<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LVII.

Nazajutrz czynniéj trochę wzięto się do Drabickiego. Greber po herbacie sam poszedł go zobaczyć, zastąpiono Bornowskiego, obawiającego się, by się nie zaraził, cyrulikiem z miasteczka, niewiele od niego lepszym i czekano, co powie stanowcza przesilenia chwila. Tymczasem Julian nie śmiał dać znać matce, obawiał się jéj trochę, posłał tylko po hrabiego Junoszę, a ten natychmiast przybył do chorego. Z chmurną brwią zbliżył się do łóżka, na którém leżał Aleksy i łza zakręciła mu się w oku na widok straszliwie zmienionéj twarzy i symptomatów groźnych, jakie w niéj wyczytał; Aleksy zdawał się go poznawać... Stary zasiadł przy nim i już go nie odstąpił; ani prezes, ani Julian nie pokazali się obawiając się zaraźliwości choroby; co większa, część zamku, w któréj leżał Aleksy, rodzajem kwarantanny oddzielono od reszty, i ludzi, co tam chodzić musieli, unikano. Prezes nawet pokilkakroć zapytywał Grebera, czyby Aleksego nie można w karecie odwieźć do Żerbów, ale to jakkolwiek ulegającemu lekarzowi zdało się niepodobieństwem. Ze wszystkich jeden Emil, kilka dni nie widząc swego przyjaciela, cierpiał najwięcéj, dopytywał, niepokoił się i gdy mu Anna znakami oznajmiła chorobę, koniecznie się począł wyrywać do niego, na co nie pozwolono z początku. Ale gdy biedny głuchoniemy coraz bardziéj rozdrażniony, koniecznie się tego domagał, prezes nareszcie po namyśle, ruszył ramionami i zgodził się na puszczenie Emila do Aleksego, z tém tylko, aby Anna przestała na jakiś czas widywać brata.
Stary Antoni sprowadził swego panicza do izdebki, w któréj u łoża Aleksego siedział chmurny stary Junosza. Pierwszy to raz w życiu podobny obraz przedstawił się oczom Emila; Anna jednak przygotowała go do niego; zapuszczone okna, przykra ciemność, powietrze ciężkie, dziwaczna postać starego przyjaciela w sukmanie, na delikatnym Emilu zrobiły duszące, bolesne wrażenie. Usiadł przelękły w nogach łóżka, złożył ręce i zadumał się; oko Aleksego przeczuło go, znalazło i zdawało się poznawać, bo się niespokojnie poruszył na łóżku.
Napróżno późniéj usiłowano odprowadzić głuchoniemego; uparł się z właściwą sobie mocą charakteru, pozostać tu koniecznie, i znakami Antoniemu kazał siostrze i bratu powiedziéć, że nie odstąpi tego, który przy nim tyle ciężkich godzin przepędził. Tak więc u łoża Drabickiego stary Junosza i Emil tylko czuwali; Greber, który z prezesem i panem Albertem grał w preferansa dzień cały, pokazywał się kiedyniekiedy z humorem, jaki u kart zaczerpnął i prędko odchodził, za każdym razem zlewając się wódką kolońską i okadzając saletrą.
Nadszedł nareszcie dzień stanowczy i kryzys wskazała, że chory wyżyje; po niéj polepszył się stan jego, wróciła powoli przytomność, ale z nią razem gwałtowne pragnienie powrotu do Żerbów, którego się domagał co chwila.
Pani Drabicka nic dotąd nie wiedziała o chorobie syna. Junosza dwa razy był u niéj i pobożnie skłamał, że Aleksy w dalszą podróż, w któréj go interes wstrzymywał, odjechał. Byłaby przybiegła do łoża chorego, o którego instynktowo niepokoiła się, sama nie wiedząc przyczyny... Emil płakał i siedział przy nim nieodstępny, co prezesa niecierpliwiło niezmiernie.
Nareszcie na nalegania jego, Greber posłuszny dozwolił, wybrawszy dzień ciepły, w karecie noga za nogą przewieźć do Żerbów. Junosza poprzedził ten kondukt smutny i niespodziewany, chcąc przygotować panią Drabicką.
Ujrzawszy go po raz trzeci, wyszła naprzeciwko niego stara.
— A co Aleksy? — zawołała — czyż jeszcze nie powrócił?...
— Jeszcze pozawczoraj — odpowiedział Junosza — ale chory trochę!...
— Chory! a czemuż mi o tém nie mówisz? — zawołała porywając się matka — cóż to ja dziecko, żebyście mi się lękali powiedziéć, co się z nim dzieje? Ja wiem, jak to tam po panach o chorego dbają: nie zabraknie mu pewnie ani doktora, ani lekarstwa, ani jadła i napoju, ale kto tam pilnować, kto go tam podtrzymywać będzie i cieszyć?
— Aleksy jedzie już tu — rzekł Junosza — za godzinę będziesz go pani miała, pokój tylko wyporządzić potrzeba, niech się Jaś wyniesie...
— Alboż tak bardzo chory?... — badającym wzrokiem i usty drżącemi zapytała matka.
— Był mocno i niebezpiecznie słaby, nie będę taił — odpowiedział stary — dziś jest lepiéj.
— A! Chryste mój Jezu! i mnieście! mnie! matce nic nie mówili! — krzyknęła Drabicka. — Ja czułam, że się coś stało... śnił mi się co nocy, blady, straszny, jakby wzywał pomocy mojéj!...
Chwilę zdawała się przygnieciona i bezsilna, ale nigdy w niéj czułość nie zabijała uczucia obowiązku i sił do czynu nie odbierała; rzuciła się zaraz do wyporządzenia pokoju, do słania łóżka, płacząc oczyma a usty dając rozkazy.
— Tylko mi się pani tak nie obawiaj i nie niepokój — rzekł Junosza po chwili — byłem przy nim w ciągu całéj choroby, nie odstąpiłem go ani na krok, był Emil Karliński, był doktór...
— A reszta? a reszta? zapewne ani się dowiedzieli?... — zawołała Drabicka — domyślam się!... Teraz go się pozbywają radzi, gdy się dla nich pracą, a może ich niewdzięcznością zamęczył...
Junosza, który wszystko wiedział, nie otworzył ust, ale instynkt matki zgadywał dzieje téj choroby.
Zaledwie w ulicy pokazał się powóz, Drabicka wybiegła przeciwko niemu, nic jéj wstrzymać nie mogło; inni sąsiedzi przychodzili także z ciekawością patrzéć na powolnie wlokącą się karetę.
— Patrz no! patrz! — rzekł puszczając dym z cygara, pan Pryscyan Prus-Pierzchowski — odwożą nam pana Aleksego w karecie... To słyszę cała historya! zamęczył się, zagryzł... dobrze mu tak, niechby się z panami nie wdawał!...
— Tere fere — podchwycił pan Jacek Ultajski z za płotu — a dlaczego to asińdziejowi także chciało się bywać w Karlinie i sam mówiłeś, żeś się tam miał prezentować?
— Ja! — rozśmiał się pan Pryscyan — gdybym chciał, tobym był to zrobił! Co waćpan myślisz, przecież takim dobry, jak pan Drabicki, ale ja znam panów!...
— Cztery konie, foryś, żółta landara, dwóch ludzi do przytrzymywania... żebym wszystko zapamiętał i żonie powiedział! bo się pytać będzie — szepnął do siebie Józafat Butkiewicz.
— Dobrze mu tak! — mruczał pan Mamert stojąc w ganku z fajką i poglądając na wolno posuwającą się karetę — ha! a nie chciał sąsiadowi wygodzić i drzewa sprzedać! Otóż to tobie serdeńko przyjaźń z panami!
— A to co? — przecierając oczy i wylatując ze śpichlerza, w którym był trochę usnął po śniadaniu pan Teodor — co to jest? czego oni tak powoli jadą? kto to? nikt nie wie?
I poleciał w kamizelce do Pryscyana.
— Nie wiesz co to?...
— To Drabickiego tak tryumfalnie odwożą — odparł Pryscyan — zachorował, a chorych tam nie potrzebują...
— Aleksego, mówisz? karetą! Cóż to jemu? przepił się czy co? — spytał Teodor nie pojmując, by na świecie inny nad butelkę mógł być powód słabości. — Pewnie się przepił! — mówił daléj do siebie — miał klucze od starki, to niebezpieczna rzecz! ale wygodna! pił, pił i zapił się... Ale głupiby był, żeby do Żerbów choć baryłki z sobą nie wziął... jak pozdrowieje, dowiem się... Paradna starka!
Wyleciała i pani Celestynowa z Madzią na ulicę.
— Panie Pryscyanie! — zawołała — co to jest? kto to pojechał?
Pryscyan skłonił się, ale trzymał zdaleka.
— To Drabickiego powieźli!... — rzekł krótko.
— Jak to powieźli!... umarł?...
— Tyle, że żywy! ale bardzo chory!...
— A! jaka szkoda, tak był wyładniał, tak dobrze wyglądał! co to się stało?
— Słyszę — rzekł zbliżając się do wdowy Ultajski — zwyczajnie jak z temi panami: prezes go zbeształ, ten to wziął do serca; na co takie rzeczy brać do serca! at! młokos... i jak padł tak dostał ptyfusa! Ot co! A ja go przestrzegałem, co Karlińcy, gadają słodziutko, ale pazurki mają!
Gdy tak sąsiedzi gwarzyli, Drabicka szła przy powozie z okiem suchém i piersią wzdętą wzruszeniem, słowa nie rzekła; łzy jéj się spiekły na oku... rada była coprędzéj ujrzeć syna i nie śmiała...
Cofnęła się, gdy go ujrzała... matka tylko poznać go mogła!... Całą młodość i siłę zabrała jedna choroba; wypełzła głowa, wpadły policzki, zgasły oczy, skóra stała się żółtą, wyraz twarzy zmienił się zupełnie; inny to był człowiek, cień Aleksego, o lat dwadzieścia od niego starszy.
— O mój Boże! — krzyknęła Drabicka łamiąc ręce — co oni mi z niego zrobili! Aleksy mój, Aleksy! A ja nic nie wiedziałam, kiedyś ty walczył ze śmiercią!
I stara wpadła w gniew okrutny.
— A! to pańska litość nie dać znać matce, kiedy dziecko jéj kona? co to oni mnie mieli za taką słabą istotę jak sami? To niegodziwość! to zbrodnia! ja-ć przecie mam siłę spełnić, co Bóg przykazał! a tam nie było przy nim jednéj twarzy przyjaznéj, jednéj dłoni serdecznéj!
— Mylisz się, matko kochana — rzekł Aleksy — był Junosza, był poczciwy Emil nieodstępnym...
— Tak i zastąpili ci matkę!
— Na Boga, moja jéjmość, waćpani swoją gwałtownością syna zabijasz! cicho! — przerwał Junosza — spokojności mu potrzeba, nie przypomnień bolesnych...
— Bóg zapłać! dobrze mówisz stary — wstrzymując się szepnęła matka — ale żeście głupio zrobili to głupio... bo ja nie dziecko... i takich ceremonij nie rozumiem i to tajenie mnie oburza... Gdzie moje miejsce, tam ja być powinnam!
Zniesiono powoli chorego na przygotowane łóżko, a gdy się Aleksy obejrzał i znalazł się znowu samotny w tym pokoiku, w którym tęskny, ale spokojny przebył pierwsze lata pracy, łzy puściły mu się strumieniem; ścisnął rękę matki i brata... wzrokiem podziękował Junoszy.
— Lepiej mi tu... — rzekł — czuję, żem pod moim dachem, że mi tu i jęknąć i zaboleć i odezwać się wolno z każdą myślą moją... dzięki wam... Wyzdrowieję.
Przy staraniu jednak i największéj opiece, Aleksy nierychło i powoli przychodził do dawnego stanu; choroba, mimo młodości, zostawiła ślad na całe życie; znać było, że się ze śmiercią pasował i objęcia jéj wypiętnowały się na nim. Młodość, świeżość, siłę pozostawił za wrotami; wstał starcem prawie drżącym, z obnażoną czaszką, z wpadłemi oczyma i, co gorzéj, zabity na duszy... Tylko miłość ku Annie, jak sen gorączkowy, długi, z za mgły występowała przed niego z żałobną twarzą i krzyżem na piersi. Kochał jeszcze, ale to uczucie zmieniło się w idealne jakieś rozmarzenie, gorzkiém strute wspomnieniem... widział ciągle Annę, anielską Annę, uśmiechającą się do Alberta i podającą mu rękę... Wszyscy ci ludzie, do których tak był przywiązany, z ułomnościami ludzkiemi i lekkością swoją, w nagiéj prawdzie stali przed nim... znał ich lepiéj i litował się raczéj, niż nienawidził. Julian i Pola, prezes, obejście ich z Aleksym, do reszty odkryło ułudne osłony, jakiemi ich ubierał z początku; wiedział, że na te słabe istoty rachować, że się na nich oprzéć nie można, że one przedewszystkiém szukają zabawy, roztargnienia i siebie mając za ognisko, resztę braci w stosunku tylko do swoich potrzeb garną do siebie lub odpychają. Świat ten lepszy, piękniejszy, pozorniejszy, teraz mu się malował w tém samém świetle co Żerby i sąsiedzi starego dworu; tu tylko egoizm był otwartszy, słabość widoczniejsza; Adam obnażony, tam chodził w szacie pożyczanéj, szacie wiotkiéj, która zakrywała ułomność, ale nie wytrzymywała gwałtowniejszéj próby i pękała pod ręką namiętności, interesu i cierpienia.
Wstał z łoża wytrzeźwiony, dojrzalszy, chłodniejszy, skończywszy chorobą tę pierwszą część żywota, w któréj jeszcze wierzym w anioły, w wyjątki, w doskonałość; szczęściem nie wpadł w drugą ostateczność i rozum zatrzymał go na granicy, z któréj świat wydawał mu się, jakim był, dziwną mieszaniną popędów ku dobremu i słabości, marzeń i prawdy gorzkiéj, cnót i upadków, poezyi i prozy... kału i złota, ciała i ducha... dramatem i walką dwóch pierwiastków z kolei strącających i podnoszących nieszczęśliwego człowieka, który jest ich igrzyskiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.