<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Powieść! znowu powieść I znowu przed wami odsłonić mam cząsteczkę wielkiego obrazu, na którego odmalowanie w całości nie wystarczyłoby życia! Bądź wola wasza, choć ani serce po temu, ani znużone pióro ochoczo się bierze do niéj... ale rozkazy słuchaczy są wszechmocne... Każecie bajarzowi rozpocząć historyę, któréj drzemiąc, jedném uchem słuchać będziecie, i bajarz rozpocznie posłuszny. Wam, wam się zdaje może, że jemu stworzyć tak łatwo opowiadanie, jak wam go wysłuchać łatwo, by jutro zapomniéć? A! nie! nie! kochani czytelnicy... te czarne głoski, któremi biały, niewinny papier bruczemy, te chłodne dla was wyrazy, które zostawiamy, by wam myśl naszę przesłać z niemi, nie rodzą się bez trudu i boleści. Dobre to były czasy, gdy pisarz mógł suchych różnobarwnych ziarnek nanizać na jedwabną nitkę i rzucić ją ludziom jak zabawkę... dziś, wszyscyśmy więcéj wymagający, my szczególniéj, co piszemy... Na jednę lekką powiastkę, którą przeczytacie w kilka godzin, a zapomnicie w kilka minut może, ile krwi naszéj, duszy wyzionąć musimy... Myślicie, że dość jest spojrzéć na świat, pochwycić kilka typów chodzących po nim, w świętéj niewiadomości o oryginalności swojéj, wsadzić je na szpilkę, jak entomolog robaczka, a powieść się sklei! O! nie! nie! „powieść to życie“, powtarzam po raz setny, a dając życie, trzeba je wyczerpnąć z siebie. Każdy odłamek świata stworzony przez pisarza, kosztuje go więcéj niż wart może... musi mu dać duszę — myśl, musi dać serce — uczucie, i barwę i całość... wy potém z tém niemowlęciem, siedząc wygodnie u kominka, przerywając sobie śmiechem i żartami, bawić się będziecie chwilkę tylko i nic nie wyczytawszy z jego oczu i szczebiotania, wypchniecie je za drzwi, gdy nadejdzie gość nowy... Szczęśliwi, co cudze dzieci przystroiwszy trochę, puszczają je w świat za swoje; tych one, ani łez, ani cząstki ich żywota kosztują... i nie zapłaczą po nich, gdy gdzieś w tłumie przepadną...
Wiem, że siadając do nowéj powieści, zawczasu mi się nad jéj losem serce ściska... nie dziw... serce to ojcowskie... Któżby zabolał, jeśli nie on?
Na kilkuset czytelników, ilu ją zrozumié? ilu dokończy, ilu zapamięta! Zapomina się rzeczywistość, cóż dopiéro to, co zowiemy zmyśleniem? Nie rozumiemy otaczającego świata, jakże wymagać, iżbyśmy wszyscy powieść zrozumieli i poszli do jéj głębi po ostatnie słowo??
I tak téż smutno siąść pisać, jak u kolebki nowonarodzonego myśléć o jego przyszłości: oko i serce widzi w niéj zaraz trumienkę... z poza pieluch wygląda już róg całunu, w chrzcie jest zadatek ostatniego pomazania...
Ale do czegoż te lamentacye nad trochą zamazanego papieru? spytacie... A! dla was to tylko zbrukana kartka, dla mnie to żywota cząstka, którą rzucić muszę na pożarcie obojętności, znużeniu, znudzeniu i kapryśnym wymaganiom strasznego nieznajomego, co się słuchaczem nazywa!! I boleję dlatego tak głośno, tak śmiesznie może, żebym u was litość wyprosił, żebyście nie sądzili, że siadam chłodny, powtarzać to, com tysiąc razy powiedział, dlatego tylko, że mi nakładca zażądał zbrukanego papieru, że nie mam, lub nie umiem robić co innego! Przy każdych urodzinach nowéj powieści, ja-m tak smutny i tak przejęty, choć wam się zdaje może, czytając, że ją wysnuwam śmiejąc się i z was i z siebie. Są może szczęśliwi, którym rzucenie w świat cząstki swéj duszy niewiele kosztuje; lecz ja-bym pragnął wzbudzić w was wiarę, że inaczéj z tym podarkiem przychodzę; że nie pierwszą lepszą myśl, podniesioną na gościńcu, którym wszyscy się snują, rzucam wam obojętnie na karmią, ale surowiéj pojmując obowiązek choćby powieścio-pisarza, widzę w nim coś więcéj nad stan skoczka na linie lub kuglarza; chciałbym, żebyście choć trochę serca i duszy dali tam, gdzie ja całe serce i duszę wylewam...
Jeszcze słowo... jeszcze maluczkie tłómaczenie... a otworzę drzwi, podniosę zasłonę i poproszę was do środka...
Raz, dawno już temu... przechadzałem się zamyślony po bibliotece Horodeckiéj, dziś pustéj i myszom podobno za plac igraszki służącéj, naówczas jeszcze ożywionéj duchem tego, co ją składał, co się nią cieszył jak dzieckiem swojém, bo innych nie miał dzieci! Przewracałem z kolei druki i rękopisma, zadumywając się długiemi godzinami, to nad wierszem poety, to nad sławną i kraszoną głoską miniaturzysty, jakiegoś mnicha XII lub XIII wieku, umiejącego zawczasu odgadnąć sztukę, jaką późniejsze stworzyły wieki; w téj przechadzce po bibliotece, która nieraz całe mi dnie zajmowała, dostarczając pokarmu marzeniom na lata całe, wpadłem z kolei na zbiorek sztychów z galeryi Brühla. Brühl, za przykładem pana, miał piękną, dobraną galeryę obrazów, i za pana przykładem także, gdy się Drezdeńska sztychowała, swoję téż rylcem kazał uwiecznić. Były w niéj szczególniéj piękne pejzaże, śliczne flamandzkie obrazki i rodzajowe utwory szkół niemieckich; błądziłem po nich obojętnie, gdy odwracając kartę, wpadłem na sztych, który mnie zdumionego przykuł i zatrzymał. Był to obraz Spagnoletta, wystawujący śmierć św. Józefa Oblubieńca. Pojął malarz tę chwilę, którą cudownie odtworzył, jak nigdy może żaden z większych mistrzów nie zrozumiał połączenia rzeczywistości z ideałem; nie wiem zaprawdę, jak potrafił skleić ziemię z niebem w sposób tak ścisły i tak doskonały, to wiem, że zdumiony, przejęty, jak gdybym scenę owę miał przed oczyma, oderwać się od niéj nie mogłem, rzucałem ją, wracałem do niéj, czułem łzy na powiekach i dziś po upływie lat wielu, choć już oddawna arcydzieła tego nie widziałem, jeszcze mi ono tak pozostało przytomném, jakbym je wczoraj podziwiał... Na niewielkiéj kartce, miałem przed sobą wielki, potężnie żyjący utwór, drgała w nim dusza... nikł malarz, artysta, tryskała jakaś dziwna prawda, spleciona z najpoziomszéj rzeczywistości i najwznioślejszego ideału. Na lichém łożu wystudyowaném z flamandzką ścisłością szczegółów, spoczywał święty rzemieślnik, dogorywający, usypiający po pracy i życiu ofiary... dokoła niego rozsypane narzędzia ciesielskie, jakby tylko co dłoń je pracowita rzuciła... Przy łożu Chrystus z nieziemskiém obliczem, błogosławiący na podróż niebieską przybranemu ojcu; w głowach rozpłakana Matka Boża, i stoliczek zastawiony flaszkami, miseczkami, przyborem choroby ubogim i smutnym, a poza nim dwaj aniołowie, czekający na białą duszę, którą do nieba zanieść mieli.
Oto cały ten dziwaczny w opisie obrazek, któremu równego nie znam, bo żaden na mnie tak wielkiego nie zrobił wrażenia. Ci aniołowie i flaszki z lekarstwami, ten Bóg i cieśla, nimbusy wiekuistego życia i lichy przyrząd rzemieślniczy, nie wiem jakim środkiem, w jakiéj chwili najszczęśliwszego natchnienia, tak w jedno zlał artysta, że cud wydawał się naturalnym i koniecznym, choć graniczył z najpospolitszą życia powszedniego prozą. Aniołowie zdawali się tu nie zjawiskiem nadprzyrodzoném, ale gośćmi codziennemi, a obok nich nie raziła pospolitość szczegółów, owszem, prawda jedna drugą prawdę wyższą, prawdopodobniejszą czyniła. Nie wiem po wiele kroć powracałem do tego obrazu, a za każdym razem nowe w nim upatrywałem piękności, i z duszy zazdroszczę temu, kto dziś to arcydzieło posiada, lub sztychem przynajmniéj z niego cieszyć się może.
Co Spagnoletto, któremu niezawsze się tak szczęśliwie udawało — dokazał w tym utworze, nie jest-li zadaniem powieściopisarzy? Nie schodzim-li powoli malując rzeczywistość do karykatury i niepotrzebnego odwzorowywania najpospolitszych zjawisk? Nie należałoby obok narzędzi rzemiosła, obok flaszek i miseczek tworzyć anioły i świętym nimbusem otaczać ich skronie? Powieść ma-li za cel, przedstawić tylko życie, jak ono jest, czy żywot człowieczy, jakiego w duszy pragniemy? ku któremu wzdychamy? Obok smętnéj, w śmiertelnych potach zgonu rzeczywistości leżącéj na łożu boleści, czy nie brak oblicza jaśniejącego światły nieśmiertelnemi? czy obraz pełen być może, jeśli weń promyk z niebios nie spadnie?
Nie wiem... nie wiem... ale pytanie moje rzucam jako wstęp do téj powieści.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.