tam mesjanizm mglisty, sprawiedliwość, pokój przyszłości, ziszczony okrucieństwem i mordem masowym dni bieżących, miał się wyłonić z miljonowych zasłon żałoby... a raczej zakwitnąć na ciałach, na ciele ukochanego, użyźniony krwią (ta jeno krew ważną była). Miało nastać królestwo Boga. A Bóg ten nie miał postaci, jako Bóg ludzi Zachodu, którzy go zatracili, a chcą za wszelką cenę Boga... Demokracji uniwersalnej.
O usta czułe, a bolesne, jakże fałszywie brzmią na was te słowa! Uśmiech męczeński wygląda jak rana na tych ustach...
Dzierżyła wysoko wiarę swą, paradowała nią. Jednocześnie odgadła, że Anetka już ją utraciła, (czyż miała kiedykolwiek?) że jest obojętna na wszystkie ideje i namiętności, miotające w chwili bieżącej różnemi ojczyznami. A Anetka nie wiedząca o tem aż do tego czasu wyraźnie, poznała rzecz całą przez ową opozycję instynktu, który dzielił ich drogi życia, mówiąc obu kobietom:
— Na tej ziemi, niestety, nie spotkacie się już.
Dokądże atoli uciekać na tej ziemi? Cóż uczyniono z tej ziemi?...
Powietrzem Paryża, powietrzem świata niesposób było oddychać, w ostatnich dniach lata 1916 roku. Ziemia przypominała rozwartą paszczę śmierci. Dech tej paszczy szaleńczej cuchnął trupem ludzkości, a zwały ciał miażdżonych od Somy po Verdun nie mogły jej nasycić. Niebo nie widziało hekatomb takich od czasu świętych rzezi ludów, dokonywanych przez Azteków. Dwa narody sąsiednie weszły świeżo w krąg śmierci z radością wielką. Było to od dwu lat, trzydzieste drugie wypowiedzenie wojny. Tancerze przytupywali. Prasa, siedząca w kucki dookoła, strzelała z palców, bębniła piszczelami na kociołkach, wyła z uciechy. Śpiewała w Niemczech nowy hymn św. Franciszka, hymn do siostry naszej, Nienawiści.
— Dał nam Pan Wiarę, dał Nadzieję i Nienawiść. Ale Nienawiść jest największa ze wszystkich trzech...
Wiedza francuska, zazdroszcząc dziewiędziesięciu trzem „intellectuelom“ chciała mieć swoich i opublikowała dokument hańbiącego obłędu: „Niemcy, a wiedza“, gdzie z wyjątkiem dwu, najwięksi myśliciele nietylko wyrzucali z rodziny europejskiej Niemców, ale zbadawszy klinicznie ich mózgi, kości i ekskrementy, wykluczyli z całego rodzaju ludzkiego. Jeden z mistrzów wiedzy chciał, by zmieść Berlin z ziemi i „zostawić pośrodku tej ziemi pychy oazę pomsty i gruzów“. Pewien uczony prawnik uzasadnił legalizm represaljów. Pewien rzecznik liberalnego katolicyzmu Francji, człowiek uczciwy i szanowany, winszował katolikom francuskim, że „nie zawahali się w imi Chrystusa nie przebaczyć katolikom niemieckim“. Inny wybitny dostojnik Kościoła żądał, by cesarz został mu oddany jako łup wojenny. Chciał go wsadzić do klatki niedźwiedziej w „Jardin des Plantes“. Ohyda i groteska spotkały się na tym terenie, Tartuffe i papa Ubu. Bezwstyd grajków i nauczycieli tańca dosięgnął himalajskich wyży. Pewien obłudny minister wielbił na posiedzeniu Rady głosem wzruszonym wśród entuzjastycznych okrzyków słuchaczy, wzniosłą bezinteresowność dzienników, które płacił. Inny blagier Lloyd, mały, bardzo mały Kromwel, Cyrano w szlafroku, trzymając w jednej ręce Biblję, a w drugiej miecz (miecz innych) głosił braciom Baptystom nową Genezę. Przyrównywał stworzenie świata do wojny, której był panem miotając pioruny na synów grzechu, czyli pacyfistów.
— „Bowiem żadna nieludzkość, żaden brak litości porównać się nie da z ich okrucieństwem powstrzymywania wojny“ pół drogi... Tymczasem Ameryka całkiem spokojnie zaokrąglała rachunki, wysyłając Staremu Światu narzędzia śmierci. Jeśli jest powiedziane: „Nie zabijaj“... to niema nigdzie, że nie wolno w sposób honorowy fabrykować narzędzi mordu, pod warunkiem, by były w dobrym gatunku i zostały dobrze zapłacone.
Anetka zatykała uszy i pełna wzgardy, oraz wstrętu szukała schroniska u siostry. Ale Sylwja była obojętna na dolę innych... poza ciasnym kręgiem swych bliskich, tych, których kochała i którzy byli jej własnością.
— Droga moja, nie trzeba sobie tego brać do serca. Bądźmyż cierpliwe. Popatrz na mnie! Czekam. To się musi kiedyś skończyć. Ale pośpiech zbyteczny. Tu musi jeszcze trwać przez czas pewien... Jeden z mych dobrych przyjaciół, śliczny chłopak, trzy galony, krzyż wojenny (zabito go...) powiedział mi, że trzeba jeszcze zabić miljon Niemców.
Anetka spojrzała jej badawczo w oczy. Czyż mówiła serjo?... Tak, była całkiem poważna... niezbyt głęboko, oczywiście! Nie wkładała w swe słowa namiętności. Nie żywiła urazy do tych, których zabijała zgóry... Ale, jeśli tak być musi!...
— Czy wiesz, — powiedziała Anetka — że za twój miljon poświęcić musielibyśmy co najmniej pół miljona naszych...
— Ha, trudno, moja droga! Trzeba być rozsądną!...
Rozsądek! Tego nie brakowało im wcale. Posiadali z tuzin przeszło rozmaitych rozsądków...
Życie światowe rozpoczęło się na nowo. Tea rooms były przepełnione, a piękne klientki zachodziły znowu do Sylwji. Minęło napięcie zeszłoroczne, męski gest pierwszych doświadczeń, reakcja śmiertelnej nienawiści i szał rozkoszy, które wstrząsały zmysłami, jak febra nawrotowa. Było teraz straszniej jeszcze. Natura ludzka przywykła. Przystosowała się do nowych warunków z tą plastycznością nikczemną a przedziwną, jaka od czasów wstrząsów tworzącej się dopiero ziemi pozwoliła człowiekowi, niby robakowi, przeciskać się przez najmniejsze szczeliny, którędy ujść można było z życiem, podczas gdy gatunki mniej podatne renegacji i giętkości zbawczej, wyginęły w ciągu niezliczonych tysiącleci. Jeśli mamy podziwiać sztukę odbudowy egzystencji normalnej, wśród najmonstrualniejszych anormalności, to Paryż ówczesny był istotnie godnym podziwu.
Ale Anetka nie była usposobiona do bicia przed nim czołem. Widziała jego refleks na twarzy syna i przejmowało ją to grozą. Marek nie był tuż teraz podniecony, znikła drżączka, urywane słowa, przeskoki gwałtowne nastroju, śmiech szyderczy, słowem wszystko co niepokoiło matkę roku zeszłego. Nie było w nim teraz widać nic. Zobojętniał zupełnie. Blada jego twarz, którą żarła, skryta kędyś, na dnie, gorączka trawiąca, była podobna do drzemiącej powierzchni stawu. Woda mętna, ale bez zmarszczki, nieruchoma, nie widać nic w głębi, a z zewnątrz nie pada żadne odbicie. Woda śpi...
Śpi, tak się wydaje, bowiem nie dostrzega, nie czuje, nie słyszy ni huraganu, kładącego wokoło całe lasy, ni smrodliwego zaduchu śmierci, ni jęków, ni matki, pochylonej z niepokojem nad brzegiem... Cóż wiedzieć można, zresztą?... Życie jakieś drąży sobie drogę pod mazistym nalotem, kryjącym staw. Nie czas jeszcze na ujawnienie. A jeśliby nawet ujawnił się, to nie oczom błagalnym matki.
Zwierzał się potrosze w rozmowach ze Sylwją. Było mu z nią dobrze i mówił spokojnie. W stosunku do Anetki pilnował się i obserwował. Zresztą nie było już w nim zuchwalstwa, irytacji, jak dawniej. Stał się grzeczny. Słuchał, nie odpowiadając. Czekał bez niecierpliwości. Czekał cierpliwie na jej wyjazd.
∗ ∗
∗ |
WYJECHAŁA, zupełnie wyczerpana. Syn był jej teraz bardziej obcym, niż w okresie starć. Z przeciwnikiem coś zawsze jeszcze łączy, z obojętnym — nic. Stała mu się niepotrzebną. Starczyły mu inne, n. p. Sylwja. Traci placówkę ten, kto ją opuszcza. Przepadł już dla niej.
Nie było dla niej miejsca w sercu syna, ni w świecie całym. Wiedziała dobrze, z kim nie jest, a z kim jest, tego nie dostrzegała wcale. Wszystkie ludzkie racje bytu, chęci życia, wiary, chęci wierzenia, walki, podniet zwycięstwa, wszystko to spadło z jej ciała, jak odzież zużyta, jak z drzewa listowie zeszłoroczne. A mimo to... chciała... Obcym był jej ten stan neurasteniczny, w którym energja rozwiewa się i znika płochliwie. Przepajała ją energja, a przygnębienie miało swe źródło jeno w braku zużytkowania tej energji. Co począć z tą siłą, żądzą czynu, walki, kochania... z żądzą (tak, i ona także...) nienawidzenia? Czyż kochać to, co kochają oni? Nie! Czy nienawidzić to, co oni nienawidzą? Przenigdy! Walczyć? Ale za jaką sprawę? Kędyż się zwrócić ma, do kogo, będąc osamotnioną w tej ciżbie?
Od tygodnia już podjęła na nowo służbę w szkole. Pewnego wieczora październikowego wracała do mieszkania znużona i przejęta. Padał deszcz chłodny. Tuż pod domem ujrzała w ulicy niezwykłe zbiegowisko.
Opodal urządzono naprędce szpital. Okopy Verdun wyrzucały stosy rannych. Zbrakło miejsca na krwawe ochłapy męczenników. Poraz pierwszy zapomniana mieścina otrzymała swój ładunek. I odstawieni tam, po raz pierwszy, byli Niemcami!
W miasteczku nie było, aż do czasu wojny, porządnego szpitala dla miejscowej nawet ludności. Biednych rozbitków pracy, czy lenistwa (co wychodzi na jedno, zresztą) umieszczano w lokalach ciasnych, smrodliwych, napół rozwalonych, gdzie zaraza i brud miały od wieków osiedle. Nikogo to nie raziło, chorych, ani lekarzy. Przywyknięto i koniec. Ale wraz z postępem czasu (to znaczy, wojny) zjawiły się nowe myśli (raczej słowa) jak: higjena, antyseptyka... Szło o to, by mnożąc śmierć, uczynić ją czystą i schludną. Pokryto więc politurą złoża brudu nowego szpitala... starego pensjonatu... połączono odór kwasu karbolowego z odorem zgnilizny, oddano klasy pod patronat Św. Ambrożego, męczennika, i wyposażono zakład w łazienkę... nowość niesłychaną!...
A cały ten luksus miał służyć Boszom? Miasteczko zawrzało oburzeniem. Był to cios straszny. Walki miesięcy ostatnich zdziesiątkowały ludność miejscową. Każda niemal rodzina okryła się żałobą. Nawykowa apatja doznała desperackiego, wprost, wstrząsu. Sam personel szpitala różnił się w poglądach. Pewna grupa postanowiła odmówić pomocy nieprzyjacielowi. Petycja zredagowana naprędce krążyła z rąk do rąk, Nadejście konwoju uprzedziło decyzję ostateczną. Dowiedziano się o fakcie dopiero w chwili przybycia rannych. Wszyscy wylegli na ulicę...
Rozpaczliwy korowód był już poza obrębem stacji. Ulica kolejowa została natychmiast zalana, niby ściek podczas deszczu. Zazwyczaj byli to ludzie nieszkodliwi, dobroduszni, obojętni, prostaccy, ale nie źli. Ale najgorsze instynkty rozgorzały w jednej chwili. Wycie zwiastowało zdala już zbliżanie się konwoju. Ujrzano dwa wozy napełnione żywemi strzępami. Ranni zwisali niby łachmany, to głowami przekręconemi wstecz, to rękami, których paznokcie ryły kurz drogi. Mała grupka lżej rannych kroczyła przodem. Mieli bandaże na głowach, lub ramionach. Na przedzie widać było wysoką, chudą postać niemieckiego oficera. Eskorta była niedostateczna. Tłum wzniósł pięści, kobiety nastawiły paznokcie i rzucono się na spotkanie... Święte przymierze! Widać tu było robotników, drobnych przekupniów, mieszczan, a nawet o kilka kroków wtyle damy z towarzystwa. Nieszczęśni przybysze zatrzymali się na chwilę. Ale nadchodzący od tyłu zmusili ich, by szli dalej. Posuwali się tedy, przerażeni, pewni, że za chwilę zostaną wymordowani. Zaczęły latać kamienie. Tłum najeżył się laskami i parasolami. Padały okrzyki złowróżbne, rozbrzmiewało gwizdanie. Skierowane było to wszystko, oczywiście, głównie przeciwko oficerowi. Ktoś mu dał pięścią w bok, ręka czyjaś zdarła mu z głowy czapkę i rzuciła na ziemię, wrzeszcząca kobieta napluła mu w twarz. Oficer zachwiał się na nogach.
Anetkę pchnęło naprzód...
Stała oddzielona trzema rzędami gapiów, patrząc z przerażeniem. Niczego nie przewidziała, nie chciała nic uczynić. Zbrakło jej nawet czasu na uświadomienie... Z pochyloną głową wparła się w tłum rozpychających, zawadzających, i utorowała sobie przejście. Zapoznali się niektórzy z tem, co znaczy pięść Rivière’ów, a także słowa... Dopadłszy niemieckiego oficera, obróciła się do tłumu i wykrzyknęła, wznosząc rękę:
— Nikczemnicy! Zaliż jesteście Francuzami?
Dwa te wykrzykniki wywołały skutek dwu smagnięć biczem.
Ona zaś mówiła dalej jednym tchem:
— Czy jesteście ludźmi? Każdy ranny to rzecz święta! Wszyscy cierpiący są braćmi!
Zapanowała nad tłumem głosem i gestem. Śmiałe jej spojrzenia miotały gromy, trafiając niechybnie w najbliższych. Zaczęto się cofać z pomrukiem. Anetka podniosła czapkę oficera. Ten moment był dostateczny, by zerwać kontakt z otoczeniem. Niezdecydowany dotąd motłoch skupił się, by ją wziąć za gardło... Nagle podeszła do Anetki młoda dama w kostjumie, „Czerwonego Krzyża“ i powiedziała głośno i stanowczo:
— Ta pani mówi, jak przykazuje honor. Ranni nieprzyjaciele zostają pod opieką Francji. Kto im uchybia, bezcześci ojczyznę.
Wszyscy ją znali. Pochodziła z rodu arystokratycznego, cieszącego się ogólną czcią. Mąż jej, oficer, zginął pod Verdun. Gest jej zadecydował. Dwie inne damy, pielęgniarki, stanęły obok niej. Kilku mieszczan zaczęło wzywać do spokoju. Kobieta, która dopieroco pluła w twarz jeńcom, jęła się głośno rozczulać nad jakimś rannym młodzieniaszkiem. Mrucząc i grożąc, rozstąpił się tłum, przepuścił konwój, eskortowany przez młodą damę i Anetkę, która wiodła pod rękę słaniającego się oficera.
Dotarły tak do szpitala, gdzie nie padło ni jedno słowo protestu. Obowiązki zawodowe i ludzkość odzyskały swe prawa. Pod wrażeniem pierwszego zamieszania, które pogarszał brak pielęgniarzy (wahający się wrócili jeden po drugim w ciągu nocy), nie zauważono Anetki, tak że mogła do późna rozbierać i myć rannych, przy pomocy owej furji niedawnej, która jak się okazało, była zacną kumoszką, a teraz wstydząc się swego wybuchu i chcąc, by o nim zapomniano, pracowała gorliwie. Jeden z tych nieszczęsnych został opuszczony przez lekarzy, bowiem operacja była już bezskuteczna. Anetka poświęciła się ostatnim chwilom umierającego.
Był to młodzieniec chudy, nerwowy, o smaglej cerze, typu semicko-latyńskiego z nad Renu. Był strasznie ranny... otwarty brzuch... jam foetebat... i ruszały się w nim robaki. Wstrząsały nim dreszcze, zaciskał z bólu zęby, chwilami jęczał, mrugał oczyma i szukał wokoło siebie czegoś, czegoby się uczepić w chwili tonięcia, jakiejś żywej istoty, przedmiotu, jakiegoś wogóle punktu stałego. Napotkawszy oczy Anetki, wpił się w nie... Wyrażały litość... Ach, cóż za światło nieoczekiwane wśród konania! I nagle zbudziła się skryta na dnie nadzieja.
— Hilfe![1] — zawołał.
Pochyliła się nad nim, podkładając dłoń pod głowę. Szeptała mu po niemiecku słowa współczucia. Była to rosa ożywcza, spadająca na skórę suchą i rozpaloną. Chwycił drugą wolną jej rękę, a Anetka odczuwała teraz każde drgnienie konającego. Szeptała, by był cierpliwy. Biedny młodzian zapierał dech, by stłumić okrzyki. Coraz to mocniej ściskał dłoń, trzymającą go nad otchłanią. Oczy Anetki nabierały coraz to czulszego wyrazu, w miarę, jak nadchodziła śmierć. Mówiła:
— Söhnchen! Knäbelein! Mein armer lieber Kleiner...[2]
Drgnął po raz ostatni, otwarł usta, by zawołać. Pocałowała go i nie wysunęła dłoni z uścisku konającego, aż kiedy się przekonała, że nie żyje.
Poszła do domu. Była trzecia rano. Mgła lodowata. Niebo szare. Ulice puste. Pokój bez ognia na kominku. Nie położyła się wcale, aż do białego rana. Czuła odrazę do ludzi. Serce miała przepojone bólem... A mimo to doznawała ulgi. Odnalazła swe miejsce w tragedji ludzkości.
∗ ∗
∗ |
OPADŁO wszystko, co jej ciężyło dotąd. Strząsnęła to jednym ruchem ramion. I teraz, gdy to miała u stóp, pojęła, jak niezmierne dźwigała brzemię...
Kłamała. Okłamywała samą siebie. Unikała własnego wzroku. Nie chciała patrzeć prosto w twarz potwornym, gnębiącym ją idejom. Przyjmowała biernie konieczność wojny i ojczyzny. Uznawała bojaźliwie wykręt, że jest to fakt naturalny. A oto nagle, wbrew tej naturze dzikiej stanęła jej natura własna, zapoznawana, krępowana, zdradzana i niesyta, chcąc pomsty i swobody. Piersi jej, uciskane dotąd barbarzyńskiemi więzy, zerwały pęta i jeły swobodnie oddychać. Domaga się teraz swych praw, swej radości, swego także cierpienia, ale cierpienia własnego... macierzyństwa...
Macierzyństwo to nie ogranicza się wyłącznie do syna!... Wszyscy jesteście synami moimi. Synowie szczęśliwi, nieszczęśliwi, rozszarpujecie się wzajem. Ale ja was wszystkich obejmuję w ramiona. Pierwszy to wasz sen, czy ostatni, kołyszę was na łonie. Spijcie! Jam jest Matka wszystkich...
Gdy dzień nastał, napisała do matki zmarłego dziecka, któremu zamknęła oczy, przesyłając jej ostatni pocałunek syna.
Potem wzięła książki szkolne, zeszyty i rozpoczęła nowy dzień pracy, nie myśląc o spoczynku. Czuła, że jest silna i ma pokój w sercu.
CZYN Anetki rozbrzmiał głośnem echem. Dyskutowano po wszystkich domach i potępionoby ją niewątpliwie, gdyby nie aprobata młodej pani de Mareuil. Wielu zgodziło się przyjąć tę kaucję. Ale wielu także było oburzonych. A we wszystkich nurtowała skryta złość. Przypuściwszy nawet, że miała słuszność, trudno było znieść, by ta osoba obca w okolicy dawać miała lekcję honoru... i to jakim w dodatku tonem!
Wszyscy jednak milczeli, dowiedziawszy się (w małem miasteczku wieść potrzebuje zaledwo paru godzin), że pani de Mareuil złożyła nazajutrz Anetce wizytę, a nie zastawszy jej, zostawiła zaproszenie. Anetka była pod opieką. Odłożono przeto porachunki do najbliższej sposobności. Przełożony szkoły, wezwawszy Anetkę, poprzestał na dyskretnem ostrzeżeniu. ... Patrjotyzm jej
nie był podany w wątpliwość, szło tylko o to, by go nie wyrażała extra muros! Pełnić swe obowiązki, na swojem stanowisku, w ten sposób jak tego żąda się. Ne quid nimis... Za pierwszem słowem Anetki, chcącej odpowiedzieć, uczynił gest uprzejmy i przerwał... Nie, to nie nagana... to rada!... Ale Anetka wiedziała dobrze, że rada przełożonego jest pierwszym krokiem do stawienia przed sąd.
Narazie nie było nic innego, jak wziąć na kark obrożę i wracać do budy. Uczyniła, co uczynić należało. Jutro podyktuje jej obowiązek jutrzejszy. Dziś oszczędzono jej wyboru jednego z nich, bowiem kiedy chciała stanąć znowu do pracy w szpitalu, znalazła drzwi zamknięte. Zakazano wchodzić do sal szpitalnych osobom obcym, poza dwoma organizacjami miejscowemi „Czerwonego Krzyża“ i „Kobiet Francuskich“ (rywalizujących z sobą zaciekle, jak pies i wilk). Później dowiedziała się, że zakaz dotyczył jej specjalnie.
Te drzwi były przeto zamknięte i nie mogła zaspokoić swej chęci służenia sprawie, natomiast otwarły się drzwi inne, poza któremi świeże jej macierzyństwo mogło znaleźć pole działania. Nikt nie mógł przewidzieć dokąd ją, drogą ryzykowną, zawiedzie owo zobowiązanie, które podjęła na nowo rozbudzona świadomość.
Za pierwszą bytnością u pani de Mareuil, młoda wdowa, nie wyzbywając się chłodnej nieco rezerwy, okazała Anetce serdeczny szacunek i wyraziła prośbę jednego ze swych szwagrów, rannego na wojnie, pielęgnowanego w jej domu, który pragnął poznać panią Rivière. Anetka uczyniła niezwłocznie zadość temu zaproszeniu.
∗ ∗
∗ |
HERMAN CHAVANNES był spokrewniony z panią de Mareuil z domu Seigy tylko przez małżeństwo siostry swej z jednym z jej braci. Ale obie rodziny utrzymywały zdawiendawna bliskie stosunki i były związane sympatją. Obydwie też od czasów niepamiętnych wrosły w ten zakątek kraju. Posiadłości ich przytykały do siebie, a różnice poglądów były raczej pozorne, niż rzeczywiste. Republikanizm Chavannów był nader blady, pierwotna, dyskretna czerwień pałała coraz to bardziej, aż osiągnęła ton różowy, który, nie będąc bielą, harmonizował z nią doskonale.
Bogactwo obu rodzin, honorowo zdobyte i pewne, przyczyniło się także zwolna do zasypania rowów granicznych, nie tyle dzielących, co wyznaczających tylko ich ziemię. (Zawsze i wszędzie, posiadłość jest czemś w rodzaju pokrewieństwa). Wspólną ich cechą było umiłowanie ziemi, na której gospodarowali sami... około dwudziestu ferm, niby gromadka piskląt rozsypanych po okolicy... dalej przywiązanie do kraju, religji, ładu i porządku, które stanowi co najmniej połowę religji. (Mówimy, oczywiście, o jedynej religji rzymskiej, będącej na Zachodzie potęgą ładu i porządku). To właśnie łączyło Mareuilów ze Seigy’mi, a drobni właściciele ziemscy, szlachta prowincjonalna nie czynili pomiędzy obu rodzinami różnic większych, niż te, które schlebiać mogły miłości własnej każdej z nich, podkreślając wyższość nad sąsiadem. Jest to słabostka ogólno-ludzka. Seigy i Chavannowie byli zbyt dobrze wychowani, by to okazywać. Zachowywali to w tajemnicy dla własnej przyjemności.
Mogło zupełnie słusznie dziwić, że Anetkę zaproszono do tego środowiska. Nie Anetkę zresztą, która nie miała poczucia odległości, ale prowincję. Weszła w te sfery wyłącznie przez dwie osoby, członków rodziny Chavannes i Seigy, którym okoliczności chwilowe dawały w domu prawa niezaprzeczalne, przez panią Ludwikę de Mareuil i Hermana Chavannes. Oboje spłacili krwawo dług rodowi swemu i ojczyźnie. I oboje stanowili wyjątki w tem otoczeniu. Anetka zrozumiała to w ciągu dni kilku.
Dom Chavannów był to budynek stary o szarych murach, przy krętej ulicy u podnóża katedry. Otaczała go atmosfera ciszy, przerywanej jeno melancholją dzwonów i wrzaskiem sójek. Minąwszy wąską bramę z lakierowanej dębiny, której wyczyszczone zawsze okucia lśniły chłodno w zakurzonej fasadzie, wchodziło się na dziedziniec, wykładany flizami, a stamtąd dopiero do budynku mieszkalnego. Okna apartamentów zwrócone były na ten dziedziniec bezdrzewny, pozbawiony śladu roślin, czy nawet trawy, otoczony czterema szaremi murami. Wydawało się, że ci prowincjonarjusze, spędziwszy długie miesiące w posiadłościach ziemskich i w letnich siedzibach, chcieli, za powrotem do miasta, odciąć się w ten sposób, by przyroda nie docierała do nich wcale. Chavannowie spędzali tu zazwyczaj kilka zaledwo miesięcy zimowych. Ale wypadki wojenne, obowiązek uczestniczenia czynnie w służbie publicznej, oraz choroba syna, skłoniły ich do osiedlenia w mieście, aż do zawitania lepszej jakiejś przyszłości.
Rodzina składała się w tym czasie wyłącznie niemal z kobiet. Ojciec zmarł, zaś wszyscy zdrowi synowie i zięciowie poszli na wojnę. Został chłopiec siedmioletni synek młodej pani Chavannes de Seigy, który z nosem rozpłaszczonym na szybie okna śledził ospale bramę, wpuszczającą zrzadka przybyłych gości. Spał przy odgłosie dzwonów i wrzasku kawek, marząc o sztandarach, ciastkach i grobowcach... Była to twarz pierwsza, jaką ujrzała Anetka, przybywając po raz pierwszy. Za każdym nawrotem napotykała dziecko o oczach chciwych, a bezczynnych, które znikało, musnąwszy ją w przelocie.
Cień zalegał komnatę pierwszego piętra o wysokim stropie oraz głęboką alkowę. U jedynego okna siedział młodzieniec, w nikłem świetle chmurnego dnia. Powstał z fotela, by powitać panią de Mareuil i przybyłą w odwiedziny. Chociaż widać było na pierwsze wejrzenie, że w tym pokoju śmierć snuje tkaninę swoją, cień nie tknął twarzy rannego. Była, jak wszystkie twarze Francji środkowej, uczyniona, rzec można, z samego słońca. Postać miał miłą, rysy regularne, nos orli, usta dobrze zarysowane, oczy bardzo niebieskie i jasną brodę.
Uśmiechnął się do Anetki i podziękował szwagierce serdecznem spojrzeniem.
Uprzejmą rozmowę rozpoczęto od mglistych spostrzeżeń odnośnie do stanu zdrowia i pogody, nie przekraczając roztropnych stwierdzeń stanu rzeczy. Po chwili pani de Mareuil usuneła się dyskretnie.
Wówczas Herman Chavannes, którego oczy szybkiemi spojrzenia mi badały dotąd rysy Anetki, podał jej rękę i rzekł:
— Kochana Ludwika opowiedziała mi o bohaterskim czynie pani. Nie zaliczasz się więc pani do tych, którzy po rozegranej bitwie, walczą dalej z powalonym nieprzyjacielem. Mogę tedy, sądzę, żywić nadzieję, że znajdzie pani także czas dla tego oto pokonanego.
— Dla pana? — spytała.
— Tak! Jestem ciężko ranny, do cna pokonany. Są to tytuły chluby.
— Ozdrowieje pan.
— Nie. Proszę zostawić złudzenia innym i mnie samemu! Starczy nas do zajęcia się tem. Nie z tego powodu potrzebuję pani. Porażka, dla której proszę o pobłażliwość, nie jest natury fizycznej, ale duchowej. Niczemby było ponieść klęskę, gdyby wierzyć można w zwycięzcę.
— Jakiego zwycięzcę?
— W przeznaczenie, które nas składa w ofierze... Nie... to nie wszystko jeszcze... powiedzmy raczej: w przeznaczenie, któremu się oddajemy w ofierze...
— Ma pan na myśli Ojczyznę?
— To jedno tylko oblicze przeznaczenia. Maska dzisiejsza.
— Ja także zostałam pokonana i nie wierzę w zwycięzcę. Ale nie poddaję się. Nie padło jeszcze ostatnie słowo.
— Pani jest kobietą. Pani gra. Kobieta, przegrywając nawet, wierzy w następną wygraną.
— Nie, nie wierzę. Ale zysk czy strata, dopóki mi w grze o życie zostanie funt ciała na stawkę, grać nie przestanę.
Herman patrzył z uśmiechem.
— Pani nie pochodzi stąd?
— A skądże? Jestem Francuzką.
— Z której prowincji?
— Z Burgundji.
— Jest wino w krwi waszej.
— Jest krew w naszem winie.
— A więc chętnie wypiję od czasu do czasu szklankę tego wina. Czy mogę prosić o kwadrans rozmowy, gdy pani będzie się czuła przesycona energją, a niezbyt pozbawioną cierpliwości?
Anetka przyrzekła i wróciła. Zaprzyjaźnili się rychło z sobą.
Rozmawiali o wszystkiem, z wyjątkiem wojny. Za pierwszem zaraz słowem Anetki chory uczynił gest, powstrzymujący ją. Przejście wzbronione. Zawracać!...
— Nie mówmy o tem!... Pani nie zrozumie... I nietylko sama pani... Wy wszyscy, którzy jesteście tutaj... tutaj... Ach, to są dwa zgoła odrębne światy... Nie mają wspólnego języka.
— Czyż naprawdę nie zrozumiałabym?
— Nie. Nawet pani mimo całego zapału sympatji. Miłość nie zastąpi braku doświadczenia. Niesposób przetłumaczyć tego, co zostało zapisane w księdze ciała.
— Czemużby nie spróbować? Bardzo pragnę zrozumieć... nie przez ciekawość... ale by pomóc! Radabym kornie przybliżyć się do przeżyć pańskich.
— Dziękuję pani. Ale najlepszą pomocą dla nas jest dopomóc do zapomnienia. Nawet wśród towarzyszy,... po tamtej stronie... wykluczamy z rozmów naszych za ogólną zgodą to, co jest po tamtej stronie. Nie cierpimy sprawozdań wojennych, książek, dzienników. Wojna nie jest literaturą.
— Życie także nie.
— Słusznie. Ale człowiek chce śpiewać, a życie jest tematem podatnym dla warjacyj. Śpiewajmyż tedy!
Umilkł, by złapać oddech. Anetka podparła mu głowę.
Gdy przyszedł do siebie, podziękował i przeprosił. Uśmiech wrócił na jego zapadłe policzki. Miał na czole kropelkę potu. Milczeli, spoglądając na siebie serdecznie...
Herman Chavannes miał niespełna trzydzieści lat. Wzrósł w środowisku ziemian prowincjonalnych, ociężałych, liberalnych, ale przepojonych przesądami, zresztą solidnych i zdrowych. Umiłowanie ziemi i praca stanowią kościec tego wnętrza kraju. (Gdyby nie te przesądy, łatwość życia i użycia wzięłyby górę). Herman znał dobrze jedno i drugie. Substancja jego ciała zrobiona była z tej wody i z tej mąki. Ale piekarz nieznany dodał obcych jakichś drożdży.
Ten młodzian bogaty, o zapewnionej przyszłości, szczęśliwy, łatwy w obejściu, żerujący na tłustej glebie posiadłości swoich, wyruszył do Paryża i wstąpił do Szkoły Nauk Orjentalnych, oraz Nauk Politycznych. Karjera konsularna pociągała go mniej, niż możność podróżowania. Kochał, jak smakosz, kraj swój... niebo, powietrze, język, potrawy, rodzajną glebę i dobrych ludzi... A przytem marzył o tem tylko, by się stąd wyrwać! Czekając na mianowanie gdzieś, w odległe kraje, przewędrował Europę we wszystkich kierunkach. Dziwne to było upodobanie, zdaniem współobywateli-domatorów! (Niesposób jednak dysputować o upodobaniach! zwłaszcza ludzi bogatych). Wojna zniweczyła te plany podróży. A teraz choroba. Został zatruty gazem, a tkanki wewnętrzne ulegały powolnemu rozpadowi. Teraz mógł podróżować tylko dookoła pokoju... (od kilku nawet dni leżał w łóżku) oraz wędrować myślami. Nie jest to podróż mniej daleka i mniej tajemnicza. Kraje nie znane... Studjował je sumiennie... Skądże mu się atoli wzięło to powołanie, ta chęć ucieczki?...
Tłumaczył to Anetce tonem wesołym, kpiącym, którym wyrażał zazwyczaj myśli.
— Żyłem wśród pól. Lubiłem polować, nie tyle dla samych łowów, co dla kontaktu z ziemią i tem, co żyje, zwierzętami i roślinami. Miłość dla zwierząt nie przeszkadzała mi ich zabijać i przeciwnie, kochałem je, zabijając. Trzymając w ręku ciepłą jeszcze kuropatwę, lub białobrzuchego królika, którego pozbawiłem porannej rosy, czułem się im bliższym, niż może sobie... człowiekowi. Nie rozczulało mnie to wcale. Dobry strzał sprawia zawsze przyjemność, a sądzę, że one, będąc na mojem miejscu, nie chybiłyby także. Starałem się poznać zwierzęta i siebie. Potem zjadałem je... Czemuż się pani krzywi? Czy może zalatuje panią woń dziczyzny? Półmisek kuropatw z kapustą, przekładanych zapiekaną słoninką, to uczta godna bogów. Nie odrzuciłaby pani tego... Ale bogowie, przyznajmy szczerze, są to dziwne zwierzęta.
— Obrzydliwe zwierzęta.
— Nie sądźmy ich! Jedzmy! Bądźmy zjadani! (właśnie na mnie przyszła kolej). I starajmy się zrozumieć!... Bogów? Ach, są zbyt daleko. Tych więc, których mamy pod ręką. Zwierzęta i ludzi... Pierwszem odkryciem, jakie uczyniłem, było, że od niezliczonych tysiącleci ludzie i zwierzęta żyli blisko siebie, nie czyniąc żadnych prób poznania wzajemnego... Poza skórą i mięsem, oczywiście... Ale ludzi nie obchodziło wcale, co myślą, czują i czem są. Ludzie nie grzeszą ciekawością i nie lubią, by ich coś wprawiało w zakłopotanie. Dla oszczędzenia sobie myśli, odmawiają ich zwierzętom... Ale oto, otwierając oczy, spostrzegam ze zdumieniem, że ludzie także pomiędzy sobą nie znają się lepiej. Nadaremnie mieszają się, każdy żyje sobą, nie troszcząc się o drugiego. Drogi sąsiedzie, jeśli twój rytm zgadza się z moim, wszystko w porządku, jesteś mój bliźni. Jeśli się różni, nie znam cię. A jeśli jest sprzeczny, toś mój wróg! Pierwszego obdarzam wspaniałomyślnie moją myślą, drugi ma prawo tylko do myśli drugorzędnej, a trzeci jak w pieśni o Malborough’u[3] trzeci nie niósł nic..., trzeci nie ma prawa wcale, odmawiam mu wszelkiej myśli, jak zwierzętom. (Czyż Bosze są ludźmi?...) Zresztą, czy tamten jest pierwszego, drugiego, czy też trzeciego stopnia, we wszystkich trzech przypadkach nie znam jego samego i nie usiłuję nawet poznać. Widzę tylko siebie, słyszę siebie, rozmawiam z sobą. Ja — żaba. Gdy mnie rozedmie namiętność, czy poczucie ważności mej osoby, z żaby robi się wół i wtedy jestem: Naród, Ojczyzna, Rozum, albo Bóg. Jest to stan niebezpieczny. Wracajmy do swego bagna... Niestety! Nie umiałem nigdy rechotać spokojnie, zapięty aż pod szyję w nieprzemakalnym płaszczu własnej skóry. Od dnia, kiedy tknął mnie demon ciekawości (lub może sympatji?), chciałem je poznać... (nie powiadam: zrozumieć, któż bowiem sobie tak może pochlebiać...) dotknąć przynajmniej, wyczuć żar żywy ich umysłu, podobnie jak wyczuwam pod palcem ciepłe, miękkie ciało kuropatwy. Dotykałem ich, kosztowałem, kochając jednocześnie i zabijając. Bowiem i ja zabijałem także.
— Pan zabijał? — powiedziała Anetka, odsuwając się.
— Trzeba było. Niech pani do mnie nie ma urazy! Odwzajemnili się!...
∗ ∗
∗ |
ZWIERZAŁ się tak, przysłaniając ironją galicką tragizm myśli swoich. Były beznadziejne i bezlitosne. To kraj cieniów. Ale na ziemi śmiało się słońce żywych. Kontrast czynił bardziej ponurą wizję wszechświata. Widział błąd pierwotny stworzenia, nie myśląc o tem, że mógł zostać odkupiony. Instynkt namiętny Anetki buntował się. Wierzyła w zło i dobro i przenosiła jedno i drugie z serca na płótno przestrzeni, usiane gwiazdami życia. Wzięła udział w wielkiej zamieszce. Nie myślała o zwycięstwie, nie był to jej cel, ale chciała walczyć. To, co uznawała za złe, było złem. Zło to nieprzyjaciel. A nie wdawała się w układy z nieprzyjacielem.
Bardzo to ułatwia walkę, jeśli wszystko złe umieszcza się po stronie przeciwnika, a wszystko dobre po swojej. Błękitne oczy Hermana, pieszczące serdecznie tę duszę pełną i ognistą, obejmowały inne zgoła pole walki! Kryszna walczy z Kryszną i nie ma zgoła pewności, czy wynikiem walki będzie życie, śmierć lub ogólna zagłada. Herman dostrzegał nieporozumienie wzajemne, a uznawał je za powszechne i wieczyste. Nie miał nadziei wziąć udziału. Posiadał fatalny dar przytakiwania myśli własnej, a nie przeczenia myśli innych, bowiem rozumiał ją. Z większą też bacznością przenikał ją, niż wysiłkiem skierowanym ku temu, by ją zmienić.
Nie zawsze był takim. Wyruszył w życie z pełnem swojem ja, które nie tyle starało się rozumieć, co brać. Oczy mu otwarły niepowodzenia. Opowiedział jedno z nich Anetce całkiem spokojnie. (Nie krępował się z nią wcale. Była w jego oczach towarzyszką inteligentną, znającą życie, i pewnie przeszła niejedno analogiczne doświadczenie).
Kochał pewną kobietę i to w sposób tyrański, wedle swego, a nie wedle jej serca. To, co uważał za dobre dla siebie, musiało być dobrem dla niej. Czyż nie byli jednacy, skoro się kochali wzajem? Kochała go, ale znużyło ją to i gdy raz wrócił do domu, zastał klatkę pustą. Uciekła, tłumacząc w kilku wierszach dlaczego. Przejście było ciężkie, ale odniosło skutek. Dowiedział się, że ludzie chcą być kochani przez nas za to, czem są, ale go, nie za to, czem my sami jesteśmy.
Dziwna pretensja... nieprawdaż? Ale trzeba się z tem pogodzić... Od tej pory starałem się...
Opowiedział przygodę, jak zawsze, przez pół żartem.
— Przyjmować wszystko od tych, których się kocha, można śmiało, o ile sami opłacamy koszta! — powiedziała. — A jeśli płacą oni, albo jeśli są to sąsiedzi, czyż wolno tak czynić?
— Pani ma na myśli wojnę?
— Wojna, czy pokój, rzecz obojętna! Jest to las Bondy, gdzie silni zjadają słabych, a ich zjadają mocniejsi jeszcze!
— A więc istnieją tylko słabi i wkońcu zostaną zjedzeni wszyscy.
— Stoję po stronie zjadanych!
— Ha, ha... a jednak żyje pani i ma silne zęby!
— Chciałabym mieć tylko usta, by całować wszystkich, co żyją. Ponieważ jednak Nienazwalny wsadził mi w usta te noże, chcę ich użyć jedynie dla obrony dzieci moich!
— Jest pani wcieleniem wojny!
— Nie. Bronię ich przed wojną.
— Wszystkie są do pani podobne. Powiedzmy dziewięć na dziesięć! A dziesiąte dziecko pozbawione dziewięciorga innych, nie zdoła uczynić nic.
— Tak, wojna dla pokoju... Ale nie o tem chcę mówić... Pan nie wierzy chyba w tę straszną komedje?
— Nie wierzę. Ale wierzą oni. Szanuję ich wiarę.
— Ich wiarę? Wszakże to maska, którą osłaniają swe instynkty złośliwości, zazdrości, pychy, pożądania, łupiestwa i wszeteczeństwa...
— Nie rzucaj pani dalszych!
— Jest dużo jeszcze.
— Co pani wie o tych towarach?
— Znam wszystkie artykuły. Mam je zamknięte w kufrze.
Herman umilkł i objął spojrzeniem znawcy tę siedzącą u jego łóżka kobietę, która głosząc pokój, miotała płomienie. Potem powiedział (nie mówiąc dokładnie tego, co myślał):
— Ma pani rasę w sobie. Nie brak niczego!... Ale, pani Judyto, ponieważ przypisuje pani część swych zalet Filistynom, nie zatrzymuj się w połowie drogi, ale racz im oddać także i resztę, to co najlepsze!
— O czem pan myśli?
— Oczywiście, trzeba im dać także swą miłość, wiarę i szczerość... Odrzuca pani tych ludzi zupełnie jako kłamców i szkodników. Łatwo to powiedzieć, niestety! Gdyby tak było, życie stałoby się nader proste, a oni nie rośliby w taką siłę! Przyjrzyj się pani bliżej!
— Nie chcę na nich patrzeć.
— Dlaczego? ...
— Dlatego, że nie chcę.
— Dlatego, że pani widziała.
— Widziałam.
— Ale pod kątem namiętności... Rozumiem... To przeszkadza do działania... Ale mniejsza o działanie... widzieć to rzecz główna! Pożyczam pani mych okularów. Patrz pani! Potem urządzi się pani jakoś...
∗ ∗
∗ |
WIDZIAŁA wbrew własnej woli. Herman nie wygłaszał tyrad na temat ludzkości. Nie było to w jego stylu a człowiek w jego oczach, nie wart był rzodkiewki. Interesowało go to tylko, co przemija... istota... godzina... To zaś, co rzekomo nie przemija i nie umiera, zdaniem jego nie widzi, że już umarło.
Opowiadał jej w prostych słowach o miasteczku i kraju. Miał zbierane od dzieciństwa na kartonach „szkice,“ w starem znaczeniu francuskiem, portrety zwyży chwytane w lot,... mieszczuchów, chłopów... swoich ludzi. Ach! znał ich zewnątrz i wewnątrz, orzeł i reszka, wszystko mu było znane. Mógł wybierać. Przedłożył Anetce te typy, które, jak sądził, znała... tych, których ciasnota i egoizm raziły go. Tacy to właśnie ludzie, w dniu przybycia jeńców okazali się wściekłemi wilkami. Mieli swoistą dobroć i cnoty domowe. Pod grubą przysłoną prostactwa byli oni zdolni do poświęcenia. Ale każdy taki worek kości, dla którego żaden Bóg nie umarł, zda się, każdy nosił krzyż swój. Wiedziała to dobrze Anetka! Ale dźwigała krzyż własny i, jak oni, skłonna była wierzyć, że jest jedynie prawdziwy. Widziała z jednej strony katów, z drugiej ofiary, a Herman zmuszał ją, by przyznała, że każdy jest zarazem katem i ofiarą. Ten niewierzący Galijczyk ukazał jej niesłychaną Golgotę. Tłum niezmierny niósł krzyże, rzucając jednocześnie kamienie i klątwy na ukrzyżowanego!...
— To ohydne! — powiedziała. — Czyż nie możnaby ich wyprowadzić z błędu? Miast, by się kamienowali wzajem, niech połączą siły swoje...
— Przeciw komu?
— Przeciw wielkiemu katowi!
— Któż to?
— Natura!
— Nie znam tego...
Herman wzruszył zlekka ramionami i podjął:
— Natura?... Łatwiejby sobie jeszcze poradzić z Bogiem! Boga stać przynajmniej na rozum... (tak nam się przynajmniej wydaje!...) Ale czemże jest Natura? Kto ją widział? Gdzie ma głowę, serce, oczy?
— Tutaj. To moje oczy, moje ciało, moje serce. To ja i bliźni mój.
— Bliźni?... Zaraz, spójrz pani lepiej! Ach, proszę, nie odchodzić. Proszę zaczekać chwilę jeszcze!...
Wszedł gość. Rumiany młodzieniaszek. Miał minę lalkowatą i dobroduszną, jak pucołowate aniołki portalu katedry w Bourges. Był odziany w mundur niebieski. Towarzysz Hermana, syn bogatego właściciela dóbr z sąsiedniego okręgu. Miał urlop i zrobił pięć mil, by odwiedzić przyjaciela. Ucałował go i skłonił się uprzejmie Anetce. Potem jął mówić. Kipiał dobrym humorem i zdrowiem. Przynosił wieści o tym, o tamtym, a nazwiska to były dobroduszne i wesołe, niby lokaje z komedji. Towarzysze „stamtąd.“ Byli zabici, ale byli także żywi. Nosowy, śpiewny akcent miejscowy, umilał opowiadanie. Młodzieniec starał się złagodzić swawolę wyrażeń, ze względu na Anetkę (szacunek dla dam!). Miał się na baczności. Zwracał się do niej tonem ugrzecznienia i namaszczenia staromodnego. Otworzył do dna serce, mówiąc z pełną szczerością o rodzinie, o matce i małej siostrze, którą uwielbiał. Wyglądał jak wielkie dziecko, serdeczne, grzeczne, a przedewszystkiem krągłe.
Gdy poszedł, Herman spytał Anetkę:
— Cóż pani sądzi? On jest jak masło. Można nim posmarować chleb.
— Ni śladu obłudy, — odparła — mleko czyste, niezbierane. Pachnie bujną trawą łąk waszych.
— A cóżby pani powiedziała, gdyby mogła widzieć tę tłustą lalkę, tego poczciwego chłopca, dobrego brata, syna, towarzysza (możnaby mu dać bez spowiedzi komunję, on zaś przyjąłby ją bez wahania... nie kłamie... szczery jak złoto), gdyby go pani mogła widzieć, jak ja widziałem w okopach tuż przed szturmem, kiedy igrał z nożem rzeźnickim!
Anetka uczyniła gest odrazy.
— Proszę się uspokoić! Nie zobaczy pani tego. Zamykam okiennice. Wszystko zamknięte. Noc na świecie. A w tym pokoju nas dwoje tylko.
Przestraszona jeszcze powiedziała:
— I on się może śmiać! On jest spokojny?
— Nie pamięta niczego.
— Niepodobieństwo.
— Widziałem innych, którzy, dokonawszy w ciągu dnia rzeczy bez nazwy, spali w nocy jak dzieci. Ni śladu wyrzutów sumienia. Dodajmy, że gotowi byli w godzinę potem całować nieprzyjaciół, pozarzynanych własnoręcznie! Potem zapominali równie prędko o tym wybuchu dobroci, jak poprzednim. Bardzo to trudno uzgodnić, a oni nie mają czasu. Trzeba zachować wszystkie siły na moment bieżący, żyć z godziny na godzinę, kawałkami, naoślep, bez konsekwencji, niby dziwaczna lalka.
— Nieszczęśni!
— Nie żałuj ich pani! Mają się doskonale.
— Siebie w nich żałuję.
— Zawsze ten sam egoizm! Proszę swe ja zachować dla siebie, a im pozostawić własną osobowość.
— Nie, nie mogę uwierzyć, by taką być miała ich natura prawdziwa...
— Homo additus naturae... Natura, wydanie nowe, rozszerzone przez społeczeństwo. Wydaje się, jakby wojna była normalnem ćwiczeniem instynktu naturalnego, uświęconego zwyczajem. I któż wie? Jest ona może wykonawczynią sił niszczycielskich, tkwiących w człowieku. Po zaspokojeniu ich, wszystko wraca do równowagi.
— A pan, co sądzi?
— O mnie niema mowy. Ja jestem skreślony z listy.
— Nie! Pan chce słyszeć.
— Nie pora jeszcze! Cierpliwości. Przyjdzie kolej na Hermana Chavannes... A zresztą, chcąc go poznać, trzeba patrzeć jego oczyma.
— Chciałabym w nie zajrzeć.
— Cierpliwości! Wyobraź sobie pani, co mógł uczynić ten, którego schwytano w sieć, a on nie ma żadnej wątpliwości kto go trzyma!
— Jeśli tak jest, to jakże pan mógł brać udział w walce.
— Mógłbym odpowiedzieć, że mi nie zostawiono wyboru... Ale gdyby mi nawet pozwolono... wybrałbym napewno sieć. Nie chcę sobie pochlebiać. Tak jak dziś, nie rozumowałem wówczas. Fatalny dar porowatości, jaki posiadam, sprawia, iż nasiąkam duszami zewnętrznemi, zapominając zbyt często o własnej. Jest się Francuzem, żyje się wspólnie, wszyscy są ciekawi siebie wzajemnie, myślimy głośno i słuchamy, myślimy we dwu, w dwudziestu, w tysiąc i człowiek staje się wkońcu echem w pudle rezonansowem. Nie zdoła sobie pani, ani zresztą nikt, wyobrazić, jaki nas ponosił przedziwny zapał w pierwszych dniach... Nie przestawaliśmy śpiewać Chant du Départ. Unosił się nad nami anioł stokroć od wszystkich marzonych piękniejszy i każdy oddałby był chętnie własną skórę, za możność potarcia jej o skórę jego. Obejmował nas skrzydłami. Był to szał, jak w miłości przed posiadaniem... Cóż za posiadanie! Straszliwe oszustwo!... Wszystko jest oszustwem. Miłość także. Poświęca nas tym, którzy nastąpią... przyszłości. Ale czemże jest to upojenie wiary wojowniczej? Jaki ma cel? Czemu, komu nas składa w ofierze? Kiedy, przyszedłszy do przytomności, zaczęliśmy o to pytać, ofiara została już spełniona. Całem ciałem tkwiliśmy w trybach maszyny. Została dusza tylko. Dusza wyczerpana. Cóż zrobić można z duszą bez ciała, z duszą występującą przeciw ciału? Dręczyć się chyba? Dość jest innych katów! Nie pozostaje nic jak tylko patrzeć, widzieć i godzić się. Zrobiony został skok. Uczyniliśmy to, głupcy. Tedy... raz, dwa... Dalejże! Aż do końca! Życie nie wydaje biletów tam i z powrotem. Wyjechawszy raz, nie wracamy... A gdybym nawet mógł, nie chciałbym wracać sam! Żyje się razem i razem umiera... Wiem, że to absurd, że to śmierć jest bezcelowa. Ale ocalić się sam... nie! Nie wypada! Jestem członkiem stada... Jestem stadem.
— A stado idzie za panem.
— Owce Panurga.
— A jeśli któryś z was nie zechce skakać.
— Owieczka łąk naszych tego nie uczyni.
— Któż wie?
— Może to być owieczka, pani Anetko... mała owieczka?
— Mój syn! Miły Boże!... Nie przypominaj pan!
— Widzi pani! Nie miałabyś odwagi radzić mu czegoś takiego.
— Niechże wojna oszczędzi go... niech mnie oszczędzi!
— Amen! Ale nie my celebrujemy mszę. Każą nam tylko służyć i odpowiadać. Ceremonjał krwawy dokonywa się, a my jesteśmy schwytani.
— Godzę się na to, byle on był wolny!
— Przyuczy się pani mądrości wszystkich dobrych manier Francji i Niemiec, oraz maksym o ludzkości. Rezygnuję u stóp innej matki, Matki Bolesnej.
— Nigdy! Mam swego chłopca i obronię go!
— Przeciw wszystkim?
— Przeciw wszystkim.
— Czy i przeciw niemu?
Anetka pochyliła głowę, dysząc ciężko. Trafił dobrze. Potrącił o niepokoje, obawy, o tajone wątpliwości, których nie chciała wyznać przed samą sobą. Nie ujawniła niczego. Nie wspominała nigdy o synu. Herman wiedział tylko, że istnieje. Ale milczenie było wymowne. Herman udawał, że tego nie słyszy.
— Znam ja, znam naszych malców z klasy 18... A jacyż będą w klasie 20?... Nie będą się troszczyć, jak starsi, otumanieni złudzeniem! Żadną miarą nie doznają rozczarowania. Będą uważać wojnę za interes. Znikną dla nich banialuki jak: prawo, sprawiedliwość, wolność. Idzie o zysk. Każdy dla siebie. Bądź tedy pełnym człowiekiem. Bądź zwierzęciem mięsożernem. Struggle for life. Life for struggle. Zapach kobiety, sławy, krwi... I wzgarda dla wszystkiego. Oto marzenia zbudzonego tygrysa.
— Jesteś pan djabeł! — powiedziała.
— Biedny djabeł! — odparł. — Odchodzę od stołu, nic nie zjadłszy.
— Żałujesz pan tego?
— Nie. Zaliczam się do gatunku, który spełnił swoje. Nie lamentuję nad sobą. Trzeba zrozumieć. Trzeba zrozumieć wszystko.
— To przygnębia. Zrozumieć wszystko, znaczy nie móc działać. A serce się domaga. Jestem kobietą. Cóż mi pozostaje?
— Pobłażanie.
— To mało! Chcę pomagać. Chcę ratować.
— A kogóż? Wszakże oni nie chcą, by ich ratować!
— Chcą, czy nie! Ja chcę. Wiem dobrze, że jestem niczem i nic nie mogę zrobić. Ale chcę zrobić wszystko. Tak trzeba. Choćby wszyscy bogowie i wszyscy djabli (najgorsze djabły to ludzie), gdyby świat cały powiedział: Nie!... ja powiem: Tak!
— Martynka pragnie cięgów!...
— Nie bój się pan, oddaję cięgi.
— Żaden z wysiłków pani nie przesunie o włos ziarnka pyłu na twardym głazie przeznaczenia.
— A może... Nie... Ale to przynosi ulgę.
— Już powiedziałem. Jesteś pani Beloną. Imię Anna jest zgoła nieodpowiedne.
— Jest to imię babki Tego, który zwyciężył śmierć.
— I zmarł.
— Ale wstał z martwych dnia trzeciego.
— Wierzy w to pani?
Umilkła, zdumiona wielce.
— Nigdybym nie uwierzyła, przedtem...
— A teraz?
— Nie wiem... To mnie przeszyło.
Herman patrzył na dziwną kobietę, którą niespodzianie nawiedzały istoty tajemnicze. Siedząc przy łóżku na niskiem krześle, oparła czoło o pościel, jakby w głębokiej prostracji. On położył zlekka dłoń na jej bujnych, jasnych włosach. Podniosła głowę. Oczy miała zdziwione, ale spokojne. Herman spytał półgłosem:
— A więc pani wierzy?
— W co?
Była całkiem szczera. Nie wiedziała już nic a nic. Potem rzekła:
— Wierzę, że muszę działać, pomagać, kochać.
— Dobrze — powiedział Herman. — Właśnie dlatego wezwałem panią. Nie chciałem mówić zrazu. Chciałem panią widzieć i patrzeć w panią. Dziś już wiem! Dość gadania o tem, co nie jest mną! Przebacz mi pani te ironję, w którą się stroję! A teraz otwieram drzwi. Siostro Anno, proszę wejść!
∗ ∗
∗ |
GDY pożar ogarnie dzielnicę, a sił nie staje na ratowanie wszystkiego, ustępujemy mu, poświęcając to, co spłonąć musi. Burzymy mosty i kryjemy w bastjonie to, co posiadamy najcenniejszego. Ratujemy życie, swe życie wnętrzne. Albo czekamy tam, aż ogień obróci domostwo w zgliszcza... Ocaliłem co najdroższe. Ale pożar się zbliża. Anno, na pomoc!
Nie mógł się powstrzymać od tej metody żartowania, ale akcent zdradził strach. Ujęła dłoń jego.
— Oto ręce moje! Co trzeba ratować? Gotowe szukać w płomieniach.
— Radości mej, wiary, samego mnie. Tego, którego kocham.
— Tej?
— Tego... Przyjaciela mego.
— Gdzież jest? Czemu nie przybywa?
— Jest jeńcem.
— W Niemczech?
— We Francji.
— Jest tedy nieprzyjacielem?
— Powiedziałaś pani. Brata, przyjaciela, to, co najdroższego posiadam, zabrali mi i rzekli: Zapomnij i zabij! To nieprzyjaciel.
— I biłeś się pan?
— Nigdy przeciw niemu nie walczyłem. Stanąwszy nad granicą, wiedziałem, że go po drugiej stronie niema. Przed odejściem ucałowałem go we Francji. I tu został.
— Uwięziono go?
— Jest na Zachodzie, zamknięty w obozie jeńców. I od trzech lat... tak blisko, a tak daleko będąc... nie mam od niego wieści, nie wiem nic. Czy żyje jeszcze? Ja tymczasem umieram...
— Jakto? Czyż nie można zasięgnąć wiadomości?
— Stąd nie mogę się starać o nic.
— Wszakże rodzina kocha pana. Czegóżby mogli odmówić?
— Nie, nie mogę z nimi mówić o tem nawet.
— Nie rozumiem.
— Zrozumie pani... Narazie dobrze, żem panią znalazł. Jakże słodko mówić pani o tem! Mówić o nim z kimś, któryby go mógł pokochać, to niemal mówić z nim samym. Pokocha go pani?
— Kocham go w panu. Ukaż mi go pan. Mów o nim!...
Na imię mu Franz, a mnie Herman... Herman Francuz, a Franz Niemiec... prawda, dziwne to... Poznałem go dwa lata przed wojną. Mieszkał od dość już dawna w Paryżu. Malował. Mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy. Okna naszych pokojów wychodziły na ten sam ogród. Przez całe miesiące mijaliśmy się bez słowa. Pewnego wieczora zetknęliśmy się na zakręcie ulicy przez nieuwagę. Później mi to dopiero wpadło... W mrowisku paryskiem mężczyźni i kobiety, jak miotane wiatrem liście, potykają się o siebie długo nieraz, zanim ktoś kogoś zobaczy. Ale starczy momentu wstrząsu, by wiedzieć, że się tego człowieka widziało... Raz, przyjaciel wspólny przyprowadził go. I poznałem...
Miał lat dwadzieścia trzy, lecz wydawał się młodszym.
Nosił w sobie jeszcze odbicie kobiety-matki, utraconej w latach dziecięcych. Twarz serdeczna, wrażliwa, niespokojna, targana wszystkiemi wiatrami nadziei i podejrzenia, Bez przejść widziało się tam cień i światłość, za ufanie bez granic, to znów ponurą apatję. Raz się oddawał cały, drugi raz kurczył w nieprzystępności. Ja jeden zaobserwowałem to i jąłem szukać powodu. Innym, z którymi żył, było to obojętne. Kocha się, lub nie kocha, a nikt nie ma czasu myśleć o tem. I ja tak czyniłem długo, ale życie kazało sobie drogo zapłacić (już opowiadałem). Na własnej skórze przekonałem się, że nie trzeba kochać bliźniego, jak siebie samego, ale jak jego właśnie samego i starać się poznać, kim jest...
Nie, nie był do mnie wcale podobny ten cudzoziemiec... I może dlatego właśnie!... Był mi potrzebny. I ja mu potrzebny byłem...
Miał bardzo przykrą, ciasną młodość w środowisku wojskowo-klerykalnem, w przesadnym rygoryzmie tej kasty antysocjalnej. Brutalizowano tam dziewczęcą duszę jego. Zbyt słaby do oporu i przeciwdziałania, ugiął się pod naporem obyczajów i myśli. Na całe życie zachował tę ranę, niby nieletnia zgwałcona dziewczyna. Stał się bojaźliwy, wrażliwy, bez wiary w siebie, bez woli, źle przystosowany, odludek, złakniony miłości i kochania kogoś, a cierpiał ustawicznie, gdyż był igraszką ludzi. Takie natury są zgóry przeznaczone na wyzysk, gdyż ukazują zbyt naiwnie luki swej zbroi, a ludzie z lubością kłują tam, by wywołać okrzyk bólu. Raczej być bezbronnym, niż zbrojnym napoły.
Po śmierci ojca, Franz umknął z ojczyzny i starał się w Paryżu zapomnieć o zmorze dziecięcego wieku. Ale przeszłość jest jak skóra węża[4] kurczy się wraz z czasem, a ciało cierpi. Paryż uczynił wrażenie na chłopcu, spragnionym piękna plastycznego. Jest tu ono żywiołem naturalnym, oddycha się niem, a nawet amoralizm jego, jest jednem więcej dobrodziejstwem. Ale Franzowi brakło życia wnętrznego, do którego nawykł, i raniła go ironja oraz oschłość serc. Wierzenia jego zachwiały się, nie był w stanie sam stawić czoła sceptycyzmowi, tchnieniu rozkoszy. Nie był niebezpieczny dla przyjaciół, chcących obłaskawić Hurona. Nic nie jest niebezpieczne dla ludzi nie biorących niczego serjo. Dla niego zaś, niestety, wszystko było poważne... Staczał się na dno z obrzydzeniem śmiertelnem, że jest niezdolny do oporu.
W tej chwili właśnie napotkałem go. Przyjaciele, którzy mi go przedstawili, ludziska zacni, kochali go i z tego tytułu traktowali byle jak. Zwierzeń, jakie im czynił, nie zachowywali dla siebie, lecz bawili się niemi w wesołem gronie. Franza pokazywali sobie jego „patronowie“ jak osobliwość sympatyczną, a śmieszną, i wyzyskiwali jego uprzejmość, oraz bojaźliwość. Pani domu, gdzie mieszkał, posyłała go po sprawunki i, zabierając jako doradcę do sklepów, kazała nosić paczki, zaś pan domu, zalewał go mętami swych elukubracyj i oczerniał potem po redakcjach. Był bezbronnym famulusem. Wzamian za to polerowano go, tresowano, napychano dobremi radami, o które nie prosił, nicowano jego myśli, odgrzebywano najtajniejsze uczucia, przedkładając wszystkie nagie, śmieszne, a wszystko to dla jego dobra. Byłby niewdzięcznikiem, użalając się na to.
Na szczęście był właśnie niewdzięcznikiem... Spostrzegłem to zaraz. Uśmiech przymusu, jakim przyjmował pochlebne a złudne słowa, świadczył o cieniach i przygnębieniu. Zrozumiałem bez objaśnień wszystko. Odczułem dystans pomiędzy nim a „patronem“, i gdy tenże mówić przestał, nie odpowiadając, zwróciłem się do milczącego z politowaniem i szacunkiem, winnym młodemu Orestesowi, który wpadł w szpony barbarzyńców taurydzkich. Szkoda, że pani nie widziała rozbłysku jego oczu po pierwszych zaraz słowach. Rozpoznał język ojczyzny swojej, ojczyzny trwalszej od wszystkich Iljonów... język Przyjaźni... A ten szacunek należny każdej duszy, tak skąpo wydzielany, wzruszył go do łez. Udałem, że tego nie dostrzegam, by mu dać czas do zapanowania nad sobą. Zrozumiał intencję i niedługo rozpoczęliśmy rozmowę poważną i serdeczną pod oczyma Toasa, który nie rozumiał nic a nic. Mówiliśmy zresztą o rzeczach błahych, ale ton głosu był wszystkiem.
— Czy to ty? — pytał spojrzeniem.
— Tak, to ja, bracie! — odparłem.
Zaledwo wrócił do domu, napisał list entuzjastyczny. Poszedłem nazajutrz, był sam... Zaprawdę, nie byłbym nigdy wierzył, że objaw sympatji może znaleźć taki oddźwięk w ludzkiem sercu. Tem mniej domyślałem się, że przybysz zajmie tyle miejsca w życiu mojem. Miałem do tej pory, jak każdy, kilku przyjaciół, nie żądając od nich zbyt wiele, ani też dając. Poprostu chciało się nam widywać wzajemnie i oddawać sobie pewne przysługi, ale pewnych granic, za milczącą ugodą, nie przekraczaliśmy. Jest to jasne dla młodzieńczego egoizmu. Nie spodziewa się tego, czego nie daje. Francuz bierze życie i ludzi jakimi są... Nic ponadto. Wiedzieć, to znaczy być zadowolonym...
Nie zadowolniło to młodego Oresta, którego wyzwoliłem z kajdan, o czem zresztą nie dowiedział się nigdy. Nie mierzył uczuć swoich, dał mi przyjaźń zaginionego już gatunku, a takiej miary, że chcąc jej sprostać, musiałem urosnąć. Niezbyt mi się to powiodło, ale zrobiłem com mógł, bowiem on tego chciał. Dawał wszystko i wszystkiego żądał.. I, miły Boże, zdaje się... dużo tego było, czy mało... zabrał wszystko, do dna.
∗ ∗
∗ |
UMILKŁ, zamyślony po tem długiem opowiadaniu, które wygłosił bez pośpiechu, jakby dla siebie raczej, niż dla Anetki... zwalniając miejscami kroku, by lepiej przeżywać szczególy.
Pochylona nad nim, nie uczyniła najlżejszego ruchu, by nie spłoszyć czaru. Gdy skończył, oczy jej odzwierciedlające przelot mirażu, słuchały dalej. Herman spojrzał w nie. Przez kilka minut rozmawiali bez słów. Słyszała go dobrze. Potem, zmieszany potrosze Herman, odpowiadając niejako jej myślom (usprawiedliwiał się także), powiedział:
— Czyż to nie ciekawe? Od urodzenia żyjemy z sobą, znamy się, wierzymy w siebie... Jest to z pozoru rzecz prosta... jasna... to znaczy, człowiek! Ludzie są wszyscy podobni do siebie, wychodzą, niejako gotowi ze sklepu... Dopiero praktyka wykazuje różnice pod tą samą odzieżą! Któżby był powiedział, że natrafię na bezczynną duszę matki, czy kochającej siostry?... Pani się śmieje?
— Śmieję się z siebie! — powiedziała Anetka. — Jestem także duszą bez zajęcia.
— O tak, widzę ich więcej. Pani jest pasterką całej trzódki.
— Szczęście wielkie, — odparła — gdy nie dam się wieść owieczkom moim!
— Każdy żyć musi! — rzekł Herman, — Niech się pasą swobodnie.
— A straż polowa?
Roześmiali się oboje.
— Pal licho to społeczeństwo! — zauważył. — Nie rozumie niczego, prócz Kodeksu.
Po namyśle ciągnął dalej:
— To samo jest z naszą biedną przyjaźnią. Czyż to nie prosty czyn ludzkości, że się tonącemu podaje dłoń, a potem go pielęgnuje? Przepojony był od dzieciństwa najszczerszemi uczuciami, i skrywał je poza wałem cierpienia. Po spotkaniu ze mną szluza otwarła się. Chciałem stawiać opór. Czyż atoli można odmawiać przyjęcia daru serca szlachetnego, które naiwnie wierzy i kocha? Jesteśmy wdzięczni za tę wiarę, której nie posiadamy sami, i staramy się stać jej godni. To wielkie przywiązanie pozwoliło mi odczuć własne braki... Jeśli ktoś nie posiada tego skarbu, przywyka żyć oszczędnie, a mądrość niedostatku uczy, by nie żądać niczego więcej od życia. Gdy atoli jawi się przyjaźń, harmonizująca dwie dusze z sobą, czujemy, że czekaliśmy na to zatopieni w melancholji i trudno nam pojąć, jak żyć było bez niej: Przyjaźń!... Tego odkrycia nie można dzielić z nikim, prócz odkrywcy. Nikt z rodziny mojej pojąć nie mógł powodu tej przyjaźni... Powody? Niema powodów. Potrzebujemy się wzajem, by być sobą... Uzupełniamy się, będąc razem... A tego właśnie drudzy przebaczyć nie chcą, czy nie mogą! Bowiem wówczas oni są obrażeni w przekonaniu własnem.
— Nie znam tego uczucia! — powiedziała. — W braku miłości, jak zawsze bywało, adoptowałam miłość innych. Wszyscy kochający się wzajem, mnie także kochają.
— Cóż za żarłoczność!
— Nie mam co jeść! — odparła.
— Stąd właśnie apetyt. Błogosławieni ubodzy, albowiem wszystko im danem będzie.
Anetka potrząsnęła głową i rzekła, chcąc go wywieść z błędu:
— Są to słowa bogacza. Wmawia się w biednego, że jest nasycony.
Herman dotknął jej dłoni:
— Nie jest pani wcale biedna! Spichrz pełny.
— Czego?
— Miłości, czekającej na rozdanie.
— Nikt tego nie żąda.
— Daj mi pani małą garstkę! Potrafię ją spożytkować.
— Bierz pan. W czemże mogę dopomóc?
∗ ∗
∗ |
RODZINA Chavannów spoglądała zawsze niechętnem okiem na tę przyjaźń anormalną, nieopartą o żadną wspólnotę, interes społeczny, ojczyznę, środowisko, czy karjerę, i wszyscy okazywali wprost impertynencko, że mogą się obejść bez tego. Ta poufałość z Niemcem uważana była w sferze prowincjonalnej jeszcze przed wojną za coś w złym guście i jednogłośnie przypisywano ten kaprys, jak i inne, oryginalności Hermana i chęci pozowania. Pozą tłumaczy bowiem to, czego nie chce zrozumieć ogół miejscowy, a co odskakuje od zwyczajów i obyczajów. Przed wojną tolerowały zresztą te zwyczaje i obyczaje to co było niezrozumiałe, poprzestając na rubasznych kpinkach. Ale począwszy od roku 1914... pożegnano się z tą piękną tolerancją, która czyni znośnem życie w społeczeństwie! Każdy narzucał się teraz drugim za kontrolera i każde uczucie musiało otrzymać przepustkę. Zabrania się kochać bez paszportu! Nie wolno było ujawniać przyjaźni dla Niemca. W przekonaniu szwagra i siostry Hermana można było raczej spać w jednem łóżku ze złodziejem i włóczęgą. Byli to ludzie zacni, solidni, a ograniczeni.
Pani de Seigy, z domu Chavannes, starsza o sześć, czy siedem lat od brata, posiadała stanowczość poglądów, której brakowało Hermanowi. Nigdy się nie wahając w wyborze, o każdej rzeczy miała sąd jeden, jasny i określony. Można to było, od pierwszego wejrzenia odcyfrować na jej twarzy, o rysach stanowczych, dobrze wykreślonych, jednem pociągnięciem, bez zarzutu. Nos cienki, długi, prosty był niepokalanie, czoło krągłe, bez zmarszczek, a włosy upięte bez śladu nieporządku, odsłaniały uszy i skronie. Brwi wąskie, łukowate, oczy bystre. Usta małe, wąska bramka, która czeka, zda się, by ją zamknięto. Podbródek tłusty, ale jędrny, każda linja twarzy prosta i jasna, świadczyła o woli. Napisane było na niej od stóp do głowy: — Dyskusja daremna! — Zresztą grzeczna była i zawsze pełna rezerwy. Trudno się było łudzić nadzieją rozgniewania jej! Miała bezwzględną pewność siebie. Przypominała mur, któż zaś dyskutuje z murem? Trzeba zawrócić, gdyż ogranicza i zamyka, to rola jego. A to co zamyka, nie jest dla ciebie... dominjum prywatne, posiadłość. Oni w obrębie muru, ty zaś na zewnątrz.
Obręb murów mieścił przedewszystkiem rodzinę Seigy-Chavannes, następnie miasto, potem prowincję i Francję. Z tego wszystkiego, wojna uczyniła jeden spoisty blok pod nazwą: ojczyzna. Ale Seigy’owie tkwili w samym środku. Była ona prezydentką lokalnej organizacji „Kobiet Francji“ i uważała się za uprawnioną do wyrokowania imieniem wszystkich kobiet. Kto zaś we Francji powiada:... kobieta... powiada tyle co:... dom!... Pani de Seigy-Chavannes nie była feministką, podobnie jak i większość Francuzek, które, mając władzę faktyczną, nie potrzebują prawa, owych kul dla chromego przydatnych. Pani Seigy-Charannes wzięła na siebie odpowiedzialność za wszystkich mężczyzn w domu. Zadowolili ją w pełni. Jeden poległ (de Mareuil), drugi był ciężko ranny (brat), mąż zaś, komendant artylerji, trwał od pół roku już mężnie wśród hura ganu Verdun. Nie była atoli Kornelją, kochała swych Grakchów, nie chciała by ginęli, pielęgnowała ich z poświęceniem, a gdyby to od niej zawisło, dzieliłaby ich los. Ale nie szczędziła im też żadnej próby. Francja, kraj, miasto i Seigy, mają słuszność. Słuszność tę stwierdzać trzeba faktami, inaczej jest niczem. A moje prawo (słuszne, czy niesłuszne) jest prawem. Wyginą raczej wszyscy de Seigy, zginie Francja, a ja nie ustąpię. Było w niej dużo heroicznych pieniaczek czasów dawnych. Wojna, życie, czy śmierć, to proces. Stracę wszystko co mam, a nie zawrę ugody...
Oczywiście, kobiecie takiej niesposób mówić o prawach strony przeciwnej!... dumna jest z brata, on bronił Francji, więc i ona też broni go energicznie przed nadchodzącą śmiercią. Ale pozwoliłaby mu raczej umrzeć, niż podać dłoń tej hańbiącej słabostce, jaką jest przyjaźń z Niemcem. Wie o niej, o ile wiedzieć raczy... ale raczy ją ignorować. A Herman podpisuje rezygnację. Milcząca ugoda pomiędzy nimi. Ten, kto kocha, unika wystawiania na obelgi... — jeśli już nie słowne (pani de Seigy panuje nad sobą) to (tem gorzej) obelgi rzucane w myśli, gdzie imię samo jest mu drogie.
Pani de Chavannes, matka Hermana, jedna wie o stałości uczuć syna, kocha go, przeto zamyka oczy, nie dając atoli przyzwolenia. Milczenie jej powstrzymuje zwierzenia, do których też Herman nie posunął się nigdy. Jest to osoba starsza, która przez całe życie kierowała się zasadą nie stawania wbrew panującym poglądom, zwyczajom, czy nawet urojeniom. Serce jej wolne jest, było, lub mogło być wolne. Ale oddawna już nie dopuszcza go do głosu. Po życiu czynnem, które niewiele pola zostawiało sercu, ogarnęło ją znużenie moralne i skłonność do kwietyzmu, który unika wszystkiego co go może zmącić. Serce to nie wyzbyło się głębokiej uczuciowości, ale czuje potrzebę nieodporną spoczynku. Ściska dłoń chorego syna, by mu dać poznać, że wie, co myśli, i prosić jednocześnie o milczenie.
Anetka jest pierwszą osobą, której może się zwierzyć Herman z uczuciem swojem i niepokojem, które go absorbują więcej, niż los bitew.
Anetka dziwuje się:
— Wszakże pani de Mareuil... (czuje pociąg do tej młodej kobiety, trzymającej się na uboczu i uśmiechniętej smutnie).
Herman czyni desperacki gest.
— Ona, mniej jeszcze niż ktokolwiek inny.
Wszakże jest dobra, czysta, wszakże ona kocha szwagierkę swoją. Łączy ich czyste uczucie, którego nie potrzebują wyznawać. Ale dzieli ich świat cały...
— Spójrz pani na nią uważnie! powiada Herman.
— Patrzę. Wygląda jak Matka Boska z Marthuret.
Herman się uśmiecha:
— Ten delikatny ptaszek o zgiętej szyjce i mrugających, słodkich, krótkowzrocznych oczach, który gładzi nóżkę piastowanego na łonie Dzieciątka? Tak, to jej krągłe czoło, subtelny nos, podłużny podbródek, wabny uśmiech młodych oczu i ust misternie rzeźbionych. Ale smutek roztoczył wokoło niej przysłonę. Gdzież jest Dzieciątko? Szuka go, czeka. Jest w niebie. Uleciała tam cała jej miłość. Cóż zostaje dla nas, żyjących na ziemi? Jest cierpliwa, nie żali się i pełni obowiązki swoje. Mimo to, bezwiednie (nie chciałaby nas osmucać) okazuje aż nazbyt wyraźnie, że wszystko na ziemi jest dla niej znikomością i my wszyscy także niczem więcej.
— Mniejsza z tem, jeśli tych znikomych darzy uśmiechem swoim!
— Darzy nas. Znam cenę tego uśmiechu. Ale nie łudź się pani. Anetko! Ten uśmiech znaczy tyle co: Zrezygnujcie!
— To wielka mądrość!
— To nie jest mądrość pani.
— Nie jestem mądra.
— Uśmiech ten powiada: Zrezygnujcie z wszystkiego i przyjmujcie kornie los, śmierć, rozłąkę z tymi, których kochacie. Ona nie wie co nienawiść, wierzy atoli, że wojna, jako taka, jest dziełem Boga i czci ją. Nie dopuściłaby (widziała to pani), by ją bezczeszczono okrucieństwem, nielojalnością, nadużyciem siły wobec nieprzyjaciela. Jest naprawdę szlachetna, ale w znaczeniu dawnem tego słowa. To, co było, winno trwać zawsze i trwać będzie. To, co było, złe, czy dobre, posiada dostojeństwo rodu i rasy. Jest tworem Boga. Nie uczyniłaby nic, by to zmienić. Uważa za honor, przyjąć wszystko, jakiem jest.
— Ja nie przyjmuję! Nie jestem rasowa. Odrzucam, lub biorę, co chcę.
— Weź pani sprawę moją. Jest stracona.
— Sprawy stracone kocham właśnie.
— Defetystko!
— O nie! Rozgrzewa serce zwycięstwo nad losem.
— A jeśli pani przegra?
— Zacznę na nowo.
— Ale mnie śpieszno, Anetko, nie mogę czekać, aż pani zacznie na nowo. Nie dysponuje, jak pani, nieograniczonem życiem.
— Nie wiadomo!
— Ja wiem. Nie łudzę się wcale. Niedługo pozostanę na ziemi. Dziś lub nigdy.
— A więc dobrze. Postawimy wszystko na dziś. Ja jestem stawką. Rozdaj pan karty!
∗ ∗
∗ |
ANETKA podjęła się sprawy zbyt pochopnie. Skłonna do czynu, nie poprzestając na dawnych myślach i intencjach, a nie mając od początku wojny pola do wyładowania sił, odnalazła się tu właśnie, w oddaniu zupełnem sprawie świętego przywiązania. Wzięła w rękę losy przyjaźni dwu obcych sobie ludzi. Oddała im całą energję i namiętność. Ale postąpiła szaleńczo, a teraz słyszała wyraźnie głos rozsądku:
— Zapłacisz za to!
— Zapłacę później... Narazie kupuję...
— Więcej niż możesz zapłacić.
— Ano, pokaże się!...
Szaleństwo? Cóż z tego? Czuła potrzebę dawania, bez odpłaty. Starczyło tego do szczęścia. Ryzykowała... Wszakże była graczem... (Herman spostrzegł to.) Gotowa była dawniej z uniesieniem grać o życie własne.
Powiedzmy szczerze, od chwili, kiedy to spostrzegł Herman, jął jej nadużywać. Nie oszczędzał teraz Anetki. Zapomniał ryzyka, w jakie ją pchnął. Choroba nie zna litości.
Anetka zaczęła działać. Udało jej się natrafić na ślad młodego więźnia. Zamknięty był w obozie koncentracyjnym pod Angers. Za pośrednictwem Agencji Międzynarodowej Więźniów w Genewie doręczyła mu list i nić życia zaczęła się snuć pomiędzy przyjaciółmi. Anetka wysyłała i odbierała pod owym adresem list jednego i drugiego. W tajemnicy zabierała je od Hermana i przynosiła odpowiedzi.
Gdy spojrzała na pierwsze słowa listu Franza, nie była zdolna oderwać oczu, od tego krzyku miłości, który ją objął w ramiona. Próbowała się wyrwać, ale sił jej zbrakło i przeczytała do końca. Skończywszy, siedziała bez tchu, z listem na kolanach, wyczerpana, jak po ataku bitewnym. Z trudem jeno zdołała ukryć przed Chavannami promieniowanie, jakie od niej biło. Ale zostawszy sam na sam z Hermanem, rozbłysła taką radością, że zrozumiał natychmiast i wyciągając ręce, rzekł głosem rozkazującym, który drżał od zniecierpliwienia:
— Daj pani!
Odeszła na bok podczas, gdy on czytał. Cisza zaległa pokój. Anetka patrzyła na bezsłoneczne podwórze, nie widząc nic. Słuchała szmeru zwiędłych liści targniętych wiatrem. Potem i to ucichło. Z ulicy doleciał skrzyp wozu ciągnionego przez woły tak powoli, jakby stał w miejscu. Był symbolem bezruchu tych okolic. Okrzyk poganiacza i wrzask ptaka polatywały w górę. Powoli, bardzo powoli głuchło dudnienie, aż stare, wstrząśnięte mury wróciły do nieruchomości. A czas jął w duszach płynąć znowu. Posłyszała wołanie Hermana:
— Anetko!
Obróciła się i podeszła. Leżał twarzą do ściany. List leżał na łóżku:
— Przeczytaj pani! — powiedział.
— Już czytałam! — przyznała.
Podał jej dłoń, nie patrząc.
— To prawo pani. To pani zawdzięczam.
Potem bez słowa zdradzającego wzruszenie ujął skraj jej sukni i pocałował.
Odtąd na życzenie Hermana czytywała listy obu, tak że fala miłości płynęła przez nią, ona zaś zabarwiała ją swoistym blaskiem płomienia. Każdy z nich kochał za siebie tylko, ona zaś za obu i za siebie. Była drzewem, na którem spotykały się dwa ptaki.
Wśród listowia słuchała śpiewu gorejącej przyjaźni. Pieśń ta była nowa, niebo jakieś młodsze, w których nurzała konary. Znikł wiek, znikła wojna.
Duet dziwny, przecudny! Zamykała oczy, by lepiej słyszeć i zaraz wydawało jej się, że jeden był głosem młodej dziewczyny, drugi głosem kobiety, matki. Matka wyciągała ramiona, córka padała w nie.
Pierwsza pieśń Franza była rozkosznie szalona. Nakoniec wybawienie! Dusił się od trzech lat w ciżbie wstrętnej dusz i ciał. Posiadał wybitnie arystokratyczne poczucie wstrętu... Nie być nigdy sam... najstraszniejsza to samotność!... Zatraca się ja swoje. Nie miał natomiast ludzkości rozlewnej dusz zbyt bogatych, które nadmiar rozdają wokół... mniejsza, czy przepadnie, czy nie... Pij, trzódko, pij lub brodź w tem! Jeśli nie ty, ziemia wypije... Bał się dzielić wizji życia z tymi, których oczy nie były zdolne jej odzwierciedlać. Z drugiej strony brak mu było wspaniałej pełni wielkich artystów-samotników, starczących sobie samym... Bądź światem. Był chłopcem wrażliwym, dwudziesto-siedmioletnim, pozostał młodzieńcem żądnym wywnętrzać się sercu silniejszemu aż do dna. Strumyk zbyt nikły, by zdążyć do ujścia, szuka rzeki miłości, by go poniosła. Oddaje się przez egoizm. Bowiem być wzięty, znaczy wziąć. To znaczy napełnić swą falą duszę, która za nas żłobi dolinę. Odnalazł ją. Radował się.
Na krótko... Po dniach kilku wyczerpała się radość, a niecierpliwe serce czuło jeno rozłąkę. Krzyczał z pragnienia i samotności. Listy jego wołały, opisywały mało. Niewątpliwie cenzura nie dopuściłaby szczegółów dotyczących obozu. Ale te ograniczenia ciążyły najmniej młodemu więźniowi, który zajęty sobą, nie zwracał uwagi na innych. Opowiadał o sobie z ufnością naiwną, wzruszającą, wybujałą. Miał sentymentalizm gorączkowy, niedołężny, a wrażliwy jednocześnie dusz wielu Austrjaków, które są pieściwe, a żałosne jednocześnie, posiadając zarazem wdzięk młodości. Pieśń jego był to Lied w formie nieustannego ronda o elegijnym nastroju. Słowik nucił do upadłego. Ale słuchał także pieśni własnej. Kochając przyjaciela, siebie w nim kochał, owo echo, które zbiera i przedłuża własny jego, cichy śpiew.
Pieśń Hermana brzmiała pewniej. Melodję niósł wiew równy, nie łamiący się. Linji jego czystej nie szarpały wokalizy i tryle. Panował nad sobą, o sobie mówił niewiele... nic prawie... zwłaszcza o stanie swym, myśląc bowiem o przyjacielu, bał się go niepokoić. Za to w listach mnóstwo było zapytań o zdrowie Franza, o higjenę, o stosunki z przełożonymi i towarzyszami. Pocieszał go, udzielał rad, koił, powtarzając nieustannie czułe wyrazy z naglącą cierpliwością, z jaką się przemawia do wielkiego dziecka, które przez pół jeno słucha. Ta szczegółowość miała nawet rys śmieszności. Anetka uśmiechała się, czytając, dlatego zresztą tylko, że odnajdywała w Hermanie własne niepokoje, owo macierzyństwo serca, które nie umie się ograniczyć w potrzebie ochraniania i czuwania. Znała w tych dwu mężczyznach ślad niezatarty kobiety wieczystej, która tkwi na dnie każdej istoty ludzkiej. Wychowanie zabija to w mężczyźnie. Wstydziłby się przyznać. Wzruszyło ją to, gdyż odczuła czystość uczucia.
Nic dwuznacznego. Przejrzystość kryształu. Namiętność tak naturalna, tak bezwzględnie konieczna, jak prawo ciążenia. Dwie dusze, wirujące dokoła słońca po orbitach bratnich, jak dwa włókna na warsztacie tkacza. Dwie samotności zespolone w rytm wspólnego oddechu. Samotność człowieka, niebacznego na czeredę ludzką, zabłąkanego w lesie małp i tygrysów, wołającego o ratunek. Samotność człowieka, który rozumie wszystko, który nawet rozumie więcej, lecz nie lgnie do niczego i nic do niego nie lgnie, a który wie, że jedna istota ludzka potrzebuje go, by żyć, i to nadaje własnej jego egzystencji wartość odkupicielską. Zbawca ocala i zostaje ocalony przez ocalonego.
Czemuż atoli ucieczki tej, ani jeden, ani drugi nie szukał w tej, którą natura dała nam, by w nią skierować płomienną falę naszych pożądań i utrapień? W kobiecie... To ich tajemnica. Anetka domyśla się tylko. U Franza płochliwość i osamotnienie. U Hermana, być może, przedwczesny zawód i uraza. (Nie sam jeden czuł to zapewne pośród kolegów w okopach.) U obu instynkt prawdziwy, czy fałszywy, a potężny... że kobieta, to świat odmienny. Herman żywi dla Anetki serdeczny szacunek, zwierza jej się. Ale ona wie, że się zwierza, bowiem nie ma innego powiernika, ale choć pewny jest, że mu służy lojalnie, nie ma pewności, że go rozumie. Odgaduje, że nieraz słowa jego skierowane są ponad jej głową do niewidzialnego przyjaciela. Czytając ich listy, ujmuje różnicę owej harmonji słów serdecznych, jakie z nim zamienia, a owego duetu melodyjnego przyjaźni, gdzie każdy ton budzi odpowiedni akord bratni. Nie zazdrości. Czuje ulgę. Czasem milej jest słuchać pięknego koncertu, niż brać w nim udział.
Ale bierze udział, choć nie wie o tem, bowiem dwa te głosy w niej się jednoczą. Jest duszą skrzypiec.
∗ ∗
∗ |
RODZINA Chavannów nie starała się przenikać tej tajemniczej wymiany myśli. Snuły się one pod przysłoną posłanniczki, wchodzącej i wychodzącej.
Badawcze oczy małego, nudzącego się chłopca pochwyciły tok korespondencji. Nie powiedział nic. Wiódł życie skryte, nie zwierzając się starszym, regestrując, choć nie rozumiał, wszystko, co dostrzegł i budował z tego ciekawe romanse. Wydało mu się, że Herman i Anetka uprawiają przelotną miłostkę, ponieważ zaś czuł pociąg do tej jasnowłosej kobiety, wnoszącej jaśń do domu, przeto martwił się bardzo. Niecierpiał jej teraz i kochał ją szalenie.
Dumna pani de Seigy-Chavannes odwracała oczy, nie chcąc widzieć niczego.
Pani de Mareuil, istotnie nie wiedziała. Jej lojalna dusza nie zdolna była przypuszczać tego, co potępiało surowe pojęcie obowiązku. Szanując Hermana, była pewna, że poświęcił serce ojczyźnie, mimo, iż ona to właśnie była zdolna odczuć nieodporną słodycz tej przyjaźni. Jakżeby Herman śmiał rewindykować swe prawa wobec niej, odartej z wszystkiego, co kochała, a co bez skargi stoicznie złożyła Bogu u stóp, żyjąc w smutku i rezygnacji?
Tajemnicę Hermana znała jedna tylko matka. Trudno było przed nią zataić pisywanie i odczytywanie listów. Była dyskretną depozytarjuszką sekretu syna trawionego chorobą. Nie sądząc go, już rada była, że ma bodaj tę jedyną radość, i drżała z obawy, by zdradzona tajemnica nie wywołała konfliktu rodzinnego, co zadałoby podwójny cios jej sercu. Czuła z jednej strony rację rodziny, a z drugiej... syn był przecież synem. Istnieje prawo i coś jeszcze poza prawem.
Nieustępliwa pani de Seigy-Chavannes czuła... nie przyznając tego zresztą... także, jako siostra, ów przywilej. Widząc śmierć na twarzy Hermana, milczała. Wiedziała, co przed nią ukrywa, ale czyniła cò trzeba, by mógł ukrywać. Przed wejściem do pokoju mówiła głośno, dając mu czas na schowanie rzeczy niepotrzebnych.
Urazę skierowała ku Anetce, bywającej coraz częściej. Była lodowata, nie przekraczając atoli najściślejszej grzeczności. Starczyło tego. Złożono na Anetkę odpowiedzialność za to, w czem odgrywała jeno rolę narzędzia. Przyjmowała to bez drgnienia. Przychodziła tylko ze względu na Hermana, reszta była jej obojętna.
Spostrzegła natomiast z przykrością, że nie zdoła dłużej pomagać przyjaciołom.
Listy jeńców ustały nagle. Wybuchła w obozie epidemja, zarządzono represalja i korespondencja została na kilka tygodni zabroniona. Cisza ta wprawiała chorego w stan gorączkowy. Gdy utracimy raz odkryte źródło, pali pragnienie tem sroższe. Za każdym razem witał Anetkę spojrzeniem wymagającem i wściekłem. Czuł urazę za to, że nie iści jego oczekiwania. To podniecenie moralne pogorszyło chorobę, która znowu wzmogła podniecenie. W okresie pozornego zastoju zatrucie jęło występować z podwójną siłą, ogarniając coraz to inne narządy. Trudno było walczyć z tem, gdyż trucizna odepchnięta z jednego miejsca, rzucała się w rozmaitych objawach, na inne. Gdy pożar trawi samo serce domu, nie wystarcza gaszenie płomieni tam, gdzie wybuchają. Do wnętrza dotrzeć można dopiero, gdy runie. Wszyscy widzieli, że ratunek daremny.
Herman wiedział to najlepiej. Walczył potajemnie do upadłego z nieprzyjacielem, ale czuł się pokonanym. Chory, znajdując się w stanie ciągłej samoobrony, nie zważa na innych. Egoizm jest mu ucieczką ostatnią. Myśli jeno o swej chorobie i pragnieniach swoich. Nocami, gdy leżał na stosie i patrzył, jak płomień pełza coraz bliżej, ogarnięty został szaleńczą żądzą zobaczenia przyjaciela, zanim zginie.
Matka wpuszczała teraz z niechęcią Anetkę, bowiem chciał tego chory, ale nie rozmawiali. Wizyty upływały w milczeniu. Na jej widok pytał natrętnie spojrzeniem, potem zaś oczy mu gasły i wszystkie siły zwracały się przeciw chorobie. Daremnie usiłowała go rozerwać. Nic go nie interesowało. Przerywała opowiadanie wpół zdania. Gdy atoli, czując się niepotrzebną, chciała iść, powstrzymywał ją gestem, lub ostrym wyrzutem. Słuszne były te wyrzuty, bowiem roznieciła nadzieje, nie mogąc jej urzeczywistnić.
Pewnego dnia zostali sam na sam. Matka odprowadzała lekarza, który raz jeszcze usiłował ją łudzić. Herman chwycił dłoń Anetki i powiedział:
— Jestem stracony!
Usiłowała protestować, on zaś powtórzył:
— Jestem stracony! Wiem o tem. Ale chcę go jeszcze zobaczyć.
Uczyniła gest zwątpienia, on zaś nie pozwolił jej mówić.
— Chcę! — rzekł twardo.
— Cóż znaczy wola człowieka?
— I to pani powiada? Pani?
Pochyliła głowę w przygnębieniu. Herman powiedział z gorzką urazą:
— A więc cóż znaczyły te protesty? Te przechwałki kobiece? Pani kłamała!
Nie broniąc się, odrzekła:
— Biedny przyjacielu, uczynię wszystko co mi pan poleci. Ale co czynić? Jakie środki?
— Znajdź je pani! Nie pozwolisz mi chyba umrzeć bez zobaczenia go.
— Pan nie umrze!
— Umieram właśnie. Nie buntuję się przed śmiercią. Rady niema. To prawo... Ale na ludzkie głupstwo przystać nie mogę... On jest tu, w pobliżu, on, mój jedyny przyjaciel, a ja nie miałbym go widzieć, dotknąć, rąk jego, usłyszeć po raz ostatni...? To byłoby potworne!
Anetka milczała, myśląc o mnogich tysiącach nieszczęśliwych, którzy z krwawych rzeźni z okopów, gdzie upływało z nich życie, wyciągają ramiona do dalekich ognisk domów, lub leżąc w łóżkach bezsennie, dręczą się losem ukochanych. Herman czytał w niej.
— Niechże się poddają inni — powiedział — ja, nie! Mam jeno chwilę życia przed sobą. Czekać nie mogę. Chcę tego, co jest prawem mojem.
Anetka milczała dalej. Ścisnęło jej się serce. Jęła gładzić ze współczuciem ręce jego, chcąc ukoić. Odepchnął ją i obrócił się plecami. Wyszła.
Gdy po nocy gorączkowych rozmyślań wróciła nazajutrz, zastała chorego, leżącego bez ruchu. Powiedział ponuro, spokojnie (bardziej ją jeszcze przygnębił ten spokój, niż wczorajszy wybuch):
— Przepraszam panią. Byłem szalony. Mówiłem o sprawiedliwości i prawie mojem. Niema żadnej sprawiedliwości, a ja nie mam żadnego prawa. Biada tym, którzy upadli! Winni zanurzyć twarz w ziemi i nabrać jej w usta, by stłumić krzyk. Robak wije się pod stopą. Głupstwo! Milczę i nie stawiam oporu.
Położyła mu dłoń na spoconem czole i rzekła:
— Nie! Trzeba stawiać opór. Nic dotąd nie jest stracone. Spotkałam pańskiego lekarza. Radzi wyjazd do sanatorjum szwajcarskiego. Powietrze tutejsze jest zbyt duszne, ciężkie, wilgotne przyprawia o anemję, a atmosfera moralna również przygnębia. Jesteśmy wszyscy beznadziejnie zatruci wojną. Tam, w świeżym wiewie gór i zapomnieniu władającem szczytami przyjdzie pan napewno do zdrowia. Tak powiedział lekarz.
— Kłamstwo! I mnie to mówił. Wiedząc, że wszystko na nic, wysyła mnie, bym zdechł w obczyźnie. Pozbywa mnie się poprostu... Nie chcę! Tutaj umrę!
Matka starała się przekonać go, ale powtarzał:
— Nie!
Zaciskał zęby, nie chcąc mówić i twardniejąc w uporze.
Pochylona nad łóżkiem, spytała uśmiechnięta smutnie:
— Czy to z jego powodu?
— Tak. Jeśli wyjadę z Francji, będę jeszcze dalej od niego.
— Któż wie? — rzekła Anetka.
— Co?
Pochyliła się bardziej jeszcze.
— A gdyby to był, przeciwnie, środek zbliżenia się?
Chwycił jej dłoń i przytrzymał w pozycji nachylonej.
— Co pani powiada?
Chciała się wyrwać. Ale nie puszczał. Czuli wzajem oddechy swoje.
— Trzeba jechać do Szwajcarji, drogi przyjacielu!
— Mów pani! Wytłumacz!
— Ból mi pan zadaje. Proszę puścić! Chcę się wyprostować.
— Nie! Wytłumacz pani naprzód!
Pochylona nisko, w pozycji chwiejnej, oparta dłońmi o piersi chorego, by nie upaść, powiedziała cicho i spiesznie:
— Słuchaj pan... To nie jest rzecz pewna... To tylko możliwość... Źle czynię może, mówiąc to panu... Ale spróbuję. Gotowa jestem zaryzykować...
Ściskał jej dłoń coraz mocniej:
— Mów pani! Mów!
— Myślałem nad tem ubiegłej nocy... a także wchodząc tu, gdym posłyszała rozmowę o projektowanej podróży... Możeby on mógł uciec...
Herman objął Anetkę. Padła na łóżko twarzą na twarz jego. Jął całować szaleńczo naoślep oczy jej, nos i szyję. Pod niespodziewanem wrażeniem pozostała przez kilka sekund bez ruchu. Potem ześliznęła się na kolana przy łóżku i wstała wkońcu. Nie wiedział zgoła, co uczynił. Usiadłszy na rozrzuconej pościeli, krzyczał:
— Pani mu pomożesz do ucieczki! Przywieziesz mi go do Szwajcarji!
— Cicho!
Umilkł. Oboje długo musieli chwytać oddech.
Odzyskawszy poruszania się i mówienia, dała znak, by położył zpowrotem. Usłuchał. Poprawiła prześcieradło, kołdrę i poduszki. Pozwalał na wszystko posłuszny, nie ruszając się. Gdy skończyła, siadła u podnóża łóżka i oboje, zapominając o tem, co zaszło, zaczęli półgłosem omawiać świeży plan działania.
∗ ∗
∗ |
ANETKA pojechała do Paryża. Odwiedziła dawnego przyjaciela, Marcelego Franka, który przybrany w piękny uniform, był wysokim urzędnikiem Min. Sztuk Pięknych. Właśnie wrócił z jakiejś misji w Rzymie bez niebezpieczeństwa, ale nie bez zaszczytów. Urządził wykwintne biuro, które zajmowało się, poza frontem oczywiście, ratowaniem dzieł sztuki. Nie czuł przesadnego zapału do służby wojennej, a samą wojnę uznawał za głupią, to znaczy naturalną. Głupota była w jego oczach normalnym miernikiem ludzkości. Zajął się z tem samem umiarkowaniem sprawą Anetki.
Przyjął ją niezwłocznie i powitał dawnym uśmiechem. Miał teraz wspaniałą łysinę, ale przetworzył ją na nowy powab elegancji. Twarz miał młodą, oczy żywe, piękne zęby i poruszał się swobodnie w kostjumie wojownika barwy błękitnej, o ciepłym tonie, w którym wyglądał doskonale.
Po wymianie powitań, Anetka przystąpiła do wyjaśnienia celu wizyty, patrząc jednocześnie na zęby Marcelego, który się śmiał. Nie przerywał, nastrojony przyjacielsko i objawiając pewne roztargnienie wodził po niej oczyma od stóp do głowy. Przerwała mu:
— Ale pan nie słucha!
— Oczywiście! — przyznał. — Zobaczywszy panią nakoniec, mam coś lepszego do roboty. Przepraszam! Mimo wszystko słucham. Wiem dobrze, że pani nie przyszła, by mnie zobaczyć, ale w jakiejś sprawie. Sprawa ta zgóry jest załatwiona, co czynię z wielką radością, ponieważ zaś ją załatwiłem, przeto biorę zapłatę, patrząc na panią.
— Nie przypatruj się pan zanadto! Postarzałam bardzo.
— Południe, król lata...
— Raczej jesień.
— Drzewa jesienne mają najpiękniejsze upierzenie.
— Każdy woli kwiaty.
— Lubię kwiaty i owoce.
— O tak... pan wszystko lubi... Proszę posłuchać...
— Mów pani!... Zamieniam się cały... we wzrok.
— Domyślił się pan, oczywiście, że przychodzę z prośbą. Wstydziłabym się po tak długiem niewidzeniu prosić, gdyby szło o mnie. Ale to sprawa cudza.
— A więc niema powodu tłumaczyć się.
— A więc dobrze. Nie czuję wstydu, gdyż idzie o kogoś, kim się interesuję.
— Jeśli się tą osobą pani interesuje, to jest ona panią samą.
— Być może. Niewiadomo, gdzie się zaczyna i kończy osobowość.
— To komunizm jaźni! Przeto jesteśmy w spółce. A teraz proszę mi opowiedzieć swoją historyjkę.
Anetka opowiedziała mu o młodym więźniu. Marceli znał jego nazwisko. Widział nawet na jakiejś wystawie kilka jego „kiczów,“ ale niebardzo pamiętał co to było. Atoli jako malarz zostawał pod jego egidą. Mówiąc to, nie zaniedbał pochwalić się swemi wpływami i rozległością umysłu. Niedługo uzyskał dla Anetki zezwolenie odwiedzenia Franza w obozie jeńców.
Anetka użyła na tę małą wyprawę feryj wielkanocnych. Miast spędzić je z synem, który się tego spodziewał, wyruszyła do Angers. Trzeba było nasamprzód zbadać sytuację i poznać osobiście Franza, gdyż wszystkie dalsze plany od tego zawisły.
Patrząc nań przez tyle już dni przez pryzmat przyjaźni Hermana, doznawała wzruszenia na myśl, że go zobaczy. Dzieląc myśli Hermana, przejęła uczucia, jechała z jego polecenia, jego też, nie swemi patrzyła oczyma. Niezmierną jest, plastyczność umysłu kobiecego, zna ją każda, tępi w sobie i hoduje jednocześnie, wiedząc ile mieści niebezpieczeństw i ile słodyczy. Wystarczy zaś nieznacznego rozluźnienia woli, by kobieta jęła się staczać bezsilnie na dół...
Siedząc w pociągu dobiegającym do Angers, Anetka uspakajała gwałtowne bicie serca Hermana.
∗ ∗
∗ |
NIE bardzo dokuczyła Franzowi niewola. W obozie, gdzie przebywał, pozwalano na pewną swobodę. Wielu więźniów pracowało w mieście, stawiając się tylko punktualnie na zbiórkę poranną i wieczorną. Nadzór był łagodny, bowiem tak daleko od granicy będąc, więźniowie nie mogli marzyć nawet o ucieczce. Żadnemu się to nawet nie śniło. Większość tych poczciwców stanowili ludzie zatrudnieni we Francji jeszcze przed wojną, a chociaż tęsknili za rodzinami w Niemczech, nie śpieszno im było wracać i brać udział w strasznych bojach. Drobnomieszczanie zadrzemanego Zachodu rozumieli ich dobrze i mówili z nimi całkiem szczerze.
Franz malował. Żona komendanta zarekwirowała go do lakierowania na biało drzwi i okien pokoi, oraz odświeżania przyblakłych róż na oparciach foteli i na stropie, malowanych ongiś przez starego ucznia Bouchera. Praca ta nie byłaby przykra, gdyby komendantowa nie rościła sobie prawa traktowania wszystkich bez wyjątku Boszów jak parobków. Dumny, arystokratyczny, przeczulony, płochliwy młodzieniec cierpiał srodze z powodu tych afrontów, któreby spełzły gładko po plecach towarzyszy. I dlatego właśnie upodobała sobie go ta dama. Najordynarniejsza nawet samica zauważy zawsze, czem może zranić ofiarę, gdy idzie o zaspokojenie instynktu okrucieństwa.
Po całodziennej robocie wracał Franz, jakby odarty ze skóry, i miast odetchnąć świeżem powietrzem, oraz pykać fajkę o zmierzchu (niebo miało tego dnia ton ciepły, subtelny, jak miąższ brzoskwini), on przechadzał się ze zwieszoną ponuro głową. W tej chwili właśnie podeszła doń Anetka.
Uczynił gest dziki, odsuwając się. Wobec kobiet czuł strach niepojęty, jednocześnie czując do nich pociąg. Anetka zawołała nań po imieniu. Spojrzał zpodełba, nie zatrzymując się, namarszczony i podejrzliwy, jakby szło o zamach na jego cnotę. Anetka uśmiechnęła się, widząc jak ten Józef broni płaszcza swego. Powiedziała:
— Herman mnie przysyła...
Stanął osłupiały, bełkocąc:
— Herman Chavannes...
Spojrzał jej badawczo w oczy, ona zaś mrugnęła:
— Tak.
Franz chwycił ją za rękę i pociągnął z sobą.
Biegł przodem, jak dziecko, któremu spieszno, a zdziwiona Anetka nie stawiała oporu, mimo że mógł to ktoś zauważyć. Ale było już późno, nie napotkali nikogo, prócz młodej wieśniaczki, która się roześmiała. Franz wkroczył na pole. Napoły rozwalony mur otaczał sad, w załomie tego muru, zakryci nim od drogi, uşiedli, dotykając się kolanami, a Franz, nie puszczając jej ręki, jął błagać:
— Herman? ...
Przy przednocnym rozbłysku światła Anetka dostrzegła oczy natrętnego żebraka, Naglił, by mówiła, i jednocześnie przeszkadzał jej. Patrzyła w te oczy naprzemian podejrzliwe i rozanielone, a wkońcu mętne i rozespane. Włosy miał jasno-brunatne, szerokie czoło, cienki nos, usta nieco nadęte, a całość wyrażała chłopięce wahanie się między nadzieją radości, a obawą cierpienia. Słowem, dziecko. Rozpoznawała obraz skreślony przez Hermana, dziwiąc się, że mógł wzbudzić takie przywiązanie...
Niecierpliwe ściskanie dłoni przypomniało jej, że ma opowiadać. Jęła tedy mówić o dalekim przyjacielu, a on jej co chwila przerywał pytaniami. Gdy opisywała chorobę Hermana, widząc jego niepokój — łagodziła wyrażenia. Trzeba go było szczędzić...
Zabrzmiała trąbka polowa, a oboje przypomnieli sobie, że trąbiono już przedtem. Trzeba się było rozstać. Z trudem skłoniła Anetka Franza, by wracał, przyrzekając mu na dzień następny długą rozmowę. W chwili rozstania dopiero zauważył, że dotąd nie puścił jej rąk. Spojrzał na nie, potem na swoje i rzekł:
— Te ręce go dotykały...
Zbliżył twarz do dłoni i wdychiwał woń jej rąk.
∗ ∗
∗ |
BARDZO rychło przekonała się, że Franz niezdolny jest do powzięcia jakiegoś planu działania praktycznego. Nie brakło mu odwagi, przeciwnie, gotów był ryzykować wszystko, do tego stopnia, że trzeba go było powstrzymywać od szaleństw, zabójczych dla sprawy. Na pierwszą wzmiankę o ucieczce rozgorzał taką popędliwością, że ucięła w pół zdania, zachowując dla siebie pomysły. Musiała wszystko przysposobić bez niego, a dopiero w ostatniej chwili powiedzieć, co ma uczynić. I to było wątpliwe, czy coś wogóle uczyni na własną rękę. Trzeba go było prowadzić krok za krokiem. Szanse, słabe dotąd, spadły do zera niemal. Mimo to Anetka nie zrezygnowała, czując się niewolnicą zobowiązania, i ogarnęła ją taka namiętność przyjaźni, że pod wpływem tych dwu prądów była niby wysepka u spływu dwu rzek. Wysepka trwa w bezruchu, ale ją otacza krąg wiru, tak, że zda się obracać sama. Nie wrażliwa na ten ruch, nie doznała zawrotu.
Egzaltacja umysłów obu przyjaciół pozbawiła ich kontaktu z rzeczywistością. Był to zakon rycerski, stworzony przez duszę namiętną, skierowany przeciw światu negującemu go, pod wrażeniem wyjątkowego buntu, przeciw wyjątkowej opresji. Rycerski ten zakon miał u starszego i silniejszego charakter bohaterski. Herman bronił słabszego, ogarnionego zamętem, a padając, przeniósł nań całe przywiązanie do życia, jakie mu pozostało. Młodszy, osamotniony, wśród wrogiego świata nabierał cech adoracji mistycznej przyjaciela-opiekuna, a oddalenie uczyniło tę adorację nadprzyrodzoną niemal, jak hołd składany świętym na ołtarzach. Wojna zniekształciła w ten sposób uczucia, wyolbrzymiając je, podczas gdy w czasie normalnym pozostałyby na średnim poziomie życia powszedniego. Niebezpieczeństwo i gorączka uniosło je na wyże, dosiężne jeno skrzydłom modlitwy. Dla serc pełnych, napoły już oderwanych od życia, jest przyjaźń, narówni z modlitwą, jedną z dróg niebiańskich. Żadne z współuczestniczących w niej, Herman, Franz, ni Anetka nie wierzyli w Boga, a żadne z nich nie spostrzegło, że, jak Jupiter w metamorfozach swoich, Bóg ten przeistoczył się w Przyjaźń. Przesyceni nią, gorzeli żądzą poświęcenia.
Sytuacja Anetki była najdziwniejszą. Dla żadnego z nich nie żywiła dotąd uczucia przypominającego miłość. Było to jeno politowanie braterskie, naturalna skłonność kobieca dla każdego nieszczęśnika, który cierpi i łaknie pomocy, zwłaszcza jeśli jest to mężczyzna, bowiem siła strzaskana pociąga ją i wzrusza. Ale prócz tego była łącznikiem rozdzielonych, którzy w niej kochali siebie wzajem, niejako przez prokurę. I jej zdali działanie.
Ciężka sprawa! Czyż oszalała, podejmując się jej? Do takiego doszła wniosku zostawszy samą i chciała hamować. Ale maszyna rozpędziła się już, a każdy obrót kół pędził ją konsekwentnie dalej.
Przerażenie ją ogarnęło w pociągu powrotnym do Paryża na myśl o trudnościach, wprost nieprzezwyciężalnych i wielkich niebezpieczeństwach. Nie było sposobu wywiązać się z zobowiązań wobec obu przyjaciół. Była jak mrówka usiłująca wydobyć dźbło przyciśnięte skałą. Przypuściwszy nawet, że je zdoła wydostać, skała wisząca nad głową może ją zgnieść lada chwila razem z łupem. Czyż atoli ryzyko powstrzymało kiedy mrówkę? Był to może środek uśmierzający dla tej części ja Anetki, która nie znosi brutalnej pogróżki, dla jego części drugiej atoli, słabszej, były to chwile wielkiego przerażenia.
— Miły Boże, czegóż się podjęłam! Czyż nie możnaby się zrzec, zrezygnować i uciec? Cóż mnie zmusza?
— Ja sama. Powinnam.
Była sama jedna w obliczu olbrzymiej góry-państwa. Patrzyła w groźne oblicze Ojczyzny. Stała u stóp gniewnej Bogini. Mogła ją zgładzić, lecz nie pokonać. Przestała w nią wierzyć. Wszystko znikło do reszty z chwilą, kiedy uczucia, odruchy najpierwotniejsze i święte jak miłość i przyjaźń, które odnalazła, zostały zdeptane przez potwory nieludzkie. Reszta, to siła. Przeciw sile, dusza!
Czy to szaleństwo? Mniejsza! Ale w takim razie szaleństwo to także dusza. Żyję tem szaleństwem i kroczę poprzez otchłanie, jak w port przez fale morza.
∗ ∗
∗ |
WIELKI Czwartek. Przyjechała do Paryża. Miała już tylko pięć dni feryj świątecznych. Zobojętniały Marek doznał wielkiego rozczarowania. Przed sześciu miesiącami, możnaby powiedzieć, czuł brak swej ofiary, cierpiącej przezeń. (To całkiem ludzka rzecz! Kochające serce pragnie by go nadużywano).
Ale teraz nie miał ochoty nadużywać, ni też Anetka poddawać się temu. Sytuacja zmieniła się z gruntu. W ciągu sześciu ostatnich miesięcy przesiał swe uczucia miłości i przyjaźni tak dokładnie, że mu zostało więcej słomy, niż ziarna. Patrzył teraz twardo, badawczo, bez litości, analizując każdy przedmiot, czy osobę bez różnicy.... Nie były to już oczy matki, potrosze niedowidzące, gorące, błyszczące. Ni też oczy ciotki, oczy złośliwego wróbelka, co chwytają w przelocie śmiesznostkę każdą, dla którego wszystko dobre, co budzi śmiech i apetyt. Był bezwzględny, rozdziobywał wszystko, a upierał się przy tej robocie tak długo, aż znalazł w ziarnie robaka, pustkę, lub obrzydliwość jakąś. Wszystko uległo temu losowi prócz jednej rzeczy,... prócz serca matki. Daremnie próbował na niem dzioba, nie naruszył go nawet. Nie wiedział jaką mieści mąkę, ale fakt, że się oparło, wzbudził w nim szacunek, oraz niepohamowaną ochotę przeniknięcia do wnętrza... Lubił Sylwję i miał dla niej jednocześnie wzgardę życzliwą. Wiedział, że liczyć może na nią jako współwinowajczynię i był za to wdzięczny, gdyż niesprawiedliwość na korzyść własną schlebiała mu, (pod warunkiem pełnej świadomości, głupcom bowiem nie przebaczał) czynił atoli różnicę pomiędzy Sylwją, a Anetką. Była to dusza warta zdobycia. Uświadomił sobie teraz, że ona go kocha, ale że on jej nie rozumie. Miłość macierzyńska, instynkt silny i pewny nie wystarczał mu, chciał poznać i zostać poznany, chciał posiąść część najtajniejszą, najlepszą cząstkę... nie już matki, ale istoty. Matka, to zawsze ta sama, anonimowa pielęgniarka. A każda istota ma swą odrębną substancję niepodobną do żadnej innej, o swoistej woni. Dolatywała go ta woń. Chciał dotrzeć pod łupinę do ziarna. ...Chcę ciebie, chcę ciebie, która raz jesteś tylko! Chcę posiąść tajemnicę twoją!...
— By z nią uczynić... co? By odrzucić po nasyceniu. Serce młodzieńca, ten gryzoń, chce wszystkiego, a nic zachować nie umie. Lepiej gdy pokuśliwe skarby są niedostępne jego zębom.
Tak było z Anetką. Daremnie oddawała się z uśmiechem, nie posiadając klucza od skarbca mieszczącego tajemnicę swej istoty, nie mogła jej złożyć w darze. Tak było, na szczęście. Ileż już razy w życiu zmarnowałaby to! Pociągał ten niepogwałcony azyl małego Northmana, Marka.
Liczył na to, że go zdobędzie podczas feryj świątecznych. Gryzł paznokcie, gdy nie przyjeżdżała. Potem zjawiła się, ale tydzień był stracony! Trzeba było śpiesznie nawiązać bliższy kontakt, tyle razy ofiarowywany przez nią, a przez niego odrzucony. Pewny był, że znowu nadarzy się sposobność, jak czasu ostatnich wakacyj, on zaś podąsawszy się, przystanie...
Ale tym razem umysł Anetki zajmowało coś innego. Nie uczyniła nic, coby spowodowało poufniejszą rozmowę. Miał swe tajemnice? Doskonale! Niechże je zachowa dla siebie. Ona też miała swoje i chciała je zachować.
Marek poprzestać musiał na obserwowaniu „obcej“... najbliższej mu, a najdalszej osoby... matki. Wysilać się musiał na zaglądanie z zewnątrz, przez okiennice. Dotąd ona to czyniła. Upokarzająca zmiana sytuacji!...
Anetka nie kryła się za barykadę.
— Patrz, jeśli chcesz!...
Poprostu, nie zajmowała się nim wcale... a to go upokarzało najbardziej! Ale nie miał wyboru, musiał przełknąć ten afront niezasłużony, bowiem pociągający go magnes ciekawości silniejszy był od miłości własnej.
Spokój i pewność siebie tej kobiety zastanawiały go teraz. Jakże odmienną była od pyłu dusz polatujących z wiatrem. Dom przypominał rozbity okręt. Maszyny popsute, załoga znużona, tajfun w sercach. Śmierć nakreśliła znowu na drzwiach znamię swoje. Apolonja popełniła samobójstwo, niedługo po opuszczeniu Anetki, której to powiedziano teraz dopiero. Sylwja z rozmysłem nie wspominała o tem. Pod koniec listopada wyłowiono z Sekwany ciało szalonej. Aleksy znikł bez śladu w otchłani niepamięci. Znikli także dwaj Bernardinowie w tej otchłani, którą zowią sławą – w tej epickiej rozpadlinie andaluzyjskiej, gdzie ciskają konie przebodzone rogami byków. Nic z nich nie zostało w glinie Sommy wymięszanej, jak ciasto przez piekielny ogień dwu artyleryj. Huragan nieszczęścia porwał rodzinę Bernardinów, w ciągu kilku sekund znikł ich ród. Dwa tygodnie temu żyli jeszcze. Stary Bernardin, jak byk uderzony w łeb, chodził z zaczerwienionemi oczyma, wściekając się, to walcząc z Bogiem naprzemian. Ale Bóg był silniejszy, przeto niedługo biedny człowiek, zmiażdżony, zwiesił głowę i poddał się.
Nazajutrz po przybyciu, w nocy, zastała Anetka zdziesiątkowaną trzódkę domu w piwnicach, gdzie wszystkich zapędził popłoch lotniczego rajdu. Ni śladu kordjalności czasów minionych, kiedy się łączono, by wzajemnie krzepić wiarę i nadzieję swoją. Mimo wysiłków zachowania form grzeczności i pozorów wspólnoty interesów, każda grupa rodzinna, a w każdej grupie każdy osobnik odosabniali się we własnej komórce. Nad wszystkimi zwisało znużenie i gniew, a najbanalniejsze słowa kurtuazji brzmiały napastliwem cierpieniem. Każdy niemal z tych biedaków miał długi rachunek krzywd, rozczarowań, żałoby i utrapień... Komuż atoli przedłożyć go do zapłaty? Gdzie się ukrywał Dłużnik?... W braku jego każdy bliźni płacił swą cząstkę urazy.
Ślepe rozjątrzenie ogarnęło całą Francję w kwietniu 1917 roku. Wybuch rewolucji rosyjskiej rozpłomienił widnokrąg Północy. Trzy tygodnie przedtem wiedziano w Paryżu co nastąpi. W niedzielę palmową lud paryski oklaskiwał rewolucję na ogromnym, chaotycznym meetingu. Ale brakło przywódców, ani śladu akcji jednolitej, natomiast bezlik poczynań sprzecznych, egoizmy osobnicze cierpiały, niezdolne do zjednoczenia się. Rewo lucja rozdrobnioną została w rewolty cząstkowe. W ciągu kwietnia starano się pozyskać armję. Czyż atoli owe pułki zbuntowane wiedziały lepiej co czynić, niż biedni mieszkańcy domu? Skorzystali z tego, oczywiście, kaci. Wszyscy wiedzieli natomiast dobrze, że cierpią i szukali na czemby się pomścić.
Ta uraza przejawiała się w gestach raczej, niż słowach, obecnych mieszkańców piwnic. Miast uzgodnić dźwiganie brzemion swoich, porównywano ich ciężary i jeden obwiniał drugiego, że mu zostawił cięższy. Bernardin i Girard, każdy zosobna okrył się żałobą. Pozdrawiali się chłodno, bez słowa. Cierpienie ma także swe granice. Nie przekraczali ich.
Anetka wyraziła gorące współczucie Urszuli i Justynie Bernardin. Pełne rezerwy dziewczęta, które nie zamieniły z nią dotąd słowa, przeraził wprost ten wybuch sympatji. Zarumieniły się pod wpływem wrażenia, potem bojaźliwość i niedowierzanie wzięły górę i cofnęły się w żałobę i skorupę swoją. Anetka nie nalegała wcale. Gotowa była nieść pomoc potrzebującym jej, sama zaś nie potrzebowała nikogo. Nie starała się narzucać, ni siebie, ni idei swoich.
Słyszała w piwnicy słowa zimnego fanatyzmu. Clapier opowiadał o filmie: Debout les Morts! przedstawiającym zbrodnie niemieckie, podkreślonym taką dewizą:
„Ktokolwiekby był wrogiem twoim, krewny, brat, czy przyjaciel, zabij go! Wiedz, że z każdym zabitym Niemcem znika cząstka plagi, dręczącej ludzkość!“
Słodka pani Bernardin mówiła do sąsiadki słowami Ligi: Proszę pamiętać!... Miało to utrwalać zbożną pamięć nienawiści dla nieprzyjaciela. Anetka słuchała w milczeniu. Marek śledził jej wyraz. Nie drgnęła nawet. Nie okazała też żadnego wrażenia, gdy Sylwja swoim zwyczajem popisywała się bzdurami szowinizmu, pomieszanemi z kroniką skandaliczną dzielnicy. Słuchała, uśmiechała się bez słowa i mówiła o czem innem. Taiła wiernie swe przeżycia. Nawet śmierć Apolonji, ta wieść okrutna, która powinna była spowodować odruch, wywołała tylko błysk politowania w jej oczach.
Marka wzburzyła ta tragedja do głębi. Rozgniewany rezerwą matki, jął, celem wydobycia z niej czegoś, opowiadać w jaskrawych obrazach, co widział i czego się dowiedział. Anetka zamknęła mu gestem usta. Brała udział w rozmowie, tylko gdy tak chciała. Wszystkie wysiłki wciągnięcia jej do dyskusji były daremne. Marek pewny był jednak, że ma własny pogląd. Z kilku rzuconych słów poznał, że zgoła nie obchodzi ją to, co drugich roznamiętnia... wojna i ojczyzna. Radby się był dowiedzieć czegoś więcej... Dlaczegóż to nie mówiła?
Markiem wstrząsnęła rewolucja rosyjska. Wziął udział w meetingu kwietniowym, jako ciekawy słuchacz, ale uległszy nastrojowi tłumu, oklaskiwał Severina, a pluł na Jouhaux. Widział, jak Rosjanie płakali, słysząc dźwięki rodzimego hymnu rewolucyjnego, a chociaż gardził płaczem, nie uznał ich za pozbawionych dumy męskiej. Nie wiedząc co myśleć, jął rozpytywać Moskali, zranili go jednak zaraz i podrażnili nietolerancją niesłychaną i pychą narodową, która pod czerwoną czapką ukazywała ośle uszy, oraz ironję, obrażającą Francję i Francuzów.
— Mam tego dość!...
Ironizując kosztem swoich, nie znosił, by się to działo ze strony obcych. Odepchnęła go także poufałość bez skrupułów. Był arystokratą i nie pociągał go ideał współżycia z trzodą Judeo-Azjatów... (to słowa tego zuchwalca...) Dawszy się pociągnąć zrazu, odskoczył zaraz wstecz i popadł w cały splot reakcyj słusznych, a przeważnie niesłusznych, nie zastanawiając się atoli nad ich wartością. Dyktatura ojczyzny, czy proletarjatu była mu tą samą tyranją, a dwa te obłędy mógł rozdzielić jeno rozum. Serce Marka nie miało dość uczuć ludzkich, by rozstrzygnąć na korzyść ludu... lub jego niekorzyść. Wolał zrozumieć. Ale nie spodziewał się pomocy ze strony Pitana i towarzyszy jego! Pitan, oczywiście, stanął pod nowym sztandarem, ale mgliste jego racje odpychały raczej, niż pociągały małego Rivière’a. Mistycyzm katastrofy, triumf pesymizmu, upojenie ofiarą...
— Schowajcie dla siebie ową ofiarę, której się nierozumie, a która niema nic do stracenia! Ja muszę ocalić walory niezmierne, swoje ja, moją inteligencję, przyszłość i łup mój... Gdy już zagarnę wszystko, co jest mojem, gdy wszystko dokładnie zobaczę i przeżyję... ha... wówczas!... Ofiara wśród jaśni... tak... może! Ale nocą, z zawiązanemi oczyma?... Nie, nie, stary druhu... Poświęcenie krecie, to rzecz nie moja. Daj mi inny kaganek, nie chcę „królestwa proletarjatu“.
Czyż Anetka ma jakiś kaganek? Marek usiłuje wybadać nadaremno. Chcąc ją sprowokować, puszcza kilka okropności... Nie słyszy, zda się, pocisk pada w próżnię, a Marek czuje upokorzenie, że mówił. Czyż ta kobieta nie myśli?... Myśleć było to dla Marka coś, jak bić się pokrzywą, by wywołać zadrażnienie skóry, a potem leczyć pieczenie pocieraniem ręki o drugich. Myślenie, było mu zawsze aktem napaści. Przerzucał swe myśli na innych, jak ciosy pięści. Chciał, by w nich przenikły w dobry sposób, lub gwałtem. Anetka, zda się, nie zważała na to, czy ludzie myślą, jak ona. Było jej to obojętne.
Obojętną nie jest. Czuje tylko instynktownie, że pewne myśli kiełkują zwolna, jak rośliny, a jeśli wyjrzą przedwcześnie na świat, zwarzy je pierwszy nawrót mrozu. Zima jest jeszcze w duszach, nie trzeba ich budzić z letargu, który koi troski i wątpliwości. Przedwczesne przebudzenie zgubiłoby je.
Na górnem piętrze, nad Anetką ktoś złorzeczy w głos. To Perret, robotnik dysputuje z towarzyszem. Przyjechał na kilkodniowy urlop, strasznie rozjątrzony. Wścieka się na towarzyszy broni, buntuje przeciw wodzom, klnie na cały świat. To, co widział na froncie, na tyłach armji, trwonienie życia, mienia, utrata złudzeń, demoralizacja we własnej rodzinie, córka ulicznica, kobiety wyrzucające pieniądze na głupstwa, zarobione w rzeźniach mięsa ludzkiego... Mimo to wrzeszczy z pasją:... Aż do końca! A gdy towarzysz anarchista drwi zeń, usiłując zachwiać, woła: Stul pysk! Inaczej strącę cię ze schodów... Czegóż chcesz ode mnie? Czyż nie mam tego wszystkiego dość? Czy sądzisz, że mi zwiastujesz nowinę, mówiąc, iż nas wszystkich oszukano, że ojczyzna, jak i cała reszta, to ponura plaga, że nas mordują za nic? W cóż, u djabła, mam wierzyć? Nie wierzę już w rewolucję, religję, ludzkość (to jeszcze głupsze i bardziej puste, niż co innego!). O cóż się zaczepię, nie mając ojczyzny? Przyjdzie chyba palnąć sobie w łeb!...
Anetka rozumie Perreta, Marek nie...
— Niechże sobie palnie w łeb!...
Młodość nie ma litości dla biedaka, który chcąc żyć szachruje życiem. Marek nie szachruje nigdy. Chcąc żyć mimo wszystko, łącznie z kolegami, anarchistami į dadaistami mści się na teraźniejszości wystawianiem na pośmiewisko, bez granic i miary, wszystkiego co istnieje, posuwając drwiny do granic ostatecznych, do absurdu. Ci młodzi używają bezrozumu za narzędzie zabójcze przeciw rozumowi.
Ale oto jednego nie rozumie... matki własnej, wyzwolonej (przysiągłby) z wszystkiego, co ją otacza, i broniąc siebie, nie czuje potrzeby atakować jej. Nie krytykuje, nie wytacza procesu żadnej myśli innej. Ma swoje myśli, swój rozum, swój dom i trzyma się tego. Zbudowała sobie fortecę... Z czego?
Anetka jest kobietą, a serce jej przepaja myśl namiętna. Nie pragnie nią już ogarnąć wszechświata.
Pole jej wyobraźni wypełnia dokładnie akcja jasna, pilna i ograniczona. Obojętna na rozwikływanie tragicznego problemu świata, widzi ten problem w ramach obowiązku... jaki sobie wyznaczyła... ocalenia świętych uczuć Przyjaźni... Nawet ma to... Idzie o dwu przyjaciół, z których losem została związana. Nie generalizuje tego na innych. To jej część przeznaczenia i starczy zupełnie. Oddaje się tedy pracy całą duszą. Gotowa przekroczyć każde ludzkie prawo, zapomnieć o poszanowaniu człowieka, by pójść za tem wezwaniem. Wyższe prawo wyrzekło słowo...
Gdyby każdy czynił to samo na swym ograniczonym terenie, byłoby to największą Rewolucją ludzkości.
∗ ∗
∗ |
WRÓCIŁA do Paryża, nie zdradziwszy tajemnicy przed nikim, zwłaszcza przed synem. Marek pragnął zbliżenia, ale swym obyczajem samoobrony postępował wbrew żywionym uczuciom i obrzucał upokarzającemi sarkazmami pacyfizm, o który podejrzewał matkę.
Nie miała ochoty debatować na ten temat. Wojna, ni pokój, nie były jej sprawą. To zbyt odległe. Trzyma w dłoni ręce dwu ludzi, którzy jej zaufali i których ma połączyć. To nie żadne ideje. Tu idzie o ich i jej życie. Gra dla rozumu, gra absurdalna. Ale serce ma swoje racje, a właśnie przemówiło serce.
Z całego pobytu w Paryżu wywiozła jedno tylko słowo dla sprawy. Marek mówił niejasno o rewolucjonistach rosyjskich we Francji, którym aljanci odmawiają paszportów, gdy chcą wracać do kraju na placówki swoje. Ale wyjeżdżają mimo to. Istnieje także łączność pomiędzy francuskimi przeciwnikami wojny, a towarzyszami ich w Szwajcarji. Są dziury w sieci osnuwającej myśl francuską i tamtędy płynie ona jako tako w świat, zapomocą listów, a nawet gazet, przechodzących przez granicę. Nici tej niebezpiecznej gry trzyma w ręku Pitan, który stara się w ten sposób dotrzeć do zatkanych uszu i pod pancerz betonowy tego wielkiego jaszczura, który się zwie „Naród zbrojny.“ Jednocześnie podsyca tem złudzenia tych, którzy okuci w łańcuchy, marzą o swobodzie. Anetka zapamiętała nazwisko Pitana, postanawiając z nim pomówić. Ale nie postało jej w myśli użyć pośrednictwa Marka.
Po powrocie do szkoły, wiodła długie narady z Hermanem. Przywiozła mu bezpośrednią wieść o przyjacielu. Nie ukrywała wątpliwości, nie widząc jeszcze żadnej drogi pokonania ich. Szło głównie o to narazie, by rozbudzić w Hermanie wolę życia, skłonić do wyjazdu i w ten sposób wykorzystać zmianę powietrza, jako szansę jedyną jego ozdrowienia. Wahał się, chciał jechać w ostatniej dopiero chwili akcji, by mieć pewność. Tylko straszny egoizm namiętności mógł mu zasłonić niebezpieczeństwo, na jakie wystawiał, przez swe żądanie, zarówno przyjaciela, jak i Anetkę. Ale śmierć była coraz bliższa. Anetka podjęła tedy akcję pozorną. Przy pomocy Marcelego Franka uzyskała pewne przywileje dla młodego Austrjaka. Ze względu na stan zdrowia, zwolniony został z obozu jeńców i zamieszkał w mieście, bez kontroli, pod pozorem studjów, interesujących także sztukę francuską. Zdarzało się to często w ciągu wojny. Jeden Privat — Dozent z Berlina poruszał się całkiem swobodnie, bez żadnej kontroli w jednem z miast środkowej Francji. Sześćdziesięciu internowanych Niemców, dobrze zapisanych, mieszkało w wygodnym pensjonacie w Carnac’u wraz z żonami i kochankami, mogąc swobodnie wędrować po terytorjum stu hektarów. Po przejściu fermentacji pierwszych lat wojny, przywyknięto do jeńców i nawiązali oni stosunki normalne z życiem prowincji. Za cichą ugodą nadzór zelżał znacznie. Skorzystał z tego Franz, a Herman dopatrywał się tu pierwszych etapów oswobodzenia zupełnego.
Pod naciskiem lekarza, rodziny i Anetki przystał na wyjazd. Zwłaszcza Anetka nagliła, by zawczasu przysposobił wszystko na przyjęcie przyjaciela w obczyźnie.
— Anetko! — mówił podejrzliwie. — Nie okłamuj mnie pani! Niechże tu raczej umrę. Czyż wolno nadużywać zaufania konającego, łudząc go obietnicami, których się nie myśli dotrzymać?
— Nikt przyrzec nie może, że mu się powiedzie! — odparła. — Ale przyrzekam, że zaryzykuję dla pana wszystko. Czy pan wierzy?
Uwierzył.
W przeddzień wyjazdu zdał sobie sprawę, że to, co dlań uczyni, będzie zgubą jej samej. Już chce powiedzieć:
— Anetko! Zwalniam panią... Rezygnuję...
Ale namiętność go ponosi... Nie! Nie rezygnuje... jak długo istnieje jakakolwiek możliwość...
Żegnając ją, powiada tylko:
— Przepraszam!
I nie tłumaczy tego wcale.
Niechże zginie dla niego! Zostało mu tak niedużo czasu do życia...
Wyjechał z początkiem sierpnia, pod opieką matki i pani de Mareuil.
Anetka została sam na sam z niemożliwem do wykonania zadaniem, którego się podjęła.
Nastał w dodatku czas fatalny dla wszelkiej akcji tajnej. Niebezpieczeństwo wzrosło. Po złagodnieniu władzy w pierwszych miesiącach 1917 r. nastał czas represji i denuncjacji. Rząd, który skapitulował nędznie przed strajkami rewolucyjnemi i zamieszkami wiosennemi mścił się teraz za strach swój i tchórzostwo. Nastała era fingowanych spisków „defetystycznych“, a ten obłudny system ogarnął wszystkie kraje aljantów. Wielka fabryka oszczerstwa przepoiła niebo Europy i Ameryki cuchnącemi kłębami dymu. Był to jeden z wybitnych przemysłów wojennych! ... Inteligencja po stronie nieprzyjaciela!... To słowo-klisza, to wierutne kłamstwo autoryzowało teraz każdą denuncjację! „Union Sacrée contre la Trahison“, nowa liga stworzona we wrześniu kultywowała tę hańbiącą chorobę wzajemnej nienawiści i podejrzeń. Każdy czyhał teraz na swego sąsiada, śledząc cień jego.
Przez całe lato szukała Anetka omackiem, nie posuwając się o krok nawet, gdyż jej zbrakło wszystkiego. Nie mogła jechać do Franza, bez zwracania uwagi, a listy czytano. Jakże ułożyć z nim plan jakiś? Zresztą jaki plan? Nie mógł iść przez Francję piechotą, gdyż uwięzionoby go natychmiast. Należało odbyć tę drogę szybko i używać forteli. Franz powinien był złączyć się z nią w ciągu podróży pospiesznym pociągiem linji głównej, a potem onaby go dostawiła do granicy. Ale pociągi zmierzające ku Szwajcarji były przetrząsane u punktu wyjścia i na końcu. Któż zresztą przeprowadzi go z miasta, gdzie jest internowany, do zbawczego pociągu? Kto mu ułatwi przekroczenie granicy? Jedna osoba nie mogła żadną miarą wykonać tego planu. Anetka nie miała nikogo, komuby się zwierzyć śmiała...
Dopomógł jej przypadek. Na wakacje wróciła do Paryża. W mieszkaniu spostrzegła z przykrością, że stłuczono miseczkę z chińskiej porcelany, jedną z niewielu pamiątek dawnego, świetnego urządzenia domu, przy Avenue de Boulogne, gdzie obie siostry święciły miodowe miesiące przyjaźni. Właśnie była u niej Sylwja. Żal jej się zrobiło pięknej czarki, której malowidła błękitne wyczarowywały wizje alpejskich szczytów, oglądanych niegdyś. Sylwja podała siostrze adres zręcznego rzemieślnika, który to skleić umiałby doskonale. Był to właśnie Pitan.
Ruszyła niezwłocznie na poszukiwanie. Mało było nadziei zastania go w domu, co jej zgóry powiedziała Sylwja, bowiem Pitan wędrował nieustannie, a sklepik jego bywał najczęściej zamknięty. Udała się na przedmieście i oto, wyjątkowo zastała Pitana.
Zdziwiła go ta wizyta. Od pierwszej chwili nie wierzył w pretekst, ale ujął troskliwie i delikatnie w palce skorupki cienkie jak płatki kwiatu... Któż przychodzi z tak daleka dla sklejenia czarki? Nie dając poznać co myśli, usadowił Anetkę, sam zaś stojąc przed nią (stojąc był tak wysoki jak ona w pozycji siedzącej), słuchał i patrzył swemi dobremi, aksamitnemi oczyma. Człowiek ten, w którego życiu kobieta nie zajmowała wcale miejsca, nie czuł zakłopotania rozmawiając z kobietami. Kobiety, nawet pozbawione skrupułów, odczuwały pociąg do tego, co w nim było dziecięce i instyktowne. Czytał w nich, jak w otwartej księdze, nie dziwiąc się zgoła ich chytrostkom i żądzom. Nie przyganiał wcale, nie przeczył. Gdy mówiły „nie“, a było „tak“, chwiał jeno dobrodusznie głową, ale uważał pilnie, okazując wyraźnie, że właściwie jest „tak“, a one się nie gniewały wcale. Uważały go za przyjaciela, którego okpiwać niesposób, a nawet nie trzeba, bowiem był szczery i pobłażliwy.
Wzajemne zaufanie ujawniło się bardzo prędko, a rzucone imię Marka stopiło do reszty lody. Żółta twarz Pitana rozbłysła w miejscach nie zakrytych brodą. Powiedział:
— A więc pani Rivière?
Wszystko, co o niej wiedział i czego się domyślał, sprawiło, że uczuwał dla matki Marka wysoki szacunek i co prędzej pospieszył okazać to.
— Pan mnie zna? — spytała.
— Znam syna pani.
— Nie podobny do mnie wcale.
— Oczywiście. Jest taki, jak wszyscy chłopcy. Wysila się jak może, by nie być podobnym do matki. I dlatego właśnie znam panią.
— Krępuję go. Unika mnie.
— Niechże pani nie biega za nim. Życie, jak pole wyścigowe jest okrągłe. Im bardziej się oddala, tem prędzej się zbliża do pani.
Rozweseliło go to, a Anetka roześmiała się. Zawarli znajomość. Przez Marka stali się przyjaciółmi. Porozmawiawszy o nim z Anetką, spytał Pitan:
— Czemże mam pani służyć? Czy idzie o niego?
Anetka pokraśniała z powodu, że przeniknął jej kłamstwo.
— Nie o niego. Ale przyznaję, przyszłam prosić pana o radę. Proszę przebaczyć, że krążyłam zrazu, miast mówić wprost.
— O, zaraz to spostrzegłem... Niema potrzeby tłumaczyć się. Ta Święta Unja sprawiła, że człowiek boi się człowieka... Nie mówić! Baczność! Zważ kto słucha!... Gdy pani weszła (wzajemne wyznanie) i ja wziąłem język na postronek.
— Będę szczerą! — powiedziała. — Pan zaś postąpi, jak zechce.
Pitan odparł dobrodusznie:
— Ze mną mówić można śmiało. Słucham tedy! Żadne z nas nie nadaje się do tajenia swych myśli.
Poprostu, bez obsłonek wyznała co uczynić zamierza. Słysząc to, podskoczył Pitan parę razy, nie przerywając jednak, gdy zaś skończyła, odkaszlnął i rzekł:
— Czy pani wie, na co się naraża?
— To rzecz obojętna! – powiedziała spokojnie.
Pitan odkaszlnął znowu. Zadał sobie pytanie, co może skłaniać tę kobietę do narażenia życia i honoru. Wahał się, czy mówić, czy nie, a Anetka to odgadła.
— Panie Pitan, ma pan o coś zapytać... nieprawdaż?
— Przepraszam panią bardzo! Sądzę, że temu młodzieńcowi, którym się pani interesuje, lepiej tam, gdzie jest obecnie... pocóż go narażać, skoro teraz bezpieczny?
— Nie idzie o jego bezpieczeństwo, ani też o moje.
Pitan rzekł poprostu:
— Ach tak! Więc pani tamtego kocha?
Anetka pokraśniała po raz drugi. (Jakże młodą ma jeszcze krew!)
— Żadnego z nich nie kocham, panie Pitanie. Jestem za stara na to. Ani mi to przyszło do głowy. Idzie o ich przyjaźń wzajemną, nie o ich przyjaźń dla mnie.
Pitan obserwował Anetkę, ona zaś dodała, jakby na usprawiedliwienie:
— Jeden z nich jest śmiertelnie chory, niedługo umrze. Przeto niema się co namyślać... nieprawdaż?
Pitan nie rzekł już słowa protestu. Zrozumiał. Samo szaleństwo szlachetnego planu starczyło, by go przekonać. Spoglądał na Anetkę z uwielbieniem.
— Ale niesposób, by pani tego mogła dokazać sama! — zauważył po namyśle.
— Będę musiała, gdy tak padnie! — odparła.
Pitan dumał jeszcze chwilę, potem złożył Anetce głęboki ukłon, wziął w dwa palce odrobinę kurzu z podłogi i posypał sobie czoło.
— Co pan robi? — spytała.
— Wstępuję do bataljonu pani!... A teraz proszę słuchać! (wziął zydel i usiadł tuż przy niej, by móc mówić półgłosem). Jest to fizycznem niepodobieństwem, by pani mogła załatwić jednocześnie wszystko, tu i tam... Pomoc jest niezbędna... Dodaję, że ma pani obowiązki. Trzeba mieć wzgląd na syna. Nie powinnoby się... o ile można... kompromitować go, jego nazwiska i przyszłości, co nastąpi bezwzględnie jeśli panią złapią. Nie byłby wcale wdzięczny. Ja zaś ryzykuję samego siebie tylko. Cóż wart dziś na targu taki jeden człowiek? Pozwól pani, że zorganizuję rzecz całą... znam się na tem! Biorę na siebie ryzyko i niebezpieczeństwo. Zobaczymy, co się da zrobić.
— Ależ panie Pitan! — zawołała wzruszona. — Pan nie zna nawet ludzi, dla których się chce narażać.
— Znam przyjaźń! — powiedział. — Oni dwaj są przyjaciółmi, pani jest ich przyjaciółką, jako trzecia, a razem ze mną jest nas czworo. Przyjaźń to magnes. Trzebaby być twardszym od żelaza, by mu się oprzeć.
— Świat obecny opiera mu się doskonale.
— Wiadoma rzecz, świat obecny jest światem olbrzymów, gigantów. Ale my, łaskawa pani, my oboje nie sięgamy tak wysoko. Jesteśmy sobie całkiem zwyczajni ludzie.
Jęli roztrząsać projekt, a Pitan przywłaszczył sobie lwią cząstkę akcji. Ułożyli, że on nawiąże bezpośredni kontakt z młodym więźniem. W danym momencie przyprowadzi go z miasta i odda w ręce Anetki do pociągu genewskiego. Przez swych przyjaciół, miał też załatwić przejście granicy. Trzeba było atoli naprzód zbadać teren, bez pośpiechu. W najbliższych tygodniach miał obmyśleć pretekst do zwiedzenia obozu jeńców, wówczas pozna się z Franzem i położy podwaliny sprawy. Pitan ciągle mówił o rozsądku, ale płonął cały. Ryzyko było ogromne. W razie niepowodzenia zbrodnia szpiegostwa i zdrady Stanu, pewna! Sąd doraźny i koniec. Ale o tem nie pomyślał nawet... to znaczy nie liczył się z tem wcale, choć wiedział dobrze. (Któż wie, czy go to nawet nie pociągało. Jak wiemy Pitan miał gust, zostać zjedzonym“.) Podbiła go strona chimeryczna projektu. Zaperzył się, spuścił głowę, oczy mu rozbłysły, jak na arenie... nagle umilkł, roześmiał się i rzekł:
— Pani Rivière! Jesteśmy oboje dokładnie tak samo szaleni. Dziś, gdy wszystko jest pogruchotane, ja się wysilam na to, by kleić porcelanę, pani zaś chce kleić kawałki przyjaźni... To śmiechu warte! A więc, śmiejmy się razem! Kum Colas powiedział, wszakże:
— Im głupszym jest się w dobrej kompanji, tem się jest mędrszym...
Któż wie? Może się pokaże później, że myśmy właśnie byli mądrzy!...
∗ ∗
∗ |
ZARAZ nazajutrz rozpoczął Pitan robotę podziemną. Rzemiosło nauczyło go cierpliwości i miarkowania ruchów. Stawiał przeto krok za krokiem. Minęło całe lato. Gdy Anetka wróciła z Paryża na swe stanowisko, data wykonania projektu nie była jeszcze ustalona. Ale nici zostały nawiązane pomiędzy trojgiem spiskowców, a w dniu wyjazdu Anetki z Paryża, Pitan ruszył na granicę szwajcarską, celem przysposobienia drugiej części projektu.
Herman, przebywający w sanatorjum pod Château d’Aix niecierpliwił się, oczywiście. Nie mógł być swobodnym w listach, a i tak pisał za dużo pod wpływem gorączki i obawy. Anetka napisała:
— Czy pan chce popsuć wszystko?
Żądał, by powtarzała nieskończoną ilość razy:
— Przysięgnij pani! Pani przysięgła.
— Przysięgłam — mówiła sobie. — Tak, trzymasz mnie w szponach. Konając, ciągniesz nas może za sobą!... Tanio ci wypadnie życie nasze... Biedaku! Rozumiem cię... Nie chcę umykać...
Rozpoczęła trzeci rok nauki. Ale sytuacja była teraz całkiem inna. Dom Chavannów opustoszał. Anetka nietylko utraciła towarzystwo przyjaciół, do których się przywiązała, ale także protekcję, z której korzystała bezwiednie. Zazdroszczono jej tego stosunku, ale nie tykano. Teraz gdy tarczy zbrakło, nie było powodu do rezerwy. Wiedziano, że siostra Hermana, pani Seigy-Chavannes, która została sama jedna w kraju, nie lubi Anetki i nie zaprasza jej. Złośliwość i oszczerstwo miały teraz wolne pole. Gromadzono przez dwa lata obserwacje, ziarnko po ziarnku, i teraz każdy przyniósł ze śpichrza swój zapasik. Podnoszono wątpliwości odnośnie do prywatnego życia Anetki, jej podejrzanego macierzyństwa, wspominano brak patrjotyzmu i sympatję dla nieprzyjaciół. Także wyjazdy jej w zeszłym roku, choć o ich celu nie wiedziano, wzbudziły plotki. Musiała powierzyć Pitanowi całą część aktywną planu, gdyż ruchy jej śledzono. Odczuwała coraz to większy chłód otoczenia, mimo lukrowanych uśmiechów i miodowej grzeczności na wykrzywionych twarzach.
Nie brak atoli nigdy przyjaciół gotowych powtórzyć nam miotane oszczerstwa i to dla naszego dobra. Obowiązek łączy się tu z przyjemnością.
Obowiązku tego podjęła się skwapliwie Trotée (wdowa Trottat, a właściwie Tortrat), praczka, która onego czasu opluła oficera niemieckiego, potem zaś, ujęta energją Anetki, objawiała w szpitalu hałaśliwą skruchę. Miała około czterdziestki, była kobietą dobrą, sprytną, ale lubiła popijać. Od pamiętnego dnia popisywała się skrajnym pacyfizmem, rzucając go napastliwie prosto w nos dobrotliwym żandarmom, zaś dla Anetki żywiła niezmierną sympatję, bez którejby się obeszła doskonale. Ale mieszkały drzwi w drzwi. Trotée miała swą klientelę, przeto trzeba było tolerować praczkę i jej klepadło.
Anetka ustępowała w niejednem ze względu na teściową, z nią mieszkającą. Różniły się bardzo te dwie kobiety. Trotée była pyskata, mocna, wyciosana od siekiery, koścista, o wielkim nosie burgundzkim, zaś matka Guillemette, drobna, cicha i miła. Przekroczyła już siedmdziesiątkę. Jako druga żona rolnika z pod Arras zapoznała się z wojną. Mała ich posiadłość spłonęła doszczętnie, a mąż umarł ze zgryzoty. Przyjęła to z pokorą. Przez całe tygodnie, będąc pod ogniem przeciwników, nie czuła urazy ani dla niszczycieli mienia, ani tych, którzy ściągnęli na nią klęskę. Litowała się nad obozującymi u niej nieprzyjaciółmi i zdumiewała ich godnością. Przekonawszy się, że nic przeznaczenia zmienić nie zdoła, a wszystkie z trudem gromadzone zapasy na nic, wskazała gościom kryjówki, gdzie zgromadziła swe skarby, mówiąc:
— Bierzcież, biedni chłopcy! Jedzcie, dopóki żyjecie. Ja jestem za stara. Mnie już niczego nie trzeba.
Anetka zapoznała się z nią przez jednego z rannych Niemców, któremu zezwalano na krótkie przechadzki po mieście. Mieszkał u Guillemette chwilowo pod Arras i radowało go bardzo, że odnalazł staruszkę, dla której żywił wielki szacunek i podziw. Mawiał:
— Niech sobie wasze dzienniki, wasz Barrès i Poincaré mówią, co chcą o Francji! Ja znam Francje prawdziwą lepiej niż oni.
Anetka chętnie rozmawiała ze starą Guillemette, o ile na to pozwalała paszcza Trotée, a dyskretna, cicha, wykwintna starowina doznawała z tego powodu wielkiej radości. Ale uśmiechała się tylko filuternie, a uśmiech ten przepajał dziwnym urokiem młodości twarz pomarszczoną. Nie uznawała prawa reklamacji. Każdy ptak ma swój śpiew...!
Wizyty Anetki u tych dwu kobiet dostały się zaraz do wiadomości publicznej i zostały skomentowane, jak należy. Jedną znano ze strony jaknajgorszej, druga była podejrzana, bowiem po trzechletnim zaborze nieprzyjacielskim wróciła bez urazy do Niemców, którzy ją ewakuowali. Spostrzeżono także, iż jeden z jeńców niemieckich zachodzi do starej Guillemette i dowiedziano się, że Anetka kilka razy brała udział w rozmowie. Wpisano jej to do rachunku. Ale Anetce nie zależało na tej jednej jeszcze pozycji, wiedziała bowiem od Trottée, co o niej mówią.
Zbliżały się Zaduszki. Dzień święty. Prawdziwie religijna uroczystość Francuzów. Wszystkie inne są jeno nalotem późniejszym, który spłynie. Ten kult jedynie związany z wnętrzem ziemi wspólny jest wszystkim, którzy z niej wyrośli i do niej powrócą, bez względu na wyznanie, czy nawet brak wyznania, Anetkę pociągało to narówni z panią de Seigy-Chavannes i Trottée. W dniu obchodu przyłączyła się wprost bezwiednie do fali płynącej na cmentarz.
Tuż przed bramą spotkała utykającą Guillemette i podała jej ramię. Weszły razem. Groby tonęły w kwiatach, a ścieżki były świeżo wygracowane. W samym kącie, pod rozwalonym murem, pośród chwastów były kopczyki mogilne, z drewnianemi krzyżami, bez wieńców. Leżeli tam potępieni, nieprzyjaciele zmarli w szpitalu. Będąc chrześcijanami, uzyskali dostęp do Doliny Józafata, ale odgrodzono ich, uprzedzając Sąd Ostateczny, który oddzieli oves ab haedis.
Stara Guillemette nie miała zgóry zarezerwowanego miejsca w raju. Powiedziała Anetce:
— Mam tam jednego z mych chłopców. Był bardzo grzeczny. Miał jasne włosy i okulary. Gdym gotowała, ciągnął mi wodę ze studni. Opowiadał o swym ojcu i narzeczonej. Chcę z nim troszkę porozmawiać.
Anetka zaprowadziła ją. Staruszce trudno było odcyfrować nazwiska na krzyżach. Anetka pomogła. Wkońcu odnalazły poszukiwanego, a Guillemette rzekła:
— Jesteś tu, biedaku! Nie miałeś szczęścia, chłopcze!... Ale wszystko jedno tu, czy tam!... Widzisz, starowina nie zapomniała o tobie... Coprawda, nie przyszło jej na myśl, by ci przynieść kwiatek!... Ale zato zmówię za twą duszę paciorek.
Anetka pomogła jej uklęknąć. Nagość tych grobów przejęła ją dreszczem. Wróciła do bramy, kupiła pęk kwiatów i nie zastanawiając się, jakie wrażenie wywołać może u zebranych na cmentarzu, podeszła do zapomnianych zmarłych, rozrzucając kwiaty po grobach. Staruszka dokończyła spokojnie pacierza, potem zaś Anetka podała jej ramię i zawróciły.
W tej chwili spostrzegły na skraju wyklętej ziemi grupkę ludzi, którzy je obserwowali. Były to kobiety z gminu z dziećmi i drobnomieszczanie. Pokazywano je sobie i rozmawiano żywo. W pewnej odległości kilka dam patrzyło na scenę, nie mieszając się do rzeczy. Gdy Guillemette i Anetka zbliżyły się do tego szpaleru, poznały, że kłuje. Jedna z kumoszek wykrzyknęła:
— Jakto? Dajecie nasze kwiaty tym ścierwom?
Krew zawrzała w Anetce. Ale zmusiła się do milczenia i przeszła, dumnie wznosząc głowę. Nikt nie śmiał pisnąć. Ale z Guillemette nie robiono ceremonji. Zaczęto rzucać obelgi:
— Stara świnia! Zaprzedana!
— To prawda! — wykrzyknęła jakaś kumoszka. — Wiadomo, że utrzymywała z Boszami stosunki!
Staruszka zaśmiała się cicho... Ładne stosunki... Straciła wszystko doszczętnie. Anetka nie posiadała tyle rozwagi. Wzięła ją w obronę i to, jak zawsze, atakując. Powiedziała, że jest nikczemnością miotać obelgi na zmarłych... Pod ziemią wszyscy są równi... bez względu czy padli po tej, czy po tamtej stronie! Zaprotestowano!... Doprowadzona do ostateczności oświadczyła, że czci poległych niemieckich tak samo jak tych, którzy zginęli za Francję. Jedni i drudzy złożyli w ofierze życie...
Starczyło tego, by trzy dzienniki miejscowe trzech barw, od czerwonej, do białej, zaszczyciły ją zaraz nazajutrz trzema artykułami co się zowie. Powtórzono tam słowa skandaliczne nauczycielki z akademickiem wykształceniem funkcjonarjuszki państwowej, i domagano się kary z urzędu.
Wynik nastąpił bardzo prędko. Dyrektor szkoły wezwał Anetkę, spisał protokół, którego treści nie starała się wcale złagodzić, i została zwolniona ze stanowiska profesorki. Nie odpowiedziała nic i odeszła. Była znużona bardzo.
Zresztą wybiła godzina czynu. Trzeba było mieć wolne ręce.
∗ ∗
∗ |
PITAN był gotów. Przysposobił wszystko. Na miejscu zbadał wszystkie szczegóły. Podjął się zabrać Franza z obozu, przyprowadzić do pociągu, skąd go Anetka miała odwieźć do ostatniej stacji przed francuską komorą celną. Tam zjawi się przyjaciel Pitana, zabierze ptaszka i bocznemi drogami wyprowadzi go za granicę. Stała tam gospoda dziwnym trafem w połowie na jednem, a w połowie na drugiem terytorjum. Jedne drzwi wychodziły na Francję, drugie na Szwajcarję. Niczem było przejść. Najtrudniejszą cząstkę zadania podjął sam Pitan. Anetka była oszczędzona, ale to co jej przypadło, obfitowało także w niebezpieczeństwa. Miała kupić w Paryżu dwa bilety do Szwajcarji. Aby je dostać, musiała zdobyć dwa paszporty urzędowo opieczętowane z podaniem stacji i daty. Pitan twierdził, że dostarczy jednego z rysopisem Franza, ale nie doszedł jej rąk, niewiadomo czemu. Czas mijał. Zbliżał się dzień wyznaczony. Anetka postanowiła zdobyć dwa paszporty, jeden na swoje, drugi na imię syna. Było to szaleństwo, Marek był dużo młodszy i zgoła do Franza niepodobny. Ale z braku czasu zaryzykowała wszystko na jedną kartę! Chciała zresztą użyć paszportów tylko w celu uzyskania biletów.
Dostała je z łatwością przy pomocy Franka, podczas gdy inni, mający dużo więcej od niej racji dla odbycia tej podróży, czekali tygodniami, molestowali i wkońcu odmówiono im. Cuda regulaminów! Stanowią one zawadę tylko dla niewinnych, Anetka nie uświadamiała sobie, coprawda, swych szans. Pragnąc czegoś, czyniła to z taką siłą, że naturalnem jej się zdawało powodzenie, a pewność jej oddziaływała na tych, od których zawisła realizacja. Pretekstem było w tym wypadku zdrowie syna, który jechał leczyć się w Szwajcarji. Marcel nie badał szczegółów i załatwił sprawę.
Anetka opuściła prowincję w wilję dnia umówionego z Pitanem. Urządziła się tak, by oba fakty nastąpiły bezpośrednio po sobie. Przez ten krótki czas była jak ptak na gałęzi, bez miejsca pobytu, bowiem uszedłszy baczności prowincji, chciała także, by jej nie widziano w Paryżu. Nikt z rodziny nie wiedział o niczem. Doniosła tylko Sylwji o odprawie i podała powód, nie podając daty powrotu. Umyśliła zostać w Paryżu tylko przez kilka godzin potrzebnych na przygotowania do drogi. Dopiero po pomyślnym rezultacie miała się zgłosić do swoich. (W razie niepowodzenia dowiedzieliby się dość wcześnie!)
Przybyła przeto 9 października o zmierzchu i wzięła pokoik w hotelu, blisko stacji, skąd miała wyjechać. Sprzyjało jej szczęście, zamknięta dotąd granica frankoszwajcarska, na skutek klęsk włoskich, miała zostać otwartą 10 października, podobno tylko na jeden dzień. Był to właśnie dzień wyznaczony. Rozgorączkowana, spędziła ranek i całe prawie poobiedzie na formalnościach, wyczekiwaniach w prefekturze policji i ministerstwie spraw zagranicznych, aż w końcu, zdobywszy wszystko, kupiła bilety na stacji. Gdy się to skończyło (zapadał zmierzch mglisty po bezsłonecznym dniu), Anetka wróciła do hotelu, chcąc odpocząć, w przewidywaniu uciążliwej nocy. Ale pokój był lodowato zimny. Przestawszy działać, jęła się troskać, do czego ją usposabiało znużenie. Różne rzeczy mogły uniemożliwić wyprawę. Ucieczka Franza mogła zostać zbyt prędko sygnalizowaną! Czy zdąży na czas do pociągu? Czy zostanie przepuszczona sama, z dwoma biletami?... Dość tego, dość! Jakoś to będzie! Nie pora teraz myśleć o tem!... Nagle wpadło jej, że zapomniała wziąć coś do jedzenia. Franz przybędzie wyczerpany.... Wybiegła na chwilę.
Minęła czwarta. Światłość dzienna gasła. Mgła gęsta i wilgotna otulała miasto. Mżył drobny deszczyk, zda się, zarówno z murów, ulicy, jak i z niewidzialnego nieba spadający nieustannie. Paryż nakryła kołdra nieprzenikniona. Nie widać było nic o cztery kroki. Z mokrej opony wynurzali się nagle przechodnie i tonęli w niej zpowrotem. Było to bardzo wygodne dla osoby nie chcącej, by ją widziano, ale stanowiło także zasadzkę...
Nagle przebiła mgłę głowa młodzieńca i zabrzmiał okrzyk zdziwienia. W tej samej chwili, kiedy go poznała, trzymał ją już silnie za ramię.
— To ty, mamo? — powiedział Marek.
Skamieniała pod wpływem wrażenia... Tego spotkania nie przewidywała wcale. Marek patrzył z zaciekawieniem, potem zaś pocałował matkę, pod parasolem. Wargi i policzki ich były mokre. Opanowała się z trudem.
— Wróciłaś tedy?... Chodźmy do domu! — powiedział.
— Nie! odparła. — Jestem w przejeździe tylko.
Zdziwił się:
— Jakto? Ale zostaniesz przecież na noc?
— Nie! Wyjeżdżam nocą.
Nie rozumiał.
— Co? Wyjeżdżasz nocą? Dokądże to? Poco? Na jak długo?... Jak dawno tu jesteś? A więc... przejazdem tylko? I nie zawiadomiłaś mnie?
Odzyskała tymczasem pewność siebie.
— Przebacz mi, chłopcze drogi! Sama dowiedziałam się w ostatniej dopiero chwili, że muszę jechać.
Jął powtarzać, nagląco, pytania swoje.
— Wyjaśnię ci wszystko później! Jakże mówić tutaj, na ulicy, wśród deszczu?
— A więc wróćmy do domu! Masz czas do wieczora.
— Nie! Muszę już iść na dworzec.
Marek zachmurzył się i błysnął podejrzliwie oczyma:
— Odprowadzę cię więc do wagonu.
Miała przedtem wrócić do hotelu. Nie chciała, by syn wiedział, gdzie mieszka. Nie mogła mu powierzyć swego planu, z tysiąca powodów. Nie należało go wciągać w sprawę. Cóż o tem wszystkiem sądzi? Nie miała wcale ufności w jego charakter. Pewna była, że nie zrozumie idei i będzie jej wrogiem. Nie, nie mogła mówić! Szło o życie inne... Ale milczeć, znaczyło uzasadnić wszelakie podejrzenia. Już się zbudziły. Cóż myślał o tej całej eskapadzie? Rumieniła się przed własnym synem.
— Wracaj do domu, chłopcze! — powiedziała. — Deszcz się wzmaga. Przemokniesz do nitki.
Wzruszył ramionami.
— Masz przecież pakunki. Gdzież są? Pójdę po nie i odniosę.
— Nie potrzebuję nikogo.
Odczuł obrazę, ale udał, że nie słyszy. Chciał wiedzieć, dokąd jedzie.
— Czy masz już bilet?
Nie odpowiedziała. Kroczył obok niej, ona zaś czuła, że ją śledzi. Szukała wybiegu i nie mogła znaleźć nic. Na zakręcie ulicy stanęła, nachmurzyła się i rzekła rozkazująco:
— Rozstańmy się tu!
— Jakto? Pod samym dworcem?
Powiedziała oschle:
— Proszę cię, opuść mnie!
Szedł dalej. Chwyciła go za ramię rozgniewana:
— Dość tego! Zabraniam ci iść ze mną dalej!
Przystanął, odczuwszy policzek. Wiedziała, że nie przebaczy obrazy. Ale zacząwszy, musiała skończyć, gdyż był to jedyny środek oddalenia go. Otrzymawszy ranę, pośpieszył z odwetem:
— Cóż to znaczy? Boisz się mnie, widzę!
— Tak!
Zawrócił na obcasach. Jęła wołać:
— Marku! Pocałuj mnie!
Nie obrócił się. Szedł rozjątrzony, z rękami w kieszeniach, podniósłszy z wściekłości ramiona. Pokryła go przysłona mgły.
Przez chwilę stała przykuta wzburzeniem, potem rzuciła się jego śladem:
— Marku...! Boże wielki!...
Znikł.
Biegła, rozbijając się o przechodniów, wśród mgły. Chciała mu powiedzieć:
— Przebacz... Wyjaśnię wszystko... Czekaj!
Zapóźno. Był już daleko. Wsiąknął w noc i mgłę. Wróciła po kilku minutach. Trzeba było myśleć o tamtym. On nie będzie mógł czekać!
∗ ∗
∗ |
SPRAWA wyjazdu nie pozwoliła jej myśleć o Marku. Trzeba było ostemplować przy wyjściu na peron dwa bilety. A służba kolejowa filtrowała podróżnych jednego po drugim. Miała dziewięć szans na dziesięć, że ostemplują jeden tylko bilet. I oto, po raz trzeci miała szczęście. Przed nią szła rodzina, ojciec, matka i troje dzieci, jedno na rękach niósł ojciec, drugie prowadziła matka, trzecie zaś, dwunastoletnia dziewczynka, pozostała nieco wtyle. Anetka uśmiechnęła się, wzięła ją za rękę, a funkcjonarjusz, nie dostrzegłszy w pośpiechu zamiany, przeciął dwa bilety. Przeszła, mówiąc serdeczne słowa dziewczynce, którą oddała rodzicom.
Zaczęto się cisnąć do zapełnionych już wagonów. Anetka stanęła w kurytarzu. Nakoniec, po bardzo długiem czekaniu, pociąg ruszył. Ciemny był zupełnie, z obawy aeroplanów nieprzyjacielskich, które właśnie dopiero co sygnalizowano. Niedługo pociąg stanął wśród ciemnych pól. Nieustanny deszcz tłukł po szybach. Nikt się nie ruszał. Zostali, jakoby, opuszczeni wśród nocy chłodu i wilgoci. Anetka zaś zasnęła, stojąc, oparta o ścianę i sąsiadów, którzy ją podtrzymywali sobą. Bolały ją kolana i palce stóp. Umierała ze znużenia. Zaczęło jej się coś śnić,... potem ocknął ją ponowny ruch pociągu... i znowu jęła marzyć.
Przyśnił jej się Marek i Franz. Była w swoim pokoiku prowincjonalnym. Franz przyszedł do niej. Mają jechać razem. Pakują rzeczy. Są już gotowi. Nagle otwarto drzwi... Marek... Franz znikł w pokoju przyległym. Marek go zobaczył. Uśmiecha się złośliwie i chmurnie, jak zwykle. Proponuje matce, że jej będzie towarzyszył. Ale ona wie, że chce wydać więźnia... Marek idzie w stronę pokoju, gdzie jest Franz. Anetka zasłania sobą drzwi. Marek powiada:
— Puśćże mnie, mamo. Chcę przywitać tego drogiego Franza. Mam mu coś powiedzieć.
Anetka woła:
— Wiem, co chcesz zrobić. Ale nie dopuszczę!
Dyszą w twarze sobie wzajem. Marek wygląda strasznie. Ironiczny jego uśmiech staje się okrutnym. Powiada, odsuwając ją:
— Więc cóż? Dostaną w ręce twego kochanka.
Oburzenie i strach budzą w niej wściekłość nieopisaną. Ma w rękach nóż kuchenny. Za sekundę przebije syna...
Czyniąc konwulsyjny wysiłek, by ujść zbrodni, zbudziła się, spostrzegając, że stoi w kurytarzu wagonu. Dyszała ze wstydu i strachu... Dławiło ją w gardle. Obelga ze strony syna... Obelga uczyniona synowi... haniebne podejrzenie, poniżające oboje... (on, czy ona... wszystko jedno...) wiew morderstwa wstrząsał jej członkami, które dygotały. Mówiła sobie:
— Czyż to możliwe? Czy możliwe, bym miała powziąć myśl taką... Więc to tkwi we mnie?...
Uważała się za zbrodniarkę podwójną wobec syna, którego podejrzewała o czyn nikczemny, a potem chciała zamordować. Nie mogła odpędzić myśli:
— Gdyby doszło do tego... zamordowałabym go naprawdę?...
Nagle wpadło jej, że mówiła zapewne głośno, a sąsiedzi mogli usłyszeć. Objął ją zamróz strachu. Opanowała się, stłumiła łzy. Pociąg ruszył znowu... Nie! Nikt nie zauważył jej gorączki. Każdy był zajęty swoją. Wśród opiekuńczych ciemności otarła palące ją łzy... Nagle słowa sąsiadów zawróciły ją na drogę czynu.
Opowiadali sobie, że pociąg zmienił drogę i zboczył w lewo, miast iść dalej przez Bourbonnais. Zadrżała. Spotkanie chybiło!... Przywarłszy czołem do szyby, wpiła oczy w ciemność. Przelatywały tylko grupy drzew, nie mogła się zorjentować. Ale zaraz na pierwszym przystanku drgnęła radośnie. To była stacja umówiona...
Patrzyła... Dwu chłopów. Kilku żołnierzy. Nie wszedł ten, którego oczekiwała. Nabrała zupełnej pewności, że cała rzecz przepadła. Dręczona strachem, czyniła wysiłki, by przejść wzdłuż wagonów. Ale zaledwie można się było przecisnąć w ciżbie... Pociąg ruszył dalej, potem znowu stanął pomiędzy stacjami, z powodu naprawy toru i światła zgasły. Omackiem, torując sobie głową drogę, usiłowała wrócić na dawne miejsce, ale zaraz osiadła na mieliźnie... Pociąg drgnął, światło rozbłysło... i nagle w tej, mdłej poświacie kinkietów ujrzała, stojącego tuż przy sobie tego, którego oczekiwała!... Stali twarzą w twarz... W pierwszym porywie radości pocałowali się... Zbyt dużo trzebaby mówić! Umysł omdlewa, a mówi ciało... Brat zbłąkany odnajduje siostrę...
Pewny już był, że przepadł beznadziejnie i szalał z rozpaczy, zostawszy sam, nie wiedząc, dokąd jedzie, gdzie wysiąść i kędy się skierować. Anetka była mu aniołem z nieba zesłanym. Objął ją, jak dziecko. Uszczęśliwiona tuliła go, niby kwoka pisklę. Oparci o siebie, opowiadali sobie półgłosem swe przygody. Chytry Pitan, chcąc uniknąć możliwej pułapki na stacji, poprowadził go polami, naprzełaj, do miejsca, gdzie pociąg musiał stanąć z powodu naprawy toru. I tam, pociemku wsiadł...
W godzinę potem przesiadanie. Znów kontrola biletów. Największe niebezpieczeństwo minęło. Mieli teraz jeszcze przed sobą trudny skok przez granicę. Ale w serca wróciła ufność. Franz nie wątpił już teraz w nic. Przerzucił się z jednej ostateczności w drugą, a rozradowanie chłopięce oddziałało na towarzyszkę. Zapomniała o zmęczeniu, troskach, zmorze sennej, kochanym chłopcu swoim, srebrnych nitkach we włosach. Podnieceni śmiali się, paplali, jak uczniaki rozweselone udałym figlem. Udawali rodzeństwo, a nawet Franz wymyślił rozmowę fikcyjną, na temat warsztatu zegarmistrzowskiego, jaki mieli w Szwajcarji, oraz dziwacznych nazwisk swych sąsiadów w małem miasteczku kantonu Jura. Ktoby znał całą prawdę i widział ich wesołość, przypuściłby napewno, że poszaleli. Ale nerwy ich zbyt były napięte... Znajdzie się potem czas na troskę!...
Wkońcu jęli drzemać, wśród rozmowy. Franz oparł głowę o ramię Anetki, a ona policzek na jego włosach... Nagle, sen jedwabisty, miękki jak poduszka, przerwał głos obowiązku:
— Zbudź się!
(Stawiła opór).
— Zbudź się, ktoś puka!...
— Kto?
— Ktoś, kogo kochasz!...
(Ujrzała Marka, ale nadawała mu coraz to inne imiona).
— Ścigają go!... Zbudź się. Otwórz!...
Uczyniła wysiłek, ale padła zpowrotem na pościel, odetchnęła głęboko i wyskoczyła z łóżka. Otwarła oczy. Był dzień. Pociąg stanął. Tutaj właśnie miał Franz wysiadać.
Obudziła go śpiesznie i wysiedli razem. Weszli stosownie do umowy do bufetu. Szpakowaty wieśniak podszedł do ich stolika. Był łagodny, powolny w mowie i ruchach. Spytał, co się dzieje z Pitanem. Wypili razem kawę czarną. Po chwili wydało się, że dwaj ci mężczyźni przyszli na dworzec, by pozdrowić przejeżdżającą Anetkę. Pożegnali ją i podeszli do kontuaru. Wieśniak znał obyczaje i ludzi. Zamienił z gospodarzem kilka rozwlekłych słów. Potem, nie śpiesząc się, wyszedł bocznemi drzwiami. Franz szedł za nim, dźwigając kosz z flaszkami piwa, które kupił. Anetka wróciła do wagonu. Pociąg ruszył dalej.
Przez szyby przedziału dostrzegła pod przygasłem niebem, pośród pól lśniących od śniegu, otoczonych ponurym zwałem gór, białą drożynę, którą toczyła się, szukając szczeliny w płocie dzielącym narody, mała karjolka, wioząca przyjaciela umierającemu przyjacielowi.
WIATR północno-wschodni chłostał, mimo blasku słońca, lodowatym powiewem wielkie miasto, rozłożone kręgiem nad Lemanem.
Anetka wzięła dwa pokoje w jakimś hotelu tuż przy dworcu. Była bardzo wyczerpana, ale nie uznała tego za powód by spocząć. Wzburzenie myśli nie pozwalało zresztą spoczywać przed dowiedzeniem się czy Franz został uratowany. Mimo, że go się spodziewała wieczorem dopiero, przez całe poobiedzie wypatrywała go z pewnego ogrodu opodal dworca, który mu wskazała.
Siedziała na ławce, to znów, nie mogąc usiedzieć, chodziła mimo bólu nóg, przejęta nawskroś lodowatym wiatrem, oddalając się z miejsca o tyle tylko, by nie zwracać uwagi i krążyła wokoło.
Minął dzień, zapadł zmierzch. Wróciła. Z hotelowego pokoju widać było część ogrodu, właśnie bramę. Wytężonem spojrzeniem śledziła w świetle elektrycznem przechodniów. Około dziesiątej wyszła ponownie. W alejach hulał wichr, drżały nawet, zda się, światła nieba, jakby miały pogasnąć.
O wpół do jedenastej zjawił się na koniec. Szedł niepewnym krokiem szybko, a miał minę zbłąkanego dziecka, które zagryza wargi, by nie płakać. Minął ją, nie widząc wcale. Zawołała nań, a on krzyknął z radości. Gestem nakazała mu milczenie. Uczuła radość wielką. Franz był obłocony. W zakątku alei oczyściła go jakotako rękami, nie chcąc, by zwracał uwagę. Pozwalał z sobą robić wszystko, uszczęśliwiony, że nie jest sam i może opowiadać! Nakazała mu milczeć, aż będą w hotelu. Skutkiem chłodu dostała kataru, nie zwracała na to jednak uwagi, pod wpływem radości. Z dworca płynęła fala podróżnych. Franz dostał się do hotelu niepostrzeżony. Anetka zameldowała go jako brata.
Pokoje ich przytykały do siebie. Anetka nakarmiła Franza. Jadł łapczywie, nie przestając opowiadać szczegółów ucieczki. Chcąc, by mówił ciszej, pochylona nad nim, napychała go ciastkami. Z ócz jej płynęły łzy kataru, głowa ciężyła, wycierała nos, kichała, upadając ze znużenia. Nie zwracał uwagi. Jadł i mówił bez końca, a Anetka mimo wyczerpania nie pragnęła, by skończył. Dopiero pukanie w ścianę przypomniało im o obecności innych. Franz umilkł. Nagle ogarniony znużeniem, rzucił się na łóżko i zasnął. Rozgorączkowana, przewracała się z boku na bok, nadsłuchując jego oddechu. Drzwi były otwarte. Anetka rozkoszowała się tchnieniem młodego towarzysza i świadomością, że go ocaliła. Gardło ją paliło, ciężkość spadła na piersi, kryła usta pod kołdrę, by nie słyszał jej kaszlu.
Wstała nazajutrz wcześnie, wyczyściła ubranie Franza i zatelefonowała do matki Hermana:
— Przyjeżdżamy...
Gdy wróciła, spał jeszcze. Zawahała się, czy go budzić. Patrzyła nań. Potem przejrzała się w zwierciadle. Twarz miała czerwoną od kataru i wichru, a nos i oczy napuchły. Doznała uczucia przykrego, ale na sekundę tylko, potem roześmiała się, wzruszając ramionami.
Pociąg do Château-d’Oex odchodził rano. Franza nie zdziwiło wcale, że Anetka jest przy jego łóżku. Ten mały dzikus nie wiedział, zda się, co to kobieta, albo może uważał już Anetkę nie za kobietę, ale za służącą swoją. Było to rzeczą naturalną, że się nim zajmuje. Pochopnie obdarzał zaufaniem i cofał je równie szybko.
Powiedziała mu, że wieczór ujrzy przyjaciela, a ruchliwa jego twarz zasępiła się. Przeraził go tak bliski cel!... Zaraz jednak, owładnięty niecierpliwością, wyskoczył z łóżka i ubrał się w jej oczach. Nie brał jej pod uwagę.
Wyszli z hotelu. Pozwalał jej robić wszystko, płacić, kupować bilety, dowiadywać się o pociąg, wyszukiwać miejsc, nie pomagając nawet w dźwiganiu pakunków. Ale zatrzymał się, by jej kupić bukiecik fiołków. Był pozbawiony docna zmysłu praktycznego, nie posiadał nawet odporności. Podróżni na ulicy potrącali go ciągle i byłby się zgubił, gdyby nie znaki Anetki. Nie zwracając uwagi na to, co czyni w danej chwili, był ustawicznie przepojony odczuwanemi wrażeniami.
Daremnie wysilała się, by oprzytomnić go w ciągu podróży. Niczego nie widział, a to, co słyszał, chwytał opacznie. Miała czas przypatrzeć mu się dowoli. Żył jeno oczekiwaniem, pośpiechem, szczęściem i obawą. Miał przed sobą nie Anetkę, ale Hermana, do którego zbliżał go każdy obrót koła. Widziała, jak porusza wargami, rozmawiając już z przyjacielem.
Po przybyciu do Château-d’Oex, poprosiła go, by szedł powoli, a sama uprzedając go, poszła do pensjonatu Hermana, by go przysposobić.
Chory spoczywał, ubrany zupełnie na szezlongu balkonowym, mając obok siebie matkę. Chciał wstać, nie mógł jednak utrzymać się na nogach. Zmiany od czterech miesięcy, to jest przez czas kiedy go Anetka nie widziała, były straszne. Przeraziło ją to spustoszenie i chociaż szybko ukryła pierwszy objaw przerażenia, dostrzegł go jednak.
Na jej widok uczynił ruch, by podejść do niej, ale uczuwszy, że to niemożliwe, zrezygnował. Anetka jęła mówić doń, on zaś patrzył na nią, jak na parawan zakrywający kogoś oczekiwanego. Zmarszczył brwi, jakby chciał usunąć przeszkodę. Zeszła tedy nabok, zwracając się ku napół uchylonym drzwiom, za któremi czekał upragniony. Franz wszedł chwiejnie, przystanął, spojrzał, podbiegł... Przyjaciele byli razem.
Od długich miesięcy wyobrażali sobie obaj to spotkanie, tę chwilę,... ale nie była zgoła podobną do tej, jaką wytworzyli w myśli...
Nie uścisnęli sobie dłoni. Nie ucałowali się. Nie wyrzekli ni jednego słowa z mnóstwa słów, jakie w nich wzbierały przed chwilą... Po wymianie pierwszego spojrzenia Franz, powstrzymany w rozmachu, padł u podnóża szezlongu, kryjąc twarz w kołdrę. Strach go poraził na widok przyjaciela, którego pożegnał w pełni życia, a teraz nie odnalazł już takim samym. Spostrzegłszy tę błyskawicę przerażenia, przyjrzał się Herman sobie w jej świetle. A śmierć, rozpostarta pomiędzy nimi, rozdzieliła ich...
Blady, zdrętwiały czuł u nóg swych głowę przyjaciela. Gładził ją, broniąc przed niewyznanym strachem. Ale strach ten ogarnął go także. Wiedzieli obaj, że nie stoją już na tym samym brzegu i nie zaliczają się do jednego i tego samego czasu. Nieznaczna różnica wieku, dzieląca ich, przybrała rozmiary ogromne. Jeden przynależał do generacji zmarłych, drugi do żywych. Nie buntując się, zdrętwiały, Herman przyjął za fakt nie ulegający kwestji, że on to właśnie, jako starszy, człowiek. z tamtego świata, winien pocieszać młodszego, żyjącego jeszcze tu... Wielki Boże! Jakże byli dalecy!...
Franz łkał teraz. Herman oddalił poprzednio niecierpliwym gestem obie kobiety. Stały w cieniu u wnijścia na balkon. Rzekł im teraz:
— Wszakże widzicie, że cierpi!... Zabierzcież go!
Anetka pociągnęła Franza w głąb pokoju, posadziła go, szepcąc słowa otuchy i wyrzutów macierzyńskich. Otarł łzy, uczuł wstyd i uspokoił się.
Opadłszy na poduszki, obrócony tyłem do pokoju, z zagasłem spojrzeniem, nieżywy jakoby już, spozierał Herman w straszliwe oblicze gór ponurych, nie słuchając słów matki.
∗ ∗
∗ |
TAKIE było wrażenie pierwszej chwili, potem jeła atoli działać obustronnie wola. Serce nałożyło spiesznie opatrunek na ranę, jaką odniosło złudzenie, bowiem konieczne to, by żyć, czy umierać.
Franz, bardziej instynktowny, a przeto łatwiej niż przyjaciel ulegający złudzeniu; zapomniał rychlej o tem, czego pamiętać nie miał ochoty. Tego samego zaraz wieczora, (zamieszkał w pensjonacie sąsiednim) napisał list, jak zawsze pełen uniesienia, chcąc nim zastąpić wzruszenie pierwszego spotkania. Gdy potem przyszedł, dokazał tego, że Herman uległ mniej więcej zamierzonemu przezeń nastrojowi. Poufny stosunek wrócił z całą rozlewnością, młodociana naiwność Franza wzięła górę. Zapomniał, Ale nie zapomniał Herman. Nie znając jutra, nie mógł wyrzec się tego, co było. Pierwsze wrażenie przetrwało w całej sile i widział ciągle, niczem niezłagodzone, wrażenie strachu na twarzy przyjaciela. Wracało czasem jeszcze błyskawicowo. W toku rozmowy, przez ożywioną twarz Franza przesuwał się czasem cień, skurcz nosa czy zmarszczka brwi. Dość było tego! Wyostrzone spojrzenie Hermana sięgało wgłąb. Franz czuł śmierć i doznawał uczucia wstrętu. Zaraz reagował na to, ale zapóźno! Nie mógł pokonać odrazy do dołu grobowego.
Herman mówił Anetce z goryczą:
— On jest zdrów. On ma rację.
Z biegiem czasu złudzenie zabliźniło rozdarcie pajęczej sieci, a Franz nie dostrzegał już na obliczu chorego owych palców śmierci modelujących jego rysy. Zapomniał o nadchodzącej chwili ostatniej, a miał przed sobą znowu przyjaciela dawnego, w postaci jaką ukochał. Hermana ożywiała zresztą obecność jego. Wargi miewał bardziej różowe, jakby używał barwiczki potajemnie. Uczyniła żartem tę uwagę Anetka.
— Pani żartuje! — odparł. — A to jest prawda. Zachowuję się, jak stara kokota. Nie chcę przerażać tego biedaka.
— Kiedy go jednak opanowywało cierpienie niezmożone, prosił Anetki, by zabierała Franza na przechadzkę. Nie chciał mu się pokazywać.
Miała zrazu zamiar zostać w Château d’Oex tylko dni kilka, oddać przyjaciela w ręce Hermana i wracać do Paryża. Ale wobec groźnego stanu Hermana odłożyła wyjazd, nie chcąc go opuszczać u progu państwa cieniów. Nie prosząc o to wprost (raziła go myśl, że może jej sprawiać kłopot), przejawiał Herman trwożne pragnienie, by została. Bał się teraz możliwego sam na sam z Franzem, ona czuła się potrzebną obu przyjaciołom, to też mimo obowiązków, wzywających do powrotu, uznała, że jej głównem zadaniem jest dźwiganie części bodaj brzemienia człowieka, który miał opuścić nasz Stary Ląd.
Brzemię to było ciężkie. Jako powiernica ich obu, sama jedna znała tajone myśli, których sobie już teraz zwierzyć wzajem nie śmieli. Franz był mniej dyskretny. Od chwili obdarzenia Anetki swem zaufaniem, wywnętrzał się jej z tego nawet, co każdy zwykł zachowywać dla samego siebie.
Wiedziała doskonale, że nie odgrywała żadnej roli osobiście, a jeno była kobietą anonimową, dyskretną i uległą, jakiej potrzebowali właśnie. Ni śladu przywiązania z obu stron. Każdy zajęty był jeno sobą samym. Mimo tej świadomości, ulegała przedziwnej atmosferze zwierzeń. Niedostrzegalne fale miłości wzajemnej przenikały ją i łączyły się w niej.
Franz mówił Anetce (podczas przechadzki):
— Kocham go. Jego jeno kocham. A nie mogę mu tego powiedzieć. Przybiera surowy wyraz i oświadcza, że nie znosi sentymentalizmu... A to nie jest wcale sentymentalizm. On wie dobrze, co myślę, tylko słuchać nie chce. Powiada, że nie jest to objaw zdrowy. Nie wiem co zdrowe, a co niezdrowe. Wiem tylko, że go kocham, wiem, że jest to dobre, a przeto złem być nie może. Jego tylko kocham, nikogo więcej... nie kocham żadnej kobiety i nigdy nie kochałem... chyba tylko czuję przyjemność, patrząc na ich piękno, jak na coś, co jest udatne. Zawsze jednak czuję jakieś odepchnięcie, jakiś wstręt, z przymieszką pociągu. To inny rodzaj. Nie dziwiłbym się, gdyby, jak u owadów pożerały samców, wyssawszy z nich wszystko. Nie chcę ich dotykać... Pani się śmieje? Cóż takiego powiedziałem?... Ach prawda, przepraszam... (prowadził ją pod ręke). Ale pani nie jest kobietą.
— Czemże tedy?
— Sobą.
(— Chcesz powiedzieć, mały egoisto — pomyślała — że jestem tobą, czyli twoją, a przeto nie wchodzę w rachubę).
— To dziwne! — rzekł po namyśle. — Od chwili poznania, nie przyszło mi nigdy na myśl, że pani jest kobietą.
— Wątpliwy to komplement. Ale przyjmuję. go po tem co pan powiedział.
— Nie ma pani urazy?
Anetka roześmiała się.
— Ti voglio bene.
— Co? Nie zrozumiałem.
— Tem lepiej! Trzeba było słuchać.
— Proszę powtórzyć.
— Nie!
— Dziwna z pani osoba! Trudno wyrozumieć. Powinnoby mnie to wprawiać w zakłopotanie. Ale nigdy tego nie odczuwam. Wydaje mi się, że mogę powiedzieć wszystko.
— To znaczy, że ja mogę wszystkiego wysłuchać.
— Pani jest niemal mężczyzną.
— Istotą tego samego rodzaju? A więc przyjacielem.
— To najlepsze w świecie, to jedyne w życiu, a tak rzadkie. Ja mam jednego tylko przyjaciela i kocham go bez podziału. Chciałbym go posiąść w zupełności. Czyż to nienaturalne? A muszę milczeć. Nawet on słuchać nie chce. Świat pozwala kochać połowicznie tylko.
Anetka ścisnęła bezwiednie ramię jego.
— Pani mnie rozumie? — spytał.
— Rozumiem wszystkich szaleńców! — odrzekła. — Wywodzę się z ich rodu.
Herman leżał na balkonie z głową wstecz odrzuconą, zapatrzony w lodowaty błękit nieba.
— Cóż się z nim stanie beze mnie? — powiedział Anetce — kocha nadmiernie, jak kobieta... Nie jest kobietą, w rodzaju pani, którą straszne lekcje życia przemieniły w mężczyznę. Jest to istota podległa nieobliczalnemu falowaniu źle kontrolowanego serca. Dokądże go zawiedzie to serce wizjonerskie, słabe, a gwałtowne? Nie powiem pani nawet, z jak wielkich go wyratowałem niebezpieczeństw. Nie domyślał się ich nawet, bowiem niezdolny jest widzieć i sądzić. Jest niemoralny, a czysty jednocześnie. Nasze walory etyczne znaczą dlań zgoła co innego, niż dla nas. Często mnie to w błąd wprowadzało. Ile razy chciałem go skarcić, na widok tych oczu uczciwych, smutnych, a zdziwionych, zadawać sobie musiałem pytanie, czy to nie ja właśnie zboczyłem z drogi. On jest albo zboczeniem natury, albo naturą istotną, nie znającą naszych etycznych dogmatów. Ponieważ atoli, tak, czy owak, dogmaty te rządzą światem, przez nasz rozum wytworzonym i żyć w nim musimy. Franz musi się im poddać, jeśli ich nie uznaje. Nie uzna ich nigdy. Próbowałem mu to wyjaśnić i dałem pokój. Chcąc mi się przypodobać, udał, że rozumie, a całym wynikiem było to tylko, że zatracił szczerość. Kocham go bardziej, gdy błądzi, niż kiedy udaje. Jest czystszy... Nie potrzeba apelować zresztą do jego rozsądku, serce nakłoni się bowiem do każdej najsroższej nawet dyscypliny, byle ją dyktowała miłość!... Jest to oparcie słabe, ale gdy go zbraknie, wszystko znika nagle i fala ponosi taką istotę... Cóż się z nim stanie, gdy mnie nie będzie? Trzebaby go przyuczyć obchodzić się beze mnie...
Urwał, zapatrzony w niebo tak ciemno szafirowe, jakby było minerałem, a nasilenie tego świata dorównywało intensywnością myśli jego. Po chwili ciągnął dalej z uśmiechem gorzkim, ale tym samym tonem pewnym, chłodnym i równym, jakby mówił do siebie (ani razu nie spojrzał na Anetkę, wydawało się nawet, że zapomniał o jej obecności).
— Wiem dobrze, przyuczy się tego. Obejdzie się beze mnie... Sądzimy, żeśmy potrzebni... Niema istoty, bez którejby nie można się obejść. Utraciwszy mnie, będzie sądził, że stracił wszystko. Ale to, co stracone, nie istnieje, my zaś istniejemy. Nie można jednocześnie być i nie być, przeto wybór następuje rychło. Żywy rozluźnia krępujące go więzy śmierci, a jeżeli są zbyt silne, niewinne zresztą, mimowolne cięcie scyzorykiem pomaga doskonale. Nie widzieliśmy nic, a śmierć ustąpiła. Żyjemy. Franz będzie żył.
Anetka położyła dłoń na dłoni zgorzkniałego.
— Franz żył będzie, a w nim pamięć o panu.
Usunął rękę.
— Nadejdzie zapomnienie! — powiedział. — Gdy się opóźnia, wychodzimy naprzeciw. Ale Franz nie jest złośliwy. On nie ruszy się z miejsca nawet.
Anetka chciała protestować, a Herman powiedział:
— Wiem o tem.
Spostrzegła, że chociaż wie, nie wierzy w to, i z łatwością udowodniła, że jest wprost przeciwnie. Przyjął to z ironją, ale miłe mu były argumenty tej kobiety. Bystrość walczyła z potrzebą złudzenia. Ustąpić złudzeniu (jak wiedział) było klęską. Ale chciał być pokonany. Czemużby zresztą zabójcza prawda miała być prawdziwszą od nadziei?
Zgodził się tedy, mówiąc:
— Serce jego... być może... nie zapomni... przynajmniej nie zaraz. Potrwa to czas pewien. Któż atoli będzie kierował onem sercem, nawykłem do kierownictwa? Samo cierpienie wywołane stratą, wzmoże bezład. Ból uczy jednych, innych zaś wiedzie na bezdroża. Czasem pozwalają się przygnębić bez oporu, często zaś chwytają pierwszą z brzega dywersję, by umknąć. Boję się o niego. Któżby go kochał i mógł pomagać? Anetko, nie opuszczaj go pani! On pani ufa. Prowadź go, bądź pobłażliwą. Napotka pani niespodzianki. Dużo rzeczy oburzy panią. Tak się dzieje z każdym mężczyzną.
— Tak jest też i ze mną, biedny przyjacielu! — powiedziała Anetka. — Dużoby trzeba, by oburzyć kobietę, to znaczy kobietę szczerą, która, jak ja, zna życie.
Spojrzał na nią sceptycznie.
— Kobieta nie pozna życia, choćby żyła sto razy.
— Niezdolna jest przeto doskonalić się?
— Od początku świata została taką samą.
— Wy, mężczyźni, także niezbyt odbiegliście od człowieka jaskiniowego.
Herman uśmiechnął się:
— Doprawdy, ma pani rację. Nie warciśmy więcej od was. Jedna gromada. Czujemy się bardzo silni w obliczu życia i śmierci, a jedno i drugie zaskakuje nas zawsze. Niczegośmy się nie nauczyli. Dla mnie jest to głupstwem, gdyż właśnie odchodzę ze szkoły, a pani, Anetko, zostajesz i linja może spaść pani nieraz jeszcze na palce. Strzeż się pani tedy, węsz wokoło! Stare doświadczenie, taką dumą przepełniające, może spłatać niejednego jeszcze figla... Ale jednooki jest królem w państwie ślepców. Powierzam pani tedy mego malca, chociaż jednookiej...
— Mam parę i to ładnych oczu! — roześmiała się.
— Nie są na to, by patrzeć, ale by w nie patrzono... Jeśli nie umie pani patrzeć dla siebie, proszę patrzeć dla niego! Zawsze łatwiej bywa być mądrym, gdy idzie o innych... Kieruj nim pani! Kochaj go!...
Potem dodał:
— Nie kochaj go pani zanadto!
Anetka wzruszyła ramionami.
∗ ∗
∗ |
BLIŻSZĄ się czuła Hermana, niż Franza. Był człowiekiem jej rasy i rozumieli się lepiej. Doświadczeń życiowych nabyli w jednem osiedlu, a myśli ich dojrzewały pod tem samem słońcem. Wszystko było jasne w uczuciach, jakie w nim odnajdywała. Ale czyż to samo odnieść można było do jej uczuć własnych? Czytała wyraźnie przyjaźń jego, obawy, stoicyzm w obliczu cierpienia i śmierci, żal, że odchodzi, i rezygnację. Będąc mężczyzną, w tychsamych okolicznościach, myślałaby i działała tak samo jak on. Była tego pewna, gdyż Herman nie ukrywał żadnych niespodzianek. (Zaliż mogła powiedzieć to samo o sobie?) Gdyby los inaczej zrządził, mogliby złożyć wyborne małżeństwo, przepojone wzajemnym szacunkiem, przywiązaniem, pewnością, tak że wszystkie klucze obu dusz byłyby wspólną ich własnością.
Jeden tylko, mały kluczyk, mógł stanowić wyjątek. Zazwyczaj nie myśli się o nim, gdy jednak trafi do właściwego zamka i otworzy, okazuje się, że ludzie bliscy są sobie obcymi... Na szczęście sposobność otwierania nie nadarza się nigdy niemal. Ludzie żyjący w przyjaźni, dyskretni, nie używają tego kluczyka. Przyjaźń Anetki i Hermana pozbawiona była wymagań i zaciekawienia, a każde dawało drugiemu to, czego oczekiwała strona przeciwna.
Z Franzem było zgoła inaczej. Niemożność przewidzenia, co nastąpi, odpychała od niego i przyciągała jednocześnie. Daremną byłoby rzeczą poznać się na nim, gdyż sam nie znał siebie. Z miny podobny dziecku, prosty, kroczył jak dziecko, ale uszedłszy wraz z nim dziesięć kroków, traciło się zaraz wszelką orjentację, drepcząc po terenie nieznanym zgoła. Anetka próbowała cały pęk kluczy, a żaden nie otwierał zamka.
Jeden tylko stanowił wyjątek, ten właśnie mały, którego Herman nie używał nigdy.... klucz je ne sais quoi. (tak mawiano w epoce Wielkich Królów, kiedy to wystrzegano się patrzenia na bliską metę). Anetka nie miała zgoła zamiaru inwentaryzować zakamarków tej duszy. Ale te zaułki sklepu, nieznane ludziom, wydzielały tajemniczą woń i jakby pobrzęk roju pszczół, zjawiska widoczne tylko dla niej, jednej, gdy się krzątała, uprzątając sklep.
Nikt inny nie słyszał tego szmeru skrzydeł, który to kusił, to groził, a przedewszystkiem łączył oboje, obcych sobie nicią dziwnego pokrewieństwa. (W sprawach pokrewieństwa większą rolę odgrywają te nici dalekie, niż bliskie, konary są dalsze pnia, niźli pędy).
W ten sposób ustaliła się pomiędzy nimi komunikacja. Dotykali się bez słowa. Antenami ślepych owadów w półmroku. To życie podziemne jest cechą wielu gatunków, ale życie w pełnym świetle powoduje zanik tych zdolności. Gdy jednak nadarzy się sposobność użycia owych macków, doznają zadowolenia, którego tłumaczyć nie chcą, czując tylko wdzięczność dla pozwalających na to.
Rozmawiając w pełnem świetle o różnych rzeczach i biorąc je najczęściej zgoła odwrotnie, Anetka i Franz słuchali owego szmeru wód, kędyś w dolinie i stykali się duchowo, a tajemnie.
∗ ∗
∗ |
ROZKŁAD organizmu postępował coraz to szybciej. Chory przypominał fasadę domu, rozsypującą się w gruz. Trudno było nie dostrzec tego. Żadna barwiczka nie mogła przysłonić bladości twarzy i Herman zrezygnował. Franz starał się nie patrzeć nań...
Wchodził, niosąc powiew życia, zapach pól. Przynosił śnieżyczki, ostatnie rysunki swoje, kredki, ołówki, lodowate powietrze przepajało jego odzież i zdrowe ręce, które krył co prędzej przed dotknięciem rozpalonych gorączką dłoni umierającego. Mówił z wielkiem ożywieniem i to tchnienie młodego życia galwanizowało Hermana. Przyjaciele wykluczyli z rozmów kwestję choroby. Franz poprzestawał na paru przelotnych pytaniach, które Herman odrzucał nabok obojętnie.
Rozmawiali o sztuce, o kwestjach abstrakcyjnych, wiecznych... o tem co nie istniało nigdy... (Anetka milkła, słuchając z podziwem szaleństwa mężczyzn, ogarniętych idejami). To znów, mówiąc za dwu, Franz opowiadał o swem uwięzieniu, pobycie w obozie, nudach, braku życzliwej twarzy, o tem kogo spotkał w ciągu dnia, o tem co zrobi po skończeniu wojny... (A co się stanie tymczasem?...) Zapomniał się, spoglądał w oblicze przyjaciela o zapadłych policzkach, których skóra przylegała do kości... potem umykał przerażony, odwracał oczy i spiesznie, a niezgrabnie szukał innego tematu... Herman uśmiechnięty stoicznie pomagał mu stanąć na terenie żywych. Zawsze niemal kończył rozmowę słowami:
— Dość gadania! Anetko, racz pani zabrać tego chłopca na przechadzkę. Szkoda tak pięknego dnia...
Gdy się zbliżała na pożegnanie, dodawał: Proszę przyjść wieczór sama, na chwilkę. Bardzo mi pani potrzeba...
Wychodzili razem, a Franz rzucał spiesznie:
— Wszak prawda? Ma się lepiej dziś?
Nie czekał odpowiedzi. Szedł wielkiemi krokami, wdychając głęboko powietrze czyste, wolne od zgnilizny. Pierś mu wzbierała, a wiatr targał włosy. Dzielne nogi Anetki rade były także, wbrew jej woli, tej wędrówce, którą. zwierzę żywe zadośćczyniło sobie za opresję ciała w atmosferze choroby, u łoża cierpienia. Ale Franz wyprzedzał ją stale o krok co najmniej. Ogarnięty chłopięcym zapałem, biegł, wspinał się po stromych stokach, opierając stopy o ośnieżone kępy kosodrzewiny. Czasem przypinali oboje narty i mając skrzydła u nóg latali po polach śniegowych. Nasyciwszy się powietrzem, upojeni nawet, kiedy fale krwi spłukały do cna myśl wszelką, siadywali pod skałą, w słońcu, i spoglądali w dolinę.
Franz śmiał się, mówiąc o tonach i akordach, tworzących harmonję nieba, podobnego do pawiego ogona, rozpostartego na zachodzie. Mówiąc, rysował, szkicował pospiesznie, pokrywając kartki linjami, planami, sylwetami drzew i szczytów, podobnych do twarzy ludzi zaśnionych, o ściągniętych wargach i skrzywionym nosie. Czynił to wśród rozmowy, zgoła bezmyślnie. Anetka patrzyła, jak palce jego mówią, podczas gdy usta gadały głupstwa. Odpowiadała byle co, myśląc o tym, którego zostawiła na łożu cierpienia... Nagle, pod wpływem jakby hipnozy z jej strony, powstała na kartce, pod palcami rysownika głowa znana... trupia głowa... Umilkła. Franz śpiewał dalej. Chmura przysłoniła na chwilę słońce. Milczenie wybiło czarną dziurę w światłości. Franz ścichł, spojrzał na swe palce i sapnął, jakby ujrzał wznoszący się łeb węża... Dłonie jego zwinęły się na kartce, zmięły ją w kulkę. Poleciała w przepaść. Jednym skokiem zerwał się i bez słowa pomknął po śnieżnych polach, a Anetka za nim...
Po kolacji, wieczór, wierna obietnicy wróciła do Hermana. Chory przyjął ją lodowatem spojrzeniem. Miał straszny dzień i czuł urazę do tych, którzy go spędzili mile. Zaczął jej czynić wymówki, że późno przychodzi, spytał twardym tonem, czy się dobrze bawiła, potem zaś pogratulował jej dobrego wyglądu, rumieńców i bujnej krwi, która ją przepaja. Czynił to z urazą jakby.
Nie dała odpowiedzi i zrozumiawszy, rzekła pokornie:
— Przepraszam pana, drogi przyjacielu!
Uczuł wstyd. Łagodniej już zapytał o nowiny dnia. Były ponure. Miast przygasnąć po czterech latach, wojna rozpłomieniała się na nowo. Groza potwornej ofenzywy z wiosną zaciężyła nad krajem. Rozmawiali o owem tragicznem jutrze. Herman przerzucił agonję swą na świat. Wydało mu się, że cały rozwój ludzkości to coś przelotnego, coś co zawdzięcza swe istnienie potężnemu rzutowi, czy przypadkowi zgoła wyjątkowemu. Sądził, że jest to jakaś nagła, a genjalna „warjacja“, anormalna zgoła (dwa niemal identyczne słowa), która nastałe się nie utrzyma. Wszystkie zdobycze genjuszu, cały postęp ludzkości, to laur krwawy zwycięstw pyrrhusowych. Teraz nadchodzi koniec epopei, linja zstępna dobiega kresu i tytan runie w otchłań, wyczerpany wysiłkiem prześcignięcia samego siebie. Podobnie stało się z Rolfem, psem z Mannheimu, który posiadł zdolność myślenia jak człowiek, a w dwa lata później stoczył się, wymiotując krwią, w nicość. Nietylko człowiek próbuje tej rzeczy, ale i cała przyroda. Wszędzie napotykamy zarysy niesłychanego wzlotu istot, usiłujących wyrwać się z grobu potęg ciemności. Każda spina się wzwyż rozpacznie, krwawiąc wyskoki muru, ale w pewnej chwili, prędzej, czy później traci siły i spada w głąb potwornej czeluści, spozierającej szklannemi oczyma... Potwór ten czyha na obu progach, snu, który się poczyna i snu, który się kończy...
— Któż wie? — powiedziała. — Czy sen chaotyczny
życia kończy się?
— Nie masz go pani dość?
— Noc długa. Zasypiam na nowo. Czekam dnia.
— A jeśli nie nadejdzie?
— Będę marzyła wiecznie.
Herman zbyt daleki był wszelakiej wiary, by dyskutować. Rozpad własnego organizmu tłumaczył mu najlepiej tę wizję fatalną, a gorzką. Niczemu nie przeczył i nic nie twierdził. Wszystkie szaleństwa, miotające masami ludzkiemi, jak religja, czy ojczyzna, oraz wszystkie walki, w których się wyczerpują, są to odgłosy kroków przeznaczenia. Byt pełni się zniweczeniem, a celem ostatecznym ludzkiego wysiłku jest... nicość...
— Drogi panie, — powiedziała — nie spozieraj pan ustawicznie dokoła siebie, gdzie się roją ludy, raz wzwyż, to znowu niżej sięgając! Patrz pan w samego siebie. Nasze ja, to świat cały. We własnem ja, słyszę potwierdzenie wieczyste.
— Moje ja, — rzekł Herman — to trumna, pełna robactwa.
— Pozwalasz pan własnemu życiu promieniować we wszechświat! Sprowadź pan wszechświat w siebie! Przyciśniej pan życie dłońmi własnemi do piersi.
— Tak jak przycisnę niezadługo całun...
— Jesteś pan nietylko tu, w łóżku. Jesteś wszędzie, we wszystkiem co żyje. W panu, dla pana jest ta noc pogodna, słoniąca ciemnemi skrzydłami marzenia śpiących. Będąc biednym, posiadasz pan skarby osób kochanych, młodość Franza i przyszłość jego. Ja nie znam nic, a mam wszystko.
— Masz pani bujną, zdrową, gorącą krew.
— Ach, gdybym mogła ją panu oddać!
Powiedziała to z takim zapałem, że niby z pełnej czary napił się krwi tej, której zazdrościł konając. Przebóg! A więc chciała ją w niego przelać!...
Opanowało go wzruszenie. Chciał mówić, ale zaczął się dusić. Omal nie umarł. Czuwała przez całą noc, podtrzymując mu głowę na poduszce. Obecność jej dodała mu sił duchowych, by znieść atak. Nie mając nic do tajenia przed nią, nie miał też nic do powiedzenia.
Pocóż mówić, że cierpi, skoro czuła to pod dłońmi. W chwili ulgi skrzywił usta w uśmiechu i rzekł:
— A jednak ciężko jest umierać.
Otarła mu pot z czoła.
— To prawda, przyjacielu. Na szczęście i ja umrę także. Trudnoby sobie przebaczyć, że żyjemy, podczas gdy inni umierają.
Puścił ją o świcie dopiero. W ciągu godzin, kiedy nie mógł z nią rozmawiać, marzył o niej, o jej dobroci, o oddaniu się bez zastrzeżeń i o tem, jak bardzo uczuć tych nadużył. Poprosił o przebaczenie. Anetka powiedziała:
— Nie masz pan pojęcia jak mi jest miło być nadużywaną przez przyjaciela!... Najgorsze, gdy osoba, którą kochamy nie chce z nas korzystać!...
Miała na myśli syna. Ale aż dotąd nie mówiła o tem z Hermanem, a on nie troszczył się o to wcale. Dopiero w dniach ostatnich, odsłaniając kolejno swe cierpienia i życie swoje, wkońcu zapragnął poznać cierpienie przyjaciółki.
Nie sypiał teraz wcale po nocach. Mimo, że zawezwano telegraficznie siostrę, nie chciał, prócz Anetki, nikogo. Nadużywał jej ciągle, pocieszając się tem tylko, że to nie potrwa już długo. Anetka była zresztą szczęśliwa, że jej nadużywa!... Wiedział, iż serce szlachetne jest na to stworzone, by je eksploatowano, i zaniepokoił go przyszły jej los, ku któremu zmierzała.
Mówił teraz mniej o sobie, trudno mu to było zresztą, dlatego słuchał. Chciał poznać tajemnicę jej życia. Widząc nadchodzący skon, nie ukrywała niczego. Opowiedziała wszystko wstrzemięźliwie, z hamowanem wzruszeniem, jakby szło o inną kobietę, on zaś słuchał bez słowa. Nie patrzył w jej oczy, ale na usta, czytając w nich wyraźniej, niż sobie uświadamiała swe myśli.
W miarę zaniku życia własnego, przepajało go to życie, do tego stopnia, że umierając pokochał ją i w tajni duszy, poślubił. Nie dowiedziała się o tem nigdy... Była mu siostrą i takie żywiła tylko uczucia, a skrzydła miłości nie tknęły jej. Oblicze śmierci budzi politowanie gorące, ale miłość odwraca odeń oczy. Wiedział to Herman i nie żądał wcale... Przezwyciężył się.
Ale bliski był nieraz zdradzenia się z tą przemianą w stosunku do tej, która, nie wiedząc zgoła, została żoną jego. Przywłaszczył sobie teraz prawo kierowania jej życiem rodzinnem, w stosunku do syna. Męską intuicją zrozumiał Marka, nie widzianego zgoła, znacznie lepiej niż matka. Nie mając już czasu pomóc im i rozplątać węzła, zebrał ostatek sił, by nakreślić drogę, którą mieli kroczyć. Powiedział:
— Anetko! Dobrze, że odchodzę. Zaliczałem się do rasy duchowej, dla której niema miejsca w przyszłości, jak również niema dla niej przeszłości. Zrozumiałem wszystko i nie mogłem w nic wierzyć, ta świadomość zabiła też we mnie zdolność do czynu. A trzeba działać! Trzymaj się pani ostro! Instynkt serca wart więcej niż moje rozumowanie. Nie dość tego jeszcze. Pani ma swe granice, jako kobieta. Ale ma pani syna — mężczyznę, który rozbija się o te granice pani, jak płód, który chce wyjść z łona. Zakrwawi panią nieraz jeszcze. Trzeba śpiewać, jak Joanna d’Albret kantatę jego wyzwolenia. Trzeba wielbić ów wyłom, którym wynijdzie z pani! Powiedz mu pani ode mnie, by nie poprzestając na zrozumieniu wszystkiego, jak ja, i ukochaniu wszystkiego, jak pani ... wybierał!... Piękną jest sprawiedliwość, ale sprawiedliwość rzeczywista nie siedzi przed wagą, patrząc na jej wahania. Ona wydaje sąd i zatrzymuje wagę. Niechże przecina!... Dość marzeń!... Niechże nastanie chwila przebudzenia!...
Żegnajcie sny!...
Mówił, jakby do siebie, nie do niej już.
Patrzył potem długo na Anetkę, obrócił się i, biorąc rozbrat z żywymi, wbił oczy w ścianę, zapadłszy w milczenie.
Nie otwarł już ust, aż do ostatnich wysiłków śmierci, która stężyła ciało w agonji.
∗ ∗
∗ |
Uległa współczuciu.
Objawy cierpienia, pozbawione wszelkich granic, stały się kłopotliwe dla otoczenia. Franz nie baczył zgoła na wyraz swego bólu, jak przystało dobrze wychowanem żałobnikowi. Rozpaczał, jak dziecko, jak kochanek. Nie chciał odstąpić od zwłok przyjaciela, a miłość jego i ból przemawiały głośno, tak że rodzina Hermana była zgorszoną. Chcąc położyć kres tej przesadzie, a także uniknąć gadania ludzkiego, usunięto go z domu i oddano pod straż Anetki, podczas obrzędu żałobnego, odprawionego w miejscowym kościołku. Potem ciało, zamknięte w wagonie kolejowym, ruszyło w rodzinne strony.
Wyjechali Chavannowie żywi, wraz ze zmarłym i zagasła światłość rodu. Był to jakby pochód z czasów dawnych, kiedy za trumną niesiono herby i pochodnię, zwróconą ku ziemi. Anetkę pożegnano krótko i węzłowato. Siostra Hermana, pani de Seigy-Chavannes uczyniła szczery wysiłek wyrażenia podzięki za troskliwość jej i poświęcenie i mimo skrytej niechęci, pocałowała ją. W ten sposób został spłacony cały dług.
Matka, pani de Chavannes, zwilżyła łzami policzki Anetki i nazwała ją „córką.“ Ale stało się to pokryjomu. Radaby była pokochać ją, mimo dziwacznych myśli. Gotowa poza religją tolerować wszystko, co jej zresztą było obojętne, czuła się jednak słabą... nad wszystko ceniła spokój! Nie należało czynić nic, co naruszało spokój domu... Powiedziano sobie: — Do widzenia! — a obie strony wiedziały doskonale, że się nie zobaczą nigdy.
Podczas tych dwu ceremonij, nabożeństwa i odjazdu, Anetka siedziała zamknięta wraz z Franzem. Brała myślami udział, widziała się w pochodzie na gościńcu objętym zamrozem, gdzie pod mglistem niebem lutego, wychylały się już z pod śniegu pierwiosnki. Z dali dolatywało powolne bicie dzwonów, ona zaś starała się, by Franz tego nie słyszał. Kołysząc go słowami, usłyszała gwizd lokomotywy, ruszającej z miejsca... Zakłuło ją w sercu... Odjechał... Była to druga śmierć przyjaciela.
Trzeba było zająć się tym, który został. Tamten już jej nie potrzebował. Aż dotąd miał dla siebie. całą jej litość, teraz nie potrzebowała go żałować. Więc litość popłynęła ku żywemu, którego jej zlecił umarły.
— Oddaję ci go w spadku. Zajmij miejsce moje! Jest twą własnością.
Litość jej w stosunku do Franza miała szerokie pole do popisu. Nie stawał jej wbrew, jak Herman, przeciwnie, chciał, by go pocieszała. Nie krył wstydliwie słabości swojej, a Anetka była mu za to wdzięczną. Uważał za całkiem naturalne, że żąda jej pomocy, podobnie jak ona, że ją daje. Uciechy takiej nie zaznała dawno. Syn, jak i Herman skąpili jej tego bardzo. Obaj zaliczali się do mężczyzn dumnych, którzy zacinają zęby, nie zdradzając wzruszeń serca i jakby hańbę kryją swą tęsknotę za mlekiem czułości, czerpanem ongiś z macierzyńskiej piersi!... Franz nie taił tego wcale i naiwnie, jak dziecko, żądał należnej mu porcji. Niby ślepy noworodek szukał ustami i dłońmi...
— Dobrze, dobrze, mój mały. Nakarmię cię! Wkładam ci w usta sutkę piersi mojej.
A Franz, gardzący kobietami, nienasycony mlekiem matki (utracił ją, będąc jeszcze w kołysce), nie myślał zgoła o kobiecie, którą ssał, pożądał nie jej, ale piersi, by zaspokoić palące pragnienie.
Anetka wiedziała o tem. Była dlań jeno niańką, kołyszącą do snu cierpienie, i otaczała go jeno macierzyńską miłością, która rosła z dnia na dzień, w miarę jak jej coraz to bardziej potrzebował. Miłość macierzyńska mieści w sobie wszystkie rodzaje miłości, a chociaż ich nie zna może z imienia, każdą hoduje tajemnie.
Franz zwierzył jej wszystko i oddał się cały niepodzielnie. Z dziwnym bezwstydem uznał za naturalne, by się poświęciła wszystkiemu, co go tyczy, zarówno odnośnie do cierpienia, żałoby, zamętu duchowego, jak i ciała, zdrowia, jedzenia, mieszkania i odzieży. Potrzebna mu była jako mamka, niańka, powiernica i służąca do wszystkiego. Niczego więcej nie chciał, ani nie była mu pozatem niczem, natomiast domagał się usług związanych z jej zawodem, dziękując jeno przez grzeczność. Anetka uważała to wszystko za naturalne i była wdzięczną, że jej potrzebuje.
Zachwycał ją egoizm Franza. Kobiety przepadają za tem. Mężczyzna kochający kobietę dla niej samej, budzi życzliwość, ale ten, który kocha dla siebie, wznieca przywiązanie. Myśli tylko o sobie, nie daje nic z siebie, bierze pełną dłonią, czerpie i jest zadowolony...
— Jakiż on dobry!...
Franz pożerał Anetkę w sposób bardzo miły. Był serdeczny, przymilny, uroczy i zgoła niewinny. Pozwalał się pielęgnować, żałować, wzamian wyrażając życzenia, które spełniała pośpiesznie, uprzedzając nawet często. Dziesięć razy na dzień biegała po schodach, by mu kupić pomarańczę, dziennik, jakiś przedmiot, o którym wspomniał, lub odnieść na dworzec list pilny.
Czuła się hojnie wynagrodzoną, jeśli, wracając po krótkiej obecności, spostrzegła jego zniecierpliwienie, gdy jej wyrzucał, że się spóźnia, lub gdy wieczorem, o zmierzchu, smutny i rozbolały siadał obok niej, tuląc się, jakby w chęci zagrzania u jej kolan. Nieraz wybuchał płaczem, a ona odrzucając robotę, przyciskała do piersi głowę tego dużego dziecka. Potem zaś, gdy się wypłakał (co za szczęście! Człowiek ten nie wstydził się, że mu ociera oczy!), zaczynali rozmowę.
Wywnętrzał się przed nią z tajnych cierpień, począwszy od wczesnego dzieciństwa, czego nie śmiał nigdy powiedzieć Hermanowi, aż do żałoby, która dniem i nocą krwawić nie przestawała. Teraz czynił sobie wyrzuty, że podczas choroby przyjaciela unikał go, że go nie dość kochał i że mu to okazywał... Anetka słuchała w sposób tak miły! Czuł ulgę już przez samo jeno zetknięcie policzka tej kobiety ze swoją głową i jej głos pocieszający, który, nie przerywając, łączył z jego skargą słowa politowania.
Spowiadał się z tego, czego nie wyraził dotąd głośno, jej zaś nie dziwiło to wcale, i przyjmowała zwierzenia spokojnie, jakby wszystko znała z doświadczeń osobistych. Te obrazy, nieprzysłonione niczem, często bezwstydne, raniłyby ją niewątpliwie w książce, ale słuchała ich jak w konfesjonale, którego tajemnica jest świętą, oczyszczoną przez miłość — miłosierdzie. Nie może zostać skalany spowiedzią, ani oburzony ten, kto bierze udział w słabostkach natury człowieczej, swojej, czy innych, a pełen litości bierze na siebie winę. Kocha też mocniej bliźnich po umyciu im stóp własnemi rękami.
Po dwu tygodniach zupełnego oddania się boleści, w którym to czasie prostracja i rozpacz chwytała Franza raz po raz i grążyła bezlitośnie,... nastąpiła ulga. (Anetka podchodziła często w nocy do niego, leżącego w pokoju przyległym, kojąc łzy, któremi oblewał poduszkę).
Zrazu ogarnął go stan bezwładu połowicznego, bolesnego, z łzami cichemi, jak niebo na przedwiośniu, nieruchome i znużone, kryjące poza mgłami słońce... Potem przebudzenie wstydliwej rekonwalescencji, zażenowanie tem ozdrowieniem, tym zuchwałym powrotem do życia, długie rozmowy półgłosem, w godzinach, kiedy serce łaknie wywnętrzeń, ale nie śmie tego uczynić inaczej, jak tylko kiedy pewne jest słuchacza-wspólnika...
Potem zaczęli wychodzić razem. Franz oparty na ramieniu Anetki, szedł zwolna w ciepłe poobiedzia, podczas gdy na nagich krzakach zwisały jeszcze zeschłe liście, a pod niemi zaczęły już kwitnąć fiołki. Wiosna wychylała trwożnie głowę po górach, doliny zaś drzemały jeszcze, otulone w ciemno-szafirowy mrok i mgły. Myśleli o przyjacielu, towarzyszył im, i zda się, czekał takiej chwili, by być w obojgu jednocześnie. Każde czuło go w obecności drugiego. Gdy byli oddzielnie sami, oddalał się i przemieniał w cień nikły. Idąc, tulił się Franz do Anetki, gdyż chciał odnaleźć Hermana, chwytał ramię żyjącej z obawy, że utraci kontakt ze zmarłym. Był teraz niezwykle hojny w objawach serdecznej uprzejmości, co podkreślało wrodzony wykwint jego natury arystokratycznej. Kochał Anetkę i starał się dowieść jej tego. Bez niej niesposób mu żyć było. Wzruszało ją to, ale nie łudziło wcale. Jako Francuzka, będąc nawet uprzedzoną na korzyść, umiała należycie sądzić ludzi. Ale jako kobieta, nie dostrzegała dokładnie wszystkiego w sobie. (Kobietom nie zależy na tem).
Obowiązek wzywał ją do Paryża. Nieobecność trwała zbyt długo. Zajęta chorobą i agonją Hermana, potem zaś cierpieniem Franza, pełnem wymagań, spędziła tu trzy długie miesiące, nie mogąc się ruszyć, bez okrucieństwa (taką wymówkę ułożyło sobie przynajmniej jej sumienie). Teraz jednak zostać dłużej nie było wolno, obowiązek tkwił po tamtej stronie... Syn patrzył z wyrazem przygany.
Nie traciła go nigdy z myśli, a mimo dni pracowitych śniła o nim nocami i czuła wyrzuty sumienia. Trapiły ją niebezpieczeństwa, na jakie był wystawiony. Nazajutrz po rajdzie aeroplanów z 30-go stycznia, zerwała się do jazdy. Pisywali rzadko, a listy były bardzo oszczędne na punkcie czułości. Brakło jej czasu i skryte zakłopotanie czyniło ją oschłą. Wiedząc, że go krzywdzi nieobecnością swoją, a nie chcąc tego przyznać, wolała chłód swój przypisywać błędom jego. On zaś nie przebaczył dotąd ostatniego spotkania i krzywdzącego policzka nieufności.
Wspominając tę chwilę, nieraz po nocach gryzł poduszkę. Ale, oczywiście, wolałby raczej zginąć, niż zdradzić się z tem. Listy do matki pisane, chłodne, dumne i obce, świadczyć miały dowodnie, że mu na niej wcale nie zależy. A rzecz najgorsza, Anetka nie zdawała się tego dostrzegać! Odpowiadała kilku pośpiesznemi, zdawkowemi słowami. Zaszła także niedokładność pocztowa. List z pierwszego stycznia doszedł dopiero w dwa tygodnie później. Gwałtowny atak choroby Hermana, trwający przez całą dobę, zaabsorbował wszystkie siły Anetki, tak że zapomniała o rocznicy urodzin syna. Daremnie puszył się brakiem sentymentalizmu... omal nie wybuchnął płaczem! Otarł szybko oczy, ale łzy paliły go, a nie umiał określić, czy go boli krzywda doznana i rozczarowanie, czy też uczucie inne, którego krzywda wyrazić nie dozwoliła.
Anetka nie wiedziała o niczem. Spostrzegłszy to zapomnienie, doznała przykrości, ale wydało jej się, że nie potrzebuje tego przyznawać, gdyż on sam nie zwrócił na to uwagi (nowy dowód braku uczucia). Ach, czemuż nie jest, jak Franz ekspansywny, kochający!... Mimo różnic wieku porównywała ich często z sobą, bowiem chciała Franza uważać za jedno z dzieci swoich, tem uzasadniając nawet tak gorliwe zajęcie się nim. Ale wymówka była naciągnięta, a Anetka okpiwała samą siebie.
Instynkt zbawienny, spóźniony zresztą niestety, kazał jej ponieść karę za myśl o bólu rozłąki. Ale demon serca niewieściego umiał sobie znaleźć, jak zawsze, zadośćuczynienie. Podszepnął jej, że zostając, będzie sobie wyrzucała, iż nie jedzie, a po wyjeździe będzie ją trapiło, że nie została. Ten dylemat pozwalał na niepewność i dawał możliwość czynienia co wypadnie.
Franz ujął sprawę znacznie prościej. Na wieść o zamiarze wyjazdu jął krzyczeć wielkim głosem, nie uznając, poza sobą, żadnych innych obowiązków. Czuł się obrażonym. Anetka była dlań koniecznością, szalał też z obawy, że ją może utracić. Nie urażona zgoła tem wymaganiem serca, czuła, że jej to nawet pochlebia, i broniła się słabo, odkładając z dnia na dzień decyzję.
Franz krył przed nią chytrze dzienniki, a Anetka zapominała pytać o nie. Dnia 8-go i 11-go marca spustoszyły Paryż dwa nowe rajdy aeroplanów. Wiedział o tem Franz, ale przemilczał. Granica francusko-szwajcarska zamknięta była przez pierwszą połowę marca, więc użył tego za pretekst braku wieści. Winą Anetki było, że nie badała sprawy ściślej. Dnia 22-go marca spadły na nią dwa ciosy. Wywieszka któregoś z dzienników miejscowych zawiadomiła ją o wysadzeniu w powietrze Courtille i ataku niemieckim na Paryż, a jednocześnie nadszedł list od Sylwji, pisany przed dziesięciu jeszcze dniami, donoszący o aresztowaniu Pitana.
Anetka skamieniała. Pewna była odrazu, że Pitan padł ofiarą zainscenizowanej przez nią ucieczki. W obecnej sytuacji była to zdrada stanu. Cóż zajść mogło od dnia wysyłki listu? W tych chwilach srogiej dyktatury, w gorączce, wywołanej napaścią wroga, wyroki ferowano śpiesznie i niewiele sobie robiono z prawa. Prawo stało się prokurzystą zemsty... Od całych miesięcy już, Anetka nie myślała o polityce, zapominając dla dwu ludzi o reszcie świata! Potępiała się za to teraz...
Spiesznie poczyniła przygotowania do podróży, wiedząc dobrze, iż za powrotem czeka ją los Pitana. Nie przerażało jej to jednak do tego stopnia, jak myśl, że Pitan zagrożony jest z jej winy, ona zaś umknęła, jakoby przed odpowiedzialnością. Nie było chwili do stracenia! Niemcy posuwali się ciągle, droga do Paryża mogła zostać lada dzień przecięta. Zresztą niebezpieczeństwo syna i bliskich wzywało ją nieodpornie.
Nadaremnie protestował Franz. Osoba jego zeszła teraz na plan drugi. Mógł już żyć sam, ze smutkiem swoim, gdyż żałość przybrała formy łagodniejsze. Nawiązywał właśnie harmonijne nici z życiem, zatopiony był w żywiole, który nie niweczy, ale przepaja i żywi, będąc towarzyszem w osamotnieniu nawet.
Anetka nie zostawiała zresztą przyjaciela w opuszczeniu, licząc się z ryzykowną sugestją zupełnej samotności na umysł nieukojny i zmienny, zwłaszcza po całych miesiącach poufnego współżycia. Wyszukała mu towarzystwo osób dyskretnych, które nie ciężąc wcale, czuwać mogły potrosze zdala i donosić o stanie jego zdrowia.
W sąsiednim pensjonacie mieszkały na uboczu dwie damy, matka z córką, Niemki nadbałtyckie. Matka nieustannie w żałobie, wysoka, silna, miała ruchy arystokratyczne, córka zaś dwudziesto-sześcioletnia przeważnie leżała w łóżku. Włosy jej bujne, blado-złote, splecione były w warkocze. Nieładna, zgryźliwa, wysoka, o pięknej figurze, dotknięta była gruźlicą kości, ale po dwu latach
15* ścisłego leczenia znajdowała się w stanie rekonwalescencji. Kulała trochę. Damy te odbywały po obiedzie codziennie krótką przechadzkę, a wracający z wycieczek Anetka i Franz napotykali je w pobliżu mieszkania. Szli razem do domu. Kulawa panna, oparta na lasce, skutkiem obojętności, czy może z miłości własnej, nie kryła wcale kalectwa swego. Wymieniano banalne frazesy, a żadna ze stron nie była ciekawa tajemnic sąsiadów. Mieszkając jednak tak blisko, oddawano sobie często drobne przysługi i pożyczano książek.
Anetka poprosiła panią Wintergruen, by zdala czuwała nad jej młodym przyjacielem, pocieszała go w żałości, której powód wyjawiła jej. Nie wspomniała natomiast o niczem Franzowi. Patrzył on niechętnie na te damy i dość było zaproponować mu poznajomienie się z niemi, by odmówił bez namysłu. Miał urazę za to, że jedzie, to też nie ścierpiałby za nic narzuconych sobie zastępczyń.
Aż do chwili odjazdu żywił nadzieję, że zostanie. Ostatni dzień zmarnował na dąsach, przerywanych natarczywemi prośbami.
— Aennchen, nie pojedziesz!... Prawda, że nie? Proszę cię... Tak chcę, rozumiesz?
— Zważ, chłopcze drogi, że tam czekają moi bliscy.
— Niech sobie czekają! „Un tiens vaut mieux que deux tu l’auras“... Zresztą, pierwszym dla ciebie jestem ja!
Daremną byłoby sprawą przekonywać go. Był jak dziecko, które powtarza wkółko: — Pić mi się chce! — Niczego pozatem nie słyszy.
Widząc, że postanowienie Anetki jest nieodwołalne, zamknął się w swym pokoju i nie rzekł już słowa. Nie odpowiadał nawet na pytania. Pozwolił jej samej pakować, porządkować rzeczy i męczyć się. Nadchodziła pora rozstania, on zaś ani myślał żegnać ją. W ostatniej chwili, kiedy weszła do jego pokoju w kostjumie podróżnym (siedział ponury w kącie) i pochyliła się, by go pocałować w czoło, podniósł głowę tak szybko, że uderzył Anetkę w usta i rozciął jej wargę. Uczuła ból później dopiero, on zaś, oczywiście, nie zauważył niczego. Całował ją po rękach, powtarzając żałośliwie:
— Aennchen! Aennchen! Wróć prędko!
Pogładziła go po głowie, przyrzekając:
— Tak, tak... wrócę...
Wreszcie zdecydował się wstać, wziął jej pakunki i poszli razem. Anetka mówiła ciągle, od domu aż do dworca, by go zająć. Dawała mu różne praktyczne rady, on zaś słuchał tylko głosu. Pomógł jej wsiąść do wagonu i zajął miejsce obok, milcząc ciągle i nie patrząc na nią. Bała się, że da się zaskoczyć odejściem pociągu i pojedzie z nią. Ale pięć minut przedtem wstał porywczo i bez słowa pożegnania odszedł, w obawie, że nie zdoła opanować wzruszenia.
Wychylona przez okno, widziała, jak się oddala szybkim krokiem. Śledziła go spojrzeniem. Ale nie obrócił się wcale. Anetka spostrzegła teraz dopiero, że siedzi sama w przedziale pociągu nieruchomego i pustego niemal. Zaczęła ją piec warga. Oblizała krew...
∗ ∗
∗ |
NA granicy zajęło ją to, co miała bezpośrednio przed sobą... czerwona łuna wojny i niebezpieczny obowiązek, na którego spotkanie szła właśnie. Czyżby już śledzono ją? Może będzie uwięziona gdy tylko stanie na ziemi francuskiej? Przebiegły list Sylwji nie zawierał szczegółów, była w nim groza, lub nie było nic, zależnie od tego, co się czytało pomiędzy wierszami. Ale rewizja paszportów odbyła się bez wypadku i Anetka przekroczyła granicę.
Przyjechała do Paryża. Nikt jej nie oczekiwał, gdyż uprzedziła o kilka dni list, zawiadamiający o powrocie. Niespokojna jej myśl biegła przez całą noc przed pociągiem. Była to właśnie Niedziela Palmowa. W drodze dowiedziała się o bombardowaniu stolicy przez tajemniczą armatę, będącą jakby wytworem fantazji Juljusza Verne. Zaniepokoił ją los syna. Mieszkał w dzielnicy, będącej pod obstrzałem.
Doznała ulgi, przybywając do Paryża pod ogniem dział nieprzyjacielskich, a spokój zaczął wracać dopiero na widok nieuszkodzonego domu. Wbiegła spiesznie na swe piętro, zapukała i (o szczęście!) doleciał ją odgłos kroków syna, idącego, by drzwi otworzyć.
Marek osłupiał. Na moment utracił całą kontrolę nad sobą i zaraz też runął mur sztuczny dzielący ich. Objeli się w ramiona, a każde odczuło żar tego uścisku.
Ale trwało to chwilę tylko. Nie nawykli do tego rodzaju wylewów uczucia, byli zakłopotani i odstąpiwszy od siebie, przybrali na nowo, konwencjonalne formy obejścia.
Dzieliła ich pozatem tajemnica. Anetka zaraz na wstępie wytłumaczyła po swojemu niespodziany powrót. Marek słuchał, milczał i nie tracił ni jednego ruchu matki z oczu. On tym razem prowadził śledztwo, a Anetka wysilała się na to, by mówić. Było jej nieswojo, bowiem czuła obawę, że syn ją sądzi. Zawiniła rzeczywiście wobec niego i to pod wielu względami. Dlatego właśnie była mniej serdeczna, a bardziej pewna siebie, niż należało. Pilnując się bacznie, nie mogła go obserwować. Nie zauważyła też, że zmienił się od czasu trzech miesięcy, kiedy go opuściła... Jakże odmienni są zazwyczaj ludzie, których znamy, od naszego wyobrażenia o nich. Zawsze mamy przed sobą jeno obraz przeszłości, a obraz świeży jest przybyszem, do którego nie posiadamy klucza...
Wiedząc, że jest śledzony, zdołał jeszcze Pitan w przeddzień swego aresztowania przesłać Sylwji list. Prosił, by Anetka była całkiem spokojna, gdyż bierze wszystko na siebie. Nic ponadto. Ale było tego aż zbyt wiele. Nie wiedząc nic pewnego, Sylwja zwęszyła jeszcze w lecie tę dziwną historje i zaniepokoiło ją to. W jakąże znów awanturę wdała się ta szalona kobieta? Niesposób było rzeczy wyjaśnić. Pitan brał w tem udział. Nie wiedziała nic o powodach wyjazdu Anetki, prócz tego co jej doniosła, mianowicie, że dostała polecenie odwieźć do Szwajcarji rannego. W ogólnikowych wyrazach zwierzyła się z tem Markowi.
Chłopak odgadł resztę sam. Przypomniał sobie spotkanie tajemnicze w grudniu, pod dworcem lyońskim (nie pisnął o tem nikomu słowa). Na tej podstawie zbudował cały romans. Nie wywnętrzając się przed ciotką, przy jej pomocy spróbował zrekonstruować przebieg sprawy. Sylwja opowiedziała mu po raz pierwszy teraz o powodach wydalenia Anetki ze szkoły, o scenie na cmentarzu i zainteresowaniu się pewnym rannym. Te dane długo zajmowały Marka i matka ukazała mu się w zgoła innem świetle. Zrewidował poglądy swoje. Pacyfizm, którym gardził, jako czemś niedołężnem, dobrem dla kobiet i starych niedorajdów nabierał ponęt, przekształcając się w namiętność niebezpieczną. Stworzył tedy romans bohatersko-miłosny i uczuł palącą zazdrość, oraz pociąg pełen niepokoju. Zrozumiał teraz podejrzenie matki, które go tak boleśnie zraniło. A najgorsze było to, że zachowaniem swem, przyznać musiał, upoważnił ją do tego podejrzenia. Czuł przygnębienie... Ale nie szło tu o niego. Matce groziło niebezpieczeństwo, a gdy ją tylko ujrzał, ni chwili nie wątpił, że z całą świadomością idzie naprzeciw tego niebezpieczeństwa. Ta myśl zasłoniła mu wszystkie inne. Wodził za nią oczyma, błagając w duchu, by mu zwierzyła swą sytuację, wiedząc jednocześnie, że tego nie uczyni. Cierpiał i podziwiał jej dumę, spokój i milczenie. Nareszcie poznał matkę! Drżał teraz, gdyż była zagrożona i mógł ją utracić.
Anetka nie spostrzegła niczego. Zajęta była jednym wyłącznie obowiązkiem, a czas naglił. Nie idąc do siostry, odświeżywszy się tylko trochę, przełożyła suknię i wyszła. Marek wybełkotał trwożnie propozycję, że będzie jej towarzyszył, ale uczyniła gest odmowny, przeto nie nalegał. Zmartwiło go bardzo, że został zraniony ponownie.
Anetka poszła do Marcela Francka. Był on teraz ważnem kółkiem maszyny druzgoczącej. Wśliznął się do sekretarjatu osobistego prezydenta ministrów.
Nie męcząc się niepotrzebnie bezużytecznym wstępem, opowiedziała mu całą historję. Marcel odniósł przykre wrażenie i zrazu wcale nie objawiał uczuć życzliwych. Po raz pierwszy widziała Marcela bez swoistego uśmiechu, tego kosmetyku ironji, który przywarł do jego twarzy. W ciągu kilku minut bliskim był nawet chybienia zwykłej kurtuazji. W całej sprawie dostrzegał tylko, że ta szalona kobieta zasypała go z kretesem. Wszelkie starania Anetki nie zdołały przywrócić mu pogody, nie wrażliwy na grę słów, czuł do niej urazę za kompromitację. Ale ironiczne jej spojrzenie, czytające w jego myślach, przypomniało mu obowiązki światowca. Wrócił do swobodnego obejścia. Zawstydził się małoduszności własnej, wobec zuchwalstwa, z jakiem ta kobieta traktowała ryzyko. Zaraz też wykrzyknął tonem dawnego Marcela:
— Na miłość boską, Anetko, kiż djabeł przywiódł tu panią, skoro mogłaś siedzieć spokojnie w Szwajcarji. Nikt tu o pani nie myślał, aż nagle spadasz pani prosto w paszczę wilka!
Anetka oświadczyła spokojnie, że przybyła oddać się sądowi wzamian za Pitana, albo przynajmniej wziąć na siebie słuszną część winy.
Marcel podniósł oba ramiona.
— Nie uczynisz pani tego!
— Przychodzę spytać o nazwisko sędziego śledczego, który prowadzi tę sprawę, gdyż chcę złożyć zeznanie.
— Nie zezwolę na to!
— Czy sądzisz pan, że się zgodzę na skazanie niewinnego?
— On nie jest wcale niewinny! To stary gracz, przedsiębiorca notoryczny kontrabandy pocztowej i wykradacz więźniów, to stary nałogowiec. Nie ocalisz go pani, denuncjując samą siebie. Zresztą nie wymienił nazwiska pani.
— Jest przeto wspaniałomyślny. Czemuż mam zostać w tyle za nim?
— Ma pani syna.
— I dlatego właśnie nie chcę mu dawać przykładu tchórzostwa.
— Pani oszalała na dobre!
— To prawda! A teraz, przyjacielu drogi, zechciej mi pan powiedzieć, jak się nazywa ten sędzia. Bądź pan całkiem spokojny. Nazwisko pańskie wymienione nie będzie.
On zaś myślał:
— Ładna historja! Gdy raz sąd wpadnie na trop, stopień po stopniu, dotrze śledztwo aż do mnie!
Jednocześnie uczuł odruch miłości własnej i powiedział:
— Nie idzie o mnie. Boję się o panią. Nie znasz pani, widać „patrona“. (Miał na myśli głównego fabrykanta wojny). Nic sobie nie robi z jednego więcej wyroku doraźnego. Kobieta nie powstrzyma go w tem napewno! On lubuje się nawet w druzgotaniu wszelakich starych konwencjonalizmów, czy form grzeczności, i nie ma wcale respektu dla tradycyjnych względów wobec dam...
— Tem lepiej. Wolę być traktowana jak równa, choćby nawet groził stryczek.
Marcel nie upierał się, znając dobrze Anetkę.
— Dobrze! — powiedział. — Muszę naprzód sam zbadać sprawę!
— Czas nagli.
— Nie będzie stracony.
— Cięży mi zeznanie moje.
— Ma pani dość sił, by je dźwigać jeszcze przez dzień, lub dwa. Wszakże, gdyby istniała możliwość umorzenia, lepsze to chyba, niż zatrata was obojga!
— A któż mi zaręczy, że jutro, lub pojutrze nie dowiem się już po niewczasie, że Pitan padł ofiarą takiego doraźnego wyroku, o jakim pan wspomniał?
— Znam sędziego śledczego. Będę panią powiadamiał o wszystkiem. Nie chcę oszukiwać pani. A w razie najgorszym, gdyby nawet panią niespodzianie uwięziono, zostaje potem, jak i przedtem pole do zeznania. Któż zdołał kiedy kobiecie przeszkodzić, gdy chce się zgubić?
— Nie czuję trwogi, panie Marcelu, ale także nie chcę swej zguby, bowiem nie mam zgoła upodobania w bezcelowem bohaterstwie.
— Bogu dzięki! Nareszcie słyszę rozsądne słowo! Uf! A teraz... jeśli mowa o bezcelowem bohaterstwie... Anetko, pomówmy szczerze, ja uczynię w tej sprawie, co tylko zdołam... Czemuż nie powiedziałaś mi pani, że on jest twym kochankiem?
— Kto?
— Ten ładny chłopak, ocalony przez panią.
— Cóż za głupstwo!
— No, no... przecież nie ma pani potrzeby ukrywać tego przede mną! Nie czynię wszakże wyrzutów. Jeśli to pani sprawia przyjemność, wszystko w porządku!
— Ależ zaręczam, że nie!
— Ejże!
Anetkę oblał rumieniec.
— Nie... nie... nie!
Marcel uśmiechnął się.
— Niechże się pani nie gniewa... Nie pytam już o nic. Ale, między nami mówiąc, wielce tajemnicza niewiasto, sądzę, że byłabyś pani w kłopocie, gdyby przyszło wytłumaczyć, dlaczegoś go pani wykradła, nie kochając wcale?
— Dlatego, że...
Zaczęła porywczo.
Ale umilkła. Zrozumiała, że nie uwierzy, jeśli wypowie istotne motywy swoje, że nie będzie zdolny zrozumieć ich... A więc niechże myśli co chce!
Uśmiech Marcela zatriumfował. O,... przed nim nic się ukryć nie da!...
Był dobrym człowieczyną... a miłość dodawała ostrzejszego smaku całej sprawie... Niechże tę Anetkę... Djablo kompromitująca osoba...
Ale w gruncie duszy był z niej dumny!...
∗ ∗
∗ |
WZIĄŁ się niezwłocznie do roboty. Poszedł do kapitana rezerwy, sędziego śledczego. Był to człowiek tak miły i dystyngowany, że bez wysiłku wzniósł się do wyżyn nieludzkości, jakiej wymagała jego rola. Fanatyzm narodowy, skłonność do wyrokowania i ciekawość dyletanta tworzyły w nim razem harmonijny zespół obojętności. Najniebezpieczniejszym był dla oskarżonych, którymi się interesował.
A właśnie zaciekawił go wielce Pitan i był mu sympatyczny. Wiódł z nim kilka razy długie, uprzejme rozmowy, szukając w nich konopi dla ukręcenia nań stryczka. Ale stryczek ten był bardzo cienki. Przyznał to dobroduszmie, a jednocześnie z żalem. Mały przemytnik miał minę łagodną, pełną zachwytu, niewinną i zgoła bezinteresowną. Mówił chętnie, szczęśliwy, że może rozwijać swe pełne serdeczności chimery, był wdzięczny za to, że go ktoś słucha, a stryczka czekał z dyskretnem rozradowaniem, niby pies o błyszczących oczach, zerkający ku kawałkowi cukru. Natomiast niesposób było wydusić zeń nazwiska jednego. bodaj wspólnika, ani też szczegółu zarzuconej mu zbrodni. Z wrodzonego upodobania, czy może przez chytrość naiwną, a bystrą przechodził nieustannie z odpowiadania w dysertację. Nie przywiązywał żadnej wagi do faktów, natomiast wielce był zamiłowany w idejach.
Sędzia pokazał Marcelowi listy, pisane przez Pitana z więzienia do pewnego młodego przyjaciela, i listy tegoż przyjaciela, nazwiskiem Marek Rivière. Franck przeżył gorącą chwilę. Czyżby ten smarkacz sam zapalił lont? Z tymi Rivièr’eami można było wpaść na całego!... Ale uspokoił się, gdy sędzia zaczął mu czytać melodyjnym głosem ustępy listów, pisanych pięknym stylem lirycznym, przypominającym raz poraz młodego Szylera, Flauberta, Rousseau’a i Rimbauda. Pitan ze swej strony wzorował się jednocześnie na Saint-Pierze i Edgarze Quinet. Młodzieniec odnosił się do starca z egzaltowaną serdecznością, wyraził wzgardę dla nadużywania siły i gorące pragnienie dzielenia losu sprawiedliwych. Starzec usiłował po ojcowsku uspakajać go i zaręczał, że jest przepojony spokojem, bowiem więzienie, to idealne schronisko dla mędrca, to pustelnia świecka myślicieli, jaką ich darzy państwo. Wiatr przyniósł z nad Sekwany kwiat kasztana i cisnął w głąb celi przez wysokie, okratowane okno. I oto zaraz wiosna wkroczyła w posępne mury. Pitan rozpisał się o tem szeroko i bukolicznie. Kwiat starannie rozpostarty i zasuszony, leżał w ćwiartce listu, który sędzia trzymał w ręku. Dwaj Paryżanie uśmiechnęli się i zamienili spojrzenia, mówiąc sobie:
— Tego poczciwca możnaby także wpiąć do butonierki.
Ale ani poczciwiec, ani poetyczny młodzian nie zdradzili myśli swoich. Jednym szarpał niepokój o matkę i wyrzuty sumienia, drugi chciał go za każdą cenę uspokoić, rozumieli się w pół słowa... a dwaj Paryżanie upatrywali w tem djalog z „Emila.“
Sędzia zamknął plik aktów, a Franck spytał:
— Cóż tedy w rezultacie?...
— W rezultacie wszystko się streszcza w tem dziwacznem wykradzeniu. Niewiadomo, jaki miał tu interes stary Anacharsis, skoro nawet nie znał osobiście więźnia. Młody ptaszek uleciał nam z przed nosa do Szwajcarji, gdzie został przyjęty przez pewną rodzinę prowincjonalistów francuskich...
Franck nastawił uszu.
— ...To ludzie szanowni i ponad wszelkie zarzuty... jeden z synów ciężko ranny, inni mężczyźni na froncie zmarli, lub walczą, pozatem matka, córka zamężna i pielęgniarka. Możnaby przypuszczać awanturkę miłosną pomiędzy młodym cudzoziemcem, a ową córką zamężną. Banalna to historja. Mąż się bije, a za frontem moralność radzi sobie, jak może. Dziwne tylko, że tak dobra patrjotka wzięła sobie Boszka. Ale trudno, w braku kwiczoła... spróbujmy woła!... Musieli się znać jeszcze przed wojną.
Uspokojony Franck wstał i rzekł:
— W nocy wszystkie koty szare.
— Rozumie pan, nie można podsycać zapału kombatanta, odsłaniając publicznie jego poufne sprawy domowe. A zresztą, dobro ojczyzny nie ponosi żadnego szwanku.
— A cóż z tym starym?
— Tego starego można na poczekaniu powiesić, jeśli to komuś na rękę, a można także puścić wolno, dziś jeszcze. Za i przeciw wyrównują się najzupełniej, a zresztą państwo zadecyduje, która z szal wagi ma zostać uznana za cięższą. Wedle rozkazu z góry!
„Państwo,“ „rozkaz z góry.“ Był to właśnie teren operacyjny Francka.
Poszedł prosto do „patrona.“ Znał go oddawna. Któż jednak mógł się pochlubić, że go zna? Ten djabeł czynił zawsze inaczej, niż się spodziewano. Grunt, po którym stąpał Franck, był pełen cierni i pułapek... To też posuwał się ostrożnie.
Miał szczęście. Miast ciosu ryjem, jakim popędliwy odyniec honorował zazwyczaj warchlaki swoje, został nadspodziewanie mile przyjęty przez udobruchane zwierzę. Patron spał tej nocy doskonale i wprost podrygiwał rozanielony. Człowiek z twarzą mongolską wrócił z frontu, zadowołony wielce. Wszyscy ginęli na wyznaczonem miejscu, wedle rozkazu, bez żadnych ceregieli. Umocniono linję obronną i fala niemieckiego zalewu została raz jeszcze powstrzymana. Popędliwy staruszek radował się wielce. Zmęczenie było mu, równie jak sentymentalizm, rzeczą nieznaną. Załatwił mnóstwo spraw pilnych, któremi go zasypali sekretarze, i pozwolił sobie właśnie na pół godzinki rekreacji, przed posiedzeniem izby. Lubił bardzo plotki, a przyboczna policja, wiedząc o tem, znosiła mu stale naręcze nowinek. Natychmiast przewąchał ploteczkę w kieszeni Francka, który podszedł doń z miną tajemniczą i obiecującą.
— Witam cię, sire Frangipane! — wykrzyknął potentat. — Przynosisz coś w koszyku. Dalejże, chłopcze, zdejm wieko!
Pochlebiło to familijne przyjęcie Franckowi, natomiast uczuł kolec w przezwisku, trafnem zresztą wielce. Jął tedy macać figlarnego ludożercę ostrożnie zrazu, potem zaś naszkicował filuterną a sympatyczną sylwetkę starego Pitana. Niedługo jednak, zauważył słuchacz niecierpliwie i szyderczo:
— Ach... to piękna dusza... Czy nie masz, chłopcze, czegoś lepszego?
Franck użył tematu jako kanwy do dziwacznego haftu facecyjek, zaimprowizowanych na poczekaniu wedle gustu patrona. Oto stary Pitanisko zakochał się po uszy w „porządnej“ damie, która ze swej strony była zakochana w pewnym Austrjaku... a Pitan wykradł go dla niej z obozu jeńców...
Patron zapalił się odrazu.
— Cóż to za dama?... Jak się nazywa? (krzyczał, targając Francka za ramię). Założę się, że ją znam!... To żona X-a! (X był jednym z jego ministrów).
W oczach zabłysła mu dzika złośliwość.
— Nie?... Szkoda!... Wrzuciłbym go zaraz w paszczę St. Lazare’a, ku czci i chwale Świętego Przymierza!...
Wymienił dwa jeszcze nazwiska i nie dawał za wygranę, zmuszając Francka do wyjawienia tajemnicy. Przyszło mu to z trudnością, ryzykował bowiem dużo. Ale było już za późno cofać się. Patron chwycił go za język...
Posłyszawszy nazwisko Anetki, starzec krzyknął ze zdziwienia:
— Rivière!...
Znał Rivièr’ea, architekta, smakosza, spryciarza, chłopa z wiary, drajfusistę... Byli współcześnikami, zaliczali się do jednej bandy i niezliczone razy miotali cyniczne żarciki na wsze strony, nie robiąc sobie nic z oburzenia ludzkiego. Córkę Rivièr’ea szczypał nieraz po policzkach, gdy jeszcze była podlotkiem. Stracił ją z oczu, ale była mu sympatyczna, dlatego, że zapędziła w kozi róg tego pyskacza, „idjotę,“ Rogera Brissot. (Nie znosił zalet oratorskich Brissota. Miał tę dobrą stronę, że nienawidził obłudy i węszył ją wszędzie, niestety, nawet w prawdzie)... To też uradował go potężny cios wymierzony pięścią Anetki w oblicze obleśnej rodziny, która jak rozpruty pęcherz, straciła cały tupet po tej awanturze. On sam przyczynił się niemało do kolportowania tej przygody, lubując się, tajoną wściekłością Brissota, który udawał, że nie wie o niczem. Było to dlań miłem wspomnieniem! Z oddali lat, wydało mu się teraz, że w tej pysznej farsie Anetka była wspólniczką jego, to też wdzięczny był swawolnej dziewczynie (za taką miał Anetkę). Wobec tego, nowa awanturka obudziła w nim wielką pobłażliwość... Ta Rivièrka! To dopiero baba na cały wóz!...
— Słuchajże, Frangipane! — zauważył. — Nie musi być już młoda... Ma chyba... zaraz... Ba, tem lepiej zresztą! Lubię to, ma bestja temperament... No więc... ta cała awantura miała za cel miłostkę? Cóż to ma wspólnego z polityką? Nie zechcesz chyba ciągnąć tej doskonałej Francuzki przed oblicze Fourtiquier-Tinville’a? (tak zwał prokuratora stanu). Oblizałby sobie palce!... Nie, nie! Niechże się pieści ze swoim Wiedeńczykiem! Może z tego wyniknąć pociecha, będziemy mieć nowego żołnierza, obrońcę dobrej sprawy... na przyszłość... A co do tego Pitana... (także doskonałe nazwisko francuskie) jest on, najszczęśliwszy w całym trójkącie,“ niechże sobie tedy żyje w spokoju! Drogi chłopcze, ukręć zaraz kark całej historji, akty do kosza... Umarzam sprawę... do kroćset djabłów... rozumiesz? A teraz pogadajmy o rzeczach poważnych. Za chwilę idę do Izby... Cóż, jak sądzisz, mam powiedzieć tym bałwanom?... Ha?...
Sprawa została pogrzebana.
Zbezczeszczono Anetkę i w ten sposób została ocaloną.
Bezczeszczenie bywa często w dżungli formą sympatji.
∗ ∗
∗ |
NIE wiedziała o tem na szczęście. Franck zawiadomił ją tylko, że sprawa rozwija się bardzo pomyślnie. Ale nie zaspokoiło jej to. Nie dowierzając mimo wszystko, zgłosiła się pisemnie do sędziego śledczego, prosząc o przesłuchanie. Pismo to pokazał sędzia Pitanowi, wypuszczając go na wolność.
Po powrocie do domu zastała Sylwję, żądną wieści, i zawiadomiła ją o kroku swoim. Sylwja zwymyślała siostrę co się zowie, oburzona do żywego tem szaleństwem. Anetka słuchała cierpliwie, a Sylwja umilkła nagle i z uwagi na fakt dokonany, którego nic już odmienić nie mogło... rzuciła się jej na szyje, całując gorąco. W gruncie serca, za skarby świata nie chciałaby, by Anetka postąpiła inaczej. Czując się niezdolną do czegoś takiego, była dumną z czynu starszej siostry. Wola ta i spokój imponowały jej.
Marek wysłuchał wszystko przez ścianę, nie rozumiejąc dobrze o co idzie. Doleciał go tylko rozgwar dysputy, wybuchy gniewu Sylwji, które zaraz stłumił gest Anetki, potem odgłos pocałunków i milczenie. Sylwja wycierała nos, musiała chyba płakać ta kobieta niewrażliwa zgoła...
Stojąc obok siebie, objęte uściskiem, spoglądały sobie w oczy. Potem Anetka jęła opowiadać siostrze wszystko po kolei, o przyjaźni z Hermanem, ucieczce Franza i śmierci. Sylwji ani w głowie było teraz potępiać szalonej wspaniałomyślności siostry. Dawno przestała do niej przykładać zwyczajną miarę, przyznając jej przywilej wyłączny życia i postępowania wedle zasad wyższych, niecodziennych. Nadsłuchujący za ścianą chłopiec dręczył się zazdrością, że go pominięto, nie dopuszczając do tajemnicy. Za nic nie prosiłby o to. Czekał dumny, aż mu ją przyniosą.
Dnia następnego, szamotał się właśnie z niecierpliwości, gdy nagle przybył Pitan. Wyproszono go z zacisznej Tebaidy. Anetka usłyszała radosny okrzyk Marka, który otwarł drzwi, i robota trzymana w ręku spadła jej na kolana. Chłopak ściskał ręce przyjaciela, nie posiadając się z radości, a Pitan uśmiechnięty pod wąsem wydawał krząkanie spokojne i serdeczne.
Na jego widok Anetka zerwała się z krzesła i pocałowała go. Potem odczuła zaraz zakłopotanie, ponieważ stało się to wobec syna. Marek zmieszał się bardziej jeszcze i wyszedł pod pozorem zamknięcia drzwi kurytarza. Anetka i Pitan zamienili szybko kilka słów i uśmiechów, potem Marek wrócił i zaczęli we troje już rozmowę w przysłowiowych pół-słowach. Oboje chcieli zatrzymać Pitana na drugie śniadanie, ale spieszno mu było rozpocząć swą zwykłą wędrówkę po mieście i odwiedzić towarzyszy. Marek wyszedł z nim. Kroczyłi żwawo, a chłopiec powiedział:
— Pitanie! Wiem coś pisał do ciotki mojej.
— A? — odparł Pitan i umilkł.
Marek przełknął ślinę.
— Poświęciłeś się dla nas. Byłeś szlachetny.
— Nie w tym stopniu co matka twoja.
— Cóż ona zaryzykowała?
— Nie powiedziała ci nic?
— Nie.
— Chyba nie zechcesz wobec tego, bym mówił za nią?
— Nie...
Uczuł się bardzo rozczarowanym, ale Pitan miał rację. Szli dalej, a Marek podjął z pewnym wysiłkiem:
— Chciałbym przynajmniej wiedzieć, czy jej teraz coś zagraża?
— Narazie nic, jak sądzę. Ale kobiety tej miary co na, dzielne i szczere, są zawsze zagrożone w czasie panowania nikczemników i zwierząt drapieżnych.
— Czy nie można przeszkodzić jej, by się narażała?
— Nie wolno przeszkadzać. Przeciwnie, należy jej dopomagać.
— W jaki sposób?
— Narażając się razem z nią.
Nie mógł mu powiedzieć:
— Dobrze... chcę się narażać, ale jakże mogę, skoro nic o niej nie wiem i skoro nie zwierza się ze swych czynów, oraz niebezpieczeństw.
Przesadzał w odczuwaniu żalu z powodu odsunięcia go na bok, i powtarzał sobie:
— Z wszystkich ludzi najmniej ufa mnie właśnie...
Milczenie jego Pitan wytłumaczył sobie opacznie i rzekł:
— Drogi chłopcze! Dumuym być możesz z matki swojej.
Marek wpadł w pasję i krzyknął:
— Czy sądzisz, że czekałem, aż mi to powiesz?
Obrócił się doń plecami i odszedł wściekły.
∗ ∗
∗ |
WIELKI ciężar spadł z piersi Anetki i rozpoczęła teraz ciche, spokojne życie domowe. Nie interesowała jej, zda się, dalsza wojna i niepokój dręczący wszystkich. Dzieląc ich niedolę, podzielać nie mogła myśli. Zresztą nie brakło jej zajęcia. Mimo wielkiej staranności Sylwji, która czuwała nad Markiem, gdy jej nie było, znalazło się mnóstwo, bardzo ważnych nieraz szczegółów, dostrzegalnych jeno oczom matki, gdy idzie o wygląd i zdrowie dziecka. Przeglądała bieliznę i ubrania Marka, uradowana chytrze, gdy natrafiła na coś, co uszło kontroli siostry. Dość też było roboty z porządkowaniem mieszkania, w którem przez dwa lata gospodarzyły mole jedynie. Sylwja zastawała ją stale nad szyciem i krzątaninie domowej. Siostry wiodły teraz wieczorami długie rozmowy, a Marek, pracujący w przyległym pokoju, przy drzwiach otwartych, śledził je. Jak młode kurczę czyhał na jakieś ziarnko dla siebie, ale daremnie czekał. Spraw poufnych, załatwionych już, nie dotykano, natomiast tematem rozmów były nowinki dnia, plotki kobiece, kwestje dotyczące kroju, szycia i cen towarów... Słuchał, słuchał, potem zniecierpliwiony, zamykał drzwi. Jakże mogła matka całemi godzinami zajmować się tem głupstwem? Sylwji, oczywiście, było z tem do twarzy... ale matka, kobieta zdolna narazić życie, gotowa uczynić to jutro może... Trawiona tajemnicami, których się domyślał, nie mogąc pochwycić... jakże mogła poprzestawać na nicości... na cenie chleba, ograniczeniu spożycia masła i cukru? Gdzież się podziało to życie tajone (przez pół jeno tajne dla niego)? Zazdrość usposobiła go do bystrego dostrzegania płomyka, tlejącego w matce, którego Anetka sama nie widziała. A jednak promieniało to z niej bez względu czy milczała, czy mówiła...
Tacet, sed loquitur...
Lampa ta płonęła cicho i nie dostrzegało się światła w pełni dnia. Ale chłopak wzrokiem młodego jastrząbka widział blask w przysłonie alabastru... Skąd się brał?... Dla kogo lśnił?
Tę latarnię szklanną, niby świetlik w trawie połyskującą, dostrzegła inna jeszcze dusza, żyjąca w ciemności, i jęła fruwać wokoło, przyciągana światłością.
Anetka spotkała na schodach Urszulę Bernardin i miała już przejść obok niej, gdy nagle dziewczyna zatrzymała ją nieśmiało i szepnęła, dotykając jej ramienia:
— Przepraszam panią... Czy mogłabym kiedyś przyjść do pani na chwilę? Mam coś powiedzieć.
Anetkę zdziwiło to, znała bowiem niesłychaną bojaźliwość obu panien Bernardin i wiedziała, że jej dotąd unikały starannie. Na schodach nie było jasno, a mimo to dostrzegła rumieniec Urszuli, a ręka dziewczyny na ramieniu jej drżała. Odparła z gotowością:
— Oczywiście! Najlepiej zaraz. Chodźmy!
Urszula, zmieszana bardziej jeszcze, chciała się cofnąć, odkładając wizytę na dzień inny. Ale Anetka ujęła ją pod ramię.
— Będziemy same. Proszę wejść!
W pokoju Anetki zabrakło Urszuli tchu, stała nieruchoma i sztywna.
— Szłyśmy zbyt prędko! Przepraszam, zapomniałam! — powiedziała Anetka. — Biegnę po schodach zawsze, skacząc przez kilka stopni... Proszę siadać!... Nie tu, tam w kątku, plecami do światła, będzie wygodniej. Trzeba wypocząć. Mamy czas, niechże pani jeszcze nie mówi. Jak pani dyszy!
Patrzyła z uśmiechem, starając się dodać otuchy dziewczynie, siedzącej niezdarnie, zakłopotanej, wzruszonej, której pierś, obciśnięta suknią, podnosiła się ciężko. Po raz pierwszy widziała dobrze tę twarz i postać wieśniaczą, wymęczoną przez klauzurę miasta. Rysy miała prostackie, wyrąbane od siekiery. W otoczeniu wiejskiem, w zagrodzie, wśród pracy gospodarczej, otoczona zwierzętami, dziećmi, szczęśliwa, spocona, roześmiana, młoda i zdrowa, wyglądałaby bardzo mile w potokach letniego słońca... Ale uśmiech i słońce zamknięto na klucz, a krew zbiegła do serca. Został jej tylko nos kartoflowaty, wydatne usta, ociężałość, limfatyczny wygląd i jakieś otępienie, które utrudniało ruchy, tak że bała się nawet oddychać.
Widząc, że nie śmie zacząć, zadała jej Anetka kilka przyjacielskich zapytań, chcąc dać czas do skupienia myśli. Urszula odpowiadała z wysiłkiem, rumieniła się i zapominała słów. Myślą była, widocznie, gdzieindziej. Czyniła wysiłki, by przejść na inny temat, ale nie miała na to odwagi. Cierpiąc, myślała tylko:
— O Boże! Jakby się stąd wymknąć!
Wstała.
— Błagam panią — wybąknęła. — Proszę mnie puścić! Nie wiem, doprawdy, co mnie popchnęło do tego kroku... Przepraszam za zatrzymanie!...
Anetka ujęła ją za obie ręce i rzekła ze śmiechem:
— Trzeba się uspokoić... Nic pilnego... Czym ja tak straszna?
— O nie, pani... Ale muszę iść... Nie mogę mówić... Nie dziś, przynajmniej.
— Dobrze. Nie będzie pani mówić. Nie pytam o nic. Proszę tylko zostać przez kilka minut jeszcze. Chciała pani być u mnie, przeto korzystam ze sposobności i nie pozwolę uciekać. Mieszkamy od tak dawna blisko siebie, a nie zamieniłyśmy dotąd słowa. Nie zabawię tu już długo, wyjadę, proszę mi tedy pozwolić przypatrzeć się sobie w spokoju! Pokaż mi pani swe oczy, jak ja pokazuję swoje. Niema w nich nic przerażającego.
Zmieszana i wzruszona Urszula uspakajała się zwolna, starając niezręcznie tłumaczyć swą bojaźliwość i brak grzeczności. Dodała, że pamięta dobrze życzliwe słowa Anetki, wypowiedziane przed rokiem czasu katastrofy w ich rodzinie. Wzruszyły ją, chciała zaraz napisać, ale brakło jej odwagi. Rodzice niechętni byli stosunkom z obcymi.
— Tak, tak... rozumiem to! — odparła Anetka dobrotliwie.
Urszula nabierała powoli śmiałości i bełkotliwie nieco jeszcze jęła opowiadać, ile wycierpiała od lat czterech wojny, z powodu nienawiści i złości ludzkiej. Nie znając Anetki, sądziła, że jej to przygani, jak inni...
(Anetka dotknęła jej dłoni zlekka nic nie mówiąc).
...Wokoło siebie nie dostrzega kątka, gdzie możnaby swobodnie odetchnąć. Nawet rodzice, dobrzy bardzo, nie rozstają się ni na chwilę z myślą odwetu (poprawiła się)... z myślą słusznej, a bezlitosnej kary. Śmierć synów doprowadziła ich do rozpaczy. Byle słówko na temat pokoju wzbudza w nich wściekły gniew, a najzacieklejszą jest siostra, Justyna, z którą dzieli od dzieciństwa pokój, będąc jej powiernicą. Każdego wieczora, przed spaniem, Justyna modli się głośno: — Boże sprawiedliwy, Matko Przenajświętsza, Święty Michale Archaniele, wytępcie ich do nogi! — Można oszaleć. Musi powtarzać te słowa modlitwy, gdyż inaczej rodzina uznałaby ją za obojętną na nieszczęścia ojczyzny i śmierć
obu braci...
— Nie jestem obojętna!... Ach, nie! Ale sądzę, że nieszczęście własne powinno czynić nas wrażliwszymi na nieszczęścia innych...
Wypowiadała w sposób niedołężny a wzruszający myśli, znane dobrze Anetce, pochwaliła ją tedy, wysławiając się ściślej, a Urszulę radowało to bardzo. Słuchała w milczeniu. Wkońcu rzuciła poufnie:
— Pani jest wierzącą chrześcijanką?
— Nie.
Urszula skamieniała.
— Boże wielki!... W takim więc razie ie zrozumie mnie pani!...
— Drogie dziecko, nie potrzeba koniecznie być wierzącą chrześcijanką by rozumieć i kochać to, co jest rzeczą ludzką.
— Ludzkość? Nie dość tego! Zło jest także rzeczą ludzką. Boję się ludzi! Są okrutni, wstrętni!... Tylko krew Chrystusa zbawić ich może.
— Lub nasza... Krew każdego, mężczyzny, czy kobiety, ofiara tych, co się poświęcają.
— I imię Chrystusa.
— Mniejsza w czyje imię.
— Jest to przecież imię Boga.
— Czemże byłby Bóg, gdyby nie żył w każdym z tych, którzy się poświęcają? Gdyby istniał jeden,... podkreślam... jeden bodaj człowiek taki, wówczas serce jego przewyższałoby serce Boga.
— Nie, nic go nie przewyższa. Wszystko dobro jest w nim.
— Starczy tedy czynić dobrze.
— Któż mi wskaże jak czynić dobrze, jeśli utracę Boga?
— Droga pani! Za nic w świecie nie chciałabym, byś przeze mnie utraciła Boga. Zachowaj go! Szanuję Boga w pani. Nie chcę podkopywać oparcia, jakie masz pani w nim.
— Powiedz tedy pani, że także wierzysz!
— Nie mogę wierzyć w to, czego nie rozumiem. Czyż mam kłamać?
— Nie! Ale proszę bardzo, zechciej pani wierzyć.
Anetka uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Działam, dziecko drogie. Wiara mi jest zbyteczna.
— Działać, znaczy wierzyć.
— Być może. Przynajmniej jest to mój sposób wierzenia.
— Wszelka działalność pozbawiona światła chrystusowego, może się przemienić w błąd, lub zbrodnię.
— Sądzisz pani, że Chrystus chroni ludzi wierzących weń od lat czterech przed błędem i zbrodnią?
— Ach, proszę tego nie mówić! Wiem wszystko! Tak mało jest teraz prawdziwych chrześcjan! To straszne! Pośród moich nawet znajomych nie znajduję żadnego niemal. Gnębi mnie to i przytłacza, cierpię i boję się. Boję się życia i ludzi. Chciałabym ich odkupić. Nie mogę pośród nich żyć, a działać, jak pani, nie umiem, gdyż boję się każdego czynu. Nie jestem zdolna żyć na tym świecie i pragnę gorąco wstąpić do Karmelitek. Ojciec zezwala, matka płacze, a siostra się gniewa. Ale nie wytrzymam wśród swoich dłużej, gdyż zdaje mi się, że wszyscy ciągle grzeszą przeciw Zbawcy naszemu!... Ach, cóż powiedziałam! Proszę nie wierzyć! Są dobrzy, kocham ich i nie wolno mi wydawać sądu... Nie, nie, to nieprawda... Ach, gdyby pani była chrześcijanką wierzącą!
Ukryła twarz w dłoniach.
Anetka uspakajała ją po macierzyńsku. Położyła dłoń na pochylonym karku dziewczyny, mówiąc:
— Biedaczko droga! Masz słuszność!
Urszula podniosła głowę:
— Pani mi nie przygania?
— Nie.
— Czy dobrze czynię, wstępując do klasztoru?
— To najlepsze jeszcze.
— Czyż nie potępia pani, że się kryję, miast działać, jak pani?
— To jest także działanie. Każdy działa na swój sposób! Nie potępiam wcale modlitwy. Dobrze jest, jeśli niektóre dusze podsycają święty znicz kontemplacji bożej, która utrzymuje komunikację pomiędzy nami a wiecznością przez falę krwi ofiarniczej. Módl się, córko moja, za nas działających, a my działać będziemy za ciebie! Jesteśmy, być może, ślepcami z ewangelji, a ty jesteś paralitykiem.
Pełna wdzięczności Urszula pochyliła się do rąk Anetki, chcąc je ucałować. Anetka objęła ją i uściskały się serdecznie. Potem odprowadziła dziewczynę do drzwi. Stojąc w progu westchnęła odchodząca:
— Ach, czemuż pani nie jest wierzącą chrześcijanką?
Po chwili dodała:
— Jest pani nią... tak, tak!
— Nie zdaje mi się! — odparła z uśmiechem.
Oczy Urszuli rozbłysły i rzekła:
— Bóg wybiera ludzi wedle woli swojej, nie pytając wcale czy chcą, czy nie!
∗ ∗
∗ |
ANETKA nie dostała dotąd wcale listu od Franza. Martwiło ją to, ale nie sprawiało wcale bólu. Znając go, wiedziała, że się dąsa i chce ja ukarać. Milczenie było najlepszą bronią zemsty i sposobem skłonienia do powrotu. Anetkę bawiła ta taktyka i (chytrość za chytrość) udawała, że tego nie spostrzega. Pisywała co tydzień spokojnie, życzliwie, mile, nie modyfikując wcale powziętych planów podróży. Radaby go była zobaczyć, ale uznała to za nierozsądne wobec obowiązków, zatrzymujących ją w Paryżu. Postanowiła czekać lata, pod pretekstem wycieczek w góry, które mogły dobrze zrobić Markowi, zbyt długo zamkniętemu w mieście. Ale czekanie ciężyło jej bardziej, niż chciała przyznać.
W początkach czwartego tygodnia po powrocie dostała list... Na koniec!... Uśmiechnęła się i poszła do siebie, by go przeczytać, pewna wyrzutów i wybuchów gniewu.
Franz nie czynił żadnych zgoła wyrzutów i nie gniewał się. List był spokojny, grzeczny, jak przystało człowiekowi dobrze wychowanemu pisać do kobiety. Był zdrów i radził, by została do czasu, kiedy zechce...
Dopóki nie pisał, była spokojna. Po przeczytaniu zaniepokoiła się.
Nie mogła sobie wytłumaczyć przyczyny. Cierpliwość jego powinna ją była ucieszyć. Przeciwnie jednak, pod wrażeniem wzburzenia, odpisała zaraz nibyto żartem, że skoro mu nie spieszno zobaczyć ją, odkłada podróż do końca roku, oczywiście nie wspominając słowem o tem, co ją absorbowało. Pewną była protestu z jego strony. Nie zaprotestował wcale. Wogóle nie odpisał.
Anetka zaczęła gryźć wędzidło. Policzyła tygodnie dzielące ją od lata. Potem napisała do pani Wintergruen, pod pozorem skontrolowania relacji Franza o zdrowiu swojem. Pani Wintergruen odpowiedziała, że kochany pan v. Lenz ma się doskonale, a żałość jego mija, Bogu dzięki, jak to zawsze bywa u młodych. Jest wesoły, nawet, a mieszka teraz w tym samym co ona hotelu i został niemal członkiem rodziny.
Uspokoiło to Anetkę, bardziej niż pragnęła sama. Miała niespokojną noc, potem w dalszym ciągu nie mogła sypiać. Wzruszyła jednak ramionami, odpędzając pewną myśl. Ale myśl ta wracała ciągle z uporem. Duma Anetki trzymała się ostro przez cały tydzień jeszcze. Potem, pewnego ranka, złożyła broń. Anetka postanowiła jechać. Nie szukała pretekstu... tak trzeba było zrobić i basta...
W tym właśnie czasie zapałał Marek wielką chęcią zbliżenia się do matki. Zmarnował pierwsze tygodnie, licząc na zbieg okoliczności, który nie nastąpił. Teraz postanowił wywołać sposobność. Ale do tego trzeba także strony drugiej, tymczasem był sam, a matka nie zwracała uwagi na grę jego. Śledził ją ustawicznie spojrzeniem i nie odstępował, uprzedzając jej pragnienia. Powinna była zauważyć te objawy uprzejmości, któremi dotąd nie szafował zbyt hojnie. Dostrzegała je może, notując tylko machinalnie i odkładając do sposobniejszego czasu... Teraz nie była pora po temu. Miała co innego na myśli. Daremnie jej się nasuwał, aż wkońcu stracił ochotę. Niesposób samemu okazywać względy... druga strona musi pomagać koniecznie.
Skrył się tedy w kąt pokoju i zapomniany patrzył stamtąd jak przyszywa guziki do jego ubrań (gdyż zajmowała się nim, myśląc o czem innem zgoła. Ach, wolałby gdyby go zaniedbywała w tych drobiazgach, a myślała o nim). Studjował zatroskaną twarz matki... Cóż jej dolegało? Jakież wspomnienia powodowały marszczenie jej czoła? Jakież obrazy snuły się w głowie. Dawniej odczuwała z ogromną wrażliwością każde spojrzenie. Teraz zdolność ta znikła. Pracowała, drzemiąc napoły.
Zauważywszy milczenie, zadawała synowi jakieś macierzyńskie pytanie, słuchając odpowiedzi z roztargnieniem, to znów radziła, by wyszedł na świat, korzystając z pogody. A właśnie w takich chwilach chciał mówić. Wstawał gniewnie. Nie mógł nic zarzucić matce. Była dlań dobra i jednocześnie daleka. Miał ochotę objąć ją w ramiona, potrząsnąć nią, ugryźć w policzek, albo koniec ucha, ażby wrzasnęła, i powiedzieć:
— Jestem przy tobie! Pocałuj mnie, lub uderz! Kochaj, czy nienawidź! Ale bądź ze mną... uwagę! Zwróć na mnie
Nie zwracała.
Przeto postanowił, że zacznie rozmowę w najbliższą niedzielę, wieczór, po kolacji.
Tejże samej niedzieli rano, zawiadomiła go znienacka, że wyjeżdża... Zaczęła już pakować rzeczy. Umotywowanie wyjazdu do Szwajcarji przyszło jej trudniej, niż sądziła. Powiedziała mu więc tylko, że otrzymała wieści skłaniające do podróży, on zaś nie nalegał o szczegóły... Przeraziło go to.
Od tygodnia czekał na ten dzień właśnie. Spał źle przez część nocy, powtarzając w myśli, co ma mówić. A teraz... Mieli się rozstać, zanim przemówi! Nie był w stanie zdecydować się na to w sam dzień podróży, trzeba mu było skupienia i musiał mieć matkę wyłącznie dla siebie. Nie chciał, by słuchała, z roztargnieniem, spozierając raz po raz na wskazówkę zegara, posuwającą się ku godzinie rozstania!...
Nawykły do tłumienia uczuć, przyjął niespodzianą wieść bez oznaki zdziwienia i jął pomagać matce w pakowaniu. Dopiero w ostatniej chwili, opanowawszy głos, powiedział swobodnym tonem:
— Skradłaś mi trzy miesiące. Przyrzekłaś wszakże zostać do wakacyj...
(Ta myśl napełniała go urazą).
Anetkę zmylił ten ton, w słowach Marka wyczuła tylko kurtuazję synowską w godzinie pożegnania, coś w rodzaju:
— Zostańże! — chociaż wiadomo, że to nie nastąpi, to też odparła w ten sam sposób, żartobliwie:
— Przeciwnie! Robię ci z nich prezent!
Zraniła go ta niesprawiedliwość, ale nie rzekł słowa. Pocóż? Wszakże powiedziała to tylko, co on przed sześciu miesiącami zaledwo gotów był pomyśleć. Skądże mogła wiedzieć, jak bardzo zmienił się od tej pory.
Przypomniała sobie potem, poważny wyraz jego twarzy, gdy stał u drzwi wagonu. Była też na dworcu Sylwja. Gadała bez upamiętania. Odpowiadając siostrze, patrzyła Anetka na syna nieruchomego i milczącego. Zabrała z sobą to spojrzenie Marka, gdy pociąg ruszył w ciemni nocy, a dwie, coraz to mglistsze sylwetki uciekały wstecz. Jedna tylko dawała ręką znaki pożegnania.
Marek wrócił z ciotką. Mówiła głośno, nie licząc się wobec niego ze słowami. Nawykła (zanadto nawet) traktować go jako dorosłego mężczyznę.
— Nic sobie już z nas nie robi, mój chłopcze. Ma kogoś innego w głowie. To serce szalone.
Marka zabolały te słowa Sylwji, to też przerwał ostrym tonem:
— To jej prawo! Znał już od Sylwji całą historje z młodym więźniem i wiedział, że podobnie jak inni łączy z tem intryżkę miłosną. Sam atoli nie wierzył, by tak być miało, pewny, że motywy matki są wyższego typu. Ironja Sylwji gniewała go tak, jakby podejrzewano przy nim żonę Cezara. Bez względu zresztą na wszystko, gotów był uznać racje matki...
— To jej prawo!... — Nic sobie z nas nie robi! — To moja wina. Utraciłem ją. Mea culpa...
Kto się wyspowiada, ten podnosi głowę potem i mówi:
— Prędzej, czy później, tak, czy owak, odzyskam to, com utracił.
∗ ∗
∗ |
ANETKA była spokojna, aż do chwili przyjazdu. Miała teraz instynktowną zdolność odsuwania niepotrzebnych myśli, nie tłumiąc ich, jeno odkładając na później.
Dopiero na stacji ostatniej zmieszała się potrosze, na widok nadbiegającego małego dworca, znanego dobrze... Wszystko było takie same, jak zostało w pamięci. Przybyła wreszcie, ale jego nie było tu...
Anetka zatelegrafowała mu z granicy, że wraca. Czasu wojny atoli bóg o skrzydłach u stóp miewał podeszwy z ołowiu... Czyż zresztą można było liczyć na tego kochanego chłopca?... Nie zdziwiona wcale, doznała jednak pewnego rozczarowania.
Ruszyła ku pensjonatowi. Wpół drogi zobaczyła go. Szedł naprzeciw niej. Radość jęła w niej bić skrzydłami, ale opadła zaraz. Franz nie był sam, towarzyszyła mu panna Wintergruen. Przyśpieszywszy nieco kroku, podszedł, pocałował Anetkę w rękę i poprosił uprzejmie, by przebaczyła spóźnienie. Ona jęła żartować, ale zbrakło jej słów, uczuła na sobie spojrzenie. Zwróciła się ku pannie Wintergruen, która czekała sztywna i dumna. Oczy Anetki napotkały stalowo-niebieskie oczy, śledzące jej zakłopotanie. Wymieniły chłodne uśmiechy i miłe słówka. Ruszyli we troje. Wszyscy rozmawiali uprzejmie... a Anetka nie przypomniała sobie nigdy, o czem. Po przybyciu do pensjonatu młodzi zostawili Anetkę samą, pod słusznym pozorem, że jest zmęczona, a ugrzeczniony ciągle Franz odprowadził panne Wintergruen. Zeszli się wieczór dopiero u pani Wintergruen, która zaprosiła Anetkę na kolację.
Zostawszy sama w pokoju, stanęła przed zwierciadłem, w kapeluszu i płaszczu podróżnym, patrzyła, nie widzạc własnego odbicia. Myślała... Nie, nic myślała wcale!... Roześmiała się nerwowo, otrząsnęła z bezwładu, ale zapadła weń zaraz. Odszedłszy od zwierciadła, zapatrzyła się w odbicie swe w szybie, na tle gór i nieba, których nie widziała. Ciągle jeszcze miała kapelusz i płaszcz. Ogarnęło ją nagle wielkie znużenie... Pustkę uczuła w sobie. Postanowiła odłożyć myślenie do dnia następnego.
Ale musiała myśleć tego wieczora przy kolacji i kryć swe myśli przed innymi. A w ten sposób uświadamiała je sobie... Wszystkie owe miłe słówka ciężyły jej bardzo. Wypytywano ją o podróż, o Paryż, o moralność, mody, cenę artykułów żywności i czas trwania wojny. Mówiono, mówiono, a wszyscy (z wyjątkiem może tylko Franza) kłamali najoczywiściej! Czyniły obie wszystko co mogły, by unikać swych spojrzeń, a mimo to oczy Anetki napotykały nieustannie nieznośne spojrzenia panny Wintergruen, śledzącej uporczywie każdy rys jej twarzy. Ale nie wyczytała tam tyle, ile pragnęła. Pod wrażeniem walki, znużenie opuściło Anetkę zupełnie. Uśmiechnięta, pewna siebie odmłodniała zaraz. Przeciwnie, młoda dziewczyna wydała, się starszą, a gorączkowe napięcie zastąpiło dumny spokój. Rysy jej stwardniały. Uczuła potrzebę podkreślenia przewagi, a czyniąc to przesadnie, utraciła ją.
Mówiła do Franza z przesadną poufałością. Anetka zmarszczyła się zlekka, co nie uszło uwagi Eryki. Zanotowała jeden punkt. Chcąc zanotować drugi, popełniła po wstaniu od stołu nietakt. Zbyt porywczo zagarnęła Franza, spozierającego na Anetkę z roztargnieniem i niepewnością, jakby ją dopiero po raz pierwszy poznał. Pani Wintergruen zaprowadziła Anetkę do przyległego saloniku, chcąc czemś innem zająć jej uwagę. Ale ona śledziła spojrzeniem Erykę, pochyloną nad młodzieńcem, uśmiechniętą sztucznie i szepcącą mu rzekomo jakieś złośliwostki. Na Anetkę rzucała z pod rzęs skośne wejrzenia. Pani Wintergruen szepnęła:
— Te kochane dzieci nie mogą się obejść bez siebie...
Wypytując pozornie Anetkę o Franza, okazywała wyraźnie, że zna wszelkie szczegóły, dotyczące jego stanowiska, mięnia i rodziny.
Zupełnie spokojna w każdym ruchu, wrąc gniewem wnętrznym, przedziwnie świadoma wszystkiego, co ją otaczało, a głucha na impulsy własne, wstała i rozmawiając, jęła oglądać fotografje na fortepianie, potem uchyliła pokrywy klawjatury, chcąc zobaczyć markę instrumentu. Mimowoli palce jej przebiegły po klawiszach. Uderzyła akord... Nietylko fortepian odczuł szpon. Każde z trojga otrzymało cios w pierś, a intruz rzucił im w twarz:
— Oto jestem!...
Uderzenie było władcze... Trzy potężne akordy... trzy okrzyki namiętne, a gniewne... Potem cisza, a w tej ciszy jeły spływać z wyżu potokiem oporu powolne, zstępujące arpedżja, niby skarga żałosna. Sieć czarnoksięska rozwarła się, biorąc w niewolę dusze...
Oczarowana własną grą, pochyliła się Anetka nad roztętnioną przepaścią i oto z owych bezwiednych akordów wypełzło lamento z uwertury Manfreda.
Franz przybiegł cwałem. Będąc muzykiem z rasy i natury, nie mógł się oprzeć magicznemu wezwaniu. Zmieszany patrzył na Circe, wywołującą duchy...
Anetka nie grała już od lat całych, ale w młodości była dobrą wirtuozką. Zmuszona sprzedać fortepian, obarczona troskami i pracą nieustanną, ćwiczyła bardzo rzadko. Od początku wojny czuła nawet tajemny wstręt do muzyki. Urągało to, jej zdaniem, cierpieniu powszechnemu. Otwierała fortepian tylko będąc zmuszoną. Teraz atoli doznała wrażenia tem większego, że mu przeczył rozsądek. Muzyka objęła ją w żelazny uścisk, czuła, że pada jak przed kochankiem, nieruchoma, o płonących ustach, smagana falą wezbranego potoku, który ją niósł, zachowując tyle jeno świadomości, by widzieć, uciekające brzegi i zawrotne zakręty. Była spętana, sparaliżowana, a cała wolność zawarła się w spojrzeniu jeno.
Ten wzrok mętny, twardy z ponad fortepianu objął trzy twarze śledzących ją. Franz osłupiały i pokonany, dziewczyna pobladła od gniewu i strachu... matka przerażona, usiłująca zrozumieć... Wzrok ten sondował ich, a przez palce mówił demon duszy...
Doszła do momentu preludjum, gdzie gorączka przepaja lamento elegijne, gdzie rytm wzrasta, namiętność wzbiera, a dzwony zwiastują, iż fala runie. W tej sekundzie, gdy tama zaczyna pękać, Anetka urwała w pół frazy, nie odrywając palców od klawiszy, tak, że duchy akordów leciały jeszcze chwilę na strzaskanych skrzydłach, ciszą przestrzenną, potem opadły w ostatnich wibracjach. Anetka wstała. Czuła, że jest śmieszna...
Franz prosił gorąco, popędliwie, by grała dalej. Pani Wintergruen starała się nalegać, w sposób chłodny zresztą, a Eryka milczała, wykrzywiona i zła, zacisnąwszy usta. Anetka spojrzała na nich, uśmiechnęła się i rzekła:
— Wracam. Jestem znużona.
Potem objęła oczyma spokorniałego Franza, dodając:
— Proszę mnie odprowadzić.
W chwili odejścia czytała w twarzy Eryki trwoge i nienawiść...
Szli obok siebie w milczeniu a gwiazdy lśniły lodowato. Otchłań przestrzeni łączyła się wokół z otchłanią muzyki. Ereb nocy z ognistemi rybami... Aż do progu domu, nie wyrzekli słowa... Ciemń... byli cząstką ciemności... Wyszeptał:
— Dobranoc...
Ujrzał tej chwili przed. sobą ruchomy cień, który go objął. Usta ich spotkały się...
Anetka znikła. On został sam przed zamkniętemi drzwiami. Wrócił nocą...
Ona weszła do swego pokoju, nic nie myśląc... Nie! Jeszcze nie czas myśleć!...
Było chłodno i ciemno, a znużenie ciążyło jak płyta kamienna. Nieprzezroczysta fala nocy wnętrznej grążyła ją w głębokim jakby stawie. Rozebrała się z trudem, śpiesznie, nie układając zrywanej z siebie odzieży. Przyłożyła głowę do poduszki, zgasiła światło. Na czarnem niebie lśniła Niedźwiedzica. W świadomości jej rozbłysło to, co widziała już, przeszłość... Jakiś kamień odrywa się... Ha!... Spada...
Ale w tej chwili właśnie... (czyż w chwili tej jeno?)... ściśnienie serca smagnęło jej myśl.
Spostrzegła, że, siedząc na łóżku, ściska w dłoniach piersi i krzyczy:
— Nie! To niemożliwe!...
Co jest niemożliwe?... Czekała na ukojenie bicia serca. Przychodziła zwolna do siebie, a po chwili zauważyła, że Wielka Niedźwiedzica przepłynęła i znikła. Jedna ostatnia gwiazda tylna lśniła jeszcze ponad grzbietowiną gór. Cisnąc dalej piersi skurczonemi palcami, jęczała bezgłośnie:
— Nie! To niemożliwe!
Co takiego?... Wiedziała dobrze...
— Okłamałam tedy samą siebie? Dałam się złapać?... Raz jeszcze?... Kochałam go!...
— To pokrywała owa czułość macierzyńska, którą kołysała się sama!... Marcel Franck i Sylwja, ci wyuzdańcy paryscy, mieli rację. Ironja ich węszyła nieczyste zakamarki poświęcenia!...
— Bóg jeden wie, że, zapomniawszy o sobie, oddawałam wszystko, niczego nie żądając wzamian. Byłam świadomie bezinteresowną zupełnie!... Ale osobisty interes wśliznął się do domu mego, jak złodziej. Byłam współwinna, udawałam, że śpię, czekając, aż nadejdzie chyłkiem namiętność. Mówiłam sobie: go dla niego samego... A kochałam dla siebie. Chcę go wziąć! Chcę. Ach, cóż za złudzenie! Któż to ja jestem? Któż chce wziąć? Mam siwe włosy, ciało me pokrywa kurz wszystkich gościńców życia, daremnych doświadczeń i przejść, dwadzieścia lat wieku dzieli mnie od niego. Jakże to dziecko oceni ów odstęp!... Hańba i wstyd!...
Zdruzgotana była upokorzeniem.
Zaraz atoli podniosła głowę, oburzona.
— Jakto? Czyż ja tego chciałam? Czyżem szukała? Czemuż to na mnie spadło? Czemu się oparzyłam? Skąd ta żądza miłości, ten głód namiętny? Czemuż serce me nie starzeje się wraz z ciałem?...
Gniotła piersi swoje. Jakże pragnęła rozerwać pajęczą siatkę natury swej, w której tkwiła, rada upuścić sobie krwi. Ale niesposób schwytać ocean w sieć.
Buntowała się.
— Kocham... kocham... Jeszcze jestem godna kochania!... Świadczy o tem strach zazdrosny tej dziewczyny... Wzięłam go i trzymam... Ode mnie jeno, od mej woli jednak zależy on. Chcę. Kocham go. To prawo moje.
Prawo? Zaraz odczuła całą śmieszność tego słowa. Prawo jest to fikcja człowieka wynikła z układu ze społeczeństwem! Jest to czerwony sztandar zbuntowanego niewolnika w nieubłaganej walce, która od czasów Prometeusza, kończy się zawsze klęską. To obłuda silniejszego, który grąży słabszych, a potem ginie pod pięścią mocniejszego jeszcze! Przyroda nie zna prawa. Potęga, obojętna zupełnie, pochłania miljony istot żywych. Anetka, to jedna z owych miljonów ofiar. Mogłaby co najwyżej opóźnić klęskę własną, kosztem innych ofiar, o dzień, czy godzinę. Ale klęska jest nieunikniona. Czyż tedy warto okupywać zwłokę cierpieniem innych?...
Wykrzyknęła:
— Dlaczegóżby nie?... Dzień, godzina posiadania, czyż to nic? Wieczność mieści się w chwili, jak wszechświat w osobniku... A czyż niczem jest cierpienie ofiary drugiej rywalki, na której się mścimy? Czyż niczem jest, to szczęście, które nam kradnie złodziejka, odebrać zpowrotem, choćby przyszłości jej zadać ból, czy zniweczyć ją?...
Chmura dzikich, rozwrzeszczanych ptaków spadła na nią. Wołały głosami brutalnej dumy, okrutnej zazdrości i pomsty... Oszołomił ją trzepot skrzydeł i krzyki... Skądże się wzięły?
— Wszystko to tkwi we mnie!...
Uczuła dumę i przerażenie, sparzyła ją kropla roztopionego ołowiu, doznała upojenia i bólu graniczącego z omdleniem, z zaspokojeniem agonji... Nie odpędzała ich wcale, nie mogła odpędzić. Była bierna, jak zwłoki na polu, szarpane przez bijące się o lup ptaki. Ptaki stanowiły dwa wrogie stada, żądzę posiadania i żądzę poświęcenia. Wszelkie poświęcenie posiada także szpony i dziób drapieżcy. Wszakże dobro i zło (któż je rozróżni?) przybrane są w te same szaty dzikiego okrucieństwa.
Naga, rozciągnięta, nieżywa już, założywszy ręce, pozwalała się pastwić nad sobą stadom kruków.
A jednocześnie spoglądała. Ni strach, ni żądza nie émiło jej spojrzenia. Widziała się obnażoną. Wiedziała, że wszystko, od pierwszej chwili, było kłamstwem.
Wiedziała zawsze o tej miłości... Odkądże? Czyż od Nie pokochaj go pani zanadto? słów Hermana: Nie, wcześniej jeszcze!... Od ucieczki? Jeszcze wcześniej, jeszcze wcześniej! Skądże tedy owo zbożne zdumienie chwil ostatnich, gdy odkryła ową miłość od tak dawna żywioną?...
Komedjantko! Kłamiesz! Roześmiała się wzgardliwie. Ironja przezwyciężyła najwyższe napięcie cierpienia. Teraz rozpoczął się dialog pomiędzy chytrym sentymentalizmem i bezceremonjalną szyderczą ironją, która zdziera maskę i widzi wszystko.
∗ ∗
∗ |
ALE ironja nie skraca, ni o jednę godzinę namiętności, a czyni ją jeszcze bardziej gorzką.
Minęła noc, a ptaki porzuciły padlinę. Obsiadłszy gałęzie drzew pobliskich, zagrażały powrotem, nie ustępując zgoła, a każdy wykrzykiwał swe prawo. Wyczerpana, oszołomiona, wstała. Nie powzięła żadnej decyzji. Szumiało jej w uszach. Czekała, siedząc...
Wyglądając oknem na drogę, czekała Franza, pewna, że przyjdzie.
Zjawił się. Podszedł do drzwi. Spojrzał, zawahał się... ruszył zpowrotem... Uszedłszy trzydzieści kroków, zawrócił. Widziała poprzez firanki trwożny wyraz jego twarzy, gorączkową niepewność i zakłopotanie. Stał pod drzwiami, potem uczynił gest, by wejść. Ale nie wszedł. Podniósł oczy na okno Anetki, a ona rzuciła się wstecz. Słyszała już tylko łomot dwu serc. Ale jej serce rychło zaczęło odzyskiwać spokój, a oddech stał się równy. Przez zamknięte powieki widziała jego niepewność, żądzę i słabość. Była mu wdzięczna... litowała się... gardziła nim...
Gdy się zdecydowała, po kilku minutach, spojrzeć znowu na drogę, nie było go już. Miała jednak pewność, że czeka zaczajony na zakręcie, nie spuszczając z oczu jej progu, by wyszła...
W tej chwili załopotały w powietrzu skrzydła. Ptaki odleciały. Stado krwiożerców uwolniło ze szponów duszę, a dusza była teraz pusta, jak dom bez mebli. Otwarto zaraz drzwi, weszły zjawy świata, weszła troska, zjawiła się skurczona twarz Eryki i ślepa żądza Franza... Poznała teraz Anetka, jak wielką posiada władzę nad temi słabemi dziećmi. I skorzystała z niej... wbrew sobie.
Wbrew sobie, ale nie na ich korzyść. Badała oboje jasnem, zimnem spojrzeniem, całkiem bezstronnie. Ale sąd wypada surowo, jeśli poprzestaje na sprawiedliwości, wyrzekając się dobroci.
Zgoła niepobłażliwie oceniła Erykę i Franza. Mimo złudzeń, że czyni to bezinteresownie, czuła, iż przez niejedną szczelinę przeciska się odepchnięty interes osobisty. Czyniła atoli, co mogła. Panna Wintergruen nie była ani piękną, ani też dobrą. Stan jej zdrowia oszacowała Anetka bardzo pesymistycznie. Wyobraziła ją sobie nagą. Nie takiej żony chciała dla Franza... (ach, czyż chciała? Co za ironja!) By się zemścić, nie szczędziła i jego także. Przesiała go przez sito. Ile odpadków! Nie ufała jego charakterowi. Surowo osądziła też zmienność uczuć i przyznała bardzo ograniczony kredyt na przyszłość temu związkowi. Czyliż był to atoli wyłącznie głos rozumu? Mijał dzień. Anetka przesiedziała zamknięta całe przedobiedzie, nic nie postanawiając. Odkładała decyzję na potem. Dość rozmyślań... Wygnała z siebie wszystko i zapadła cisza...
Późno popołudniu wyszła i to śmiało, wprost do panny Wintergruen.
Zastała ją w salonie samą. Serce Eryki drgnęło. Ale poskromiła ten odruch i serce rozkurczyło się. Ubrana nieposzlakowanie, jakby oczekiwała wizyty, z gładko uczesanemi, jasnemi włosami, bez jednego nieposłusznego pukla, pogodnem czołem, wyrażającem wolę, postawna, nieprzystępna i zamknięta w sobie, wstała Eryka bez pośpiechu, odpowiadając krótkiem powitaniem na ukłon Anetki, i wskazała jej fotel, uśmiechając się chłodno. Ale oczy przybyłej umiały rozpowijać dusze. Podczas wymiany banalnych grzecznostek śledziła Anetka skurcz chudej piersi Eryki. Dziewczyna była skrzywiona, a w kącie lewym ust taił się prowokująco zaczepny uśmiech. Nie mogła opanować drżenia bladych warg, a urywane słowa zdradzały wyraźnie niepokój, urazę, strach i troskę. Anetka delektowała się tem ze znawstwem powoli, bez wyrzutów sumienia, widząc już, jaki będzie ciąg dalszy historji...
Ten ciąg dalszy zależał od niej wyłącznie, tedy pocóż się miała spieszyć... Rozmawiały o sukniach, nowych tańcach, kroju i pogodzie. Anetka oblizywała sobie niepostrzeżenie wargi...
Umilkła, czekając. Eryka napięła całą uwagę, podejrzewała bowiem, że milczenie to może być zasadzką i pułapką. Nasyciwszy się ostrym smakiem tych chwil ciszy, pewna wrażenia, jakie uczyni i odczuwając zgóry ironiczne współczucie przeciwniczki, rzekła spokojnie:
— Wyjeżdżam jutro rano.
Płomień objął twarz panny Wintergruen, zalewając krwawą łuną czoło i uszy. Utraciła tak dalece władanie sobą, że nie była wstanie zataić piorunującego wrażenia.
Anetka uśmiechnęła się poraz pierwszy szczerze od przyjazdu, a śledząca ją z pod oka, trwożna jeszcze i podejrzliwa Eryka rozpoznała, że nie tai się w tem nic wrogiego. Anetka patrzyła z ironją jeszcze, ale jednocześnie z politowaniem.
— Jak ona go kocha! — myślała.
Zmieszana Eryka, pochyliła głowę i nagle... oparła czoło o ramię Anetki. Anetka położyła dłoń na wątłym karku i delikatnych włosach. Gładziła je, uśmiechnięta przyjaźnie. Miała teraz przed sobą bezbronne dziecko. Nie było już pomiędzy niemi braku zaufania. Eryka podniosła na Anetkę oczy korne, wdzięczne, szczęśliwe, a ona rzekła w sercu swojem:
— Bądź szczęśliwą!
Czytały w sobie wzajem i nie wstyd im było wcale, że się odgadły, bowiem miały sobie obie dużo do przebaczenia.
— Kiedyż się pobierzecie? Nie trzeba nadmiernie zwłóczyć! — powiedziała Anetka.
Potem jęła mówić o Franzu, życzliwie, a jasno, ostrzegając Erykę przed niebezpieczeństwami. Eryka nie była na to ślepą, przeciwnie dostrzegała bystro strony ujemne. Rozmawiały poufnie, trzymając się za ręce, a dziewczyna zwierzała, szczerze czego się boi w ukochanym, przejawiając jednocześnie żelazną wolę posiadania i opanowania tej duszy nieuchwytnej, a wolnej. Zgóry godziła się na wszystkie ciche walki, czuwanie i niepokój całodzienny, czem opłacić trzeba było owo szczęście zdobyte, ciągle zdobywane, a nigdy nie zakute w łańcuchy.
Słysząc to, ściskała Anetka nerwową dłoń zakochanej, czując całą potęgę dzikiej energji, którą przed chwilą jeszcze zwrócić miała przeciw niej, w rozpacznej obronie zagrożonego szczęścia. Ta ranna w walce z życiem dziewczyna, nie liczyła już na owo szczęście, które przyszło niespodzianie. Anetka pomyślała tedy:
— Ma słuszność.
I dodała w duchu:
— Ta ręka jest zdolna trzymać i prowadzić tego, którego jej powierzam.
Oczy Eryki, lodowate, zielono-niebieskie, o bladych rzęsach, bezrzęse niemal, trwożne nieco jeszcze, przesuwały się przelotnie po policzkach, ustach, szyi, piersi i rękach Anetki:
— Piękna... Coraz piękniejsza...
Myślała tak, a instynkt wyostrzony przewlekłą chorobą, powiadamiał ją, że ciężko było rezygnować takiej kobiecie i że nawet nie było to wcale sprawiedliwe.
Zaraz jednak, wykrzyknęła w duchu:
— Mniejsza z tem! Jest to szczęście moje i basta!
Anetka wstała, mówiąc:
— Proszę go do mnie przysłać! Chcę mu coś powiedzieć.
Eryka zawahała się na chwilę, ogarnięta podejrzeniem. Spojrzała z przerażeniem w bystre oczy Anetki. Zauważyła, że domaga się zaufania pełnego. Trzeba było uwierzyć, lub zerwać. Uwierzyła i rzekła kornie:
— Przyślę go pani.
Spojrzały na siebie po raz ostatni po bratersku i w progu zamieniły pocałunek pokoju.
∗ ∗
∗ |
W GODZINĘ później przyszedł Franz.
Nie dziwiło go wcale, że został przez Erykę posłany do Anetki, bowiem nie miał zwyczaju zastanawiać się nad uczuciami innych ludzi. Zajęty był wyłącznie uczuciami własnemi, które podlegały zmianom ustawicznym. Gdyby nawet zechciał czytać w obu kobietach, uznałby to za rzecz naturalną, że go kochają obie. Nie pociągało to zresztą żadnych zobowiązań. Tak mniemał całkiem szczerze... a szczerym był zawsze. Straszna to szczerość człowieka ulatującego ciągle w powietrze, jak para!... On jednak nie odczuwał tego wcale.
W tej chwili myślał o najświeższem odkryciu, o rękach czarodziejki na klawiszach i uścisku pod drzwiami domu, w nocy. Przyszedł wzruszony, płomienny, przekonany o szansach swoich. Ale pierwsze zaraz, szorstkie słowa Anetki zmieszały go.
Przyjęła gościa stojąco, spojrzała w zwierciadło, przygładziła rękami włosy i rzekła:
— Wyjdźmy!
Poszli ścieżką górską, którą chodzili już nieraz, a będąc dobrymi piechurami, kroczyli posuwiście. Anetka milczała, a zakłopotany zrazu Franz, odzyskał rychło pewność siebie. Był wesoły, lekki, zachwycony nowemi zabawkami serc dwu kobiet (nie wątpił, że go kochają obie). Jak pogodzić te uczucia było mu to kwestją drugorzędną i bez znaczenia. Nieświadom własnego egoizmu i zajęty sobą, jął, bez najmniejszego zamiaru dotknięcia zazdrości Anetki, wysławiać zalety Eryki, radując się naiwnie, iż zbieg okoliczności pozwolił mu znaleźć szczęście.
Serce Anetki ścisnęło się i miała już rzec:
— Szczęście to opłaca ktoś inny ceną życia.
Ale, nie chcąc naruszać świeżej rany wspomnień, rzekła tylko:
— Cieszyłoby to Hermana.
I tego było za dużo dla Franza. Nierad myśleć o tem w tej chwili, zasępił się, a na wspomnienie to rysy jego przybrały wygląd ponury. Umysł jego, atoli, wprawny w usuwaniu wszystkiego, co mąciło spokój, chwycił jeno pierwsze słowo.
— O tak, szczęście to radbym z nim dzielić.
Melancholja i radość były równie szczere, ale zdanie sformułował tak, że pozostała sama radość tylko. Nie padło nawet imię przyjaciela. Anetce przyszło na myśl, co powiedział z goryczą zmarły:
— Gdy zapomnienie się opóźnia, wychodzimy naprzeciw.
Franz podjął znów gadaninę zakochanego poety. W którejże był zakochany? Mówił o jednej i drugiej. Ale obecność Anetki przepajała jego myśl silniej, niż obraz tej, o której mówił. Nie spuszczał jej z oczu, pieścił spojrzeniem, wchłaniał falę, jaką poza sobą zostawiała. Nagle przystanął zachwycony widokiem, chciwem okiem artysty zawisając na nim. Jał się rozwodzić nad linją terenu, półtonami i ich harmonją.
Ale Anetka szła dalej, dumna, roztargniona, nie odwracając głowy, ściągnąwszy brwi. Czuła wzgardę i gniew dla tego umysłu artysty, ciągle zmiennego, gdzie jedna minuta wypiera drugą, a wszystko, życie i śmierć, przelata, niby przez sito...
Skierowała się na strome zbocze wiodące na skalisty wyż, wąski i podłużny, jak siodło. Weszła nie tracąc tchu. Niebo sklepiło się wysoko, a było jasne i surowe, jak źrenice Eryki. Wiatr wiosenny rzeźwy i silny, hulający po szczycie, spływał zboczem, pochylając smukłe łodygi ziół. Smagał twarz Anetki i towarzysza jej.
Usiedli na stoku w zapadlinie gruntu, osłonięci grupą drzew karłowatych i pokrzywionych. Pastwisko spływało stromo ku potokowi, szumiącemu w głębi. Widnokrąg, niby z białego metalu obrębiony był po brzegach krezą mgieł ciemnych, leżących jak fale odbite od skał.
Anetka siedziała na kępie dzikiej mięty i ściernisku, ciepłych od zachodzącego słońca. Policzki miała zarumienione od uderzeń wiatru i gniewu, nurtującego jej serce. Nie patrzyła wcale na siedzącego obok Franza, ale przed siebie, wzniósłszy głowę, a na twarzy jej malował się uśmiech wzgardy. Biła od niej siła i duma. Franz patrzył i przestał świegotać. Zapadło palące milczenie. Na onych wyżach niedostępnych, na których stanęła, czuła płomień jego spojrzenia. Uśmiechała się dalej. Pod wpływem ostatniego przelotu namiętności, który w nią uderzył, jak wiatr w czuby drzew, powiedziała tym oczom, które widziała, nie patrząc:
— Nakoniec odnajdujesz mnie!...
I zwrócona do nieobecnej rywalki, będącej gdzieś tam, nisko, pod jej stopami, której bezsilne nogi nigdyby nie zdołały wspiąć się tak wysoko, chciała krzyknąć:
— Gdybym tylko chciała!... Mam go. Przyjdź i odbierz!...
Ale nie uczyniła tego.
Wraz z poświatą zachodu przepłynęła fala krwi. Bezgłośne uniesienie opadło, jak słońce poza góry. Uczuła dreszcz, wstała i wyprostowana, na wyży, wśród wichru, zwróciła się do Franza, który patrzył na nią oczyma uległego psa, błagając o spojrzenie. Ale napotkał jeno chłód odpychający w jej oczach. Widząc jego rozczarowanie, uśmiechnęła się i przybierając inny wyraz, jęła nań patrzyć dobrotliwie, spokojnie, po macierzyńsku.
— Franz! — powiedziała. — Nie jesteś zły, ale możesz sprawić dużo złego... Czy wiesz o tem? Już czas byś to wiedział, chłopcze! Nie jesteś jedynym. Ja także nie... Wszyscy produkujemy zło, jak jabłoń jabłka. Ale powinniśmy zjadać sami swe owoce, nie dając innym!...
Zbity z tropu próbował wymknąć się znaczeniu tych słów i spojrzeniu, które go przenikało. Ale Anetka patrzyła bystro, a słowa wnikały weń. Plastyczna natura jego ulegała naciskowi każdej silnej dłoni. Na jak długo? Anetka nie łudziła się wcale. Ale mając go w ręku, modelowała jego serce surowo, a serdecznie zarazem. Miło jej było czuć pod palcami drżącą uległość tej żywej gliny.
— Eryka cię kocha i ty ja kochasz. Dobrze. Ale pamiętaj, że posiadasz niebezpieczną zdolność zadawania cierpień kochanym... zresztą bez winy własnej!... To szczyt zdolności. Trzeba się tego oduczyć. Wiesz, że mam dla ciebie życzliwość... zbyt wielką nawet... Kłamać nie umiem... Pocóż, zresztą kłamać?... Wiesz, o czem mówię... Uważam cię za syna... może za coś więcej jeszcze... Pragnę twego szczęścia. Ale wolałabym, byś spędził życie w poniewierce, niżbyś miał igrać z miłością i lekkomyślnie zadawać cierpienie istocie, która ci się oddała. Przynosi ci nierównie więcej, niż jej dasz. Składa w ofierze wszystko, całą siebie. Ty zaś dać możesz część tylko. Wy, mężczyźni zachowujecie dla siebie to, co najlepsze, cząstkę lwią, przeznaczoną dla potwora w klatce, dla swego mózgu, dla tego ludożercy, dla swych chimer, idei, sztuki, ambicyj i czynów. Nie wyrzucam wam tego. Na waszem miejscu, czyniła bym tosamo... Ale niechże czystą będzie ta cząstka, jaką dajecie nam, niechże będzie pewna! Nie odbierajcie, dawszy! Nie szachrujcie! Żądamy nie dużo, ale to czego żądamy, chcemy mieć. Czy czujesz się na siłach dać to Eryce? Zbadaj dobrze twe ciało i serce! Chcesz jej? Kochasz? Bierz tedy! Ale niech i ona ciebie weźmie. Dar za dar! Naucz się brać i zachować na stałe!... O ty, duszo z mgieł! Umyśle z wiatru!
Stał bez ruchu, pochyliwszy czoło pod smaganiem ostrych słów i spojrzeń. Anetka miała teraz uśmiech w oczach. Potem puszczając łup, zaśmiała się szczerze, mówiąc:
— Wracajmy!
Jęli zstępować w milczeniu po zboczy. Ona szła przodem, on zaś nie spuszczał z oczu opalonego jej karku, pragnąc, by się to nigdy nie skończyło.
Zanim doszli do pierwszych domów, przystanęła i podała mu ręce. Podobnie jak pierwszego dnia, w obozie jeńców, pochylił się i okrył je pocałunkami. Anetka cofnęła dłonie, położyła mu je na ramionach i patrząc w oczy, rzekła:
— Żegnaj mi, chłopcze!
Wróciła sama i nie czekając ranka, jak to przyrzekła, wyjechała nocą.
Eryka i Franz przybyli nazajutrz wcześnie, by ją pożegnać. Gniazdo było puste. Uczuli żal... i uczuli ulgę.
ANETKA nie wróciła wprost do Paryża. Wysiadła w drodze na małej stacyjce, gdzie nie było obawy spotkania nikogo. Czuła się wyczerpaną: Trzeba było uregulować porachunki z samą sobą i odnaleźć kierunek.
Zmęczenie dni ostatnich zaciężyło jej nagle bardzo. Nieustanne napięcie i ostatni cios, rozbudziły palące poczucie wieku nieubłaganego i daremną potrzebę miłości, miłości pełnej, jakiej nie zaznała dotąd. Ogarnęła ją melancholja nieokreślona, a wyczerpująca. Cóż wzamian, za ten dar całej siebie? Teraz, kiedy oddała wszystko i wszystko porzuciła, uczuła się przerażająco wolną. Więzy zerwane. Czegóż się teraz chwycić, skoro ich nie ma już?... Najgorszem zaś było, że zatraciła swoje ja, nie wierzyła w siebie ani w to, co przedtem, w ludzkość... Czyż mogła większą ponieść klęskę? O tak jest coś więcej niż niewiara w ludzkość!... Dusza silna zatracona nawet, przetwarza się i odbudowuje gniazdo własne. Jeśli atoli nie ma co włożyć do tego gniazda? ...Jeśli się okaże, że wszystko to był piasek i budowa runęła. Nieprzejednana w uniesieniu Anetka napiętnowała się kłamczynią. Na ustach miała ciągle ludzkość, a chciwy pająk czyhał na łup pośrodku sieci. Ludzkością dla niej był... mężczyzna... Mężczyzna... pierwszy lepszy, miły, przeciętny!... Cóż za śmieszność!... Ileż w to włożyła zapału, wiary, poświęcenia i ryzyka... ryzyka własnego oraz ryzyka ludzi porwanych za sobą... poto, by się złapać na haczyk! Cały ten entuzjazm poświęcenie, za przynętę... za tego chłopca... (on, czy inny, przypadek go uczynił robaczkiem na haczyku)... Przystrajała, jak bóżka, to swoje pożądanie dla większej złudy w szych idealizmu, w święte, a fałszywe miano ludzkości!...
Miotała w zacietrzewieniu oszczerstwa siebie. Skurczona, podparłszy głowę pięściami, z łokciami na kolanach przeżuwała upokorzenie klęski.
Skryła się w małem miasteczku, wśród łąk, nie znając nawet jego nazwy. Wysiadła w nocy na chybi trafi i zamieszkała w gospodzie. Była to obszerna gospoda berneńska z ogromnym dachem nad maleńkiemi okienkami, o mniejszych jeszcze szybkach, okraszonych kwiatkami geranjum.
Poza różowemi firankami, w cieniu szerokiego przydaszka, targana niepokojem dusza odzyskiwała zwolna równowagę, wracając do własnego łożyska. Niejednokrotnie atoli rozbiła się przedtem o brzegi. Łatwo sobie powiedzieć:
— Dość tego! Odrzucam broń, nie stawiam oporu. Jestem pokonaną i godzę się z tem... Czyż nie dość tego jeszcze?...
Nie dość tego. Natura przypomina nam niespodzianemi napaściami, że umowa będzie ważną dopiero, gdy ona ją podpisze. Anetka musiała często podejmować walkę z potrójnem cierpieniem: absurdalnej żądzy, poddania się na zawsze i zaprzepaszczonej młodości... były to złudne blaski, szydercze płomieniska i popioły życia. Rano bywała znużona, cicha i starta uniesieniami nocy... Zresztą nie była sama. Musiała nocą toczyć bój duchowy z wielu postaciami, które za dnia wydawały się spokojne, zatopione w sobie, dalekie!
Wkońcu uporządkowała rachunki. Uznała się bankrutem. Ułożyła bilans. Przeciwstawić chciała owej nienawistnej, ludzkości, która szczeka i szarpie siebie samą, duszę kobiecą, wolną i samotną, niedopuszczającą nienawiści, ni śmierci. Taka dusza uświęca życie i, nie czyniąc różnicy pomiędzy braćmi-wrogami, otwiera macierzyńskie ramiona wszystkim dzieciom swoim... Było to dumą wielką. Przeceniła się. Nie była wolną i sił jej brakło, by być samotną. Nie zdołała, dla dziecka, zapoznać siebie samej, Natomiast zapomniała o dziecku krwi własnej. Wieczysta niewolnica, chytra i skryta, węsząca chciwie, jak suka, żądzę. Ładna bezinteresowność! Cały jej idealizm był zasadzką natury, by ją chwytać i batem zapędzić do psiarni. Nie stać ją było na opór wobec psiarczyka...
Zgoda! Trzeba się teraz uczyć pokory... Chciałam, nie mogłam... Chęć ta jest przecież sama przez się czemś! Nie zdołałam... Zjawi się może kiedyś ktoś lepszy, silniejszy i on potrafi...
Zwyciężona i pogodzona z losem... nie zapoznając jednocześnie możliwości buntu... postanowiła wracać do Paryża.
W przedziale wagonu zastała dwu mężczyzn, Francuzów. Jeden z nich, młody podporucznik, ranny w głowę, miał bandaże i czarną przepaskę na oczach. Drugi był pielęgniarzem. Pielęgniarz, barczysty prostak, nic sobie nie robił z cierpień (widział ich już tyle!). Usadziwszy chorego w rogu przedziału, przestał się nim zajmować. Dobył szynkę, jadł i zapijał winem z flaszki, potem rozciągnąwszy się na ławce zasnął, chrapiąc rozgłośnie.
Ranny siedział po stronie Anetki. Spostrzegła, że wstaje z trudem i szuka omackiem siatki nad sobą. Nie znalazłszy pakunku, westchnął i usiadł zpowrotem.
— Pan czegoś szuka? — spytała. — Mogę pomóc!
Podziękował. Chciał zażyć pastylkę dla uśmierzenia bólu głowy. Podała mu ją w odrobinie wody. Oboje nie mogli zasnąć, wszczęli tedy rozmowę, wśród łomotu trzęsącego się pociągu. Anetka ochraniała, jak mogła, chorego od wstrząśnień i osłoniła mu kocem, drżące kolana. Ożywiła go obecność współczującej osoby. Jak każdy, niemal, czujący pochyloną nad sobą litośnie kobietę, jął czynić zwierzenia dziecięcym głosem. Nie powiedziałby tego mężczyźnie, ani może nawet jej samej, gdyby mógł ją widzieć.
Kula przeszyła mu skronie, nawskroś. Przez dwa dni leżał na polu bitwy, oślepły całkiem. Potem wzrok wracał zwolna, wkońcu atoli zagasł na zawsze. Tracąc go, stracił wszystko. Był malarzem, co stanowiło treść jego życia i całe utrzymanie. Nie było jeszcze rzeczą pewną, czy mózg nie ucierpiał. Szarpał nim ból.
Co gorsza... dusza jego konała, płacząc bez łez, wśród nocy, krwawo. Nic jej nie pozostało. Wszystko zabrano. Wyruszał na wojnę nie z nienawiścią, ale owiany umiłowaniem swoich, ludzi, świata całego i świętych idei. Chciał zabić wojnę, uwolnić od niej ludzkość, nieprzyjaciół samych nawet. Oddał wszystko i wszystko stracił, niosąc wolność w darze. Świat zakpił zeń. Za późno poznał potworne okrucieństwo, nikczemnych graczy wojennych. Był nikłym jeno pionkiem na politycznej szachownicy. Utracił wszelką wiarę i nawet ochotę do buntu... Pragnął jeno zapaść co prędzej w otchłań, gdzie zatraci byt i pamięć bytu, w grób, pokryty wieczystem zapomnieniem!
Mówił beznamiętnie, głosem znużonym, cichym, który budził w Anetce bratni ból... Ach, jakże pokrewni byli, mimo odmiennych losów. Człowiek ten upatrywał w wojnie miłość, ona zaś nienawiść, a oboje zostali ofiarami... czego... kogo? Cóż za tragiczne zwyrodnienie tych wszystkich ofiar!... A mimo wszystko... w uniesieniu tego cierpienia (w obliczu tej klęski nie śmiała się przyznać)... jakaż tragiczna rozkosz!... Nie, nie... nie daremnie zostaliśmy zdeptani, zgnieceni, wyduszeni, jak winograd w kadzi! Jesteśmy zacierem wina... czyliż to nic? Czemżeby była bez nas owa Siła, która to wino wypije? Cóż za straszliwe dostojeństwo?
Pochylona nad ślepcem powiedziała cicho, a gorąco: Każde poświęcenie jest, być może, samno-oszustwem! I ja zostałam oszukaną. Ale zacznę na nowo. A pan?
Wstrząsnęło to nim.
— Ja także! — powiedział.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Przynajmniej oboje nie odnieśliśmy żadnej korzyści z tego oszustwa, a to bardzo pomyślna okoliczność!
Pociąg stanął. Dijon. Pielęgniarz zbudził się i ruszył do bufetu zwilżyć gardło. Anetka spostrzegła, że ranny podnosi opaskę z oczu.
Co pan robi? Proszę nie dotykać opaski!
— Nie, nie...
— Co pan chce zrobić?
— Chcę panią zobaczyć, zanim zapadnie dla mnie noc wieczysta.
Zdjął opaskę i jęknął:
— Za późno!... Nie widzę pani.
Ukrył twarz w dłoniach. Anetka powiedziała mu:
— Biedaku! Widzi mnie pan lepiej, niż oczyma. Nie potrzebowałam używać swoich oczu, by poznać pana. Proszę dotknąć rąk moich! Serca nasze dotykają się.
Chwycił jej dłoń, jakby się bał, że ją utraci i prosił:
— Mów pani! Mów pani!
Głos ten był dla jego zagasłych oczu czemś, jak sylwetka na murze. Słuchał chciwie jej opowiadania, które malowało w skrócie czterdzieści lat nadziei, wysiłków woli, rezygnacji, klęsk i ponownych usiłowań, tych lat czterdziestu życia realnego i marzeń (wszystko jest marzeniem), które się wyryły na jej twarzy.
— Musiały ją dobrze wymodelować. — myślał ranny. — Czuje to dusza...
Ujrzał w tej chwili najpiękniejsze portrety swoje. Nikt ich, prócz niego, widzieć nie będzie.
Umilkła. Milczeli aż do końca nocy. Przed samem przybyciem na miejsce wydostała dłoń z uścisku i rzekła:
— Jestem jeno towarzyszką niedoli pańskiej. Ale błogosławię twe ciało, myśl, poświęcenie i dobroć... Pobłogosław mnie pan wzajem! Gdy Ojciec zapomina o dzieciach swoich, dzieci muszą sobie wzajem być Ojcem.
∗ ∗
∗ |
MAREK otrzymał rankiem depeszę, zwiastującą powrót matki. Podskoczył z wrażenia. Od wyjazdu dostał jeno kartkę ze Szwajcarji, zaraz po przybyciu na miejsce. Pisywał do niej codziennie, ale listy nie doszły rąk Anetki, gdyż zostały na poczcie w małem miasteczku szwajcarskiem, które opuściła nazajutrz zaraz, zapomniawszy w przygnębieniu podać w gospodzie adresu.
Mieszkał w pustych teraz pokojach, nie chcąc korzystać z zaproszenia Sylwji. Był dość dojrzałym, by mieszkać u siebie. Zresztą czuł wszędzie obecność matki i starał się, daremnie zresztą, zgrupować jej ślady rozpierzchłe po różnych przedmiotach, meblach, książkach i łóżku. Bolała go obojętność Anetki, ale po raz pierwszy w życiu nie miał żalu do niej, ani do nikogo zresztą, za krzywdy doznane. Powtarzał sobie, że była dotąd jego skarbem, a sam go zatracił.
Czując zamróz w sercu, jak dziecko, przyciskał głowę do poduszki matczynej, by móc o niej myśleć lepiej, a im więcej myślał, tem dokładniej czuł różnicę pomiędzy nią, a innemi bliskiemi osobami.
Spróbował zbliżyć się do przyjaciół, zwłaszcza do Pitana, pragnąc go zgłębić do dna. Ach, jakaż tam była pustka! Ani śladu osobowości w całej tej wierze, bohaterstwie i poświęceniu, godnem psa. Cień tylko i odblaski! Ile razy usiłował przyprzeć go do muru i ująć myśl jego, w stanie poczwarki bytującą, spostrzegał pudla, stojącego na tylnych łapach przed błyskotliwemi frazesami. Można go było zabić, a nie odwróciłby za nic oczu od kulki rulety. (Zbytecznem jest chyba podkreślać, że Marek był niesprawiedliwy, a kochając musiał zawsze kogoś przenosić nad innych. Sprawiedliwość nie obchodziła go zbytnio).
Marek nie miał skłonności dla wielbicieli frazesów.
Ten mały Diogenes szukał człowieka, który nie byłby echem, ale sobą samym, w każdej okoliczności życia. Nie mówmy wogóle o kobietach! Są to wieczyste serve padrone. Rozkosz im sprawia wciąganie mężczyzn w gęstą sieć kłamstwa Płci, o dużym, żarłocznym brzuchu, a pozbawionego oczu...
Jedna była tylko... (tak mniemał, przynajmniej) co, od kiedy pamiętał, walczyła z siecią, targała ją, uciekała, a będąc schwytaną, rozpoczynała walkę na nowo... Była to jego matka. Czasu tych monologów w mieszkaniu pustem, skąd wyjechała, zdało się na zawsze, porwany gorącą falą wspomnień. usiłował zrekonstruować życie tej kobiety w ciągu lat ostatnich, owo życie samotne, nieznane, pełne cierpień i radości, namiętności i walk. Poznał tę duszę dostatecznie, by wiedzieć, że na moment nawet pustą nie była. Zostawił ją samą, w jej świecie wnętrznym... jakież miał tedy teraz prawo do tego świata? Nawykła walczyć sama, zwyciężaé, ponosić klęski i samotnie kroczyć drogą własną. Dokądże ją wiodła teraz, coraz dalej od niego?... Rozmyślał nad tem tak długo, że zapomniał wkońcu myśleć o sobie. Zapragnął szczerze uczynić jej tę jakąś nieznaną drogę łatwiejszą...
W tym nastroju zastał go telegram. Była to niby eksplozja, zaznaczająca datę w oblężonem mieście. Czytał depeszę kilka razy, by się upewnić. Radością i obawą przepoił go ten powrót niespodziewany. Cóż ją doń skłoniło? Odczuwał wątpliwość, by miała wracać ze względu na niego, bowiem ostatnie rozczarowania uczyniły go pokornym. Zabobonne uczucie podszeptywało mu, że najlepszym sposobem osiągnięcia czegoś jest nie wyczekiwanie na ziszczenie się rzeczy pożądanej.
Anetka nie zastała syna w domu. Pociąg spóźnił się o ośm godzin i stanął na dworcu ljońskim dopiero późno po południu. Marek był na dworcu i wrócił, po długiem czekaniu, do domu. Nie mogąc jednak wytrzymać, poszedł raz jeszcze na stację, rozmijając się z matką. Weszła do mieszkania i czekała. Zauważyła ze wzruszeniem, że przyniósł jej kwiatków do sypialni. Siadła w fotelu z głową na oparciu. Znużona bardzo, nadsłuchiwała odgłosów ulicy i domu. Zdrzemnęła się... Jak przez mgłę, usłyszała na schodach szybkie kroki, ktoś biegł... Wszedł Marek i krzyknął z radości. Zaspana jeszcze, uśmiechnęła się.
— A więc on mnie kocha? — przemknęło jej przez myśl.
Uczyniła wysiłek, by wstać. Nogi odmówiły posłuszeństwa. Wyciągnęła przeto ramiona. A on padł w nie.
— Ach, jakże czekałem ciebie! Jakżeś przyjechała?
Nie rzekła słowa, gładząc tylko policzki i włosy syna. Zauważył zaraz znużenie i mękę na wyniszczonej twarzy. Ostrzeżony instynktem opanował pytania, jakie miał na ustach. Pod wpływem uniesienia, objąwszy matkę, podniósł ją z fotelu... (Jakiż był teraz silny, a jak słabą ona.) Wstała i podtrzymywana przezeń, postąpiła do okna. W żółtej poświacie zachodu wydała mu się bardzo bladą.
— Musisz się zaraz położyć!... — powiedział.
Protestowała, ale czując zawrót głowy, pozwoliła się zaprowadzić, zanieść niemal do łóżka. Zmusił ją, by się położyła, zdjął trzewiki i pomógł w rozbieraniu. Nie stawiała oporu, czując, jak to dobrze poddać się woli kochającego człowieka.
Czyliż ją kochał?... Naprawdę?... Odłożyła myśl o tem do jutra... On zaś rad był zapewne także zwłoce wynurzenia tego, co czuł. Jedno tylko pilne pytanie miał ustawicznie na ustach. Ale się powstrzymał. Tymczasem matka leżąc mówiła:
— Wstyd to, doprawdy, wracać poto, by się dać pieścić!... Przebacz mi, chłopcze... Byłam przecież tak mocna!... Nie mogę się utrzymać na nogach. Nie spałam przez kilka już nocy z rzędu... Usiądź tu, przy mnie. Coś robił dzisiaj... Jakżeśmy się mogli minąć na dworcu?
Jął w sposób zawikłany opowiadać, co robił. Ona nie śledziła związku zdań, wkrótce przestała rozumieć słowa, lubując się tylko jego głosem. Zamknęła oczy. Umilkł, wstał, spojrzał i odszedł kilka kroków z wahaniem. Wrócił jednak i pochylił się nad śpiącą. Otwarła oczy... Marek poprawił jej niezręcznie poduszkę i spytał śpiesznie:
— Czy zostaniesz tym razem?
Nie zrozumiawszy go, spojrzała zdumiona, on zaś powtórzył pytanie, symulując ton obojętny:
— Czy zostaniesz?
Uśmiechnęła się:
— Zostanę! — powiedziała.
I zasnęła.
Marek wyszedł, czując ulgę wielką.
∗ ∗
∗ |
PRZYMKNĄŁ tylko drzwi pokoju matki i słuchając jej równego oddechu, mówił sobie:
— Jest... Mam ją... Mam czas...
Tejże samej nocy nastąpił atak aeroplanów nieprzyjacielskich. Wyły syreny, w całym domu zapanował zwyczajny w takich razach popłoch i bieganina po schodach. Marek wyskoczył z łóżka i podszedł do matki. Ale spała tak smacznie, że nie śmiał jej budzić.
— Niechże sobie tam spadają bomby! — pomyślał. — Jesteśmy razem.
Mimo tej zuchowatości, w inne noce, kiedy był sam, bał się. Teraz zaś (dlaczego?) było mu to wprost miłe.
Nazajutrz przyszła zaniepokojona o niego Sylwja i na wieść o powrocie Anetki nazwała go szelmą. (Ukrył przed nią zazdrośnie telegram, chcąc dnia pierwszego mieć matkę wyłącznie dla siebie). Anetka spała jeszcze, a Marek bronił, jak smok, dostępu do jej pokoju. Rozgwar dysputy zbudził ją, a Sylwja weszła. Miała dużo do mówienia, ale zaraz spostrzegła, że nie trzeba wszczynać indagacji i jako osoba względna, zwłaszcza gdy szło o bliskich, nie wspomniała o niczem drażliwem, wiedząc, że dusza zmącona musi, jak rzeka, sama osadzić miał na dnie. Żartowała ze snu Anetki, który jej nie pozwolił słyszeć wybuchów nocnych. Potem oburzała się niby to na Marka, że miast zamieszkać u niej, wolał siedzieć samotnie w domu, pewnie dla ułatwienia sobie wycieczek nocnych. Marek rozgniewał się, bowiem przyrzekłszy, że będzie rozsądnym, nie chciał, by ktoś powątpiewał w jego słowność. Zresztą, jeśliby chciał bawić się wbrew woli Sylwji, był już dość dorosłym, by jej to powiedzieć w oczy.
Potem ogarnął go żal, że w ten sposób mówił w obecności matki i zawstydzony wyszedł z pokoju. Gdy znikł, Sylwja powiedziała do Anetki z dumą wielką:
— Rogata dusza! Zupełnie podobny do nas obu.
— Czyż podobny do mnie? — zadała sobie Anetka pytanie.
Usiłowała jąć się powszednich zajęć domowych, ale wyczerpanie moralne nieprędko ustąpiło. Nużyło ją wszystko. Marek był zawsze pod ręką, by jej coś ułatwić, nibyto nie spostrzegając niczego, oszczędził jej trudu w przesunięciu jakiegoś mebla, czy wejściu na drabinkę, dla zawieszenia firanki. Te grzecznostki były dlań, zarówno jak dla niej, zupełną nowością. Jak każdy człowiek szczery, obawiał się, by ten nadmiar gorliwości nie został wzięty za obłudę, przeto czynił wszystko z miną zgoła obojętną. Anetka, wzruszona, nie wiedząca co o tem myśleć, dziękowała zawsze chłodniej, niż miała zrazu zamiar.
Zachowywali oboje stanowisko wyczekujące, serdeczne, ale mówili mało, obserwując się z pod oka. Każde bało się nowego rozczarowania, w razie rozpoczęcia ze swej strony. Marek nie wypytywał o podróż i nagły powrót, a ile razy zapadała bezwiednie w marzenia, odwracał przez skromność głowę, lub nawet wychodził z pokoju, bojąc się czytać w niej i nie chcąc przeszkadzać. Gdy matka wypytywała, co robił czasu jej nieobecności, cierpiał bardzo, bowiem opisał to już dawno w listach. Czyż go tak mało kochała, że pobieżnie jeno czytając te listy, zapomniała już o treści?
Nigdyby nie doszła ją wieść o listach syna, gdyby nie Sylwja. Przyszła zasięgnąć informacji, co porabia „młode stadło,“ jak ich teraz zwała. Nie mieszając się zgoła w poufne sprawy, pozostawiła im cały trud i radość odnalezienia serc swoich wzajem. Ale wydało jej się, że marudzą. Podała tedy im drążek ratunkowy, traktując jak zakochanych w sobie. Marka nie było. Anetka zaprotestowała.
— Nie dziwię się tobie, istoto o sercu z kamienia! — rzekła ze śmiechem. — Radość ci sprawia cierpienie innych. To rola twoja.
— Cóż ty wiesz o tem? — odrzuciła Anetka.
Ale Sylwja wiedziała czego się trzymać. Rzekła tedy:
— Twój chłopak cierpi. Przez cały czas twej nieobecności pisywał codziennie...
Anetka nie słuchała dalszego ciągu rozmowy... Pisywał do niej codziennie! Jej zaś nie przyszło na myśl kazać przysłać sobie listy, leżące dotąd na poczcie małego miasteczka szwajcarskiego!... Tak, Sylwja miała rację... serce jej było z kamienia... Niezwłocznie zażądała przysłania owych wygnańców. Marek nie powinien był się o tem dowiedzieć, to też czyhała, śledząc listonosza, by mu nie doręczono pakietu. Minęło sporo czasu, aż zdołała porwać pakiet, tuż pod nosem Marka, którego wyprzedziła o kilka zaledwo kroków. Czekała z czytaniem, aż wyjdzie.
Było ośm listów. Cały skarbiec!...
Od pierwszych zaraz słów oczy Anetki wpiły się w nie. Chciała przeczytać wszystkie odrazu i ustała. Zmusiła się by ułożyć je po kolei i czytać jeden po drugim, zwolna. Ale ta zasada nie była możliwą do zachowania. Pochłaniała je, na chybi trafi, przebiegała oczyma wiersze pisma, przerywając, wracając do początku, szukając chciwie serdecznych wyrazów. Dopiero, nasyciwszy pierwszy głód, była zdolna czytać porządnie i rozkoszować się. Zarumieniona była z miłości i oszołomienia...
Jakąż mu czyniła krzywdę!...
Nie było tu czułych wynurzeń. Nie cierpiał sentymentalizmu (podejrzewając zawsze, że jest zatruty), to też w listach unikał słów czułych, cisnących się na usta. Ale świadomy ten przymus wzruszał bardziej jeszcze matkę, znającą najmniejszy fałd tych ust. Nie używał nawet wyrażenia: „Kochana.“ W pierwszym liście pisał:
„Matko, nie kochasz mnie...“
(Serce Anetki ścisnęło się) „Ja nie kocham siebie także. Nie zarobiłem niczem na miłość. Jest to słuszne, ale mimo wszystko jestem synem twoim i czuje się bliższym ciebie, niż kogokolwiek innego. Nie mogłem ci tego powiedzieć, przeto piszę! Potrzebuję przyjaciela, a nie mam go. Chcę przeto wierzyć, że ty nim jesteś, choćby tak nie było wcale. Nie odpisuj! Nie chcę, byś to potwierdziła przez dobroć, czy litość, gdyż czułbym się upokorzonym. Nie chcę też, by mnie oszukiwano. Nie kocham cię dlatego, że jesteś dobra, nie wiem nawet tego. Ale kocham cię za szczerość twoją... Nie odpisuj! Cokolwiek o mnie sądzisz, czuję potrzebę pisania do ciebie. Nawet jeśli matka nie jest moją przyjaciółką, piszę do przyjaciółki, nie do matki. Muszę się wywnętrzyć... ciężę samemu sobie... Jestem zbyt osamotniony... zbyt ciężki! Dopomóż mi... Wiem, że dopomagasz innym, przeto możesz to uczynić dla mnie także, słuchając, co mówię. Nie żądam wcale odpowiedzi... Mam dużo do powiedzenia... Jestem inny, niż dawniej. Od roku zmieniłem się bardzo. Rozpoczynając ten list, chciałem ci opisać, co robiłem w ciągu ostatniego roku i co mnie zmieniło. Ale teraz nie śmiem już, jest tam dużo rzeczy, których się wstydzę. Boję się oddalić się bardziej jeszcze, chociaż jesteś już i bez tego bardzo daleko ode mnie! Mimo wszystko jednak, nawet narażając się na wzgardę twoją, muszę ci to powiedzieć kiedyś, bowiem inaczej musiałbym sobą wzgardzić bardziej jeszcze. Opowiem, później... kiedyś. Na dziś dość. Dosyć ci dałem dzisiaj... Całuję cię, przyjaciółko moja“.
Ten ton miłosny, a władczy, owładnął Anetką, zaniepokoił ją i zniewolił. W listach następnych była ta sama powściągnięta gwałtowność. Nie mógł się zdobyć na powiedzenie tego, co mu najbardziej ciężyło. Powtarzał w każdym liście:
„Może dziś?... Nie, jeszcze nie mogę. Nie mogę, stanowczo! Muszę zapomnieć, że jesteś kobietą, mój przyjacielu... Czy chcesz, czy możesz zostać przyjacielem moim? Przecież, mimo wszystko, jesteś kobietą, a ja nie mam zaufania do kobiet. Nie cenię ich wysoko. Przebacz! To ciebie nie tyczy. Oddawna już ciebie to nie tyczy. Aż do zeszłego roku zaliczałem cię do innych. Przywiązany byłem do ciebie (nie okazując tego zresztą), ale nie miałem zaufania. Teraz jest inaczej. Dużo się zmieniło, dużo widziałem, nauczyłem się, odgadłem, jak sądzę. Zarówno odnośnie do ciebie, jak do mnie i innych... Widzisz, nauczyłem się dużo, za dużo nawet!... A wśród tego jest mnóstwo rzeczy nie pięknych i takich, które mi uczyniły źle. Ale powiadam sobie, że lepiej je znać, gdyż są prawdziwe. Świat jest brzydki. Nie szanuję kobiet, gardzę niemi nawet. Gardzę również mężczyznami i samym sobą. Ale ciebie szanuję, od kiedy się nauczyłem widzieć cię. Dowiedziałem się o tobie rzeczy, których nie powiedziałaś mi (jakże mało powiedziałaś mi wogóle), a które wiem od ciotki. Znam także rzeczy inne, nie uzyskane od ciotki, gdyż ta dobra kobiecina nie domyśla się nawet, iż są możliwe, a nie zrozumiałaby ich wcale... Ja atoli rozumiem... (tak sądzę... nie... mam pewność...) i to właśnie pozwala mi zrozumieć dużo rzeczy w sobie samym, których nie umiałem przedtem wytłumaczyć... Ach! Jakże zawikłane jest wszystko, co piszę!“
(Ze złości nacisnął piórem tak, że rozdarł papier).
„Jakże trudno wypowiedzieć się na odległość... czy zbliska! Język jest skrępowany. Zdaje mi się, że wytłumaczyłbym wszystko lepiej, mając cię przed sobą... A zresztą... nie! Nie wiem, doprawdy... Patrzysz pobłażliwie, protekcjonałnie, drwiąco (wszystko to doprowadza mnie do pasji), albo z roztargnieniem, obco jakoś... A przeważnie zawsze patrzysz gdzieś poza mnie... Patrz mi prosto w serce, aż do dna, jak w serce syna, przyjaciela i mężczyzny!...“
Anetka widziała te oczy, wbite w nią, surowe i wymagające. Odwróciła głowę zastraszona... Syn jej mężczyzną!... Nie pomyślała o tem dotąd. Dla matki, dziecko jest zawsze dzieckiem. W listach tych młodzieniaszka, kulawych, niepewnych, gniewnych, wyczuła ton pana. I oto, jak gdy za czasów dawnych kobieta, pozbawiona męża, przechodziła pod władzę najstarszego syna, ugięła karku.
Ale podniosła zaraz głowę.
— Mój syn. Ja zrobiłam zeń mężczyznę. To moje dzieło... Jesteśmy sobie równi.
∗ ∗
∗ |
CZYTAŁA dalej pociemku, nie zauważywszy, że zapadł mrok. Marek wrócił. Wierzchem dłoni zmiotła listy ze stołu na ziemię. Nie chciała, by ją zastał na czytaniu, bowiem zrazu pragnęła zataić, że przedtem nie znała ich treści.
Zdziwiło go, że siedzi po ciemku i chciał zaświecić, ale wzbroniła. Podeszli do okna i rozmawiając patrzyli w ulicę, gdzie rozbłyskiwały wystawy. Byli zakłopotani oboje. Anetka czyniła wysiłki, by uporządkować ten nowy zwał rozmaitych uczuć, Marek zaś czuł ciągle jeszcze urazę, że ni słowem nie wspomniała o tem wszystkiem, co jej zwierzył. Mówili chłodno i niejasno. Często zapadało milczenie. Opowiadał, czego się dowiedział popołudniu, powtarzał wiadomości wojenne, wyliczał bitwy, wymieniał nazwiska ofiar... słowem nic ciekawego! Nie słuchała...
Nagle objęła go bez słowa, on zaś nie drgnął nawet, zlodowaciały z wrażenia.
Powiedziała:
— Zaświeć!
Przekręcił taster lampy elektrycznej i ujrzał listy, rozsypane po posadzce. Pokazała mu je, wyznając wszystko, co chciała zataić. Prosiła o przebaczenie, potem zaś rzekła:
— Przyjacielu mój...
Ale on nie był już mężczyzną, który w listach kipiał dumą i gniewem, jeno małym chłopcem który uciekł do swego pokoju, by ukryć wzruszenie.
Nie poszła za nim, chcąc opanować wzruszenie własne. Stała, milcząc, na miejscu, gdzie ją zostawił.
Przybycie Sylwji rozwiało czar, w który zapadli. Siedli we troje do stołu, a baczna zawsze Sylwja nie odgadła ich myśli. Byli spokojni i pełni rezerwy.
Zato, gdy odeszła, zasiedli przy stole ręka w rękę i przez długie godziny zwierzali się sobie pocichu. Rozmawiali potem jeszcze z pokoju do pokoju, gdy wkońcu zdecydowali się położyć. Ale, wśród nocy, Marek wstał, podszedł boso do łóżka matki i usiadł u wezgłowia na niskim stołeczku. Nie mówili już nic. Czuli tylko potrzebę być blisko siebie.
W ciemni jęczała udręczona dusza domu. Żałoba i żądza płonącego osiedla. Pod nimi rodzina Bernardinów bez synów, de profundis clamat spozierając w wiekuiste milczenie... Jeszcze niżej, Girard, wdowiec po jedynaku, zakrzepły w bałwochwalstwie patrjotycznem, broni się niem przed rozpaczą... Piętro wyżej, młode małżeństwo Chardonnetów, palone, niby czerwonem żelazem na ciele i duszy, tajemnicą opętańczą, niewyznaną, haniebną, która z dwojga kochanków, związanych na zawsze, uczyniła obcych sobie ludzi... W samem nawet mieszkaniu Anetki, po drugiej stronie kurytarza, pokój pusty, zamknięty trwożnie, wraz z tchnieniem kazirodczej dziewczyny, która się zabiła... Dom, to pochodnia dymna, napoły spalona, a z pośród tych, co zostali żywi, w onej porze nocnej nie śpi nikt. Wszystkich trawi gorączka, ból, straszaki...
Oni jedynie, matka i syn, wyszli cało z pożogi dusz. Z kilku słów poznali, że myślą o tem oboje. Unikając rozmowy, chwycili się tylko silnie za ręce, jakby z obawy, że się mogą zgubić. Ocaleli sami jedni z pożaru Borgo...
Wspomniawszy, że jest matką, powiedziała swemu młodemu Eneaszowi:
— Idź teraz spać. To nierozsądnie, chłopcze. Możesz zasłabnąć.
Potrząsnął z uporem głową.
— Czuwałaś długo nade mną. Teraz na mnie kolej.
Zaczęło świtać. Zasnął z głową na pościeli. Anetka wstała, położyła go na swem łóżku, a on się nie przebudził. Sama siadła w fotelu przy oknie, czekając dnia.
∗ ∗
∗ |
W CIĄGU tej rozmowy wieczornej i nocnej nie powiedzieli sobie niemal nic, prócz sprawy najważniejszej, mianowicie, że się odnaleźli i że kroczą razem. Cofnęli się jednak przed szczegółowemi zwierzeniami serc i umysłów i tak było jeszcze przez dni następne. Zwolna dopiero dowiadywała się Anetka w jaki sposób od roku rozwijała się myśl syna odnośnie do wojny i społeczeństwa. I oto wyczytała wśród słów z wzruszeniem wielkiem (bowiem on był na tyle skromny, że to powiedział otwarcie, a ona wysłuchała w ten sam sposób) o odkryciu duszy matczynej, jakiego dokonał, i kulcie, jakim ją otoczył.
Marek nie mógł się jednak zdobyć na zwierzenia przykre, ciężące mu na sercu, a Anetka nie nalegała. Przekonana była tylko, że się nie pozbędzie zmory, dopóki nie wyzna wszystkiego. Pomagała tedy temu rozgorączkowanemu umysłowi troskliwemi rękami akuszerki.
Pewnego dnia był zmierzch, zaledwo się widzieć mogli, czas sprzyjał. Stała tuż za nim. Po chwili rzekła mu:
— Cięży ci serce, daj mi dźwigać ten ciężar.
Odparł, pochylając głowę:
— Chcę, a nie mogę.
Przyciągnąwszy go do siebie, przysłoniła mu palcami oczy i powiedziała:
— Jesteś sam z sobą tylko.
Jął opowiadać z trudem, cicho, o przeżyciach swych złych i dobrych w ciągu lat ostatnich, z całą odwagą, jakby szło o kogoś innego. W miejscach trudnych urywał, nie mając odwagi ciągnąć dalej. Ona milczała, czując pod palcami powieki, pałające gorączką wstydu. Nacisk tych palców mówił:
— Daj! Biorę twój wstyd.
Nie dziwiło ją to, co słyszała. Świadoma była zdawna tego, co przemilczał i co wyznawał. Wszakże takim był świat, w który rzuciła syna, w który rzuconą została sama przez siłę nieznaną. Zal jej było zarówno jego, jak i siebie... Dalejże więc, podnieśmy się! Tak jest! Trzeba przystać, niema innej rady!...
Skończywszy, zatrwożył się tem, co powie. Ona zaś pochylona nad synem, pocalowała go w głowę, on zaś spytał:
— Czy możesz o tem zapomnieć?
— Nie.
— A więc gardzisz mną?
— Ty, to ja.
— Ale ja sobą gardzę.
— Sądzisz, że i ja także nie gardzę sobą?
— Nie, ty nie!
— Jest się człowiekiem, dumnym, a marnym...
— Nie, to nie ty!
— Mój chłopcze, życie moje nie jest czyste. Błądziłam i jeszcze błądzę... Czyż idzie o same tylko uczynki? Dla ludzi, jak my, sąd wnętrzny nie jest to policyjny wyrok, karzący uczynki tylko. To czego chcemy, pożądamy, co pieścimy palcami myśli, tak samo upokarza, jak zły uczynek. Jakże to straszny wyrok na myśli!
— Ty także... Zresztą wiedziałem.
— Wiedziałeś?
— Tak i zdaje mi się, dlatego właśnie kocham cię. Nie mógłbym pokochać kogoś, kto nie był czuciem, myślą i wolą w tym zabronionym świecie.
Stojąc za nim, objęła go bez słowa. Po chwili Marek westchnął i rzekł:
— Wiem teraz, co znaczy spowiedź. Czuję ulgę.
— Tak się dzieje, gdy jeden z ludzi może wszystko powiedzieć, a drugi wszystkiego wysłuchać. Komuż ja się jednak wyspowiadam, skoro mi mówić nie wolno?
— Nie potrzebujesz mówić...
W ciemności wyrecytował:
Wzięłaś mnie, wzięłaś, twa mocarna ręka
Dała mi poznać, co ból i co męka...
Anetka zadrżała... To głos przeszłości.
— Boże Wielki! Skądże to znasz?
— Nie odpowiadając ciągnął dalej:
Zniszczyć mnie chciałaś... choć serce się lęka,
Zamknęła mu dłonią usta.
— Milcz!
Zmieszana była... Jakże to dalekie!...
— Czyż to ja?... Nie, to inna... Ale ja byłam tą inną... Ona umarła.
— Całuje jej ręce! — powiedział Marek.
— Skądże to znasz?
Milczał.
— Odkąd to znasz?
— Od kiedy to powiedziała. Nauczyłem się napamięć.
— Umiałeś to napamięć, nosiłeś przy sobie, nie mówiąc nic... przez tyle lat?... To zdrada!
— Przebacz!
— Dziwny z ciebie chłopak.
— Wszakże i ty jesteś dziwną kobietą!
— Cóż wiesz o kobietach? Nie znasz ich wcale.
Zaprotestował obrażony, a ona rzekła z uśmiechem:
— Szkaradny kogucie! Nie masz jeszcze ogona! Nie pysznij się swą fatalną wiedzą... To, co znasz, co ci się wydaje, że znasz, przeszkadza właśnie do poznania. Mężczyzna widzi w kobiecie przyjemność własną. By ją poznać, trzeba o sobie zapomnieć. Jesteś na to za młody. Jestem taką, jak tysiące innych kobiet, mój chłopcze, i nie stanowię wcale wyjątku. Te, które mnie poznają, poznają siebie. Ale zwykły zamykać okiennice, a sąsiadom nie chce się zaglądać przez szpary, gdyż jest im obojętne, co się dzieje wewnątrz. Ty urwiszu zaglądałeś. Czyż to coś dostrzegł, wydaje ci się dziwne? Dziwnem jest tylko, że widziałeś, ale niczego innego, prócz kobiety, dostrzec nie byłeś w stanie.
— Tak, ale t o nie jest rzecz prosta i zrozumiała!
— I ty nie jesteś prosty i zrozumiały.
— W każdym razie można je sprowadzić do jedności.
— Nie wszystkie.
— Tę jedność kocham zarówno w sobie, jak i w tobie i chcę, byś ją pokochała.
— Zobaczymy. Niczego nie przyrzekam.
— Mówisz tak, by mnie ukłuć. Ale zmuszę cię!
— Wiesz dobrze, że nie ulegam despotyzmowi.
— Ale lubisz go w gruncie rzeczy.
— Lubię despotę.
— A więc mnie pokochasz.
Czuł się teraz bardzo silnym! Niechże sobie udaje, że mnie dalej traktuje, jak dziecko. Nie dam się zwieść! Odniósł nad nią walną przewagę. Pozwoliła na to, by objął autorytet we wspólnem ich życiu. I doznała tajemnej uciechy, że musi mu podlegać.
∗ ∗
∗ |
JAK każdy mężczyzna, zaledwo posiadł autorytet, nadużył go niezwłocznie.
Właśnie wrócił do domu. Anetka siedziała, zajęta szyciem. Jął chodzić zakłopotany i bardzo czemś zajęty. Popatrzył na matkę, podszedł do bibljoteczki, wziął książkę, wyjrzał przez okno, wrócił, siadł przy stole naprzeciw niej, jął przewracać kartki, zaraz jednak wyciągnął rękę, chwycił jej dłoń i rzekł spiesznie:
— Mam do ciebie prośbę...
Zdawiendawna już nosił się z tem pytaniem, ale nie śmiał go zadać. Dlatego teraz spieszno mu było. Od kiedy wszedł, czuła Anetka, że o to zapyta, i przejęła ją trwoga. Zrobiła minę obojętną i wstając rzekła lekkim tonem:
— Mówże, chłopcze!...
Ale zatrzymał ją na miejscu zdecydowanym gestem. Musiała usiąść zpowrotem. Nie puszczał swego łupu. Spuścił oczy, usiłując przybrać wyraz pewności i rzekł niemal szorstko:
— Mamo! Nie mówiliśmy dotąd o pewnej sprawie... Inne są własnością twoją i nie mam do nich prawa... ale do tej właśnie, mam prawo, jest to, jednocześnie sprawa moja... Powiedz mi coś o ojcu moim!...
Był w tej chwili bardzo wzburzony.
Nie od dziś dopiero cierpiał skutkiem nielegalnego pochodzenia swego. Nieraz narażało go to na scysje ze społeczeństwem, a jako wrażliwy odczuwał bardzo boleśnie krzywdę. Duma atoli nie dozwalała przyznawać się do tego.
Od pierwszych zaraz dni pobytu w liceum odniósł niejedną ranę (oczywiście odwzajemnił się, jak należy). Ale były to jeno lekkie zadraśnięcia. Chłopcy szkolni Paryża mają co innego w głowie, jak badać moralność czyichś rodziców, zwłaszcza czasu wojny, która przewróciła do góry nogami całą moralność społeczeństwa. Smarkacze ci traktowali naogół kobiety lekko i bardzo prozaicznie, nie czyniąc im wcale zarzutu z lekkości obyczajów, coby nawet mogło uchodzić za brak postępowości. To też mali wyuzdańcy częstowali go tylko ordynarnemi uwagami, bez złej zresztą chęci, może nawet chcąc mu, w przekonaniu swojem, powiedzieć komplement. Marek brał to jednak z innej strony, wrażliwy na każdą przymówkę, skierowaną przeciw matce. Zależało mu nierównie więcej na honorze Anetki, niż jej samej, to też riposty jego były zawsze straszne. Odpowiadał pięściami.
Potem, podczas dwutygodniowych odwiedzin u matki, na prowincji, zauważył spojrzenia kumoszek, które plotkowały na widok ich obojga, często udając, że ich wcale nie spostrzegają. Nie zwierzył się matce z tych przeżyć, ale wzmogły one bardzo jego wstręt do prowincji i chęć powrotu do Paryża.
Mało tego jeszcze. Można przejść do porządku nad tem co myślą ludzie, których się ma za nic. Jest to coś, jak kurz gościńca. Bierze się szczotkę, pluje na trzewiki i czyści aż do połysku zwyczajnego... Gorzej bywa, gdy sprawa dotyczy osób, na których nam zależy i które kochamy.
Marek rozpoczął ośmnasty rok życia i przed kilku właśnie dniami wkroczył w złocisty krąg miłości. Słodkie uczucie przepoiło niepodzielnie jego burzliwe serce. Wydało mu się, że kocha siostrę jednego z kolegów. Spotkał ją kilka razy na ulicy z bratem, potem samą, los skrzyżował ich drogi, a skłonność była wzajemna. Marek odwiedzał kolegę, ale nigdy nie otrzymał zaproszenia, by złożył wizytę jego rodzinie. Afrontu nie odczułby tak silnie zapewne, gdyby nie niezdarne zachowanie się kolegi i zakłopotanie, z jakiem go unikał. To podkreśliło obelżywy charakter owego rozmyślnego zaniedbania. Rodzina chciała trzymać zdala niepożądanego młodzieńca. Ta paląca rana pobudziła Marka do śledzenia... złudnego może nawet... innych tego rodzaju przejawów wzgardy, o którychby nie pomyślał inaczej nawet. Zauważył, że nie uczęszczał do domów mieszczańskich, gdzie bywali koledzy. Nigdy tego nie pragnął na serjo, teraz jednak pewny był, że mu drzwi przed nosem zamykano. Odczuł to jako policzek i rozgorzał gniewem na społeczeństwo.
Stanął z całą zaciekłością po stronie matki, ale w głębi duszy uczuł urazę dla tej, która była przyczyną afrontów. Ranna myśl jego zawracała ciągle do pytania, kim był ojciec jego i dlaczego został pozbawiony ojca. Wiedział, że pytanie będzie dla matki ciosem, ale wszakże poniósł ich także niemało. Przeto każde z nich miało swą cząstkę. Chciał wiedzieć.
Anetka przeczuwała, o co zapyta, żywiła wszakże nadzieję, że tego nie wypowie. Winną mu była wyznać ową tajemnicę przeszłości i przyobiecywała sobie, że wyzna ją, zanim jeszcze zapyta. Odkładała to atoli ciągle na potem pod wpływem obawy. I oto uprzedził ją...
— Mój chłopcze — zaczęła z zakłopotaniem, — ojciec nie znał cię nigdy, albowiem... (wspominałam ci już, że w oczach świata nie jestem bez zarzutu)... albowiem rozstałam się z nim przed twem narodzeniem.
— Mniejsza z tem! — powiedział. Muszę jednak wiedzieć kto to! Mam do tego prawo!...
I on występował z prawem! Czyż chciał je zwrócić przeciw niej?... Odparła:
— Masz prawo.
— Czy on żyje jeszcze?
— Żyje.
— Jak się nazywa? Czem jest? Gdzie mieszka?
— Opowiem ci wszystko. Ale zaczekaj chwilę...
Czuła wielkie przygnębienie. Wzbudziło to politowanie jego. Jednocześnie chciał wiedzieć. Powiedział bez zapału:
— To nic pilnego, mamo! Pomówimy innym razem.
Nie dała się zwieść tej źle tajonej niecierpliwości, a także nie chciała łaski jego. Odzyskawszy wolę, powiedziała:
— Nie, lepiej zaraz. Spieszno ci dowiedzieć się, a mnie także opowiedzieć. Jak zauważyłeś, jest to sprawa twoja. Ja ci przyznaję. Winnam była złożyć rachunek już dawno. Dziś przypomniałeś mi o długu.
Chciał się usprawiedliwiać.
— Cicho bądź! — powiedziała. — Dziś ja muszę mówić.
Teraz, gdy miał usłyszeć, radby był niemal, by milczała.
— Zaświeć i zamknij na klucz drzwi, by nam nie przeszkadzano!
Ledwo zaczęła, ktoś zapukał. Pewnie Sylwja. Drzwi nie otwarto.
Z pozoru bez wszelkiego wzruszenia, skreśliła Anetka w ogólnych zarysach przeszłość swoją i zerwanie zaręczyn. Wyrażała się z dostojną skromnością, nie dając nic z tego, co stanowiło jej własność, a jednocześnie nie tając tego, co winno było zostać powiedziane. Mówiąc, starała się nie zwracać uwagi na wrażenie, wywołane jej słowami w słuchającym. Nie zdradzał się z niczem. Słuchał, jakby wykuty z lodu. Wydało się, że syn i matka, to dwoje obcych ludzi, którzy patrzą na wydarzenia odległe, przesuwające się na ekranie. Bóg sam wiedział tylko, z jakim niepokojem czyhała na małą choćby falę sympatji (nie czyniąc jednak nic, by ją wywołać). Marek pozostał aż do końca opowiadania nieprzeniknionym. Kiedy zaś umilkła, czekając jego werdyktu, zauważył tylko poprostu:
— Nie powiedziałaś mi, mamo, dotąd nazwiska jego.
(Istotnie zwała go dotąd tylko imieniem).
Rzekła:
— Jest to Roger Brissot.
(Chłód syna ścinał lodem jej serce.)
Całą uwagę skupił wyłącznie tylko na wymienionem nazwisku. Znał je dobrze.
— Poseł socjalistyczny! — wykrzyknął.
Zdziwienie źle maskowane nie ukryło wcale radości Marka.
Brissot zdobył sobie wielki rozgłos wśród mówców parlamentarnych. Fascynował młodzież i czar ten spostrzegła Anetka w oczach syna. Zadrżała. Będąc jednak zbyt dumną, by się z tem zdradzić, a zbyt lojalną, by poniżać przeciwnika, powiedziała:
— Tak, jest to człowiek słynny. Nie potrzebujesz się wstydzić go.
Zaledwo to wyrzekła, wyczytała na ustach syna:
— Czemużeś mnie go pozbawiła?
Nie wypowiedział tych słów. Wstał i jął chodzić po pokoju w milczeniu. Czytała w myślach jego, tracąc jednocześnie chęć bronienia się. Pocóż... skoro on sam nie stawał w jej obronie?... Uczyniła krok w kierunku niebezpieczeństwa, nie dlatego by je opanować, ale przeciwnie, by przyspieszyć.
— Chcesz go poznać? — spytała.
— Tak.
— Możesz to uczynić. Nie wspomniałam ci jeszcze, że on wie, iż żyjesz, że jesteś jego synem, a nawet gotów cię przyjąć jako syna.
Rozgniewany zawołał:
— Czemuż nie powiedziałaś mi tego?
Anetka zbladła i zamknęła oczy. Potem otwarła je wpatrzona w syna, odrzekła:
— Czekałam, aż będziesz mężczyzną. Teraz widzę, że nim jesteś.
Marek nie odczuł goryczy i dumy tych słów. Zapytał:
— Gdzież mieszka?
— Nie wiem. Ale nie trudno uzyskać adres jego.
Marek chodził dalej wielkiemi krokami, nie myśląc już zgoła o matce. Myślał o ojcu. I czuł się dotkniętym w swym majestacie.
Powiedział bezlitośnie:
— Pójdę do niego jutro.
∗ ∗
∗ |
SKĄDŻE to okrucieństwo w sercach młodzieńców? Zostawszy sam w swym pokoju, uświadomił to sobie Marek, ale z ukontentowaniem. Wiedział, że zranił kochającą go osobę... osobę, którą kochał... i czuł wyrzuty sumienia. Ale właśnie gorączka tych wyrzutów wzmagała radość jego. Mścił się. Za co?... Za krzywdę doznaną? Za to że go kochała. Gdyby go kochała mniej, mściłby się łagodniej, a dałby wogóle pokój zemście w zupełnym braku miłości, bowiem stałaby się jego łupem, bezbronnym zgoła. Nadużywał i miał świadomość tej rozkoszy, że jest panem, który może wedle własnego jeno upodobania zaprzestać igraszki. Jakże jednak przerwać to, co się raz zaczęło.
Anetka cierpiała... Kochała go za bardzo. Tak, zanadto samolubnie. Jakże kochać bez samolubstwa? Wydałam go z siebie. Jest mną. Jakże, kochając go, zapomnieć o swojem ja? Tak uczynić należało. Nie zdołałam tego dokazać... To kara.
Była zdawna pewna, że dzień ten nadejdzie. I nadszedł. Zwlekała zanadto, z obawy że utraci syna, którego strzegła pożądliwie. A oto straciła go. Starczyło jednej minuty, by go oderwać. Przejął ją strach. Chwila posiadania, czy nawet nadziei tylko, niweczy w sercu młodem całe życie macierzyńskiego poświęcenia. Strach dawał jej jasnowidzenie tego, co nastąpi. Ale rzeczywistość przewyższyła przeczucie... Nie miał dla niej jednego słowa serdecznego, ni gestu uprzejmości. Wszystko wyrzucił za pokład. Nie liczył się z przeszłością... Przez całą noc dumała co będzie nazajutrz, gdy wszystko się skończy. Zgóry czuła swą przegranę.
Porzuciła zamiar walki. Niechże ma wolność! Cokolwiekby postanowił, gotowa była przyjąć i służyć mu. Nie mogąc go zachować dla siebie, chciała pomagać do ostatniej chwili.
Ujrzawszy syna rano, nie wspomniała już o tem, co zostało postanowione. Przysposobiła mu najlepsze ubranie, pilnowała, by się przystroił odpowiednio, potem podała śniadanie. Zasiedli. Udawała, że je, nie chcąc by jej żałował, on zaś zmiatał wszystko łapczywie i pospiesznie, myśląc o tem, co mu przyniosą najbliższe godziny i nie chcąc się spóźnić. Powiedziała mu, że ma już adres, udzielając rady, by nie szedł do prywatnego mieszkania Brissota, ale do jego kancelarji adwokackiej. Miała rację, mówiła spokojnie, on zaś zgodził się, wdzięczny matce nawet za uczyniony z jej strony wysiłek. Ale nie okazał tego. Nie było w jego planie poddawać się jakiemuś nowemu wrażeniu. Chciał wszystko zobaczyć i osądzić sam. Wiedział, że zanim wyrok ten zapadnie, będzie czekała, cierpiąc... Ale trudno... Cóż znaczy kilka godzin więcej?... Wszakże nawykła do tego!. Potem, przyobiecywał sobie, być serdecznym dla matki, bez względu jak wypadnie jego decyzja. Myślał, że właśnie owo szczęście, jakiego dozna po cierpieniu, tem żywiej odczuje... Był zupełnie teraz pewny władzy swej nad nią. Niechże czeka, niech czeka... Niespieszno mu było wcale!...
∗ ∗
∗ |
POCZĄWSZY od roku 1900 zrobił. Roger Brissot świetną karjerę. Miał za sobą rozgłośne sprawy w trybunale, potem niezrównane mowy w parlamencie, i to go wysunęło na czoło. W Izbie trzymał się pośrodku między stronnictwem radykalnem, a socjalistycznem, ciągle baczny na prąd i gotowy skierować w daną stronę swą łódkę. Był kilka razy ministrem przeróżnych portfelów... oświaty, pracy, sprawiedliwości, a nawet przez czas pewien... marynarki. Jak inni zresztą koledzy, czuł się równie pewnym siebie na każdym fotelu. Wygodnie mu było w każdem biurze, zastawał bowiem wszę* dzie tę samą maszynę, z niezmiennie jednakim przyrządem kierowniczym. Raz nauczywszy się władać uznał, że reszta... to znaczy ci którymi się włada... to sprawa drobiazgowa. Rzecz główną stanowi sama administracja.
Tak szeroki zakres działalności zwiększył, oczywiście, zapas jego idei, a raczej repertuar frazesów. Niewiele się uczył, ciągle bowiem zajęty będąc mówieniem, nie miał czasu na słuchanie. Mówił świetnie. Na jednem przytem polu wyspecjalizował się, mianowicie został niedoścignionym wprost hodowcą bydła wyborczego, w eksploatacji tych stad przewyższając wielu mężów stanu Trzeciej Republiki, którzy są, jak wiadomo, mistrzami w tej sztuce. Grał na klawjaturze motłochu, z odczuciem wszystkich półtonów słabostek, namiętności i manji. Nie było nad Brissota znakomitszego wirtuoza o takiej wibracji dźwięków, potędze władczych akordów demokratycznej ideologji, huczących spiżowo. Głuszyły one wszystko, wyczarowywały i potężniły zalety cech rasy, oraz ich ukryte grzechy.
Brissot był największym pianistą parlamentu. Jego stronnictwo (czyli jego stronnictwa, bowiem dawał się reklamować przez różne) apelowało do jego genjuszu przy każdej sposobności wielkich koncertów parlamentarnych, a rozgłośne mowy te na wielkich, białych afiszach (kosztem wyborców drukowane) rozchodziły się po całym kraju.
Nie odmawiał nigdy, zawsze gotów, zawsze kompetentny w każdym zakresie. Pomagali mu, oczywiście, sekretarze czujni i doskonale poinformowani (miał ich całą sforę). Poświęcenie jego dla stronnictwa (stronnictw, raczej) i sława stały na wyżynie płuc jego, których nic znużyć nie było w stanie.
Gorliwość ta i potęga głosu przyniosły dużo pożytku Republice podczas wojny światowej. Zmobilizował je też od samego zaraz początku. Rogerowi Brissot przypadło w udziele pouczyć świat cały i Francję o idejach podstawowych, w imię których narody mają się wyniszczać aż do granic ostatecznych. Wysyłano go w dalekie misje. W początkach wojny przywdział zuchowato mundur kapitana jazdy rezerwy, o trzech galonach, a nawet został w tym charakterze przydzielony na czas pewien do Głównego Sztabu, bezpiecznie rezydującego w pałacu Compiègne. Niedługo atoli dano mu do zrozumienia, że służyłby nierównie skuteczniej ojczyźnie w rowach strzeleckich Ameryki. Ruszył tam zaraz i wytężał głos do granic ostatecznych. Zaczął się niesłychany cykl podróży. Bywał w Londynie, Nowym Jorku, Turcji, Rosji, wszystkich niemal krajach sprzymierzonych i neutralnych i przyznać trzeba, kilka razy był dość poważnie zagrożony. Ale brawura Brissota była słynną. Równie dzielnie stawałby niezawodnie w Argonach, czy Flandrji. Rozumiał atoli doskonale, jakie obowiązki nakłada genjusz jego. Pozwolił się zabezpieczyć, by zostać ocalony dla dobra ojczyzny. Ale w służbie słowa nie szczędził sił własnych. Rozgłośny dźwięk mów jego roztętnił w uszach całego świata.
Słyszano go w Londynie, Bordeaux, Chicago, Genewie, Rzymie a nawet w przedrewolucyjnym Piotrogrodzie. Przemawiał też po wszystkich miastach Francji, na froncie i tyłach, podczas obchodów żałobnych i rocznic. Zagranicą uważano go za wcielenie krasomówstwa francuskiego. Wszedł w skład wielkiego gabinetu, zgrupowanego wokoło Clemenceau. Niecierpieli się zresztą wzajemnie. Brissota raził zupełny brak skrupułów i zasad u tego człowieka o rysach mongolskich, a Clemenceau szydził urągliwie z „pyskacza“.
— Twoja gęba, jest całą cnotą twoją!... — mawiał.
Ale inwazja stłumiła osobiste antypatje i niedawni współzawodnicy, skupiając swe talenty, utworzyli... Millerand i Briand, Brissot i Clemenceau dookoła gwiazdy stałej, głosiciela odwetu, Poincarégo, świetną konstelację polityczną. Była to niezapomniana epoka Świętego Przymierza... Niestety, minęła zbyt szybko. Wówczas przywódcy polityczni wszystkich stronnictw, nawet bezstronni mężowie stanu, jak bracia Aymon, wsiedli razem na starą kobyłę pracy i walki, czyli Francję, zdecydowani gnać na tem bydlęciu tak długo, póki wygra, lub padnie.
Karjery Brissota nie przysłaniała ani jedna chmurka, oczywiście, prócz zakusów przeciwników, którzy starali się wykazywać w przeszłości mówcy różne przelotne skłonności ku pacyfizmowi międzynarodowemu.
Kto jednak mówi dużo, nie odpowiada za każde słowo, ni związek poglądów. Każdego mówcę możnaby w takim razie skazać na rozerwanie końmi. Zresztą, w czasie pokoju, pacyfizm jest, jak wynika z samej jego nazwy, powszednim napojem uśmierzającym. Nie wolno go tylko stosować czasu wojny, to znaczy wówczas właśnie, kiedyby mógł działać.
Udowadniał to wymownie krasomówca i przekonał wszystkich. Nie uwierzyli wrogowie, pozbawieni zdrowego sądu. Niczem był dla nich zapał Brissota, niczem
303 nawet to, że jak druga Kornelja, zadenuncjował swych wczorajszych sprzymierzeńców, upartych pacyfistów, zwąc ich zamaskowanymi Niemcami, którzy wiodą czasu wojny grę, obliczoną na denerwowanie narodu znużonego i pozbawienie go drogo okupionych owoców zwycięstwa.
Wielcy ludzie wystawieni są zawsze na oszczerstwa. Brissot śmiał się pogodnie, a zwolennicy upatrywali w tem podobieństwo do śmiechu Dantona. (Nie mieli jednak racji, gdyż Brissot dalekim był od tego prostactwa, tonu i stylu niechlujnego.) Brissot nie żywił do nikogo urazy, gotów zawsze pozyskać sobie wczorajszych nieprzyjaciół. Zależało mu wyłącznie na tem, by ich pokonać w ten, czy inny sposób.
Ale za wszystko trzeba zapłacić na tej ziemi. Brissot nie był szczęśliwy w życiu domowem. Ożenił się z osobą bogatą, białą, tłustą, anemiczną, słowem z pulardą w sosie truflowym. Posiadała ona dobry kurs na giełdzie, ale dla niego była zgoła nieodpowiednią towarzyszką. Nie miała ani zmysłu, ani sprytu, a pozbawiona zupełnie indywidualizmu nie umiała też trzymać się zdala od świata, jak to czynią inne tego rodzaju kobiety, i zawadzała poprostu mężowi na jego widowni. Ciągle mając pretensje, nie żywiła podziwu dla niczego, nawet dla talentu i sławy małżonka. Chorobliwie, a ponuro, brała z życia, bogatego w korzyści, samo to jeno, co było przykrem. Wyrzekała na wszystko i na wszystkich, a stanowiło to nawet jakby jej misję. Jednocześnie, nie czyniła nic, by zmienić na lepsze to, co jej dokuczało. Wokoło niej panowała ustawicznie gęsta mgła, czy deszcz jesienny, tak że wszyscy dostawali kataru.
Oczywiście, klimat ten nie odpowiadał wcale zdrowemu Brissotowi, to też skracał pobyt w tych okolicach do granic możliwości, umykając, z gwałtownem kichaniem, w strefy milsze, a echa jego powodzeń w tych krainach zwiększały bardziej jeszcze niepogodę domowego osiedla.
Wybryki te nie przeszkadzały jednak Brissotowi w regularnem wywiązywaniu się z powinności małżeńskich i nie on był winien, że oszczędna żona obdarzyła go jedną tylko córeczką. Brissot kochał to dziecko wesołe, zawsze uśmiechnięte, zdrowe, pulchne i pogodne. Dziewczynka zmarla nagle w trzynastym roku życia. Po lekkiej jakiejś operacji zapadła w bezwład, z którego się już nie zbudziła.
Małżonkowie zostali zdruzgotani. Pani Brissot miała teraz powód do skarg na świat. Udała się z niemi do stóp ołtarza i konfesjonału. Została dewotką, co bardzo szkodziło polityce męża, bowiem klerykalizm nie wszedł jeszcze wówczas w modę. Biedak nie miał na pociechę Boga, ni sług jego. Ugodzony ciosem, płakał gorzko, a samotnie, zapatrzony w portret córki, stojący na biurku.
Wojna go orzeźwiła, forsowna działalność była mu ucieczką przed myślami. Unikał domu, żony i zmarłej. Uciekał od tego, niestety, także w ten sposób, że w hulankach, oraz miłostkach, wyzwalał energję, której polityka nie zdołała wyczerpać. Pochlebcy znajdywali tu znowu podobieństwo do wybryków Dantona. Ale Brissota to nie uspakajało. Był, jak większość Francuzów, domatorem, czuł potrzebę ciepła domowego i nie zastąpiło mu tego ambicja, sława, rozkosz, a wszystko to, czego, jak oni, pożądał tak bardzo z pozoru, było mu tylko namiastką. Brissot bolał w gruncie serca, że nie ma syna.
Wiedział, że jest ojcem syna Anetki, ale unikał tej myśli, jak długo żyła córka. Wspomnienie Anetki nie było mu miłe. Odsuwał je. Żywił do niej tajemną urazę. Była to blizna zranionej miłości własnej, a nawet może źle zagojona rana miłosna. Stracił ją z oczu, ale kilka razy dowiadywał się drogą uboczną, co robi. Nie życząc jej źle, był poniekąd zadowolony, że zmarnowała życie. Oczywiście, pomóglby jej natychmiast, gdyby się doń zwróciła, wiedział jednak, że nie da mu nigdy tego pola do zadośćuczynienia.
W ciągu lat piętnastu spotkał ją kilka razy na ulicy. Nie unikała go wcale. On, przeciwnie, udał, że jej nie widzi. Zachował wspomnienie przykre i wolał go nie badać... Cóż go mogła obchodzić ta dawna historja i ta kobieta powszednia, którą posiadł przelotnie... cóż go to mogło obchodzić... skoro posiadł wszystko? Ach tak! Człowiek posiada wszystko, sądzi, że posiada, a nie może przeszkodzić, by z głębin przeszłości, nie podniósł głowy żal, wyrzut sumienia, zatruwający wszystko, chociaż rzecz stracona była drobnostką! Wówczas ta drobnostka staje się wszystkiem, a to, co posiadamy, znika. Powstaje szczelina niedostrzegalna w czarze życia, a przez nią ucieka cała zawartość.
Na szczęście wspomnienie to nasuwało się rzadko, a Brissot, nawykły do nieszczerości, mógł sobie wytłumaczyć, że niczego nie dostrzega. Pozostawiając za sobą chwilę niesławną, najlepiej powiedzieć sobie, że jej nie było wcale, to też Brissot unicestwił ją rychło w wirze czynnego życia swego. Nie pozostało nic prócz nikłego cienia ich obojga w uścisku. Ale pozostało coś, co się usunąć nie dało, pozostał syn.
Od śmierci córki, ścigało go to dziecko żywe. Napotykał chłopca ustawicznie na drogach myśli swojej, nie znając zresztą rysów jego twarzy. Podczas spotkań z Anetką i Markiem nie mógł ich uchwycić i nie był pewny, czy to, co zapamiętał w przelocie, było wierne. Raz wydało mu się, że go poznaje. Siedział o kilka ławek dalej w autobusie chłopak, którego widział obok Anetki. Musnął go oczyma, potem jednak zajął się piękną sąsiadką swoją. Brissot obserwował go z rozczuleniem. Syn jego mógł tak właśnie wyglądać... Skądże atoli pewność?
Brak mu było bardzo tego syna! Potrzebował go dla samego siebie, dla domu swego, dla zaspokojenia potrzeby miłości, dla tej naturalnej radości, z jaką przenosi się na 1sotę krwi własnej nazwiska, zdobytej sławy, majątku i misji życia. Możnaby zapytać: — Pocóż to wszystko? — wyrażając szablonowo rzecz ponurą. — Wszakże Charon nie chce przewozić na brzeg drugi człowieka bezdzietniego, rodu bez przyszłości, istoty zmarłej, która nie odrodzi się nigdy...
Cierpień tych nie opowiada się ludziom i niktby nie wiedział o niczem, gdyby nie przypadek. Jednej nocy w r. 1915 brał udział w awanturce swawolnej z miłymi ludźmi. Były tam same jeno kobiety uczciwe, a ciekawe, żadnej zaś profesjonistki. Była także Sylwja. (Działo się to w okresie krótkiego, ale intenzywnego hulania). Brissot znał jej towarzysza. W ciągu biesiady pozamieniano się na damy. Brissot nie poznałby był napewno Sylwji, ale ona podjęła się odświeżyć jego pamięć. Zaskoczyło go to i podnieciło, mimo że dawniej nie zważał wcale na siostrę, krawcową, którą się nie wypadało popisywać. Wiedziała o tem dobrze Sylwja, ale rozbawiła ją ta przygoda.
Partner jej znajdował się w stanie, kiedy człowiek niebardzo panuje już nad sobą i nie wie co mówić, a co taić. Wyciągnęła go na słowo, a Brissot rozrzewnił się. Wypytywał pożądliwie o Anetkę i syna jej. Odnośnie do niej objawił urazę, chcąc się za tem ukryć w oczach kumoszki, która mu przyznała słuszność. Natomiast żywo zainteresował się Markiem. Pytał o jego zdrowie, zajęcie, powodzenie i środki życia. Sylwja wychwalała z dumą siostrzeńca. Sentyment ojcowski rozpłomienił się i Brissot złożył Sylwji oświadczenie, że z radością zobaczyłby syna, wziął go do siebie i zabezpieczył mu przyszłość.
Sylwja powtórzyła siostrze nazajutrz wszystko. Anetka pobladła i jęła błagać siostrę, by nic nie mówiła Markowi. Sylwji nie było to nawet w głowie. Zazdrosna o Marka narówni z Anetką, bała się go utracić. Ale tając swe istotne uczucia, powiedziała:
— Sądzisz, że mu to powiem? Puściłby nas obie kantem!
Anetka zawrzała oburzeniem. Nie chciała dopuścić, by szachrowano chłopcem. Sylwja rzekła prosto z mostu:
— I cóż wielkiego? Każdy musi dbać o siebie.
Anetce zależało na zachowaniu syna poto, by go bronić przed utratą ideału, jaki w nim rzeźbiła. Wiedziała, że jednocześnie broni samej siebie. Wszakże zniosła tyle trudu, przeszła tyle udręczeń, jeszcze cenniejszych od radości, hodowała go przez lat piętnaście, zrobiła człowiekiem i nagle miałby go zabrać ktoś, kto bez żadnych trosk odniósłby same jeno korzyści? Człowiek ten nie przypomniał sobie ni razu obowiązków swoich, a teraz wystąpiłby z prawami, z prawami krwi... Nie, to wróg!... Nie, przenigdy!
— Jestem niesprawiedliwa?... Być może! Tak, jestem niesprawiedliwa... Czynię to jednak dla syna mego, dla jego dobra!...
∗ ∗
∗ |
JEGO DOBRO! Marek sam postanowił rozstrzygnąć. Nie pozwolił innym stanowić za siebie o tem.
Czuł jeszcze urazę do matki, żegnając. ją chłodno w chwili wyruszenia na dziwną wyprawę... poszukiwania ojca. Był bardziej zmieszany, niż to okazywał. Cóż się stanie? Nie był zgoła pewny dodatniego wyniku. W miarę, jak się zbliżał, opanowywała go coraz to większa chęć powrotu. Teraz uświadomił sobie dopiero zuchwalstwo tego kroku. Ale mówił sobie:
— Pójdę. Posunę się w odwadze, aż do czelności. Tem gorzej dla wstydu mego... Chcę zobaczyć... Zobaczę.
Niedaleko już było od domu, wskazanego adresem, gdy spojrzenie jego zawisło na nazwisku widniejącem na afiszu. Było to nazwisko jego, nazwisko człowieka, którego szukał. Zapowiedź meetingu na popołudniową godzinę. Przemawiać miał Roger Brissot.
Udał się na miejsce oznaczone, do ujeżdżalni. Trzeba było czekać kilka godzin, wolał to jednak, niż wracać do domu. Usiadł na ławce ulicznej i obrócony plecami do przechodniów, układał i zmieniał plan swój. W jakiż sposób przystąpi do człowieka, którego miał usłyszeć niebawem? W której chwili? Cóż mu powie? Najlepiej bez wstępu, poprostu:
— Jestem synem pańskim.
Powtarzał te słowa, zaraz jednak paraliż strachu poraził mu język. I... któż da wiarę... jednocześnie wspomniawszy komiczną figurę z komedji, małego Pourceaugnaca, wybuchnął śmiechem... Był to podstęp gnębionego instynktu, który znalazł w ten sposób ulgę. Burleskowa scena przyczepiła się do jego wzburzenia. Jął pogwizdywać i poszedł na czarną kawę. Ale z kątka terasy, na której siedział, śledził bramę ujeżdżalni i wszedł pierwszy, gdy ją tylko otwarto.
Zajął miejsce w pierwszym rzędzie, przy estradzie. Miejsca te były zarezerwowane. Odpychany kilka razy, zdołał wkońcu przez upór weisnąć się, gdzie chciał. Nie usiadł, by widzieć lepiej, i stał oparty o filar sali, tuż przy mównicy w chwili, gdy wszedł Brissot. Był, wbrew pretensji do obojętności, tak wzburzony, że go ujrzał dopiero, gdy był w sali. Doznał wstrząsu, jaki następuje w chwili nadejścia momentu długo wyczekiwanego. Wszystko wydaje się innem, niżeśmy sobie wyobrażali, a rzeczywistość nadaje faktom taki zarys wyraźny, że wyobraźnia pęka, jak kolorowa bibułka, napięta na kole z trzciny. Niema już: — Ach, gdybyż był takim, czy takim... — Jest taki a taki! Mamy przed sobą fakt z krwi i kości, jak każdy z nas... Niesposób niczego zmienić, na cąłą wieczność...
— To on... ten człowiek jest ojcem moim!...
Co za cios! Zrazu coś mówi buntowniczo: — Nie! — Trzeba czasu, by się przyzwyczaić... Potem, nagła decyzja. Niema dyskusji. Fakt. Godzę się. Ecce Homo!...
— A człowiek ten, to ja... Ja?
Z łapczywą ciekawością badamy rysy, rozbierając każdy zosobna, chcąc w nich odnaleźć siebie...
Marek ujrzał człowieka rosłego, zażywnego, o wygolonej twarzy, pięknem czole, prostym, wydatnym nosie, o ruchliwych nozdrzach, które, zda się, wąchałyby tak samo różę, jak mierzwę stajenną. Podbródek krągły, zarysowany wyraziście, głowa odrzucona wstecz, pierś wydęta... słowem mieszanina aktora, oficera, kaznodziei i szlachcica zagonowego...
Ściskał ręce na prawo i lewo, kłaniał się różnym osobom na sali, które wyszukiwały wśród zebranych przenikliwe oczy jego. Jednocześnie słuchał, nibyto stojących w pobliżu, promieniał, odpowiadał wesoło, na chybi trafi, a ochotnie, z miną dobroduszną, uroczystą i ugrzecznioną, każdemu zosobna i wszystkim razem... Rozgwar sali, hałas dzieciarni, gdzie wszystko gada naraz, nie pozwalały rozumieć słów... Dźwięczało to jak dzwony... On był w swoim żywiole...
— Czyż to ja?... To... Ta masa ciała... Ten śmiech, to ściskanie dłoni!...
Marek chudy, nikły, szczupły i dumny, niby dobosz z pod Arcole, patrzy surowo na tego człowieka rozrosłego, kwitnącego i kipiącego życiem. Był, mimo wszystko, przystojny i wywierał urok, któremu uległ także i Marek. Ale węszył z niedowierzaniem, nie mogąc rozeznać woni. Czekał na mowę.
Brissot zaczął... a Marka pochłonęło w zupełności.
Mówca, z wielką znajomością rzeczy, nie rozpoczął odrazu pełnym tonem. Instrument jego zagrał cicho, poprostu sotto voce. Wiedział, że prawdziwy wirtuoz gra piano, chcąc wywołać u słuchaczy milczenie, pełne napięcia. Inni uderzają od początku pełnemi akordami, a nie mogąc ich potem wzmocnić, pozbawiają się uwagi słuchaczy, znużonych potęgą. Brissot był prosty, szczery, krągły, równy każdemu, ot zwykły towarzysz, podający dłoń przyjacielsko... gdy jednak raz ją uchwycił... wówczas...
Marek zrazu nie słyszał słów, pił tylko głos mówcy. Był ciepły, kordjalny, niósł wiew gleby ojczystej, wyczarowując zapach łąk rozkwitłych. Marek dosłuchał się w nim chrapliwego „r“ burgundzkiego, które matka tępiła u niego z uporem. Nawiązało to między nimi tajemną nić, było znakiem plemiennym, gdyż język jest cechą najpoufniejszą i najtrwalszą fizycznie. Intonacja wioskowa, męska, a pieściwa wzięła go, czuł jakby siedział na kolanach kochającego ojca. Przepajała go wdzięczność serdeczna. Dobrze mu było, czuł się szczęśliwym i słał mówcy uśmiech radosny...
Brissot dostrzegł niebawem młodzieńca, pożerającego go oczyma.
Mówiąc, szukał zawsze na sali kilku słuchaczy, którzy mu służyli za reflektor krasomówstwa. Słuchał siebie przez nich, oceniając efekt mowy. Chwytał spiesznie owe wskaźniki, orjentując się niemi w przemówieniu, które było improwizacją na podstawie scenarjusza. Oczywiście, miał stałe ustępy, będące czemś jak refreny orkiestralne w koncercie. Mały dobosz z pod Arcole, stojący naprzeciw, rozpłomieniony, rozgorączkowany i uśmiechnięty był doskonałym rczonansem.
Brissot przejrzał się kilka razy w tem zwierciedle i rozgorzał...
Ale reflektor przygasł nagle.
Marek usłyszał słowa.
Sam Brissot zniweczył czar. Wzlot elokwencji ukazał przenikliwym oczom młodzieńca, że skrzydła jej były przyprawiane. Zachwyt publiczności, słuchającej z otwartemi gębami, oddziałał na Marka niezwłocznie w ten sposób, że jął reagować na własne wzruszenie. Instynktownie, jak wielu podobnych mu, przybierał postawę obronną przed zarazą płynącą od tłumu. Przykro mu było, że dał się, jak wszyscy wziąć temu pięknemu głosowi i zaraz stanął na baczność, kontrolując agresywnie każde słowo mówcy i oddziaływanie jego na własne serce.
Ujarzmiwszy słuchaczy, jął teraz Brissot dać w trąbę Nieśmiertelnych Zasad. Opiewał bohaterską misję ziemi francuskiej. Jest ona wieczystem kowadłem, gdzie się wykuwają światy, ołtarzem poświęcenia i hostją ludów. Pola katalaunickie, Poitiers, Marna, Verdun, Petain, Bayard, Mangin, Karol Młot, Joffre, Dziewica Orleańska... Nieznużona niczem poświęca się ciągle dla dobra ludzkości... Dwadzieścia razy zamordowana, dwadzieścia razy zmartwychpowstaje. Sama we wszechświecie, broniąc siebie, broni wszechświata...
Mówił o kręgu złota i żelaza sprzymierzonych. Miłość ich otacza Francję kołem walecznych. Był u nich. Może de visu wielbić przedziwną bezinteresowność bratniej republiki o gwiaździstym sztandarze, która nie żądając nic, spieszy spłacić dług wolności i pomścić prawo... Wielkoduszna Anglja... niezłomna Italja... Od czasu wypraw krzyżowych nie było takiego widowiska! Ale wyprawy krzyżowe walczyły tylko o grób Chrystusa, podczas gdy największa krucjata, dzisiejsza, to nowy Chrystus, który rozwala grób jęczącej w kajdanach ludzkości... itd... itd...
„Zwalić trzeba gmach potwornych nikczemności, których twórcą jest państwo Boszów, wyłącznie za nie odpowiedzialne, paść on musi wraz z nikczemnikami. Wszystkie zbrodnie polityczne i społeczne tam mają swe źródło. To stek wszelakich obrzydliwości. Despoci ohydni, masy zdeprawowane, junkry, fałszywi socjaliści, handlarze niewolników, Kruppy, Hegle, Bismarki, Treitschkowie, Wilhelmy... Bestjalska dzikość Sardanapala... Nietzsche, uważający się za Boga, a szczekający jak pies... Ludy jęczące wśród zgliszcz i dymów... Niewinna Belgja, święta Polska... Reims, Louvain, czarne sepy, szybujące ponad bezbronnemi miastami, by masakrować bez ryzyka kobiety i dzieci... Ale białe ptaki Francji rzucają się na drapieżców, rozpędzają stado, potem zaś lecą poza Ren, wymierzać karę rasie winowajców. Nadchodzi wyzwolenie. Oswobodzone ludy Europy, Azji i Afryki pod egidą wolnej Francji i Anglji napiją się z krynicy wolności. Pada ostatnie cesarstwo kontynentalne. Republika roztacza skrzydła. Anioł postrachu. Genjusz Łuku Triumfalnego... Marchez, enfants de la patrie!...
— Wracam z frontu. Cuda! Te dzieci śmieją się umierając. Mówią: — Krótko a dobrze! Nie zmarnowałem życia... Na propozycję wywiezienia poza front odpowiadają: — Za nic! Przywiążcie mnie za wąsy do drutów kolczastych! Przeszkodzę im w przejściu...“
Marek czerwieniał ze wstydu i patrzył lodowato... Jak on bije po lbach te woły!... Cóż za słowa, puste, prostackie metody, nikczemne kłamstwa!... Wpatrywał się z chłodną wzgardą w mówcę, skąpanego w pocie i elokwencji. A Brissot, nie rozumiejąc niczego, przeczuł dramat rozgrywający się w duszy tego słuchacza. Jął czynić próby odzyskania zwierzyny. Raziło go teraz krytyczne spojrzenie młodzieńca, tak, że nie śmiał patrzyć nań. Wykrzykując dalej ciągle: — Francja! Francja jednej myśli cała... — i rozwijając z biegłością wirtuoza swe arpedżja, ciągle miał w zakątku mózgu tego chłopca. Widział go przecież... gdzież, gdzie? Konieczność należytego sformułowania frazesu nie pozwalała mu zatrzymać się, by pójść śladem wspomnień.
Skończył akordem piorunującym, który zagrzmiał stokrotnem echem po sali. Zaczęto wstawać, krzyczeć, klaskać, cisnąć się ku estradzie, by uściskać dłoń wielkiego obywatela. Wszyscy poczerwienieli ze wzruszenia, gadali jeden przez drugiego, śmiali się, mieli łzy w oczach. Brissot szczęśliwy, spokojny rzucił spojrzenie w kierunku opornego.
— Może wkońcu uległ?
Miejsce było puste. Marek znikł.
Nie mógł znieść do końca wyziewu tej elokwencji i odszedł nagle. Ale był jeszcze u drzwi hali w chwili, gdy się zerwała burza oklasków. Obrócił głowę, uniósł wzgardliwie wargi, patrzył przez chwilę na oszalałych i triumfatora. Potem wyszedł na ulicę, splunął z odrazy i rzekł głośno, składając ślubowanie:
— Przysięgam, nikczemny motłochu, że nigdy nie zasłużę na oklaski twoje!
W tejże chwili Brissot, rozmawiający głośno z wielbicielami swymi i śmiejący się, umiejscowił w punkcie właściwym obraz, który go ścigał, poznając młodzieńca widzianego w autobusie.
∗ ∗
∗ |
MAREK szedł wielkim krokiem. Uciekał z miejsca rozczarowania. Ale rozczarowanie przyczepiło się doń... Boże wielki! Jakże świat inny jest teraz, niż był, kiedy szedł tędy przed południem! Mimo, że bronił się nadziei, wzbierała w nim i unosiła go! Z jakąż radością i pełnym wzruszenia niepokojem myślał o człowieku, którego ma ujrzeć! Niósł mu w dani nieodporną konieczność miłości i podziwu! Usłyszawszy głos jego, chciał biec i całować go... Całować? Wstręt!... otarł wargi, jak gdyby go dotykały!...
— Obrzydliwy retor, faryzeusz, obłudnik!... Kłamca, kłamca... kłamca, który kpi z Francji i z siebie samego... Mniejsza o Francję... może ona chce kłamstw i kpin... to jej sprawa. Ale drwić z siebie?... Niema na to przebaczenia! To poniżenie. Wstręt, wstręt do niego i do siebie! Wszakże jestem zeń uczyniony, jestem potomkiem tego kłamstwa, to kłamstwo tkwi we mnie!...
Szedł, jak człowiek rozwścieklony. Dotarł do Sekwany. Pochylił się na parapecie. Radby był wykąpać się aż do krwi, do zdarcia skóry, by usunąć tę cuchnącą plamę. Był pozbawiony rozsądku i litości, jak to bywa u wzburzonego, siedmnastoletniego młodzika. Na chwilę nawet nie przyszło mu do głowy, że człowiek ten może być dobrym, a tylko słabym, jak większość ludzi, i gdyby znał syna, kochałby go. Bowiem, jak większość przeciętnych, krył w świętym zakątku duszy, pod śmietnikiem słabostek, kłamstw i świństw, uczucia czyste i prawdy nietykalne. Nie pomyślał też, że całe to pokolenie starych szkolarzy, retorów, gadułów na modłę antyczną (fałszywy to antyk, fuszerka gallo-romańska) od dzieciństwa nawykło do czci słowa i że są to zarazem ofiary, jak i komedjanci... Commediante... Tragediante... Ludzie ci, chcąc nawet, nie umieliby już, pod górą przytłaczających słów, odnaleźć kontaktu z rzeczywistością...
Tego właśnie nie mógł przebaczyć Marek! Młodzieniec rasowy, idący na podbój życia, woli zbrodnię, niż ohydną niemoc i jej paplaninę! Zbrodnia zabija, tamto zaś płodzi twory nieżywe...
„Rasowy.“ Marek pochodził z rasy kłamcy.
— Nie, nigdy!...
Teraz wiedział, teraz uczuł i poznał wszystkie szalbierstwa swoje. Chwytał się na powtarzaniu gestów, intonacji, spostrzeżonych u tamtego, przywodził sobie napamięć, że grał taką właśnie rolę, reprodukując nieznany zgoła pierwowzór. Daremnie byłoby odrzucać spuściznę po tym człowieku. Miał ją w sobie.
— Nigdy... przenigdy!... Nic wspólnego między nami! Nie chcę nic z niego! Jeśli wbrew wszystkiemu jestem jego sobowtórem, jeśli on się we mnie powtarza... jeśli mam być jego dalszym ciągiem... zabiję się!
Wędrował tak przez kilka godzin, znużony i głodny. Noc zapadła. Nie pomyślał o powrocie do domu. Jakże się pokazać?... Czyż wyznać porażkę?...
Minął go ciężko ranny, z nadwerężoną twarzą, wybitem okiem i policzkiem, jakby wyżartym przez ołów roztopiony. Kobieta z ludu, szpakowata, wiodła go pod ramię, obejmując spojrzeniem czułem i bolesnem, on zaś tulił się do niej...
W rozgorączkowanej myśli Marka zjawiła się zaraz... ona... matka... Dumne, ciche jej oblicze, życie pełne ciężkich przejść i niesprofanowanych namiętności, dusza niezmazana kłamstwem, wzgarda dla słów, głębia samotności bez towarzysza i wola niezłomna, przeciw której się buntował, którą klął, a dziś błogosławił, wreszcie wiara niezachwiana w prawo prawdy... Olbrzymiała wobec tego człowieka, którego poznał i wyparł się, człowieka motłochu... Teraz rozumiał i kochał tę namiętną zazdrość pozbawiającą go ojca, tę jej niesprawiedliwość...
— Niesprawiedliwa! Niesprawiedliwa!... Całuje ręce twoje... Bądź błogosławiona!...
Uderzyło go w twarz wspomnienie szorstkości, jaką jej okazał wczoraj wieczór i dziś rano... Ruszył w kierunku domu co sił w nogach. Biegł do niej. Skazał ją na cierpienie. Chciał to nagrodzić. Bogu dzięki miał czas jeszcze...
∗ ∗
∗ |
U STÓP schodów zatrzymała go konsjerżka.
— Mało brakło!... Mama pańska jest ranna.
Nie słuchając dalej, pobiegł, skacząc po cztery schody. Sylwja mu otwarła. Miała minę srogą... Rzekł zadyszany:
— Co z matką?...
— Nareszcie wróciłeś łaskawie? — powiedziała. — Czekałyśmy przez cały dzień.
Odsunął ją szorstko i wszedł.
Stanąwszy w drzwiach pokoju matki, zobaczył, że leży z głową obwiązaną. Wydał okrzyk, ona zaś spostrzegłszy jego wzruszenie, rzekła pospiesznie:
— To nic, chłopcze drogi... Byłam głupia. Spadłam...
Zaniepokojony jął jej dotykać drżącemi rękami. Sylwja odsunęła go.
— Dajże pokój! Nie denerwuj gorzej jeszcze matki! — zaprotestowała.
Potem tonem urazy zaczęła opowiadać, co się stało. Zapatrzona w twarz syna, prostowała Anetka opowiadanie, łagodziła wypadek, starała się żartować, obwiniała samą siebie...
Nie powiedziała mu wcale rzeczy następującej.
Po jego odejściu straciła całkiem głowę. Powtarzała raz po raz:
— Opuści mnie!
Utraciła wszelką nadzieję. Chcąc jakoś doczekać wieczora, zmusiła się do roboty. Mówiła sobie:
— Choćby mnie opuścił, ja się nie opuszczę.
Mimo silnego znużenia rozpoczęła wielkie sprzątanie. Froterowała posadzki, czyściła przedmioty miedziane, myła szyby. Stojąc na małej, składanej drabince, obtarła szyby okna wychodzącego na ulicę i zakładała firanki... Niewiadomo, czy drabinka się usunęła, czy dostała zawrotu głowy na chwilę?... Nadmiar zmęczenia i trosk wywoływał u niej czasem dziwny zanik świadomości, tak szybko mijający, że nie zdawała sobie z tego nawet sprawy...
Znalazła się na posadzce. Właściwie powinna była wypaść na ulicę, ale drabinka, usuwając się wbok, zamknęła okno i wybiła szybę. Krew ciekła z jej czoła i dłoni, a gdy chciała wstać, przenikliwy ból w kostce przekonał ją, że zwichnęła prawą nogę. Na łoskot szyby która zleciała na ulicę, zjawiła się konsjerżka. Zawezwano Sylwję.
Wypadek był bolesny, ale Anetka odczuwała raczej niezadowolenie. Dziś właśnie nie wolno jej było pozwolić sobie na coś takiego. Nie chciała tego dnia wzywać czyjejś pomocy, a zwłaszcza wzbudzać litość Marka, gdyż ze względu na siebie i niego wydawało jej się to poniżającem. Czyniła wysiłki by się trzymać na nogach, ale przemógł ją ból, serce osłabło, tak że musiała położyć się do łóżka. Czuła swe upokorzenie, powtarzając sobie:
— Cóż pomyśli o mnie, gdy wróci?
Cierpienie zmniejsza władzę nad sobą, przeto pozwoliła siostrze przeniknąć, co ją trapiło. Dowiedziawszy się, że Marek poszedł szukać ojca, zapominając zupełnie, iż ona to właśnie była pośredniczką, uznała Sylwja Anetkę za głupią, z powodu zdradzenia tajemnicy synowi. Ponieważ atoli trudno było napastować ją w tej chwili, cały gniew zwróciła przeciw Markowi. Podobnie, jak Anetka, pewną była, że chłopiec je opuści. Wiedziała, że jest samolubny, próżny i bez ceremonji poświęca innych dla swych przyjemności. Kochała go, coprawda, bardziej jeszcze z tego właśnie powodu, rozpoznając w nim samą siebie, ale dlatego też nie mogła przebaczyć. Nie przebaczyłaby nigdy, gdyby je opuścił. Tak!... To była rzecz postanowiona. Nie wracał, przeto, oczywiście, Brissot zatrzymał go na wieczór. Nie dopuszczając żadnej wymówki, żadnej innej możliwości, była bardziej niesprawiedliwą niż Anetka i Marek, oboje razem.
Uraza ta przejawiała się w każdem słowie i spojrzeniu, od chwili gdy wrócił. Niecierpliwy Marek najeżył się, odpowiadając zaczepką na zaczepkę. Anetka natomiast, pokorna bardzo, myślała o tem tylko, by jej przebaczył. Wyglądało to tak, jakby ona ponosiła winę, że leży w łóżku. Ton Sylwji ranił ją bardziej jeszcze, niż Marka. Nalega, by milczał:
— Dość tego! — rzekła. — Dość gadania o mnie! To nic ważnego...
Co było ważne? Wiedział to Marek, Anetka i także Sylwja. Ale uparła się zostać, a Marek, nie chciał mówić, aż pójdzie. Anetka błagała ją spojrzeniem. Sylwja udawała, że nie rozumie... Nagle rzuciła trzymaną w ręku serwetę i wyszła bez słowa.
Matka i syn zostali sam na sam. Czekali oboje. Jak i od czego zacząć. Marek patrzył na Anetkę, ona zaś przerażona unikała jego spojrzenia. Bała się, by oczy jej nie zdradziły jej i nie zaciężyły na postanowieniu syna.
Marek chodził po pokoju. Tłumił oddech przed rozpoczęciem opowiadania dziejów dnia. Raz jeszcze spojrzał na matkę, nieruchomo zapatrzoną w okno naprzeciw łóżka. Przystanął... Potem podszedł, padł na kolana, kryjąc twarz w pościeli, jął całować jej kolana, objął leżącą obu ramionami i powiedział:
— Ty jesteś ojcem moim i matką.
Anetka obróciła się do ściany i wybuchnęła płaczem.
„Ty dzierżysz ster korabiu, o Ludzkości...
Przepłyń więc morze Cierpienia!
Nie pora bowiem dziś spać!...“
SZLUZY otwarły wszystkie stawidła, wszystkie arterie krwionośne. Szedł pobór za poborem. Poszli dwudziestoletni. Wezwano dziewiętnastoletnich. Ośmnastoletni czekali z dnia na dzień powołania. Nadchodziła kolej Marka.
Matka i syn myśleli o tem, ale nie mówili z sobą. Anetka bała się nietylko wojny, ale także milczenia syna. Strach ją zbierał, co myśli, a strach ten dowodził jednocześnie, że wie.
Komuż zwierzyć obawy swoje? Gdyby o nią samą szło tylko, poprzestałaby na sobie. Ale tu szło o niego. Kogóż zapytać o radę? Sylwji? Od pierwszego zaraz słowa, zwyczajem swoim, wykrzyknęła:
— Wojna? Nim minie pół roku, będzie po wojnie. Bosze gonią ostatkami sił.
— Powtarzasz to co pół roku! — zauważyła Anetka.
— Tym razem jestem pewna! oświadczyła kategorycznie.
— Pewność twoja nie wystarcza mi! — odparła Anetka.
— I mnie nie wystarcza! — zgodziła się Sylwja. — Idzie tu bowiem o Marka. O ile szło o innych, można się było mylić, to był drobiazg! Teraz jednak pomyłka byłaby zbrodnią. Masz rację. Niewiadomo nic pewnego. Trudno się wyznać na tych głupcach! Już wszystko, zda się, skończone, a oni rozpoczynają na nowo. Teraz, po Amerykanach biorą udział w tańcu Chińczycy, potem zaś przyjdą Papuasy. Niechże sobie tańczą dowoli. Ale w tym tańcu nie będzie naszego Marka!
— Jakto?
— Nie wiem. Ale go nie dostaną, na pewno. Wojna może sobie pożerać naszych mężów, przyjaciół, kochanków,... zjada... zrobili swoje! Ale dziecko nasze... jest wyłącznie nasze i nie dam go za nic!
— Każda matka daje syna swego.
— Ale ja nie dam swego!
— Swego?
— Naszego. Mamy go obie!
— Jakiż na to sposób?
— Jest tysiąc.
— Chcę tylko jednego.
— Nie brak nam przyjaciół... Twój Filip Villard[5] jest chirurgiem-majorem w inspektoracie armji!... Nie trudno mu będzie zabezpieczyć go.
— Sądzisz, że pójdę prosić go o to?
— Czemużby nie? Czyż cię to aż tyle kosztuje? Dumna jesteś! Ja uczyniłabym nierównie więcej! Jeśliby to było potrzebne dla ocalenia chłopca, oddałabym się pierwszemu przechodniowi.
— Niema takiej dumy słusznej, czy nieuzasadnionej, którejbym nie poświęciła dla mego syna! — powiedziała Anetka. — Ale musiałoby się to stać dla jego dobra.
— Czy to nie dla jego dobra?
— Jego dobro nie wymaga mego poniżenia. Ja jestem przecież nim. Nie przebaczyłby mi. I ja nie przebaczyłabym sobie kroku tak upakarzającego.
— Czyż ocalenie go jest dla ciebie upokorzeniem?
— W ten sposób dokonane jest istotnie hańbą.
Sylwja wybuchła:
— To dopiero matka!... Ja kpiłabym sobie z upokorzenia jego i z tego, że mi nie przebaczy, byleby został ocalony... A więc dobrze... Jeśli ty nie chcesz, ja to zrobię...
— Zabraniam ci! — krzyknęła Anetka.
— Nie masz prawa zabraniać mi czegokolwiek.
— Ach! — odparła. – Czy sądzisz, że wystarcza uchronić go od niebezpieczeństwa?
— Czegóż się jeszcze obawiasz?
Anetka bała się, by Marek nie szukał go właśnie.
∗ ∗
∗ |
SIEDZIAŁ sam z myślami swemi i książkami. Mimo poufności serdecznej, jaka łączyła teraz serce syna i matki, Marek spędzał całe dnie w swym pokoju, nie mówiąc słowa, a Anetka nie przeszkadzała mu. Uświadamiała sobie wielką pracę wnętrzną, jaką podjął. Dojrzewał i oczyszczał się. Czteroletni kryzys dobiegał końca.
Z uporem wielkim przeprowadzał surowe badanie samego siebie, bezlitośny w tym razie, jak bywał względem innych. Celem uwolnienia się od pokus natury swej nałożył sobie dyscyplinę życia ścisłego i ścisłych myśli. Ostatnie walki były najcięższe. Wychodził z nich udręczony i spopielały, jak z łaźni hańby, uczucia i gorejących wyrzutów sumienia. Z pośród popiołów wynurzało się jednak jądro twarde i nie ulegające zepsuciu.
Doświadczeniom tym poddał wszystkie swe myśli młodzieńcze, przedwcześnie dojrzałe. Zanalizował to, co wziął z książek, filozofów, od przywódców swego pokolenia. I zostało bardzo mało. Cztery zaledwo szczypty. Reszta, były to słowa bezcielesne i niezdolne do wcielenia. Jedno tylko było prawdą niezbitą, jak żelazo kute, produkt epoki maszyn. Oto prawo to czyniło ludzkość maszyną bezwolną, której konstrukcja zmusza jedną klasę do miażdżenia drugiej, ślepo, nieubłaganie, jak młot parowy. Żaden czyn nie jest wolny. Niema czynu duszy. Dusza wolna nie zdoła dokonać czynu. Wola, strzelająca, niby błyskawica, z chmury myśli, czy z będącej w ruchu nagromadzonej materji, jako taka, dziś nie istnieje.
Ale pod chmurą tli zarzewie, wszędzie tętni życie pod ostudzoną skorupą, w powietrzu, ziemi, czy wodzie...
Jednego wieczora wziął w rękę Haendla. (Te Księgi Święte czytywał nawspak). W „Izraelu“ znalazł wyrazy:
— Ersprach das Wort...
I usłyszał to słowo.
∗ ∗
∗ |
KREW uchodziła z domu, kropla po kropli.
Gorączka zysku podtrzymywała przez cztery lata chytrego winiarza, Numę Ravoussata. Tuczyło go to. Szelma był pokryty trzema warstwami sadła, czerwony, spocony, krzykliwy. Szurgał po podłodze pantoflami i rozsadzały go pieniądze, oraz zdrowie. Teraz, zamknąwszy rachunki czekał tylko powrotu syna, by się wycofać, jak drugi Filopemon, do dóbr zakupionych.
Ale syn nie wrócił. Czaszka Klowisa zawisła pewnego dnia na drutach kolczastych. Wieść nadeszła rano, a przez cały dzień rozbrzmiewał po domu ryk wołu, niezręcznie bitego przez rzeźnika... Daremna była cała praca i zgromadzone pieniądze!... Atak apoplektyczny powalił grubasa. Po pewnym czasie wstał na nogi, ale bełkotał i jedno oko miał wykrzywione. Nie było go już słychać. Okseft rozleciał się.
Potem przyszła wiadomość o słodkiej Lidji, którą zmiotła grypa, panująca epidemicznie w szpitalu Artois, gdzie pielęgnowała rannych pod krzyżowym ogniem dwu armij. Zdawna już czekała tej chwili odejścia do narzeczonego. Niestety, nie posiadła wiary jego w tej mierze, jak chciała, ale wiara, nie jest to, jak ludzie sądzą, prosta rzecz woli. Wola otwiera bramę przedsionka duszy, ale zatrzymuje się przed samem wejściem do niej. A to jest rzecz najważniejsza, o ile idzie o dusze mające wartość. Boże wielki! Gdybyż to można przynajmniej być pewnym piekła, gdzie ogień wieczysty połączyłby z ukochanym! Tak, czy owak, została już wyzwolona... Czy było to wyzwoleniem dla wątłego kwiatu tego ciała, pochłoniętego przez ziemię, która z niego wywiedzie kwiat nowy, nowy łup dla paszczy śmierci?
Potem wrócił Hektor Cailleux, okryty chwałą, ranny, bez nosa i szczęki. (Państwo dało mu szczękę inną, patentowaną, z gwarancją dwu, czy trzechletniej trwałości w razie ostrożnego obchodzenia się z nią). Ręce mu drżały, nogi chwiały się pod nim jak pod dzieckiem stawiającem pierwsze kroki. Posiadł order. Matka objęła go litośnem, dobrem spojrzeniem, szczęśliwa, mimo wszystko, i dumna. Oparty o matkę odbywał, kulejąc, wraz z nią zwyczajne przechadzki. Ledwo im starczyło na życie. Ale przy cierpliwości zawsze jakoś da się związać koniec z końcem. Pani Cailleux uznawała, że wyszli nienajgorzej.
Jozefin Chapier, zostawszy inspektorem lojalności na tyłach, poświęcił swe cenne zdrowie i rozum tej honorowej służbie. Wadą renegatów jest przesada. Nadęty misją polowania na niedawnych towarzyszy, oraz wiarą pacyfistyczną, która była ongiś jego wiarą, jął wkońcu głosić, że jest prześladowany. Ci, których ścigał, gardzili nim i odwracali się, przeto wykrzykiwał, że w jego osobie jest znieważana ojczyzna. Stał się niebezpiecznym dla etoczenia, a także dla samego siebie. Niebawem wyprowadził się gdzieś do domków podmiejskich.
W całej pełni rozkwitał tylko Brochon, strażnik domu Eumenidy, zwany, przez antyfrazę, stróżem pokoju.
Mijając lożę jego, mawiał Marek matce:
— Jesteśmy jakby na cmentarzu. Oto strażnik Père-Lachaise. Chodźmyż, mamo, do naszego gołębnika!
— Chodźmy, gołąbku mój! — odpowiadała z uśmiechem.
Półsłówkami dzielili się smutkiem, pełnym litości u Anetki, a wstrętu u Marka, jakim ich napełniała ta jaskinia Polifema, dom, miasto, świat cały, gdzie każdy z zamkniętych czekał chwili, kiedy zostanie pożarty.
— Teraz na mnie kolej! — powiedział Marek.
Anetka chwyciła go za ramię.
— Nie! Nie mów tak!
Zaraz jednak uczuła żal, że mu nie pozwoliła mówić. Trzeba było wiedzieć, jakie ma zamiary...
Marek milczał, siedząc u jej nóg na małym taboreciku. Objął ramionami podniesione kolana i patrzył długo na matkę stanowczem spojrzeniem. Ona śledziła ten wyraz z napięciem... O tak... była w jego mocy... Ale postanowił nie nadużywać. Stanowiła, wszakże, skarb jego.
Uśmiechnął się i powiedział:
— Dziwna rzecz! Przed wojną, ani ty, mamo, ani ja nie byliśmy pacyfistami.
— Odrzuć to słowo! — rzekła.
— Słusznie. Słowo to zostało pohańbione. Wszyscy ci, którzy je głosili, zaparli się.
— Ach, gdybyż mieli bodaj szczerość zaparcia! Ale zdradzili je, nie przestając powtarzać.
— Niechże je sobie zatrzymają! — oświadczył. — My jednak, potępiający wojnę, nie byliśmy jej przeciwnikami. Pamiętam, w początkach radowało mnie nawet. Ty zaś godziłaś się. Cóż nas odmieniło?
— Nikczemność jej! — powiedziała.
— Jej kłamstwo! — dodał.
— Serce mi się ścisnęło uczuciem wstydu, bólu i buntu, na widok takiej wzgardy dla słabych, bezbronnych więźniów, dla cierpień ludzkich, świętych uczuć, na widok rozpętania i eksploatacji niskich instynktów, ucisku sumień, szyderstwa z opinji, baranów, przebieranych za bohaterów, uczciwych ludzi, których zmuszono do mordowania, wreszcie na widok owej nieświadomej siebie masy niedołęgów, kierowanych dłońmi siepaczy.
— Ja zaś — odparł Marek śmieję się prosto w nos tej wojnie haniebnej, która kryje starannie swój ryj zwierzęcy, tej bandzie masek, sforze drapieżców, dochodzących praw swoich, która za plecami świata sięga do jego kieszeni! Śmieję się z tego beznadziejnego niewolnictwa, które nam wzamian daje płukankę do ust ze zwietrzałej „wolności“, z tego błazeńskiego bohaterstwa...
— Nie prowokuj ich! — powiedziała. — Są w większości.
— To prawda! Najnikczemniejszym tyranem jest milion ludzi nikczemnych razem!
— Nie wiedzą, co czynią.
— Trzeba ich przeto trzymać w kajdanach do czasu, kiedy się dowiedzą.
— Jesteś zbyt surowy, chłopcze. Trzeba mieć litość. Oni są zresztą w łańcuchach i zawsze byli. To wielkie oszustwo demokracji. Wmawia się w nich, że są Ludem Suwerennym, oni wierzą, a jednocześnie są, jak trzoda bydła na licytacji.
— Nie mam litości dla Głupstwa Suwerennego!
— Najgłupszy nawet jest wszakże bratem naszym.
— Bratem? To nie ma żadnego znaczenia. Nie mogę być bratem psa, grzebiącego w ulicznym śmietniku. Cóż mam z nim wspólnego?
— Życie.
— Tak... to, co się kończy śmiercią. To mało.
— Cóż istnieje pozatem?
— Ty mnie o to pytasz, ty, która to posiadasz? Jest coś, czego życie ni śmierć nie pochłonie, jest ziarno wieczności.
— Gdzież ono? Niestety, nie znam nic wieczystego w sobie.
— Gdyby tego w tobie nie było, nie czyniłabyś, co czynisz, nie byłabyś czem jesteś.
— To dla mnie zbyt mądre, chłopcze. Czynię, co czuję. Czynię uczciwie, a często się mylę. Przyznaję, że mimo mego wieku jeszcze tego nie rozumiem. A także nie czuję potrzeby zrozumienia.
— Ale ja potrzebuję zrozumieć. Czuję konieczność dowiedzenia się, dokąd idę, aby iść tam, gdzie chcę.
— By chcieć iść, gdzie idziesz...
— Mniejsza z tem! Chcę widzieć...
— Cóż tedy widzisz? Czego chcesz właściwie? Dokąd zmierzasz?
Nie odpowiedział.
Zbierając całą odwagę, spytała z gardłem ściśniętem:
— Cóżbyś powiedział wojnie, gdyby przyszła po ciebie?
— Powiedziałbym... Nie!
Anetka spodziewała się tego ciosu, a gdy już padł, wyciągnęła ręce, zbyt późno, by go odepchnąć.
— Nie mów tak!
Marek odrzekł spokojnie:
— Czy chcesz, bym powiedział... Tak!
— Nie chcę! — zaprotestowała.
Marek patrzył na oszołomioną matkę. (Wszakże zdawna już powinna była przysposobić odpowiedź na to.) Czekał pełen respektu i litości, aż uporządkuje myśli. Ale miast argumentu miała dlań jeno wzruszenie namiętne.
— Nie! Nie decyduj o niczem! Nie masz jeszcze własnego zdania i sądu. Zaczekaj! Zbrodnią byłoby, mój chłopcze, stawiać na kartę przedwczesnej negacji całe życie dziecka, które nie zna jeszcze życia.
— Ale ty znasz, wszakże, życie?
— Ja jestem kobietą i nie mam żadnej pewności. Nikt mnie nie prowadził, szłam jeno za instynktem serca. A to nie wystarcza.
— Tak, to nie wystarcza. Cóż jednak wystarcza? Nawet na końcu życia, czyż ktoś z ludzi powiedzieć może, że wie, że jest pewny, że zbadał wszystko? A więc skazany jest zawsze na odkładanie do jutra działalności swojej? Odkładając tak z dnia na dzień, dochodzi się do dnia ostatniego zeszpecony, poniżony, sprostytuowany, jak cała zresztą masa istot żywych. Kiedyż nabędę prawa egzystencji?
Anetka nie chciała słuchać. (Słyszała aż nadto dobrze!)
— Nie masz prawa niweczyć samego siebie.
— Nie chcę się niweczyć. Chcę budować.
— Budować? Co? Dla kogo?
— Przedewszystkiem dla siebie. Chcę mieć dom czysty, w którym mógłbym oddychać. Nie zniósłbym, jak inni, spelunki kłamstwa. ...Zresztą przesadziłem przed chwilą... Zwiesz mnie twardym. Tak, jestem twardy. Tak być powinno, jeśli mam pomagać tym ludziom, nad którymi się litujesz. I dla nich także trzeba dom zbudować.
— Nie jest to sprawa dnia jednego. Budowa trwa długo.
— Trzeba, by budowanie trwało długo. Najwyższy gmach zaczyna się od jednego kamienia... Eris Petrus... Jestem kamieniem... Piotrem.
— Jesteś Markiem. I moją własnością.
— Jestem z ciebie. Jestem, jakim mnie uczyniłaś.
— A ty mnie poświęcasz! Nie masz prawa!
— Mamo, to twoja wina. Chciałaś, bym był szczerym człowiekiem. Nie wiem, czy zdołam... ale spróbuję... Bądźmyż otwarci. Wszystko złe pochodzi że ludzie nie chcą być otwarci poza tą granicą, gdzie to zagraża ich interesom i namiętnościom. Dotarłszy do tej linji, ludzie zaczynają kręcić i chytrzyć, zupełnie jak ci pacyfiści. Chcesz, bym był szczery, ale nie ryzykując szczęścia swego i twego. Czy to dobre, czy to szczere?
Anetka uparła się:
— Tak.
— Co? To szczerość?
— Tak jest dobrze.
Ujął jej dłoń. Chciała wyrwać, ale trzymał silnie.
— Spójrz na mnie! — powiedział. — Nie mówisz tego, co myślisz!... Chcę, byś mi patrzyła w oczy... Odpowiedz! Czy nie mam racji?... Któreż z nas jest szczere? Ty, czy ja?
Schyliła głowę i rzekła:
— Ty.
Ale zaraz wykrzyknęła:
— To szaleństwo! Nie chcę!
Wkońcu zebrała argumenty swoje, starając się dyskutować.
— Szczerość polega na tem, by być otwartym w każdej myśli własnej, nie wprowadzać nikogo w błąd odnośnie do swych przekonań, a nadewszystko samego siebie. Ale nie wymaga od nas niemożliwości, to jest, byśmy zawsze i wyłącznie postępowali według tego, w co wierzymy. Tylko umysł nasz jest wolny, ciało zaś okuwają łańcuchy. Jesteśmy wciśnięci w społeczeństwo i podlegamy jego prawom. Nie możemy się wyłamać, nie niwecząc samych siebie. Nawet jeśli są one niesłuszne, możemy jeno sąd o nich wydać, ale słuchać musimy.
— Mamo, wypierasz się życia własnego... Czy sądzisz, że nie wiem nic o buntach twoich, o walkach, o niemożności znoszenia tego, co dotyka niesprawiedliwie ciebie i innych? Buntowniczko moja! Gdybyś nią nie była, nie kochałbym cię tak bardzo!...
— Nie, nie bierz sobie mnie za przykład! Ach, to kara moja!... To niesłuszne. Mówiłam już, że żyłam naoślep, kierowana tylko wrodzonemi uczuciami, namiętnościami kobiecemi, sercem przeczulonem, które drży nocą za lada dotknięciem... Mężczyzna... nie powinien się modelować na wzór kobiety. On może, on powinien wymotać się z przysłon natury, widzieć jaśniej i dalej.
— Zaczekaj! Dojdziemy tam zaraz, a nie wiem, czy nie zechcesz cofnąć się wstecz. Narazie powiedz mi, czy wypierasz się buntów swoich?
— Każdy był klęską.
— Ale każda klęska... przyznaj... była wyzwoleniem.
— Cała udręka była tylko zmianą kajdan na inne. Jest ich mnóstwo niezliczone. Wyzwalając się z jednych, wpadamy w drugie... A może kajdany są potrzebne?...
— Mówisz przeciw sobie. Aż do ostatniego dnia życia będziesz rozpiłowywała kajdany swoje.
— A jeśli czynię źle? Jeśli ograniczony instynkt, buntując się, czyni więcej jeszcze zła mnie samej i innym? A jeśli należałoby okupić ład i porządek zapomocą rezygnacji... to cóż w takim razie?
— Nie próbuj, mamo, przywłaszczać sobie słów genjalnego egoisty, który miłował bardziej ład i porządek wszechświata, niż dobro bliźniego, a pokój kontemplacji stawiał powyż niebezpiecznej walki ze złem chwili bieżącej! To co wolno Goetemu, nie wolno nam. Nie dość dla nas ładu i porządku wszechświata, bowiem żyjemy na świecie naszym, a jeśli poczujemy zaduch, wywołany niesprawiedliwością, wolno rozbić witraż dla zaczerpnięcia oddechu.
— Można sobie otworzyć żyły.
— Jeśli padnę na wyłomie, mniejsza z tem! Ja to uczyniłem wyłom. Innym lżej będzie oddychać.
— Chłopcze drogi, wszak nie wierzysz w ludzkość (mówiłeś to sto razy!...), czemuż tedy chcesz się za nią poświęcać? Czyliż nie szydziłeś tak często z mojej wiary w nią, a ta biedna wiara moja tyle otrzymała policzków, że dziś nie jest zbyt dumna i zbyt pewna siebie...
— Przepraszam! Nie z ciebie szydziłem! W cokolwiekbyś wierzyła, jesteś dla mnie wyższa ponad wiarę moją... Ale prawda, nie mam upodobania do tego „humanitaryzmu“ i tej „ludzkości“, pustych słów, ideologij i złudzeń frazesu. Widzę tylko ludzi z wielkiej trzody, którzy błądzą, cisną się, potrącają, idą w prawo, w lewo, naprzód, wtył i podnoszą stopami kurzawę idei. W ich życiu, w naszem, w życiu wszechświata są tragikomedją, której rozwiązanie nie zostało napisane. Scenarjusz komponuje się stopniowo, według woli kierującej atakiem. Ja jestem człowiekiem ataku, zostałem wyznaczony, bowiem jestem synem twoim, Markiem Rivière, i dlatego cofnąć się nie mogę. Zaangażowany jest honor mój, a bez względu na to, czy grupa moja wygra partję, czy nie, pójdę z nią do końca bez wahania!
— Cóż to za partja? W którym stanąć obozie? W nowym czy starym? Niewiadomo! Skąd wziąć pewność? Może przyszłość decyduje o przeszłości. Któż to objaśni? Żyjąc często w osamotnieniu myśli, mówiłem sobie w chwili nagłego owładnięcia jakąś pewnością — Skądżeby się wzięła, gdyby we mnie nie tkwił zwycięzca (bóg przyszłości)! — Potem jednak, widząc innych ludzi i całe narody owładnięte również innemi, sprzecznemi pewnikami, szaloną wiarą w ojczyznę, religję, sztukę, naukę, ład, wolność, aż do wiary w miłość, gdzie się wyczerpuje życie ślepe i szalone... nie mogłam się zdobyć na tyle próżności, by sobie powiedzieć uparcie — Tylko jedna, moja pewność jest słuszna!
— Pewność moja jest jedyną. Nie znam dwu pewności.
— Ja zaś znam pewniki wszystkich, których kocham, i ta miłość jest właśnie pewnością moją.
— Czyż aż tak kochasz tę pewność? Czy zasługuje na to?
— Kochać, czy żałować, to jedno.
— Nie chcę, by mnie żałowano. Chcę miłości innej, miłości, która wybiera i wywyższa coś nad inne.
— Wywyższam cię aż zanadto, okrutne dziecko! Dałabym resztę świata, by cię zatrzymać przy sobie.
— A więc bądź ze mną i bądź taką jak ja... wybieraj! Marzysz za dużo. Falujesz, jak przypływ i odpływ, wznosisz się i opadasz, zostając ciągle w miejscu. Trzeba, za wszelkę cenę posuwać się naprzód. Trzeba łamać przeszkody, by iść prosto swoją drogą!
— Jeśli jednak droga ta utknie na murze? Jeśli znajdziesz się sam? Jeśli cała reszta świata będzie po stronie przeciwnej?
— Przodownik idzie zawsze sam, inaczej nie byłbym pionjerem. Każdy krok samotnika wyznacza przyszłą drogę ludzkości i świata.
— To credo, a jest ich tyle co ludzi. Wierzę więcej ludziom, niż ich credo. Radabym ucałować tych wszystkich szaleńców i ogarnąć jednem, pobłażliwem macierzyństwem.
— Nie chcą tego. Odpychają pierś. Są odłączeni. Musimy wierzyć, walczyć, niszczyć, iść naprzód i wbrew wszystkiemu posuwać się... Znasz to określenie ojczyzny: „Obóz w pustyni“... Idźmyż dalej, dźwigając na plecach kołki i płótno namiotu!
— Mój obóz ma określone miejsce. Jest prawem serca. Niewiele dla mnie mają wartości wszystkie obowiązki społeczne, tak zmienne i sprzeczne z sobą, w porównaniu ze świętemi uczuciami... miłości i macierzyństwa... które są niezmienne i wieczyste. Ten, kto je rani, mnie rani. Gotowa jestem bronić ich, gdziekolwiek byłyby zagrożone. Ale poza to nie wychodzę.
— A ja idę dalej! W chwili, kiedy obowiązek społeczny rani uczucia przyrodzone, trzeba go zastąpić innym obowiązkiem, rozleglejszym i bardziej ludzkim. Czas dojrzał do tego. Trzeba przeistoczyć całe społeczeństwo, całą moralność prawa i katechizmu. I przeistoczy się. Cała istota moja domaga się tego. Rozum nasz i namiętności protestują przeciw „Kontraktowi Społecznemu“, dziś przestarzałemu już. Siły niezmierne, poruszające sercami ludzi, potępione przez prawo, są źródłem cierpienia, a czasem zbrodni, dlatego tylko, że nieludzkie prawodawstwo i system wtłaczają naturę w ramę, która się stała hiszpańskim butem tortury. Tysiące młodych ludzi powitało wojnę jako wyzwolenie, na jej widok także serce moje podskoczyło w dzikiej radości, a to dlatego, że mieliśmy nadzieję, iż oswobodzi członki nasze. Więź, dławiąca ustalonego porządku myśli i wyszłych z użycia konwencyj, cuchnącego dobrobytu i śmiertelnej nudy, uszminkowanych wstrętnie idealizmem, mazgajstwo i obłuda (wspomnij swój ówczesny pacyfizm i humanitaryzm)... słowem wszystko otępiało naturę naszą i zabijało radość życia, ów instynkt potężny, zdrowy i święty... S nctus... Sądziliśmy, że pęknie ów postronek przeklęty... Nieszczęśnicy!... Jako wyzwolenie dano nam wojnę potworną, byśmy zatonęli w cierpieniu i śmierci haniebnej, a bezużytecznej!... A postronek zacisnął się siniej jeszcze, młódź naszą w pętach, wciśnięto w żelazną klatkę La Baluc’a... Trzeba strzaskać ten porządek rzeczy martwy, śmiercionośny, sprzeczny z naturą, gorszy od bezładu. Trzeba go zniweczyć, by stworzyć porządek wyższy, rozleglejszy, na miarę ludzi, którzy nadchodzą, którzy już przybyli, ludzi jak my! Powietrza! Więcej powietrza! Rozprzestrzeńmy dobro i zło! Wzrosły one wraz z nami...
— Gdzież widzisz tych ludzi? Ja widzę tylko duże dziecko swoje i boję się o nie. Czemuż je powołałam do życia w tym ponurym czasie?
— Nie żałuj go! Nie żałuj mnie! To burza! Niech żyje wichr! Żyj także ty, któraś mi dała płuca i skrzydła... Czy pamiętasz, owego rybaka norweskiego, o którym czytaliśmy, tego „Ostatniego Wikinga?“ Uciekłszy wkońcu, po ocaleniu się od śmierci, od burz Lofodów, w nieruchome powietrze miasta, utracił możność szczęścia... Daj pokój! Wolę się zaliczać do mego, niż do twego pokolenia. Twoje marzyło bezsilnie o chłodnym postępie ludzkości. Na szarem płótnie tła projekt zamierzony był szary i jednostajny. Klasa uprzywilejowana mało miała zeń pociechy. Blade radości, blade cierpienia, ironja i słodycz monotonna, nuda i nuda... Zaś dla tych, którzy żyli na dole, w męce... było to wieczyste koło, które obracać trzeba w ciemności... Dziś burza ryczy, dom rozpadł się w gruz, światłość dnia, wraz z wichurą wdarła się do naszego lochu. Wiemy, że lada chwila rozwaliska mogą nas zasypać, ale przez szczeliny widzimy niebo, przelot chmur, pędzonych wichrem. Bez złudzeń, odnośnie do życia, ludzi i chwili najbliższej żyjemy nad brzegiem przepaści absurdalnej, a wspaniałej, żyjemy pełną piersią. Czy to potrwa, czy się skończy, mniejsza... dźwigamy na barkach nasz jednodniowy wszechświat.
— My? Któż widział was? Gdzie jesteście? Kim jesteście?
— Z pierwszego, który zacznie działać, zrodzą się inni.
— Ale on umrze.
— Tak.
— Nie chcę, byś nim był ty!
— Dopiero co mówiłaś o macierzyństwie, obejmującem w marzeniach wszystkich ludzi. Oto twe zadanie! Przenieś na innych miłość, jaką mnie otaczasz!
— Chwaliłam się tylko. Nie mogę tego uczynić! Ach, któż był kiedykolwiek do tego zdolny? Byłoby to wprost nieludzkie. Kocham innych w tobie, a ciebie w innych. Ciebie właśnie w nich szukałam, gdyś nie był mój. Czyż teraz, mając cię, mogłabym poświęcić? Oni mi już nie potrzebni. Ty jesteś światem moim.
— Świat grawituje, ma swe przeznaczenie. Trzeba, wraz ze mną, iść jego torem, choćby zdążał do krzyża. Wspomnij Mater Dolorosa!
— Ona nie chciała Ona była zmuszona.
— Wszyscy jesteśmy zmuszeni. Ty i ja.
— Przez co?
— Przez prawo nasze.
— Jeśli jest przeciw mnie, pocóż ma je znosić. Buntuję się i zrzucam z siebie, jak prawa inne.
— Nie zdołasz. Nie byłabyś szczerą.
— A więc skłamię.
— Nie zdołasz. A ja tego nie chcę.
Spojrzał na matkę, potem rzekł (głos mu drżał):
— Widzisz, mamo, są dwie rzeczy, którychby nie chciał, a to, nie być szczerym i nie być odważnym... A może...
(zawahał się).
— A może to dlatego, że nie mam odwagi i że kłamię.
— Anetka ujęła w dłonie twarz jego.
— Ty kłamiesz? Zamknał oczy i rzekł cicho:
— Tak. Gdyż w głębi duszy, boje się...
Objęła go ramiona mi, on zaś nie uczynił gestu sprzeciwu. Trwali tak w bezruchu, syn oparł policzek o pierś matki. W słabości swej, czuli się wzajem mocni, słabością obustronną.
Marek wysunął się z jej objęć i rzekł:
— Nie kłamiesz, choćbyś chciała!
— Oszukuję samą siebie.
— Nie ty siebie oszukujesz, ale jesteś oszukiwana.
— Któż przewidzieć zdoła podstępy myśli? Czyż cię nie okłamałam już tyle razy?
— Jeśli to uczyniłaś, znaczy, że żaden człowiek żyć bez kłamstwa nie może.
— Gdyby kłamstwo znikło z życia docna, myślę, że znikłoby także życie. Wszakże ono właśnie podtrzymuje owo wielkie Złudzenie.
— Jeśli nie może się ono obyć bez kłamstwa, jeśli jest wielkiem Złudzeniem, to życiem prawdziwem być nie może. Prawdziwe życie jest poza światem. Należy go odnaleźć.
— Gdzież ono?
— We mnie, w tobie, w potrzebie prawdy. Jakżebyśmy mogli tę potrzebę odczuwać, gdyby go w nas nie było?
Anetkę przejął głos syna. Ale stanęła wbrew. Wszakże szło tu o jego życie!
— Błagam cię! — zawołała. — Nie narażaj się daremnie. Pocóż zresztą? Wiesz przecież, że ludzi odmienić niesposób. Cokolwiekby dla nich uczynić, pozostaną sobą. Będą mieli te same namiętności, przesądy, zaślepienia, zwane rozsądkiem, lub wiarą, a będące jeno murem. Do życia trzeba im tylko skorupki ślimaka. Nie wyjdą z niej nigdy. Nie możesz jej strzaskać, bowiem ty zostałbyś strzaskany. Zachowaj swą prawdę dla siebie, nie odsłaniając jej oczom, nie mogącym znieść jej blasku! Nacóż? Wszakże zabija tych, którzy ją noszą.
— Naco? A nacóż się zdało życie twoje. Wszakże żyłaś wedle prawdy własnej. Czy powodowałaś się obawą niebezpieczeństwa, czy prawdą? Czy żal ci tego, żeś szła za jej głosem?... Odpowiedz!... Odpowiedz!... Czy ci żal?
Anetka żachnęła się, ale odparła:
— Nie!
Myślała przygnębiona.
— Jam go zabiła.
Syn patrzył na nią serdecznie, a młoda twarz jego rozbłysła poważnym uśmiechem.
— Nie trap się, mamo! — powiedział. — Być może, iż nic się nie stanie, że to nie nastąpi, że wojna zgaśnie przedtem... Nic nie jest jeszcze postanowione. Nie wiem, co uczynię. To wiem tylko, że w danym momencie będę szczery... Przynajmniej będę usiłował... Dopomóż mi i módl się.
— Modlę się. Ale do kogóż się modlić?
— Do onego źródła... do duszy twojej, której ja wodą jestem.
∗ ∗
∗ |
MINĘŁO kilka tygodni wyczekiwania, trosk samotnych. (Nie wracali do tematu poprzedniej rozmowy, ale tak matka, jak i syn, myśleli o tem, z pod oka śledzili wzajem wyraz swych twarzy, a Anetka nastawiała trwożnie ucha, nadsłuchując wibracji powietrza, brzęczenia aeroplanów i dźwięku godziny, która jej miała zabrać dziecko.) Pewnego ranka zagrzmiało działo stolicy i zaraz krzyk tłumów zalał ulice, niby powódź. Dwa serca zadrgały, nie wiedząc nic jeszcze. Nagle wpadła Sylwja bez tchu i wrzasnęła od progu:
— Rozejm podpisany!
Uściskali się.
Ale Anetka odstąpiła zaraz nabok i zasłoniła twarz dłońmi, by ukryć wzruszenie.
Marek i Sylwja, szanując przysłonę, którą się okryła, nie uczynili gestu, by ją podnieść. Czekali w milczeniu, aż odzyska spokój. Potem podeszli do niej z serdecznem spojrzeniem, a Marek przytulony do matki, podprowadził ją do drzwi balkonowych, posadził na parapecie i sam usiadł obok niej. Sylwja ulokowała się u ich stóp, zwinąwszy pod siebie nogi, i spoglądała z uśmiechem, podobna do posążku Buddy.
Siedzą tak, we troje, na ruinach świata.
Anetka, zamknąwszy oczy, słucha bicia dzwonów, śpiewów ulicznych i czuje policzek syna na twarzy... Zapada w marzenie... Zmora znikła. Przepadła zmora groźby, zawieszona nad tą kochaną głową, i zwid ludzkich cierpień, ciężący na jej sercu. Straszne, potworne przeżycie, wojna światowa zakończona... Nie jest jeszcze pewna. Trwożnie chwyta powietrze, ucząc się oddychać swobodnie.
Marek odczuwa także ulgę. Nie radowało go wcale zbliżanie się groźby. Duma nie pozwalała mu unikać jej, ale nie był pewny swych sił, ni wiary. Słucha wrzasków i śmiechów rozpasanego tłumu. Wie, że go to przejście nie minie... że będzie służył... Ale kilka lat zyskanych w jego wieku, to cały świat! Rozkoszuje się odpoczynkiem i życiem przyszłem. Marzy...
Sylwja spogląda na rozmarzonych. Nie myśli o przeszłości, ni jutrze. Chwila jest słodka, a radość pełna. Wszyscy troje mieli niebezpieczną przeprawę, teraz wiosła porzucone falują wzdłuż łodzi, śpiącej na ścichłem morzu. I ona zaczyna marzyć. Co za piękny wieczór.
Dom okryty żałobą, milczy, w dziwnym kontraście z kiermaszem rozhasanego miasta.
Na drugiem piętrze, profesor Girard, zakamieniały w żalu, stroi sztandarami okna. Nastał teraz kres nieubłagany, pustynne jego życie utraciło cel wszelki. Może się skończyć.
Na trzeciem piętrze, u Bernardinów, okiennice zamknięte, córki z ojcem są w kościele, w mrocznej kaplicy, a matka, leżąc w łóżku, gaśnie zwolna. Przyszła choroba, wywołana udręką. Rozmodlony Bernardin nie wie, że w tem wątłem ciele, które się już nie broni, buja rak.
Winiarnia w parterze pełna. Ale u kantoru nie widać Numy. Patron zamknął się w komorze od tyłu. Sam jest, pije, a łzy kapią mu do wina.
Anetka słyszy, jak harmonijnie łączą się z sobą żałoba i ból zniszczonego życia, ze ślepem rozpęta, niem mrowiska. Wszyscy ci ludzie i ona sama są łupem Złudzenia. Toną w tej otchłani, z czerwoną czapką matadora na głowie. Jednym przedstawia się to w postaci sztandaru, świętego zapału dla ojczyzny. Innym błyska meteor wiary w braterstwo ludów, lub miłość... A syn jej, który twierdzi, że nic go oszukać nie zdoła i gardzi „złudzeniem słów“, trwa w największem może złudzeniu, będąc gotów poświęcić ją i siebie chimerze szczerości, wbrew całemu światu. Owa żądza prawdy, to złudzenie największe! Wszyscy upajają się dymem własnym... marzą!...
W tej chwili dostrzegła, podobne do nagle wybłysłej chmurki tęczowego oparu, marzenie powszechne, w którem jest zatopiona. Podnosi na chwilę głowę nad zwierciadło wody. Strząsa z siebie splot natrętny i mocarny... Zaliż się zbudzi?... Przez sekundę, jawa trzepocze skrzydłami w toni snu. Promień słońca wpada szczeliną rozwartą w osiedla świadomości.
Ale czuje na twarzy ciepło policzka... to owoc jej ciała... syn trzyma ją w ramionach, niewoli ją miłość, cierpienie, przewidywane troski, los co czyha w przyszłości, więzi...
— (Wiem... wiem...)
Wspomina Mater Dolorosa...
— (Nie uciekam. Jestem zpowrotem)!
Oczy jej przenoszą się na syna, na ten sen umiłowany. Pociągają ją spojrzenia żywych. Uśmiecha się i opada na nowo...
— Warte nur...
Niedługo zbudzimy się wszyscy.
20-go maja 1926.