<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Przerwana chwila
Pochodzenie Dwa głosy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZERWANA CHWILA
Jerzy Bicki po długiej, zaciekłej krętaninie doprowadził się do takiego stanu rozjątrzenia, iż stał się dla najbliższych nietylko nieznośnym, ale i niebezpiecznym.

Istniały tematy, których wobec niego niepodobna było poruszać.
Z gadatliwego i wesołego stał się ponury i milczący, a gdy odezwał się, to głos zdawał się wychodzić z najgłębszych pokładów zdławionej piersi i był zazwyczaj protestem przeciwko mowie.
— Mącenie eterru — to nie rrobota, koledzy! — rzucał z pasyą w środek rozkrzyczanego zebrania warczące zdanie i niezwykle wzruszony opuszczał szybko pokój ze łzami w oczach, jak twierdzili niektórzy.
Co gorsza, działał w sposób tak manifestacyjny i wyzywający, jakby mu chodziło o to, by z przesiąkniętej grozą atmosfery ściągnąć na swą głowę piorun. Może spodziewał się znaleźć w tem wrażenie gorącego czynu, bolesny lecz widomy stygmat swej działalności, a może łaknął ofiary? Spostrzegłszy to, koledzy uznali za konieczne wyprawić go na czas dłuższy z miasta, by się rozerwał, a zwłaszcza oderwał od zajęć i połączonej z niemi febry duchowej.
Wyrok wydano zaocznie, a wykonanie poruczono dwom najbliższym towarzyszom Jerzego: doktorowi Orskiemu, który imponował wyrobieniem i powagą, i inżynierowi Świdrowi, znanemu z potoczystej wymowy.
To połączenie artyleryi z lekką kawaleryą zdobyło twierdzę oporu Bickiego. Po godzinie zaciętej walki Jerzy popadł w stan biernej apatyi i oszołomienia, a zanim zdołał się opamiętać, gorliwi przyjaciele wyznaczyli mu miejsce pobytu, przewieźli wieczorem na dworzec, polecili wyszukać letnie mieszkanie dla wspólnych znajomych i, uściskawszy serdecznie, po trzecim dzwonku ulotnili się, jak widma. Potężny jęk lokomotywy przedarł powietrze, skrzypnęły łańcuchy, wagony się zachwiały i potwór z żelaza ruszył naprzód. Jedyny towarzysz podróży, fertyczny jegomość o zacięciu komiwojażera i wybitnie semickich rysach, po bezowocnych dwujęzycznych próbach nawiązania rozmowy, mruknąwszy niezbyt pochlebny dla Jerzego komplement w trzecim rodzinnym, zaczął się gotować do snu. Jerzy zaś, niemal zdziwiony tem, że jedzie, wsparty na oknie drgającego wagonu, uczuł, jak mu co chwila wpadają w oczy migotliwe latarki zwrotnic i różnokolorowe światła sygnałów, które, okręcając się naokoło swej osi, mknęły szybko w tył i znikały w mroku nocy.
— A jednak mnie się pozbyli!.. — pomyślał z goryczą Jerzy, i najprzód zawrzał w nim głuchy gniew, a później z niesłychaną siłą rzuciły się nań wszystkie te zmory od których go chciano oddalić: więc przeświadczenie o tem, że spełnia pracę Danaid, plugawa świadomość bezsilności, szarpanie się konających, zgnilizna żywych, pewność i straszliwy lęk zatracenia.
Znękany, z chłodem w szpiku kości legł na ławce i, zaciskając powieki, jękiem wewnętrznym błagał o omdlenie lub sen... Zwolna minął zenit męczarni; po chwili Jerzy poczuł budzącą się w nim odporność i instynktownie jął liczyć miarowe takty w uderzeniach kół, szukając w tych rytmicznych wahaniach ulgi i ucieczki. Środek skutkował. Rozżarta, rozprężona hydra boleści, chowając żądła zatrute, jęła się szybko kurczyć i pod piersiami zwijać w kłębek zwarty i ciężki; prócz ucisku w tym punkcie Jerzy doznawał wrażenia niezwykłej suszy wewnętrznej, jakby po przejściu palącego wichru, do czego dołączało się mętne lecz nieznośne poczucie raptownego wyjałowienia mózgu i mechaniczności rachunku — raz, dwa, trzy, który, niby rozpędowe koło, nabierał wstrętnych cech konieczności martwej i nieprzerwalnej.
Nagle takt i ton łoskotu kół zmienił się.
Jerzy, niemal przerażony tem zjawiskiem, podniósł powieki i, ujrzawszy za szybą czerniejące kraty mostu, wstał i patrzał:
W dole świeciła rzeka, jak nieruchoma, matowa blacha, oprawna w szeregi coraz gęściej ustawionych latarni, które w postaci dwóch świetlnych, zbiegających się linii rozwiewały się w mrocznej dali. W pobliżu jednej z nich czerniała w mglistych zarysach wydłużona wysepka, a z tyłu nad nią piętrzyły się, jak skały, ciemne sylwetki domów przedmieścia z jasnemi migotliwemi plamami oświeconych okien... Wkrótce most skończył się, wagon się chybnął, znów szybciej zadudniły koła, a zamiast ciemnych krat za szybą, jęły się żarzyć ogniste sznurki, jak druty rozpalone. Chwilami drut się przerywał i kładł się na ziemi w postaci iskry niknącej szybko, to znów kilka naraz równoległych szeregów wykwitało za oknem i spadało na dół deszczem ognistym. Nagle, jak potwór mglisty, nadleciał tuman dymu i pochłonął świetny fajerwerk.
— Zgasło — ze ściśniętem sercem wyszeptał Jerzy, wpatrując się w dawno niewidziany obszar rozległej równiny, który się przed nim otworzył.
W wilgotnej ciemności nie mógł rozróżnić: czy to łąka, czy pole? Widział tylko, że ta płaszczyzna zlewa się ciemnymi krańcami z mrokiem horyzontu. Strop nieba wydawał się niezwykle blizki, mało wklęsły i jakby powleczony dymem. Gdzieniegdzie tylko w tej mętnej cieczy mieniły się rzadkie i nikłe kropelki gwiazd, a w dalekich cieniach zapalały się od czasu do czasu ciche i słabe ognie błyskawic. Nie miały one jednak zwykłej postaci szybkich i ostrych zygzaków, były to raczej blade, rozlewne łuny jasności, coś, jakby uśmiech rozświetlający posępne oblicze nocy żałobnej po dniu we łzach zagasłym.
Czasem znów zdawało się, że tam za chmurami rozesłani przez Boga migają w szybkim locie aniołowie, a jak który z nich trąci skrzydłem o mroczną nieba powłokę, to się ona na zaziemską światłość otwiera.
To też ilekroć strop nieba się rozwidniał, z najgłębszych tajników duszy Jerzego tryskał jakiś cieplejszy, łkający zdrój, balsamem cichego smutku oblewał mu serce rozdarte, a kamień w piersiach roztapiał w łzy. Wyczerpany subtelną rozkoszą smutku, osunął się wreszcie bezwładnie na ławkę, oparł się o zawiniątko i zamknął oczy, pogrążając się zwolna w stan pół-snu, pół-czuwania.
Urywki świeżych wspomnień i wrażenia dni ubiegłych wiązały się z majaczeniami sennemi w chaos luźnych obrazów. Słyszał wszystko, co się wokoło niego działo, ale tak, jakby ze znacznej odległości. Wiedział, że jedzie, ale nie zdawał sobie sprawy, dokąd? Wark kół wydawał mu się jakimś głuchym łoskotem, idącym z pod ziemi. Czuł, kiedy się pociąg zatrzymywał; rozróżniał przenikliwe jęki dzwonków, ale nie był pewien, czy to dzwonek stacyi, czy też szczęk mieczy?...
Nagle ujrzał się pod kolumnami posępnego gmachu; czerwone cegły murów wydały mu się skrzepami krwi, a rysy karyatyd, zgiętych boleśnie pod brzemieniem wyniosłych krużganków, zaczęły przybierać kształty twarzy; ze ślepych jam ich oczu wyzierała zrezygnowana rozpacz i lęk upodlenia wszystkich nędz świata...
W duszy Jerzego, szarpanej szałem przeraźliwej żałości, zbudził się z dawna drzemiący wulkan. Schwycił oburącz kolumny wilgotne, jak gdyby śluzem łzawym ociekłe, i jął się przy nich szamotać; tłumne zaś zbiegowisko przyglądało mu się zrazu ciekawie, później, gdy skrwawił dłonie, lekceważąco, a gdy słupy nie drgnęły, wybuchnęło szyderstwem.
Wtenczas on, stojąc pod pręgierzem własnej niemocy, w obeldze wołań, modlił się śmiertelną bladością twarzy o litościwy kamień, którym go jeszcze nikt nie śmiał uderzyć.
Zwalił się nań nie kamień, lecz przeszywające wejrzenie ukochanych oczu, nad wyraz wymowne, nieodwołalnie wskazujące mu wyzwolenie li tylko w śmierci. Było to spojrzenie szybkie, jak wystrzał, i wżarło mu się gorącą kulą pod serce, bo oblicze, z którego wypadło, nietylko było zawsze umiłowane, ale w tej chwili zbarwione po czoło purpurą wstydu za niego.
I stał się cud zbawczy.
U stóp Jerzego otwarły się cicho czeluście ziemi o rdzawych zrębach. W uroczystych głębinach tej przepaści tliły się jasne ognie ofiarne... Leżący tłum zastygł w ciszy, łuna krwawa na licach ukochanych przygasła, a potem wszystko spowiło się we mgły błękitne — i Jerzy uczuł, iż zapada się w otchłań bezdenną. Poruszył się gwałtownie, otworzył oczy: sąsiad chrapie, szyby pozieleniały od świtu, świece w latarniach pożółkły.
Opadły ciężkie powieki, i Jerzy wkrótce zasnął na dobre.
A spał tak twardo, że prawdopodobnie minąłby swoją stacyę, gdyby go nie zbudził konduktor w chwili, gdy pociąg miał już wyruszać z »Tuław«. Na szczęście Jerzy miał szczupłe i lotne pakunki, zdążył więc wczas wszystko pozbierać i wyskoczyć.
W kwadrans, pełen beztreściwej herbaty i skamieniałego pieczywa, stał na schodach małej stacyjki i dobijał targu z odzianym w powłóczyste szaty właścicielem długiego, oplatanego wózka i małych koników.

Żyd żądał dziesięć złotych, a konkurentów nie miał, bo, jak sam objaśnił, chłopskie furmanki zostały zabrane pod rzeczy wojska, które ciągnęło z Puław do Janowca na »letni lagier«. On zaś z powodu zachodzącego szabasu nie mógł jechać, ale gotów jest za lichy pieniądz dostawić »w mig jaśnie pana« do samego »Wimierza«. W końcu jednak, wyczerpawszy cały zapas najuroczystszych zaklęć aż do »złamania nóg« włącznie, zdecydował się »stracić«, zgadzając się na rubelka i obietnicę napiwka za dobrą jazdę.

Po chwili Jerzy znalazł się na wózku, pakunki pod kozłem, a na koźle, prócz woźnicy, jego młodszy brat i niezwykłej objętości siostra żony, którzy w odpowiedniej chwili wyrośli, jak z pod ziemi.
Świsnął bat, zadreptały koniki i wózek nadspodziewanie prędko potoczył się po bitym gościńcu...
Dzień był piękny i jasny, droga po wczorajszym deszczu bez pyłu, wyborna, jak to mówią, rzemienna.
Jerzy dawno nie był na wsi, a od czasu pójścia do szkół nie widywał jej w czerwcu. To też z uczuciem niezwykłego podziwu i serdecznego rozrzewnienia rozglądał się radośnie po polach pokrytych zieloną runią bujających zbóż. Późniejsze pszenice wyglądały jeszcze jak trawy, poskręcane w rurki, jare zaś żyta okwitały i nastroszone kłoski wznosiły czupurnie do góry. Lekko falujące niwy, trącone świeżem westchnieniem rannego wiatru, i drżące liście przydrożnych drzew, perliły się jeszcze srebrnym pyłem wysychającej rosy.
Po jednej stronie drogi za płaszczyznami pokratkowanych pól zapalały się błyskiem stali lśniące sploty szerokiej rzeki, nad którą, niby wielkie ciała płowych lwów, wygrzewały się w słońcu ławice piasku.
Po drugiej stronie wzdymały się ku niebu szeregi wyniosłych, ale łagodnych wzgórz, skąpanych w przepychu blasków rozpalonego do białości kręgu, który, czepiając się promieniami jasnego błękitu, dźwigał się coraz wyżej po stropie niebieskim. Wzgórza u dołu były poszyte nizkimi krzewami, na szczytach zaś pokryte mieszanym lasem, gdzie na tle ciemnej zieleni drzew iglastych odcinały się żółto-zielone kępy brzóz i klonów. Nieraz taka jaśniejsza plama sprawiała wrażenie nagłego światła, tryskającego z gałęzi.
Cały krajobraz był niezwykle ciepły, soczysty i świeży i nosił szczególne znamię wybujałości i nadmiaru siły.
Elastyczne źdźbła zbóż i ziół po przejściu fali wichru odginały się gwałtownie, jak pręciki stali. Młode pędy przydrożnych drzew strzelały wprost przed siebie, jakby się chciały oderwać od starych, zczerniałych konarów, a lśniące liście były grube i mięsiste.
Przepojone żywicą i zapachem pól powietrze, przezroczyste, jak kryształ, miało też jędrność kryształu; przyczem, zdawało się, że trzepocące się w niem skowronki są widomymi pulsami jego życia, a że pulsy te biją w krysztale, więc tętno ich staje się pieśnią dźwięczną i donośną...
Jerzy, podniecony urokiem tych świeżych wrażeń, prócz zachwytu uczuwał taką nieprzepartą potrzebę ruchu, że rad był, gdy wózek, skręciwszy w bok, zaczął skakać po kamienistej drodze, podrzucając go w górę. Mówić za to nie miał ochoty i natarczywe badania Żydka, co do celu podróży, zbywał monosylabami, lub energiczną komendą: jedź prędzej!
— Ciężka droga, panie! — odpowiadał Żyd, szarpiąc lejcami i wymachując batem.
— Kamienie i pod górę! — dodawał z kozła przybrany brat, a otyła siostra sapała, jak trzeci koń.
W końcu wdrapali się na szczyt wzgórza, i Jerzy ujrzał najprzód palący się w słońcu złoty krzyż, potem wieżyczkę kościołka, a następnie w kotlinie grupę skupionych domków; od tego jądra rozbiegały się w różnych kierunkach żółte paski dróg, wzdłuż których, jak pochowane w trawie omszałe kamienie, leżały w gęstwinie sadów wiejskie chaty.
Był to Wimierz.
Wózek potoczył się szybciej, zadudniły koła po wyboistym bruku, i Jerzy znalazł się w ognisku życia miasteczka — na rynku.
W jednej chwili, jak stado wróbli na rzuconą kruszynę, rzuciła się ku wózkowi banda chałaciarzy, ale kilka zdań, szybko wyrzeczonych z kozła, uspokoiło jej zapędy.
— Kuba, Kuba! — rozległy się nosowe wołania. I z gospody, przed którą właśnie stali, wypadł, jakby wypchnięty obcą siłą, brudny, gamajdowaty i rozczochrany wyrostek. Ślamazarnie zdjął rzeczy i wprowadził Jerzego do niewielkiego, odrapanego pokoju, tak zwanej stancyi dla porządniejszych gości.
Niebawem zjawił się z propozycyą obiadu sam gospodarz, pękaty mieszczanin, z twarzą jak krwawnik, i mistyczno-liliowym nosem, stwierdzającym, że »spiritus fiat, ubi vult«. Barszcz, kotlety i piwo — to wszystko, co miało być »w ten moment«, kazało dość długo czekać na siebie, to też Jerzy nietylko zdążył się umyć i zauważyć, że go kości bolą, ale nabrał w dodatku wilczego apetytu. Ostatnia okoliczność, jak się okazało, była niezbędną i najlepszą przyprawą do słynnych obiadów pana Piwowońskiego. Wchłonięte jadło, kwaskowate piwo, oraz powietrze, którego się Jerzy przez drogę nałykał, tak go usposobiły do snu, że ledwie zdążył wyciągnąć się na kulawej kanapie i przytknąć głowę do poduszki, pogrążył się w słodkiej nirwanie.
Kiedy się zerwał, przekonał się, że poobiednia drzemka trwała kilka godzin, nie żałował jednak przespanego czasu, czując, że ten sen nietylko go odświeżył fizycznie, ale jakby odmienił duchowo. Przebrał się z pośpiechem i, chwyciwszy laskę, puścił się na chybił trafił w kierunku wiejskich chat.
Lud Wimierza musiał się mieć dostatnio: obejścia były obszerne, zabudowania porządne, chaty czyste, kryte przeważnie gontami, rzadko gdzie słomą. Z tyłu za obejściami ciągnęły się sady owocowe, a od strony drogi widniały zaopatrzone w furtki chróściane płoty, z poza których wyzierały krzaki czeremchy i bzu. Bzy kwitły jeszcze, wprost uginając się pod ciężarem białych i ciemnoniebieskich gron kwiatów. W jednem miejscu okwieciona gałąź tak silnie przegięła się za ogrodzenie, że Jerzy, nie mogąc oprzeć się pokusie, uszczknął jedną kitę. Zadrżał cały krzak i oblał go wilgotnym pyłem silnego zapachu.
— Cudowny prysznic, ale ładnie zaczynam — od rabunku... — uśmiechnął się Jerzy, oglądając się mimowoli, przyczem dostrzegł na przyźbie zgarbioną postać starego chłopa.

Chłop, siedząc, ćmił fajkę i zdawał się nie spostrzegać Jerzego, któremu ta bronzowa twarz, prawie czarna na zgięciach obfitych zmarszczków, wydała się niezwykle pociągającą i jakby znajomą.

— Ślicznie tu u was, gospodarzu! — rzekł, zbliżając się Jerzy.
— A, niezgorzej, chwała Bogu — odparł obojętnie starzec, podnosząc oczy koloru spłowiałego błękitu, dziwne, jakby już nie z tego świata, i zaczął znów blademi, wązkiemi wargami ssać krótki, zczerniały cybuszek.
Zapanowała dłuższa chwila milczenia.
Jerzy, muskając się kitą bzu po twarzy, wpatrywał się w chłopa i jednocześnie zamyślił się nad jakimś majakiem wspomnienia, które przemknęło tak szybko, że nie zdołał go pochwycić, natomiast uczuł potrzebę jeszcze raz usłyszeć ten trochę drżący głos przewlekły i miły — więc spytał:
— Chciałbym tu u was w Wimierzu nająć mieszkanie na całe lato, tak dwa pokoje z kuchnią, ale nie wiem gdzie?...
Chłop wytrząsnął fajeczkę, zamyślił się na chwilę, jakby coś rozważał, poczem, poruszywszy parę razy ustami, rzekł, wskazując ręką:
— To pójdzie pan prosto do dróżki, a potem k’sobie, koło mogiły, tu, musi być, są...
— Koło jakiej mogiły?
— Ano — odparł, jakby zdziwiony chłop, podnosząc mętne oczy — koło tej... co to w mór ludzi chowali... Tyle ci narodu zginęło, a nic tego nie znać, jeszcze chyba więcej przybyło... Bóg łaskaw!...
A że właśnie jęknął dzwon na Anioł Pański, chłop zdjął czapkę, odsłaniając łysą czaszkę, z pasmami włosów długich i białych, jak kądziel, i jął mruczeć pacierze.
— Dziękuję! — szepnął Jerzy, czując, że go ogarnia niewytłomaczone wzruszenie, że prądy myśli bezwiednych, jak rzeki podziemne, nurtują jego wnętrze. Nie umiał sobie zdać sprawy z tych poczuć, a ilekroć próbował je określić, wsiąkały w głębsze, nieprzejrzyste pokłady jego jestestwa. Nie mógł zresztą skupić się dostatecznie i nie chciał, doświadczał dziwnego rozproszenia myśli i rozlewności uczuć, i sprawiało mu to niewymownie subtelną przyjemność i jakby ulgę.
Szedł długo wprost przed siebie w takim stanie, jakby nie on sam, ale coś myślało w nim i o nim, przypomniał zaś sobie, że ma szukać mieszkania dopiero wtenczas, gdy znalazł się nad brzegami rzeki.
— Musiałem minąć dróżkę, wartoby zawrócić — postanowił i siadł na belce i począł błądzić oczyma po powierzchniach wody.
Słońce się miało już ku zachodowi, więc główny nurt rzeki wydawał się potokiem brudnego złota i wyraźnie się odcinał od płytkich płaszczyzn rozlewu wód, które wyglądały, jak lekko karbowane blachy srebrne.
Na płowy piasek co chwila wpadała pieniąca się fala drobna i cofała się nazad w milczeniu. Pusto było, jak okiem zajrzeć, i bardzo cicho. Czasem tylko pokłóciły się rybitwy w powietrzu i, niby obrażone, rozlatywały się w różnych kierunkach, jak drobne żaglowce. To znów kulon ze smętnym świstem raz wraz przelatywał nizko nad wodą z jednego brzegu na drugi, jakby na żadnym nie mógł znaleźć spokoju.
Słońce stoczyło się jeszcze niżej, złoty zaś nurt rzeki nasiąkał coraz silniej szkarłatem, aż naraz zarumienił się cały krwią, a rzeka jakby się tego zjawiska ulękła, jeszcze więcej przycichła. W uroczystej tej chwili rozległ się szelest i plusk i z pod ogrodów, jak nieziemskie widziadło, wysunęła się wązka łódka. Z tyłu łodzi krzepka postać odpychała się od piasku długiem wiosłem, z przodu druga zanurzała w fale podrywkę, wyciągając ją co czas pewien, a wtenczas, jak roztopiony metal, spływała z sieci woda, wewnątrz zaś zostawały często drgające kawałki srebra, a nieraz nic. Wówczas Jerzemu robiło się przykro: żal mu było każdego zmarnowanego wysiłku rybaka, za to uśmiechał się sercem, gdy połów był szczęśliwy.
Wkrótce łódka wsunęła się znów pod ogrody, a słońce opadło jeszcze niżej. Tarcza już znikła za chmurą; na horyzoncie leżał ogromny wachlarz jasnych smug promieni, a w krwawem morzu, niby szczątki pobitych potworów, pływały poszarpane strzępy obłoków.
Jerzy wstał, nie chciało mu się jednak wracać do gospody, szedł więc wzdłuż brzegu i, skręciwszy w pierwszą napotkaną ścieżkę, począł się piąć pod górę, pokrytą w dole krzewami berberysu i karłowatym jałowcem, a wyżej lasem. W miejscu, gdzie ścieżka wpadała do szerokiej drogi, spotkał chłopa z radłem i koniem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powitał go chłop.
— Na wieki — odparł Jerzy i szedł dalej pod górę, aż się zadyszał; zboczył więc z drogi i siadł na kupie miękkiego chróstu.
Odpoczywał chwilę bezmyślnie, aż raptem wydało mu się, że gdzieś, kiedyś widział tego chłopa, radło i takiego samego gniadego konia z wytartymi bokami. Obejrzał się; nie było już nikogo, natomiast myśl mu pochłonął nowy widok.
W dali — konające w czerwieni łuny zachodu, niby gniewne ognie strącanego w przepaść dnia; pod niemi pancerz rzeki, na nim ciemna plama tratwy z ognikiem płonącym blado, bliżej — wtulone w kępy drzew chaty ciche, a w dole kupka domków z jarzącemi światłami w oknach.
— Szabas! — szepnął Jerzy, pochylając się w tył; położył się na wznak i, jak to nieraz czynił, będąc malcem, jął patrzeć w niebo:
Tam wisiały drobne obłoczki z czerwonymi płomieniami po brzegach, jak gorące kłęby żółto-białego dymu, a że wiatru nie było, więc leżały nieruchomie na sklepieniu nieba.
— Jak dobrze i cicho! — pomodlił się Jerzy, zamykając oczy, jakby chciał się jeszcze głębiej w tej ciszy pogrążyć.
I gdy tak leżał, wypłynęły przed nim nagle spłowiałe oczy starca, koń z wytartymi bokami i cały Wimierz, a zaraz potem lata dzieciństwa i, jakby się zamknął łańcuch elektrycznej bateryi, jasna błyskawica rozświetliła świadomość. W tej jednej, krótkiej chwili olśnienia, Jerzy przypomniał sobie i zrozumiał odrazu wszystko:
— Tam, w rodzinnej wsi siadywali pod wieczór przed chatą tacy sami, już poza życiem stojący, starcy i pozwalali mu bezkarnie rwać bzy pachnące. Tam na noc ściągały z radłami takie same zbiedzone koniki... Dwór zgorzał od piorunu i jest mogiłą popiołu i gruzu, ale na przyźbach licznych chat dziś, jak dawniej, siedzą w milczeniu osiwiali starcy, o czarnych, bronzowych twarzach, a po ugorach, jak wyszły, tak chodzą po dziś dzień bardzo nędzne lecz mocne, wiecznotrwałe koniki. Na powierzchniach rzek, męczy się w wirach ruchliwa, lekka fala pienista, zmieniając za lada podmuchem bieg i kierunek — ale przyziemne nurty, choć powolne, są stałe, niezmienne i pewne.
Dzwon rozbujany od wieków dźwięczał dziś nutą słyszaną przed laty... tak samo żegnali się wtenczas chłopi, a po niezmierzonych łanach chodzi w radle ten sam, nieśmiertelny koń gniady.
W krwawych deszczach migają błękitne klingi błyskawic, zapowiedzie gromów, giną ludzie, pada mór, a »narodu coraz więcej — Bóg łaskaw!« powtórzył Jerzy szeptem serdecznym i z uczuciem cichego ukojenia otworzył oczy.
Obłoczki już straciły kolory, zsunęły się z dawnego miejsca ku widnokręgowi, gdzie skupione leżały cicho, jak stado białych baranków, przydybanych nocą na łące. W pobliżu stada, niby pastuch, otulony wełnistym kożuchem, rozciągnął się większy obłok, światlejszy przy brzegu. Odwinęła się z lekka poła kożucha, błysnęła żółtą skórą i z fałd wysunął się pozłocisty sierp i zawisł na ciemnym szafirze. A dalej stał bez koni zapomniany, drogocenny wóz o dyamentowych kołach, więc na wsze strony rozbiegli się z latarkami aniołowie po łące niebieskiej i błąkali się wśród nocy, szukając pasterza stada i złotych narzędzi.
Westchnął lekki wiatr nad ziemią smutną, potrącił zioła i kwiatów kielichy, wylewając z nich pachnidła, jął szemrać po krzakach, aż gdzieś w gęstwinie świsnął zbudzony słowik raz i drugi, potem zaszczebiotał w szybkiem tempie. Z doliny odpowiedział, jak echo, inny i rozśpiewały się krzaki i gaje, jak arfy cudowne.
— Noc, śpiew i pachnie!... — tyle tylko zdołał jeszcze myśleć Jerzy, w ten sposób jedynie usiłował określić swoje wrażenia. Wkrótce i te szczątki myśli pierzchły i Jerzy począł doznawać dziwnego uczucia, jak gdyby cała jego świadomość i wszystkie zmysły stały się niemem, lecz jasnem zwierciadłem, z obu stron wrażliwem.

Z zewnątrz odbijały się w niem: cały sklep nieba, słowicze tony, pyłki zapachów, księżyc i roje gwiazd, w nieskończoną dal idące; a z wewnątrz przyglądały się również nieskończone głębiny ducha, gdzie leżały także w błękitnych mgłach perły świecące, złote kielichy cudownych woni i srebrne struny, łkające wtór słowiczym śpiewom.

I owa tafla lustrzana, rozciągając się, robiła się co chwila coraz cieńszą i bardziej przezroczystą, tak że w końcu pomiędzy Jerzym a resztą świata delikatna błona przejrzysta stała się jedyną, prawie niewyczuwalną granicą. Gwiazdy, sącząc przez nią swe promienie w głąb jego jestestwa, jęły się zlewać z ogniami tajemnymi jego duszy w jeden potok światłości; grania słowicze łączyły się z drganiami najsubtelniejszych strun serca w zgodny płacz słodkiej, choć smutnej rozkoszy, a ciche szmery wiatru z jeszcze słabszymi szeptami najgłębszych tajników jego istoty stapiały się w jedno wspólne westchnienie.
Nie wiedział już, co nad nim? On sam, czy niebo?
Co w niebie — on sam, czy gwiazdy?
Co wzdycha — on sam, czy wiatr?
Co płacze — słowik, czy on?
Rozpływał się w coraz szersze obszary, obejmował nieskończone bezkresy czasu i przestrzeni...
Gdy naraz przejrzysta błona zmętniała, skurczyła się boleśnie, zmieniając się z przestraszającą szybkością w nieprzenikliwą, grubą i ciemną skorupę. Z Jerzym zaś stało się coś takiego, co się dzieje z przemrożoną wodą, gdy trącona nagle w mgnieniu oka tężeje w zwartą bryłę lodu od dna do powierzchni.
Czar prysł.
Jerzy zerwał się na równe nogi, jakby go coś podrzuciło, i w bolesnem napięciu wszystkich zmysłów z wytężoną uwagą począł się wpatrywać w mroczny szczyt góry.
Co to?... Cały szczyt kłębi się splotami straszliwych cieni... Ostre połyski... Szczęk... Gwar... Miarowy tętent... Zdziczały krzyk... Jęk wzdrygającej się ziemi...
Wojna!...
Gdzie?...
Ach, wszystko jedno!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.