Dwa a dwa cztery czyli Piekarz i jego rodzina/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa a dwa cztéry czyli Piekarz i jego rodzina |
Wydawca | A. Marcinowski |
Data wyd. | 1837 |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maszli pieniądze gotowe?
Dwaj bracia.
W pięknym domu, na najszérszej ulicy miasta, ozdobionym kilką topolami i żółto malowanym, mieszkał przyjaciel Pana Talarki, Prezydent Jerzy Panfil Herbu Ośle uszy, zacny dawnej familii potomek, człek strasznie uczony, antikwariusz, biblioman, dziwak, a przy tém wszystkiém posiadający jeszcze czoło prawdziwie cudne. Jego czoło w twardości i miedzi ustąpić nie mogło; bo wszelkie pociski, któreby innego słabego człowieka, mogły nabawić wstydem lub zgryzotą; jemu i jego czołu śmiałości tylko dodawały. Siedział właśnie ten dziwny człowiek, nad stosem ksiąg i papierów. Kilka urn z pod Terespola i innych miejsc wydobytych, kilka siekierek kamiennych, kółek bronzowych, kamieni i t. d. leżało w około. Stary szyszak ściągał jego uwagę w tej chwili — było to arcy dzieło dawnej sztuki zbrojowej. Na bokach jego wyobrażano w wypukłorzeźbie turnieje. Konie, zbroje, ludzi, z nieporównaną oddani byli dokładnością, a stroje i rysztunki zastanawiały badacza. U boków przypiął rzeźbiarz dwa małe sztucznie wyrobione skrzydełka, a na samym wierzchu posadził sfinxa dość zgrabnie utoczonego. — Rok 1553 i naźwisko robotnika Marek Szujko w Pradze, zdawały się najsilniej przyciągać polskiego antykwariusza. Z ogromną jakąś księgą leżącą przed nim porównywał rysunki wyryte na szyszaku, a nieme zadowolenie malowało się na jego twarzy; gdy Pan Talarko kilkakrotnie drzwi za sobą zamykając, wszedł do tej pracowni.
— Witam.
— Upadam do nóg, jak się masz kochany sąsiedzie, cóż to ciebie tak rano sprowadza do mnie?
— Ważny interes.
Siadajże proszę i mów bez ogródki.
— Wiesz tedy, Panie Prezydencie, jak miłe jest każdemu żyjcie i honor.
— Jestem o tém zupełnie przekonany.
— Jak niemiło jest przedwcześnie umierać?
— Ale do czego się ten wstęp stosuje?
— Zaraz, proszę o cierpliwość. Jak niebezpiecznie bez ostatecznego rozporządzenia umierać.
— Więc chcesz robić testament zapewne, i prosisz mię za świadka?
— Bynajmniej — proszę o cierpliwość. Otóż ja przybywam do Pana prosząc abyś mi życie i honor ocalił.
— Jakim sposobem? zapytał ciekawie wpatrując się w gościa Prezydent Panfil.
— Najprostszym — dasz mi Pan tylko rozkaz ustąpienia z miasta w interessie rządów na czas pewny; a to w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
— Nierozumiem, jestem jak w rogu.
— Zaraz to wytłómaczę. Zagraża mi pojedynek.
— Pojedynek? tobie? tobie Panie Talarko? któż cie wyzwał.
— Ja wyzwałem kogoś, a nie mnie któś, ale.
— Ale, przerwał starożytnik zrywając się z krzesła, musiałeś stracić rozum, wyzwałeś i uciekasz.
— Ja nie uciekam, lecz tylko chcę odjechać.
— Nie kijem to pałką! zawsze to na jedno wychodzi, żeś tchórz.
— Nie jestem tchórz, ale cenię moje życie, jak Pan Bóg przykazał.
— Krótko ci tedy powiem, mój przyjacielu: biorę was obydwóch do kozy i zaprzeczam urzędownie sprawie zabronionej.
— Nic nie warto! nie warto! proszę Pana tego nie czynić; i usilnie Pana proszę żebyś mnie z miasta wyprawił.
— Jak sobie chcesz, napiszę ci rozkaz obejrzenia robót drogowych; ale, bo ja także mam swoje ale; trzeba zapłacić — takie rzeczy darmo się nie robią.
— Dla przyjaciela, szanowny Prezydencie!
— Przyjaźń przyjaźnią — a interes interessem. Pan zapłacisz, ja zrobię i zgoda.
— Milsze mi życie jak pieniądze, zrobię co każesz.
— Siadajże mój Talarciu — poczciwy jesteś człowiek, chociaż trochę tchórz, zaraz mieć będziesz.