Dwa głosy (nowela)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Dwa głosy
Pochodzenie Dwa głosy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DWA GŁOSY

Dnia tego ścigany zgryzotą trawiących myśli, srogością tęsknoty, uciekłem z obcego miasta w step jeszcze więcej mi obcy.
Tam błądziłem do umęczenia i w wyczerpaniu fizycznem znajdowałem moralne ukojenie.
Kiedym wracał po własnych śladach, już tylko sam jeden omdlały smutek szlochał cicho na mem udręczonem sercu.
Zbliżał się wieczór, a upalone piachy ziały ciągle gorącem, iskrzyły się całe, niby rosą umarłą, słonym szronem, a tu i owdzie szkliły się jeziorami skamieniałej soli, jak skrzepami wielkich łez goryczy.
Na żółto-popielatych powierzchniach nagiej pustyni liche kępy anemicznej wielbłądziej trawy i majaczące w przestrzeni, jak kretowiska, kurzące się dymem, tułacze kibitki kałmuków stanowiły jedyne nikłe ślady życia w tej jałowej ziemi, żarem zabitej.
Zresztą nic więcej — tylko boleśnie rozciągnięte w bezgraniczną dal, nieprzejrzane, płowe płaszczyzny pod wysoko rozpiętym lazurem bezlitośnie czystego nieba, posępna pustka i cisza tak złowroga, jakby gdzieś w pobliżu czaiła się w skoku morderczym nagła śmierć.
Nieoglądając się, dążyłem szybko ku miastu i z uczuciem wytchnienia złożyłem zmęczone oczy na rysujących się coraz wyraźniej sylwetkach budowli, które ostremi liniami wrzynały się w przezrocze powietrze. Wszystkie szpice blaszanych dachów, krzyże i banie cerkiewne tliły się ogniem różowym, a najwyższy półksiężyc nad strzelającą w niebo smukłą wieżycą minaretu wyglądał, jak sierp skrwawiony. Przez klatkę domów złociła się Wołga, rozlana szeroko w morze bezbrzeżne, pyszna tonącym w niej pożarem żagwiącego się słońca. Całodzienna spiekota i skwar zdawały się ściekać obecnie w to purpurowe ognisko, które, jak krwawe serce, wyrwane z łona dnia, drgając aureolą jaskrawych promieni pogrążało się zwolna w milczącą toń.
Na ten widok coś rzuciło się we mnie i w kurczu boleści, z mocą wizyi jawiły mi się moje rodzinne zachody, tak odmienne od tego, któregom był świadkiem.
Otoczył mnie przytulny, słodki i rzewny wieczór letni, kiedy powiew łagodny kołysze do snu rozmodlone niwy, kiedy błędne tumany słaniają się, jak sny białe, po rozgranych gwarem żab moczarach, srebrzy się trawa łzami rosy, a w zorzy czerwonej pławią się płomienne obłoki, jak złocienie i róże, kwiecące się na niebie, i liliową mgłą zmierzchu rozmarza się rozłożysta ziemia...
Obraz był tak silny, że wydało mi się nagle, iż dzwonią w kościołku. To szczyt minaretu zabrzmiał wieczornym izanem. Słyszałem nieraz ten śpiew muezina, ale nigdy nie tknął mnie tak głęboko, jak w tej chwili. Nie było to wołanie, ale istotnie jakby dzwonienie ludzkiej piersi. W martwej ciszy przeciągłe, monotonne »ałłach, ałłach!« tłukło się samotne, niby rozpłakane żywe tułactwo, szukające spoczynku.
Donośny, niezmiernie smutny, przejmujący głos sprawiał wrażenie nie modlitwy, nie nabożnego uwielbienia, lecz smętnego wybuchu tęsknoty do nieznanego Boga. Śpiew łkał żałośnie, w sercu mem zrywały się głuche echa uczuć zamierzchłych. Mignął przelotny majak nieśmiałej nadziei, że ten głos nie wzywa daremnie, westchnęło tajemnie święte wzruszenie ufności, że jest jakaś myśl mądra, troska frasobliwa, dobroć bezsenna czuwająca nad światem.
Były to krótkie, ledwie uchwytne poruszenia duszy, w których urodziła się ciepła otucha.
Z czułem rozkwileniem całej istoty, podobnem do tego, z jakiem wracałem od pierwszej komunii, śpieszyłem przez wązkie zaułki do domu i, przekraczając próg pokoju, miałem jeszcze subtelne poczucie doznanego wzruszenia, a jako nową łaskę, odnajdywałem w sobie błogosławiony dar wewnętrznego spieszczania najbrutalniejszych wrażeń.
Dzięki tej przedziwnej władzy, podwórko, pełne koszlawych szop, walących się przybudówek, krzywych daszków i śmiecia, wydało mi się mniej duszne, schody nie tak strome i brudne, jak zwykle, a lichość i brzydota sprzętów mego pokoiku o odrapanych ścianach nie uraziły mnie zupełnie.
Z rozkoszą wyciągnąłem się na zapadłym barłogu i z pod ociężałych powiek widziałem otwór odemkniętego okna, zasnuwający się drobną siateczką mroku. Gdzieś za nią, na fioletowej wklęsłości dalekiego nieba wytrysnęła, jak światło z innego świata, cętka gwiazdy i żarzyła się nagłemi drganiami to sinych, to czerwonawych płomyków.
Nietylko wpatrzony, ale niejako i wsłuchany w jej rytm ognisty, wtulałem się zwolna w bezdenne puchy leniwej zadumy o jakichś rzeczach tak lotnych i rozwiewnych, jak cienie żeglujących górą obłoków w sennych głębiach zmąconego jeziora.
Mój spokój zamącały częste skrzypienia furtki, szepty i szmery, które sprawiali dyskretnie wkradający się do domu nocni mieszkańcy podwórka — stali i przygodni. Byli to rozmaici włóczędzy, osobniki bez określonego miejsca pobytu, zajęcia i nazwiska, przeważnie przedstawiciele tak zwanej »złotej roty«, licznej kategoryi istot, jak gdyby zgoła różnych od reszty społeczeństwa. Nietylko bowiem nie wiadomo, co ta odmiana, pozornie podobna nieraz do bardzo solidnych ludzi, porabia, z czego i jak żyje, ale i skąd pochodzi? Zdaje się ona nie rodzić, ale poprostu wyrastać, dźwigać się wraz z swymi łachmanami z gliny nadbrzeżnej, odrazu w wykończonej postaci porosłego szczeciną obdartusa, witającego świat ochrypłym głosem: »na wódkę!« Gatunek ten przymiera zawsze głodem, ale nie umiera chyba nigdy, przynajmniej trupów nie widać i nic go nie ubywa, jak nie ubywa wody w Wołdze, choć mija fala za falą.
Otóż kilkunastu takich drapichrustów złaziło się na nocleg do naszego podwórza i wysypiało się pod okapami szop, komórek, pod daszkami, nawet na daszkach, słowem, gdzie się dało.

Kiedy i jak zdobyli sobie ten uświęcony starą tradycyą przywilej, tego nikt nie umiał wytłomaczyć. Zapewniano mnie zato, że obecność tych podejrzanych figur właśnie lepiej, niż wszelkie zamki, skuteczniej, niż najuczciwsza policya, zabezpiecza mieszkańców od kradzieży i rozboju; a że dom stał na uboczu, w tak zwanem »złem miejscu«, stanowili oni poniekąd dobrodziejstwo. Przytem nie przeszkadzali nikomu, schodzili się późno, cicho, jak upiory, i znikali ze świtem.

Z początku, choć uprzedzony zawczasu o wszystkiem, doświadczałem lekkiego niepokoju, słysząc stąpanie i szepty tych nieznanych gości, widząc skradające się ich cienie, a przestraszyłem się na dobre, gdym razu pewnego ujrzał na poziomym daszku pod mojem oknem rozciągniętą w ogromny ciemny kształt postać jakiegoś dryblasa. Oswoiłem się jednak z tem bardzo prędko i już bez najmniejszej emocyi słuchałem nieraz, jak rozpaczliwie trzeszczały gonty, podczas gdy »mój« na daszek się gramolił.
»Mój« — dziwny wyraz! Żartem używany, stał się dostatecznym powodem do wykiełkowania jakiegoś zarodka przychylności dla osobnika z pod ciemnej gwiazdy, któregom nie znał nawet z wyglądu, bom go nie widział nigdy przy świetle, z którym nie łączyło mnie przecież nic a nic, prócz chyba stosunków przestrzennych. A jednak tak było; miałem sposobność przekonać się o tem tej nocy.
»Mój« od pewnego czasu gdzieś się zawieruszył, i teraz właśnie, słysząc, jak inni się schodzą, łapałem się na gorącym uczynku oczekiwania, zmartwionego roztargnienia, jakby zawodu, że jego jeszcze niema. Brakowało mi go dziś do tego stopnia, że gdy rozległ się wreszcie charakterystyczny trzask, ucieszyłem się niemal i wstałem, by się przekonać, czy się nie mylę.
W dole pod oknem czerniał znajomy kształt, koło szopy rozróżniłem również kilka wydłużonych cieni, znieruchomiałych w śnie.
Musiało być dość późno. W zenity wzbijała się zachwycająca południowa noc, noc, w której niema rozlewnego czaru ukojenia, ale znać mocne tętno jakiejś porywającej potęgi istnienia. Na granatowem, wysoko podniesionem sklepieniu nieba, drgając, gorzały, jak żar rozsypany, zawrotne roje gwiazd. Odczuwało się ogrom tych światów pałających, przerażający pęd zataczanych orbit. Rozpylona szeroko droga mleczna zdawała się kipieć, prężyć i wichrzyć twórczym szałem wyłaniających się z chaosu bytów.
I tylko jeden sierp księżyca lśnił martwo i nieruchomie, niby złowrogi symbol śmierci, przybity w szafirowej grocie, wrzącej orgią życia.
Nasycony upajającym widokiem, rozebrałem się pośpiesznie i, jak człowiek, któremu zupełnie po myśli skończył się dzień, począłem zaraz usypiać, po raz pierwszy od dawna nie z umęczenia rozigranych nerwów, ale w błogiem ukołysaniu całej istoty.
Spałem krótko, ale widocznie twardo, bo ocknięty poczuciem, że coś niezwykłego się dzieje, musiałem dobrą chwilę zmagać się z odurzeniem sennem, zanim otrzeźwiałem zupełnie.
Wówczas posłyszałem w pobliżu jak gdyby porywający się nagłymi rzutami jęk, który uśmierzał natychmiast inny stłumiony głos, powtarzający surowym tonem:
— Waśka, zostaw!
Znalazłem się w mgnieniu oka przy oknie i stanąłem zdumiony.

Na daszku, zwrócony tyłem do mnie, kiwał się w szybko bitych pokłonach »mój«; uderzał się gwałtownie oburącz w piersi, aż stękało, i zgrzytając zębami, jak gdyby się dławił jakimś niezrozumiałym wyrazem. Na osrebrzonem słabą poświatą podwórzu snuły się, jak w popłochu, mary różnych postaci, a ktoś niewidzialny dawał z dołu ciągłe napomnienia:

— Waśka, uspokój się! powiadam »zostaw!...« Śpij!... przejdzie!...
Miało to swój skutek, lecz tylko chwilowy. Ilekroć bowiem rozlegał się ten stanowczy głos przestrogi, Waśka zastygał na moment w nieruchomość, by potem ze zdwojoną furyą grzmocić się w piersi, zginać się w pas i ciskać jakiś szczątek słów dla mnie zagadkowych.
Nagle zadarł głowę, wyprężył się i podniósł obie zaciśnięte pięści w górę.
Natenczas gromadka majaczących cieni rozwiała się po placu, jak garść widm, i gdzieś w pobliżu muru wsiąknęła w mrok.
— Zostaw!... Bies przeklęty!... Potępieńcze!... — zerwało się z dołu kilka rozpaczliwych prawie zażegnań i przypadły raptownie do ziemi, jakby zmiażdżone nieludzkim rykiem, który buchnął w powietrze.
— Antychryst! Antychryst! Antychryst!.. — zadygotał z dna duszy wydarty, pełen zdziczałych akcentów, ochrypły, bolesny głos.
— Antychryst! Antychryst! — coraz przeraźliwiej wołał Waśka, jakby podżegany zaciekłością, wyciągając ku niebu rzucające się jak w konwulsyach oszalałe ręce o rozczapierzonych palcach, drgających drapieżnie, niby szpony, gdy wietrzą blizkość ofiary.
Było w tem błagalnem wzywaniu potęgi piekielnej, w tej namiętnej ewokacyi coś tak groźnego, że mi się włosy jeżyły na głowie, zgwoździałemi nogami nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca, ani odlepić wzroku od tej rozjuszonej krzykiem, upiornej postaci.
— Antychryst! Antychryst! — jęknął okropnie jeszcze kilka razy w ekstazie uniesienia, jakby przelewając w ten okrzyk całą moc duszy, wszystkie pulsy krwi, ostatek tchu piersi, przedśmiertny wysiłek życia i zwalił się z nóg.
Widziałem go na daszku; leżał twarzą do dołu, niby wielki, na ukos rozpięty krzyż.
Chwilę trwała cisza. Potem załkał spazmatyczny płacz, łzawe chlipanie, i wreszcie parę westchnień stękających zakończyło wszystko.
Cofnąłem się i siadłem na łóżku, jak nieprzytomny. To, com widział, trwało stosunkowo tak krótko i było dla mnie do tego stopnia straszne i niepojęte, że gdyby nie jakiś dotkliwy cierń, który czułem pod sercem, mógłbym mniemać, iż mi się przyśnił ponury, krwawy sen.
Oddychałem z trudnością, jakbym dźwigał jeszcze dławicę zmory na piersiach. Zjadliwe mgły zgryzoty, niby dymy myśli, zgorzałych w cieniach niewiadomości, podnosiły się we mnie i jak lotnym pyłem sadzy zasępiały obolałą duszę.
Było mi źle, ciężko i gorzko nad wyraz. Siedziałem bez ruchu długo jak zdrętwiały, nie mając odwagi wyzwolić się z tego letargu, gdyż czułem, że pierwszym błyskiem świadomości skaleczę się do żywego.
— Jakże okropny musi być ten, co tak niegodziwie się modli! — w chwili zaciętego bólu, wstrząśnięty tą gwałtowną refleksyą, wzdrygnąłem się do głębi z trwogi i obrzydzenia i otworzyłem oczy.
Zmierzch pokoju nasiąkał mętną jasnością. Poznałem, że świta. Naokół panowała zabójcza cisza; wyczuwałem ją, jako przepaścistą czeluść milczenia, w której lękliwie kołacze jedno moje serce; gdy nagle coś targnęło się w jej wnętrzach i, niby smutek samotny i przeszywający, poczęły lecieć ku mnie donośnie, smętne wołania:
— Ałłach! Ałłach!
To muezin wydzwonił hymn tęsknoty wschodzącemu słońcu.
Słuchałem, a pierś mi się ściskała niezmiernym żalem nad tym kryształowym głosem, że się rozbija nadaremnie między ziemią i niebem.
Gdy skończył, zbliżyłem się machinalnie do okna, jakby chcąc zobaczyć potrzaskane szczątki tych wezwań bezowocnych. I żachnąłem się, niby ugodzony tępym ciosem między oczy.
Na daszku z ręką podwiniętą pod głowę leżała na wznak wyciągnięta postać odrażająca.
W strzępach rozłażących się łachmanów żółciało spaloną skórą wychudłe ciało żebracze.

Na jednej z bosych nóg, pożartych bliznami, ślimaczył się powyżej kostki rozdrapany strup niezgojonego wrzodu. Odrzucona na bok, niby zbyteczna wynędzniała ręka, obwiązana jakąś szmatą koloru ścierki, drgała co moment skurczem boleści. Twarz porośnięta kłakami lichego włosienia, nosiła również ślady świeżego pobicia. Ku mocno wydatnej grdyce, jakby ustawicznie coś łykającej, zwieszał się z rozdarcia rozpuchniętej wargi stalaktyt zapiekłej krwi. Policzki były sine i obrzękłe. Tylko doły oczu zamkniętych, ozdobionych łukami gęstych brwi, nie miały żadnej skazy, a czoło — ledwie jedną niewielką zaognioną cętkę, jakby fatalną pieczęć krwawych przeznaczeń. Ta górna część oblicza stanowiła dziwny kontrast z resztą zelżonej twarzy; zwłaszcza to czoło, cudownie sklepione, szlachetnie wyniosłe, z dwoma mądrymi guzami, zdawało się być stworzone na gniazdo orlich pomysłów.
I z niego to wionęła ku mnie ta świetlana myśl, że to nie on wołał: »Antychryst«, że to się rwały ku piekłu zgniłe szmaty łachmanów, wynędznienie ciała, rozjątrzone strupy, haniebne sińce pobicia, bolesne skrzepy krwi, rozognienie ran.
A jakby na potwierdzenie dźwignęły się jego powieki i popatrzyły na mnie dwie duże bladoniebieskie źrenice, czyste oczy rozbudzonego dziecka, naiwne wyrazem szczerego zdziwienia, onieśmielone popłochem żałosnego lęku.
— Mój — zaszlochało mi coś w sercu.
Ale on zsunął się szybko z daszku, chyłkiem, czając się pod murami, dowlókł się kulejąc do furtki i znikł.
Tylem go widział.
A ilu jest takich? Któż zliczy?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.