<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIX.

Pola tymczasem odgrywała ciężką rolę swoję; chwilami upadała na siłach, rwała się, chcąc iść i do nóg upaść Julianowi, i prosić go o przebaczenie i utopić się potém; to znowu przychodziły jéj na myśl skutki takiego wybuchu, skandal, i wstrzymywała się i zwracała do Justyna.
Przywiązanie jego do niéj, coraz widoczniejsze, wkładało na nią obowiązki; czuła, że powinna się była poświęcić do końca i dać to szczęście biednemu poecie, którém go łudziła. Spełniała więc ofiarę heroicznie i tuląc bijące serce, zakrywając łzy krwawe, uśmiechała się do tego, który u nóg jéj zapomniał nawet o poezyi, co go dotąd karmiła... Julian patrzał obłąkany i gniewny... z początku śmiał się z goryczą, rozpaczał, nic pojąć nie mógł; w ostatku upadł na siłach. Widzieliśmy, jak w najszczęśliwszych nawet chwilach szału, który ich oboje ogarniał, Karliński cierpiał wiele od téj namiętności, za gorącéj dla niego, zbyt popędliwéj i fantastycznéj. Nieustanne przemiany humoru Poli, jéj zazdrość, wymówki, niedowierzania, przystępy gwałtownego przywiązania i rozpaczy, dręczyły Juliana i w nieustannym trzymały go niepokoju. Kochał, ale wzdychał, by ta miłość inny, spokojniejszy i łagodniejszy charakter przybrać mogła; gdy się ujrzał zdradzonym, jak sądził, boleść pierwszéj chwili, żal, obrażona miłość własna, rozjątrzyły go nanowo: chciał jakimkolwiek kosztem odzyskać stracone. Ale serce jego nie miało siły do długiéj walki, ani do stałego przywiązania; w tych pierwszych bojach zużył się Julian i wyczerpał, nie mógł już pójść daléj; i gdy ujrzał, że Pola wyraźnie stanowczo odstąpiła od niego, kochając ją jeszcze, uczuł przecie, jakby mu wielki ciężar spadł z serca... Mógł spocząć — łagodny smutek, element, w którym żyć najlżéj mu było, zajął wprędce miejsce rozpaczy... rozumował i powiedział sobie, że nic nie był winien, że cierpiał więcéj, że wychodził czysty i swobodny... Tak było dniami. To znowu żal się budził gorętszy, wspomnienie Poli i spędzonych z nią wieczorów, które już nigdy powrócić nie mogły, obłąkiwało go; płakał i narzekał. Cały ten dramat, zaciężki na barki Juliana, przygniatał go do ziemi. Prezes patrzał z daleka i mówił sobie, że przechorować musi; nie obawiał się nic więcéj. Pola zwracała nań oczy i śledziła postępy namiętności, rozpaczy, mierząc nią przywiązanie jego do siebie; nie łudziła się długo! wkrótce zobojętnienie stało się widoczném.
Jednego z tych wieczorów letnich, które tak żywo przypominały Karlińskiemu rozkoszne godziny spędzone w altanie, rozpłakany Julian wbiegł do przyjaciela i ująwszy go za rękę, drżący wyprowadził do ogrodu.
— Kochany Aleksy — rzekł — ja jestem nieszczęśliwy, siebie i położenia swego nie rozumiem, na twoję tylko na świecie przyjaźń rachuję, w głowie mi się zawraca, wytłómacz mi szczerze Polę, mnie samego, nasze położenie i co się z nami dzieje... ja tego nie pojmuję...
Aleksy milczał.
— Na Boga — rzekł — na honor, na przyjaźń cię naszę zaklinam, ratuj mnie, zapomnij, kto jestem, nie myśl, kto ona... mów, cobyś zrobił na mojém miejscu?
— To zależy dziś od tego, czy cię Pola kocha, czy nie, czy miłość jéj dla Justyna jest niezbadaną jakąś komedyą, czy smutną prawdą, któréj się poddać potrzeba...
— Jak sądzisz? — zapytał Julian.
— Nie śmiem ci się wyspowiadać — rzekł Aleksy.
— Przyjaciel jesteś czy nie? mów szczerze! — zawołał Julian.
— Nic taić nie będę przed tobą — odparł Drabicki — całe postępowanie Poli zdaje mi się zagadką... Kto wié, prezes, pułkownikowa wpłynąć na nią mogli, tajemnica wasza źle była strzeżona, wszyscy wiedzieli o niéj... Zdaje mi się... że Pola gra komedyę, żeby ciebie uwolnić...
— A! i ja na tę myśl wpadałem — zimniéj nieco odpowiedział Karliński — lecz być-że-by to mogło? ona?
Aleksy ruszył ramionami.
— Być może...
— Cóż mi czynić pozostaje? — spytał Julian.
— Nie pytaj! na Boga, nie pytaj mnie, bo-byś siebie krzywdził — rzekł Aleksy — był czas, gdyś uciec był powinien, dziś droga dla ciebie jedna: wszystkiém wzgardzić i odepchnąć, pójść z nią przed ołtarz i zaślubić...
Julian stanął wryty... znać już było, że się wahał; chciał kochać, ale obawiał się żenić.
— Ja ją kocham — odpowiedział — lecz mogliżbyśmy żyć z sobą szczęśliwi?
— Tu nie idzie o to, ale o obowiązki, jakie masz dla niéj; mogłeś ją odepchnąć wprzód — dziś nie masz prawa; była twoją i życie twoje do niéj należy!
Karliński zmieszał się...
— Wiész — rzekł przechodząc bojaźliwie do innego przedmiotu — wiész, jaki mi prezes, nie bez myśli zapewne, zrobił rachunek mojéj przyszłości, w razie gdybym się ubogo ożenił?
Aleksy zżymnął się.
— Nie wiem — rzekł zimno.
Julian powtórzył słowa prezesa, które dobrze zapamiętał.
— Braknie ci więc odwagi do poślubienia ubóstwa! — rzekł Aleksy — mów szczerze, Julianie! Tak jest! żal mi cię serdecznie, przepadłeś... Patrz, na czém dziś opiera się szczęście twoje: na mieniu, na groszu, na najniestalszém z dóbr ziemskich. Zbudowałeś zamek na lodzie i chcesz w nim mieszkać całe życie... Jest-że środek zapewnienia sobie fortuny i dostatku, choć-byś na to rozum wysilił i wszystko dał na ofiarę? Wojna, pożar, niewiara ludzi i tysiące przypadków czyha na tę kruchą podstawę twojego szczęścia! I dla wygód ciała, dla próżności, dla drobnostek poświęciłbyś zasady, przywiązanie, miłość, poczciwość?...
— To za ostro! — rzekł nieco obrażony Julian.
— Chciałeś, bym był szczerym, inaczéj mówić, jak myślę, nie mogę i nie umiem... mów, słucham i pragnę, byś mi się wytłómaczył.
Julian ostygł znacznie i trochę sobie przypomniał, że mimo serdecznéj przyjaźni Aleksy i on nie byli równemi sobie: głos jego zdradzał obrażonego pana...
— To są deklamacye — rzekł powoli. — Kocham Polę, ale nie widzę ani dla niéj, ani dla siebie szczęścia, gdybyśmy się połączyli ubodzy, odepchnieni od rodziny, i z taką miłością burzliwą jak nasza...
— Dlaczegożeś wspomniał o majątku? — spytał Aleksy.
— Bo i to jest jeden z warunków spokoju i szczęścia.
— Nie, kochany Julianie! — odparł Drabicki — nędza tylko zabija, a nędza cię dotknąć nie może, boć przecie i pracować-byś potrafił...
— Ja! co ci się dzieje! wiesz, jak mnie wychowano! Dla mnie niedostatek jest już nędzą!...
Aleksy smutnie się zamyślił patrząc na księżyc...
— A! daleko — rzekł smutnie — daleko nasze przechadzki nocne z uniwersyteckich czasów, kochany Julianie, daleko od nas myśli, któreśmy naówczas dzielili... daleko nawet to, cośmy, pamiętasz, przypominali sobie z takim zapałem, w owéj gospodzie na gościńcu! Ja-m, zdaje mi się, nic się jeszcze nie zmienił, ciebie zwarzyło dotknięcie chłodne waszéj społeczności i wyziewy, któremi ona truje...
— Mój drogi Aleksy... nie sądź tak o mnie...
— A! nie potępiam cię, boś biedny, słaby mój Julianie... lecz pomnij, że szczęście nie jest tam, gdzieś je założył; spokoju nawet nie znajdziesz w bogactwie... gdy je kładziesz na pierwszém miejscu w warunkach życia... Rzecz to stosunkowa i podrzędna, na ostatku dopiéro godzi się ją kłaść w rachunek...
— Mylisz się, bo i ja nie kładę na pierwszém miejscu, co na niém stać nie powinno; nie zrozumiałeś mnie...
— Daj Boże...
— Nie bałbym się ubóstwa sam, ale się go lękam z Polą...
— Z nią! z nią! co cię ubóstwia i życie za ciebie dać gotowa!
— Więc to komedya? udanie? — podchwycił Julian.
— Nie wiem, ale znowu takiéj zmiany nagłéj wytłómaczyćbym sobie nie potrafił...
Julian począł przechadzać się milczący.
— To wszystko — rzekł — przechodzi siły moje; nie jestem stworzony do walki i boju... Znam Polę, nie bylibyśmy z nią szczęśliwi...
— Ale na Boga, pamiętaj, coś jéj winien!
— Ja-m winien — zawołał Julian — powiedz raczéj ona... byłem obłąkany... Nikt inny na mojém miejscu nie byłby się potrafił oprzéć! pociągnęła mnie.
Aleksy załamał ręce.
— Cicho! na Boga! — krzyknął — plamisz usta! słowa te nigdy z twéj piersi wyjść nie były powinny! To dziecię, to nieświadoma niebezpieczeństwa istota, tyś winien jako mężczyzna, stokroć winien, że śmiesz ją obwiniać!
Julian uczuł się obrażony.
— Widzę — rzekł — widzę w istocie, że im daléj w życie, tém mniéj się starzy przyjaciele rozumieją; ciebie nic nie nauczyły wiek i doświadczenie; zawsze po studencku to bierzesz, gorąco i deklamatorsko... ja więcéj dojrzałem...
— Nie chwal-że się tém — odparł Aleksy — sam mnie wyzwałeś, pogardzić-byś mną miał prawo, gdybym ci inną dał radę i nie całe serce otworzył... rób, co ci się podoba... do mnie to już nie należy... Jeślim cię obraził, przepraszam.
— W istocie, tak dla mnie jesteś surowym!
— Jakbym był dla siebie! — zawołał Drabicki. — W moralności niéma ustępstw i dróg pośrednich, jest jeden prosty i wielki gościniec... ci, co się targują z sumieniem, wprędce mogą o niém zupełnie zapomniéć...
— Ale kiedy sama Pola nie chce mnie i odpycha!...
— To rzecz inna, jeśli w to wierzysz... nie mam nic do powiedzenia.
— Sam widzisz... kochany Aleksy...
— Nic nie wiem, nie widzę i widziéć ni wiedziéć nie chcę... Chodź, kochany Julku, i przejdźmy się w milczeniu po ogrodzie; to nam może lepsze, święte młodości czasy przypomni. A! młodość i życie! co za antyteza okropna!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.