<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Głupia baba
Pochodzenie Dwa głosy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GŁUPIA BABA
Drogi przyjacielu, zdziwisz się zapewne, odbierając miast spodziewanych odpowiedzi, opis zdarzenia dość zwykłego przytem, które jednak, jak ostry stempel, odcisnęło niezatarty ślad w mej pamięci. Wybacz, ale właśnie twoje zapytanie wywlokło z lamusu wspomnień ten obraz przeszłości i tak przedziwnie oświetliło i uwypukliło rys każdy, żem niemal dokładniej niż w rzeczywistości, a w każdym razie więcej świadomie, przeżył ponownie to, co już dawno minęło.

Byłem podówczas młodym, dość wrażliwym studentem; przy granatowym kołnierzu nosiłem jaskrawe krawaty, a na każde zawołanie, czy to w dzień, czy w nocy, potrafiłbym udowodnić jak najdokładniej, że rychłe zbratanie się wszystkich ludzi i ludów jest koniecznością dziejową. Posiadałem mir wśród kolegów i w coraz szerszych kołach zyskiwałem już wtenczas trzymające się mnie po dziś dzień przydomki otwartej głowy i gorącego, wylanego serca. Nie byłem zresztą świadomym aktorem — przeciwnie, wierzyłem święcie, żem szczery wyznawca głoszonych zasad, któremu starczy sił wypić ocet w potrzebie i mężnie przyjąć krzyż. Ta gotowość do ofiar, poparta wielokrotnie odpowiednim czynem, napełniała mnie uczuciem podniosłej dumy; lubiłem celebrować przy tym ołtarzu... Jakoż owego pamiętnego lata spełniłem również akt poświęcenia i to nie byle jaki. Rzecz się tak miała: Po śmierci matki ojciec mój sprowadził ze wsi siostrę swoją, starą pannę, która też objęła klucze od śpiżarni i dozór nad młodszem rodzeństwem. Była to sobie poczciwa, ale nudna, wiecznie wystraszona i wiecznie zakłopotana staruszka, która większą część życia spędzała nad igłą i rądlem w dni powszednie, a przy konfesyonałach w niedziele i święta. Taki tryb życia służył jej do czasu, ale w końcu wycieńczona wielkim postem, przeziębiła się podczas rezurekcyi i zległa na dobre; przekaszlała całą wiosnę, a na lato, pod presyą ojca, zgodziła się wyjechać w góry. Tak się jednak fatalnie okoliczności złożyły, że nie miał jej kto towarzyszyć. W ciągu paru dni odbywały się w tym przedmiocie ożywione narady całej rodziny, które, gdy wszystkie kombinacye zostały wyczerpane, przerwałem ja, ofiarując tonem niedbałym swoje usługi.
Oferta ta została przyjęta potokiem łez rozrzewnienia ze strony ciotki, a »znana poczciwość mojego serca« stała się na długo przedmiotem jawnych zachwytów wszystkich krewnych i bliższych znajomych. Owacye te łechtały moją próżność, ale i żenowały zarazem, jako niezasłużone, gdyż najprzód ofiarom dla poszczególnych jednostek, nie zaś idei, nie przypisywałem wielkiego znaczenia, a następnie, w danym wypadku, miałem niepłonną nadzieję poświęcać się w Zakopanem.
Licho jednak przyniosło w ostatniej chwili jakąś kuzynkę, która drżącej ze strachu przed tajemniczą zagranicą ciotce, naraiła »nie do uwierzenia cudowną«, okropnie zdrowotną i »niemożliwie tanią« pagórkowatą miejscowość, tylko o 6 godzin jazdy od Warszawy.
Wystraszone wrażeniami ostatnich dni ciotczysko uczepiło się tej myśli, jak deski zbawienia. Pierwszy raz bodaj w życiu objawiła upartą wolę.
Nie było rady, wyjechaliśmy do owych Karczowisk, ciotka w ustawicznym transie to zachwytu, to znów przerażenia z powodu spiskujących na nasze mienie i życie Żydów, ja zaś zrezygnowany na święte nudy. Ale tym razem, jak w poprawnej powieści, cichą mą cnotę miała spotkać nagroda.
Pagórki w samej rzeczy były nadspodziewanie piękne, zjazd letników duży, czas więc płynął z początku tak sobie, później wcale nieźle, a pod koniec omal nie rozkosznie.
Wynajęliśmy za miasteczkiem cały domek z dwóch pokoi i kuchni na najwyższym szczycie łagodnego wzgórza, gęsto podszytego po bokach krzakami berberysu, jałowcu i leszczyny, a na czubie zagajnikiem mieszanego lasu.
Z wyniosłości ganeczku porywał oczy rozległy widok na poszczerbione brunatne mury starego zamczyska, na srebrny pancerz majestatycznej rzeki z płowemi ławicami piasku; na szmaragdowe płaszczyzny łąk, szeroko rozpostartych od brzegu, aż hen pod siny kraniec majaczącego na widnokręgu lasku. Z tych łąk czasami pod wieczór podnosiły się tak obfite mgły, że zlewały się one z rzeką i lasem w jedno nieogarnione białe morze, które zdawało się bić o mury zamku, niby o samotną, poszarpaną skałę.
Z tylnego okna widok był znacznie skromniejszy. Na prawo grupa młodych brzózek o wiecznie rozszeptanych liściach, na lewo gęste zarośla z wynioślejszym krzakiem kaliny, a pośrodku dobrze udeptana żwirowata, ścieżka, która, niby rzeczułka, rozlewała się szybko w prostokątny, bity placyk, jakby stworzony do krokieta i istotnie upstrzony bramkami. Przy placyku bielił się parterowy domeczek z wysokim śpiczastym daszkiem i dwoma wązkiemi oknami, z których jedno było zwykle otwarte, a drugie zamglone tiulową zazdrostką. W domku tym spędzały lato jakieś dwie panie, jak się okazało, Warszawianki, matka z córką.
Poznaliśmy się bardzo prędko, gdyż prócz sąsiedztwa łączył nas naturalny węzeł w postaci wspólnej piwnicy, oraz kumostwo wynajętych na miejscu zamaszystych kucharek, naszej wymownej Maryanny i ich wygadanej Janowej.
Pani Irena, niemłoda wdowa, zwiędła resztka niewątpliwej niegdyś światowej i pięknej kobiety, przypadła odrazu do serca mojej ciotce, tembardziej, że obie były chore na płuca i obie, choć każda dla innych powodów, przekładały przeszłość nad teraźniejszość.
Za to córka, panna Izabela, wywarła na mnie wprost olśniewające wrażenie.
Iza, jak ją zwała matka, przyznała się sama do pełnoletności, choć musiała być starszą; z ogólnego wyglądu czyniła wrażenie nie panny, lecz raczej młodej mężatki w poślubnych miesiącach; składały się na to: pyszne rozwinięcie biustu i bioder, pewna leniwa powolność i miękka okrągłość ruchów, a także swobodny, nic jednak nie rażący sposób bycia, a nawet kroju ażurowych wolnych bluzek i lekko wciętych szlafroczków, które umiała nosić z naturalnym wdziękiem. Cała jej postać, oraz rysy twarzy, trochę grube i mało ruchliwe, posiadały szczególny, może nieco surowy, a jednak ponętny, mocno odurzający powab, który się zwłaszcza silnie ujawniał w sennym wyrazie podłużnych jej oczu, barwy zadymionego turkusu, w bezwładnem odchyleniu się dolnej wargi pąsowej i wilgotnej, jak płatek róży rozwitej, w puszystości bujnych włosów, wpadających w bronz, w pełnym tembrze altowego jej głosu.
Kobiety tego typu nie mają daru budzenia tkliwszych strun w sercu, ale posiadają za to żywiołową moc zapalania w żyłach krwi. Mężczyźni prawie się nigdy w nich nie kochają, ale często tracą zmysły z ich powodu, zawsze zaś w zetknięciu się doznają silnej pokusy lub niemniej silnej niechęci, która jest tylko maską nurtujących głęboko pożądań.
Ja jednak, pomimo moich 22 lat, byłem podówczas względem kobiet, a zwłaszcza kobiet z towarzystwa, poprostu bałwanem — pniem drewnianym. Jako medyka drugiego kursu, niepodobna mnie było posądzać o naiwność, zdawałem już bowiem i z anatomii szczegółowej i ogólnej, poza tem pisywałem budzące dyskusye referaty o prawie macierzystem, o stosunkach płciowych u Irokezów; gdyby tak jednak ktoś mnie zapytał znienacka, co ukrywa damska sukienka, wyrecytowałbym niechybnie: pończoszki, gorset, halkę i tubym się zatrzymał, uważając przedmiot za wyczerpany zupełnie.
Nic więc dziwnego, że uczucia moje do pięknej sąsiadki budziły się tak, jak się budzi każda pierwsza miłość. Orały więc najprzód moje serce: bezprzedmiotowa tęsknota, cichy niepokój i słodkie zasmucenie; na tem tle zarysował się idealny wizerunek jej postaci, pozbawiony plastyki i barwy, niby subtelny chiński cień; z czasem cień ten zmienił się w posąg biały i czysty, jak marmur, do którego zbliżałem się po niezliczonych stopniach, z uczuciem kornego uwielbienia, coraz bliżej i bliżej, i, gdym go dotknął dopiero, on spłonął krwią, niecąc pożar w mych zmysłach.
Właściwości typu panny Izabeli wyraziły się jedynie w przyśpieszaniu stadyów rozwoju mego uczucia, które odbywały się niezwykle szybko, niby w gorącej oranżeryi, czemu zresztą sprzyjała jeszcze jedna okoliczność, bodaj najważniejsza.
Pączkujący w mojem sercu kwiat rozdzierał brutalnie, niby brudnymi palcami, znacznie starszy ode mnie kolega, który również bawił w Karczowiskach. Był to jeden z tak zwanych wiecznych studentów, zawołany hulaka, lampart i bezwzględny cynik, który lubił, jak się sam wyrażał, »uwędzić różowego chłopaczka«. Przezywano go powszechnie Jerzykiem, raz od imienia, a powtóre dlatego, że był on w istocie jakiś kolczasty: małego wzrostu, o ostrych rysach i jeszcze ostrzejszym języku; do obrzydliwości szczery i otwarty, czasem nagle skręcał się nakształt kłębka i wyszczerzał kolce.
Nie lubiłem nigdy tej czarnej kościstej małpy, a owego lata chwilami nienawidziłem go śmiertelnie dla wielu powodów, a głównie dlatego, że widziałem w nim groźnego rywala.
Jerzyk rozumiał doskonale, co się ze mną dzieje i nieraz, starając się niby ułagodzić moją zapalczywość, miewał do mnie następujące mniej więcej przemowy:
— Ech, ty trubadurze — prawił — o co ci chodzi właściwie? Rywalem twoim nie jestem; ja się przystawiam do Izy, a ty się w niej durzysz... kapitalna różnica! Zresztą — uważasz — chodziłem koło niej jeszcze w Warszawie; nie ja więc tobie, ale ty mnie włazisz w paradę... Właź sobie! zmieścimy się obaj — to pakowna kobieta, tramwaj!...
— Bydlę jesteś — przerywałem mu zwykle.
— W każdym razie przenikliwsze od ciebie, ja mam czuja i to dobrego: mdlejące oczy, koci ruch!... odrazu widać, co w trawie piszczy. Zresztą mój drogi, czy to komu ubliża? Kwestya temperamentu — i tyle! A z was to szykowne ananasy: wolnej woli — niema! wolna miłość — o to to! przecie! A niech która choć tyle (tu odmierzał koniec paznokcia) — to gwałt! Ubędzie co komu? — nic! Jej także nie przybędzie nic a nic, jak mi kufel miły! Znałem przecież takusieńką tylko w kwadracie; no i cóż powiesz? Nosiła ona skórzany pasek, taki sobie zwykły z oksydowaną klamerką; i wiesz, co to było? to było przepierzenie jej istoty... Powiadam ci dwa odrębne lokale: na pierwszem piętrze — hulaj dusza, a na parterze mniszka, co mówię — westalka! Płacz... łzy... skandal!... Takie to bywają one syreny, rybodziewice!... Zresztą, królu mój drogi! — dodawał tonem pociechy — ty masz grube fory: chłop jesteś byczy, niema gadania! a dalej — takie sąsiedztwo na letniem mieszkaniu — fiu, fiu! to jak jeden dach, i jeszcze wspólna piwnica! Daj mi wspólną piwnicę, a poruszę z posad cnotę!... Jabym na twojem miejscu sam z fasek masło nabierał...
— Daj mi spokój! — syczałem.
— Owszem, tylko daj papierosa, a o trzeciej krokiet, pamiętaj!...
Odchodził, zostawiając mnie pod wrażeniem swych słów. Te gorzkie ziarna, które mi rzucał w duszę garściami, obracało w niwecz każde serdeczniejsze drgnięcie uczucia, ale już wówczas z tego posiewu nagromadzał się na dnie mej istoty ów osad zepsucia, który pozwala gorzeć zmysłom bez współudziału serca, bez szczypty ukochania.
Pewnego dnia, z powodu wściekłego upału, zebraliśmy się na placyku dopiero pod wieczór. Starsze panie usiadły jak zwykle na belce i gawędziły o sztuce kulinarnej wogóle, ze specyalnem uwzględnieniem działu konfitur, gdyż sezon smażenia dosięgał zenitu, a myśmy grali zapamiętale podwójną partyę. Ja i panna Iza stanowiliśmy jeden obóz; Jerzyk i jego zahukana siostra — przeciwny. Właściwie był to bój między nami tylko, gdyż panny władały młotkiem słabo, nasze więc »coups« rozstrzygały o wszystkiem. Sprawność ręki i celność oka — były to moje fory, które Jerzy wyrównywał z naddatkiem systemem swojej gry, chłodnym, wyrachowanym i bezlitosnym. Było coś wysoce drażniącego nawet dla widzów w tym flegmatycznym, brutalnym i niemal okrutnym spokoju, z jakim strącał kule przeciwnika przy każdej sposobności. Nie pofolgował nigdy i nikomu. Dostrzegałem nieraz w skośnych oczach jego siostry niemą prośbę o litość i prawie łzy; on wówczas uśmiechał się, spoglądał na nią z pod oka, wytrzymywał przez pewien czas w niepewności, przewlekając z umysłu cios, aż w końcu wykrokietowywał jej kulę jak mógł najdalej, dogadując z widoczną satysfakcyą:
— Mańka, widzisz teraz, co to znaczy pojechać na grzybki!
Muszę wyznać, że gdym z kolei dorwał się do jego kuli, nie żałowałem ani młotka, ani ręki i waliłem z taką pasyą, jakby w jej wnętrzu siedział apatyczny właściciel.
Dnia tego partya szła zwykłym trybem. Jerzyk nie oszczędzał nikogo, nawet panny Izabeli, choć się do niej stale zalecał, a pomysłowość jego pod tym względem była w istocie niewyczerpaną. Miałem sposobność podziwiać ją codzień, podziwiałem i tym razem.
Strącił kulę panny Izy z wyśmienitej pozycyi, zrobił jej widoczną przykrość, a jednak w rezultacie potrafił wyzyskać sytuacyę na swoją korzyść. Podbiegł do pokrzywdzonej partnerki, skłonił się w przesadny sposób, złożył ręce na piersiach i począł mówić górnolotnie:
— Panno Izo, nie tajnem ci jest, iż wolałbym raczej własną głowę widzieć w tej murawie, niż twą kulę czcigodną — o boska! Ale cóż robić: à la guerre comme à la guerre!... Wszak prawda? Proszę więc o rączkę na zgodę!
— Niech pan gra dalej — odparła panna Iza.
W głosie jej znać było hamowane rozdrażnienie.
Wówczas Jerzy, rozłożywszy dramatycznie ręce, zwrócił się do starszych pań i począł się żalić z komiczną powagą:
— No, niech panie same rozstrzygną, czy ja mogę grać? Skrokietowałem — panna Iza obrażona; nie skrokietuję panny Izy — Mańka ma słuszny żal; w jakiej ja jestem sytuacyi? Z jednej strony rodzona siostra, z drugiej strony córka pani! Serce moje rozdarte!
— To też właśnie, ponieważ nie mogę mieć pretensyi i nie mam, wszelkie przeprosiny uważam za zbyteczne — przerwała panna Iza spokojnie.
Byłem wprost zachwycony trafnością odpowiedzi, szczerze jej wdzięczny i zarazem ciekawy, co pocznie Jerzyk?
A ten dyabeł na to tragicznym głosem, padając na oba kolana, zawołał:
— A więc wybrałem! Mańka, wyrzekam się ciebie na wieki wieków! i, póki nie otrzymam od tej kobiety przebaczenia, będę tu sterczał, jak posąg boleści!
— Ach, ten pan Jerzy! — zaczęły się śmiać obie panie; udobruchana panna Iza uśmiechnęła się również i skończyło się na tem, że Jerzy najbezczelniej wycałował ją po obu rękach; poczem poprosił mnie o chustkę, wytrzepał najspokojniej powalane piaskiem kolana i, oddając mi ją, rzekł:
— Schowaj to sobie, trubadurze, na pamiątkę tej wzruszającej chwili!
Zmiąłem chustkę w kieszeni, a gniew i oburzenie w głębi rozżalonego serca.
I tak było zawsze. Jerzemu udawało się i uchodziło wszystko; miał on jakiś specyalny dar bagatelizowania swych najszaleńszych wybryków i nadawania im pozorów tak naturalnych, że się nietylko nikt nie gorszył, ale przeciwnie, choćby sobie najwięcej pozwolił, każdy z obecnych był przekonany, że wszystko jest w porządku, że tak być może, a nawet powinno. Nawet ciotka moja, pomimo swej przesadnej pruderyi, nie znajdowała w zachowaniu się Jerzyka nic niestosownego.
— Trzpiot i tyle — mówiła, choć ów trzpiot miał z górą trzydzieści lat, łysinę i złajdaczone oczy.
Tego dnia jednak zdarzyła się krótka chwila, w której myślałem, że Jerzy, przynajmniej w opinii ciotki, jest zgubiony na zawsze.
Bezpośrednio po owem przykrem dla mnie zajściu z panną Izą, Jerzyk przysiadł się do starszych pań i, słysząc, że mówią o konfiturach, odezwał się nagle:
— Jeżeli chodzi o Stasia, to nie warto marnować tyle wiśni, bo on to najwięcej łasy na panieńskie ciałko...
Obie panie skrzyżowały niespokojne spojrzenia, ja zamarłem, panny pospuszczały oczy.
— Tak — ciągnął dalej najspokojniej Jerzyk — powiadam pani, przepada za tem; jak byliśmy dziś w miasteczku, to wszystkich faktorów rozpytywał, gdzieby tego specyału dostać?.. Ma wschodni gust, co zresztą w jego młodym wieku...
— Panie Jerzy, zdaje mi się... — przerwała z godnością ciotka.
— Słucham panią! — A gdy się ciotka zająknęła, dodał rapptem: — Ja mogę służyć przepisem; jest to tak zwane po turecku »rahatłakum«, robi się jak sorbet, tylko więcej żelatyny. — I tu począł najdokładniej wyliczać dozy i sposób przyrządzania.
Ciotka, dla której każdy nowy przepis był uciechą nielada, podziękowała mu z niekłamanem uniesieniem i nie omieszkała zapytać mnie:
— Więc doprawdy, Stasiu, tak to lubisz? Nie wiedziałam.
— Tak! — odparłem grobowym głosem — sam nie wiem, dlaczego, bo Jerzyk skłamał od a do z, ale czegoś mi się wydawało, że »tak« lepiej.
— A co! — zawołał tryumfująco Jerzyk — widzicie państwo, jaki to nieoceniony chłopak ten Staś. Ja zawsze mówiłem, choć go do rany przyłóż.
Tu począł kiwać głową z uznaniem w sposób tak żałosny, że wszyscy wybuchnęli śmiechem, ja zaś miałem ochotę schować się pod ziemię i jednocześnie czułem, że jeśli zrobię mu awanturę, ośmieszę się do reszty.
Chcąc ukryć pomieszanie, rumieniec, który mi palił twarz i łzy bezsilnej wściekłości, usiadłem na ławeczce i począłem wiercić trzonkiem młotka dziurę w piasku, z taką rozpaczą, jakbym kopał swojemu szczęściu bezdenny grób.
W takich to chwilach ostatecznego pognębienia otrzymywałem zwykle od panny Izy kroplę ożywczego balsamu.
Jakoż i tym razem odgadłem przez trwożliwy zamęt wszystkich instynktów, że stanęła koło mnie. Nie śmiałem podnieść wzroku i z pochyloną głową, bez oddechu w piersi czekałem na cios.
— Panie Stanisławie — zagrał jej nizki, głęboki głos — brońmy się energiczniej, bo zginiemy oboje; zamiast psuć teren, niech pan lepiej naprawi moją pozycyę. Dobrze? — przeciągnęła ostatni wyraz i poparła prośbę jeszcze dłuższem spojrzeniem, za które byłem gotów do nóg jej upaść.
— Ale jakże... tylko, zdaje się, będzie deszcz — wyjąkałem, słuchając z przerażeniem tych bezmyślnych słów, które jakaś złośliwa siła wyrwała mi z gardła.
Straciłem głowę do reszty; zdawało mi się, iż moje nogi i nogi ławki uginają się pode mną, a zanim zdołałem ochłonąć, panna Iza odeszła, ja zaś uczułem, że jakaś nowa szopka przy współudziale Jerzyka wyrabia się na placu. Jakoż ujrzałem następującą scenę:
Jerzyk w pozie tancerza w menuetowych ruchach kręcił się przed jakąś wiejską babą i deklamował z patosem:

O, ty, jakiemkolwiek uczczę cię imieniem,
Bóstwem jesteś, czy nimfą, duchem czy widzeniem?
Mów: własnali cię wola na ziemię sprowadza,
Lub odejdź, bo twa postać wszystkim grać przeszkadza!

Potem, kłaniając się w stronę pań, z ręką na sercu oświadczył: »Autor Mickiewicz i spółka«.
Tym razem nawet ja nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
W istocie, zacytowane przez Jerzego słowa, poniekąd trafne, tak się zarazem kłóciły z wyglądem i zachowaniem się stojącej w milczeniu baby, że w rezultacie otrzymywało się wrażenie silnego komizmu.
Pasowana na Zosię wieśniaczka miała na sobie wyblakłą niebieską spódniczynę, zaszarganą i podartą u dołu na frendzliste strzępy; z pod niej wyzierały pocięte pręgami, czerwone, mizerne łydki, zwężające się w suche piszczele bosych nóg, które były do kostek oblepione tak szczelnie zaskorupiałą gliną, że zdawało się, iż są obute. Biała chustka, osunięta klinem na kark, odsłaniała plątaninę dość bujnych włosów, miejscami czarnych, jak lśniące skrzydła kruka, to znów pozlepianych w strąki i kołtuny nieokreślonej barwy. Brudna, podarta koszula, rozchełstana naoścież, pozwalała widzieć spaloną, żylastą szyję i nędzne obwisłe piersi, puste, jak sakwy żebracze. Stosunkowo najmniej przykre wrażenie sprawiała owalna, lekko obrzękła i chorobliwie blada twarz, ozdobiona mocno zarysowaną brwią.
Baba, nie ruszając się z miejsca, oglądała się ciągle wokoło, jakby czegoś szukała.

— No, idźcież, kobieto, kiedy wam mówią — odezwała się pani Irena z odcieniem zniecierpliwienia.
— Dać jej co, to pójdzie, Stasiu — dorzuciła ciotka.

Wyjąłem miedziaka, a gdym się zbliżył, uderzył mnie przyjemny wyraz dużych, szarych, nieco spłowiałych oczu. Były to miłe oczy zaniepokojonego dziecka, które spłatało rodzicom figla i jest jednocześnie rade i wylękłe, gotowe wybuchnąć za chwilę zarówno śmiechem, jak płaczem.
Włożyłem babie pieniądz między brudne, grube palce splecionych na podołku rąk i rzekłem:
— Idźcie, matko, z Bogiem!
Baba spojrzała na mnie nieufnie, cofnęła się cokolwiek w tył i znów się zatrzymała, rozglądając się wokoło; pieniądz wysunął się jej z rąk i potoczył po żwirze, na co nie zwróciła najmniejszej uwagi.
Poczułem pewne zakłopotanie.
— To chyba niemowa — odezwała się panna Iza.
— Je crois qu’elle est folle![1] — odpowiedziałem mimowoli po francusku.
— Jezus Marya! Stasiu, nie zbliżaj się, chodź tu! — zrywając się z miejsca, zawołała przeraźliwym głosem ciotka.
— Iziu! — zawtórowała pani Irena.
— Mańka, ratujcie! — z udanym przestrachem darł się Jerzyk, jak opętany.
Wszczął się mały tumult, który się zmienił w jarmark, gdy się zjawiły nasze służebnice.

Ciotka uczepiła się kurczowo mego rękawa, a kucharki rozpuściły pytle.

— A ty tu skąd? A pódziesz! — to głupia, gdzie zalazła!... — wołały obie prawie jednocześnie.
— Stachu, tylko ty się nie mieszaj! — jęczała błagalnie ciotka.
Tymczasem kucharki pochwyciły babę pod pachy i jęły ją popychać w kierunku ścieżki; znikły za węgłem domu, ale po chwili, okrążywszy go wokoło, ukazały się z drugiej strony. Baba się szamotała i, wyrwawszy się w końcu, wbiegła na plac, przytuliła się do ściany i zaczęła szlochać żałośnie.
— Nie szarpcie jej! — zaprotestowałem. — Maryanno, proszę jej dać. Ot tu leży dziesiątka. Sama pójdzie.
— A jużci, co panicz wie! O, widzicie ją, nie chce brać! To »głupia baba!« — jak się gdzie znęci, kijem jej nie wyprosi! Poszła won! — i powtórzyła się poprzednia scena wypychania, ale tym razem z lepszym skutkiem. Kucharki wróciły zasapane, czerwone — ale same.
— No, przecie poszła w krzaki — alem ci się zedźwigała; bo to jak starsza pani krzykła, to mnie zaraz w dołku ścisnęło, ledwom balii nie wylała — prawiła Maryanna, obcierając rękawami pot z czoła.
— A ja tam sobie zaraz pomyślałam, że pewno »głupia baba«, bo i cóżby innego? — przerwała, złapawszy oddech otyła Janowa.
— Co to jednak za porządki? — oburzała się pani Irena. — Toż taką powinni w miasteczku przypilnować, można się na śmierć przestraszyć.
— No przecie! — potwierdziła Maryanna. — Tylko ona nie tutejsza, aż z Udryjowiec, ale tak łazi wszędzie, jak ta owca kołowata; mąż ci ją wygna, to idzie; przyjdzie gdzie, stanie i, choć tam nie wiem co, ani rusz; chleb weźmie, jak głodna, albo rzuci... O tak, wiadomo, bez nijakiego rozumu; toż jej dawałam, jak panicz kazał, dziesiątkę, no i co? przecież państwo sami widzieli.
— Otóż właśnie — puszczając nakoniec mój rękaw, odezwała się wzruszonym głosem ciotka — pieniędzy nie bierze, nic nie gada, tylko się ogląda, szuka; kto może wiedzieć, czego ona szuka? Aż mi jeszcze serce bije!...
— Szukała, a widzi pani! — klasnęła w ręce Antoniowa. — Szukała! mówiłam, a co!... dziecka tak szuka! Bo to się oni łońskiego roku spalili, cała chata do ziemi i dziecko z kolebką. To ona tak fort chodzi, a jak gdzie dzieciaka dopadnie, to zaraz łaps! że niby to jej... Jak tu kiedyś schwyciła na rynku żydowskiego bachora, to ci ją ludzie ledwie na szosie dognali; miała ci wtenczas grzanie, oj miała! a jeszcze mąż w domu pewnikiem jej dołożył. Bo to chłop, jak chłop — bił ci ją zawsze okrutnie i, powiadają, przebił. To i bez to bicie, bez ten ogień i dziecko — tak ci się jej we łbie wszystko pokiełbasiło.
— To jeszcze całe szczęście, że my dzieci nie mamy — rzekła pani Irena.
— A ja, mamusiu; ładnie... — przeciągając ostatnią zgłoskę, przymiliła się rozkosznie panna Iza.
— No, ciebie przecież nikt nie weźmie...
— Jabym tam wziął — mruknął dostatecznie głośno Jerzyk.
Starsze panie uśmiechnęły się pobłażliwie; pannie Izie zadrgały kąciki ust; zmieszała się trochę, ale wyraźnie była rada.
— No, a teraz — obrzuciwszy ją wymownem spojrzeniem ciągnął Jerzyk — skoro niebezpieczeństwo porwania Stasia minęło, do roboty, bo coś na deszcz zakrawa i późno. Trubadurze, twoja kolej — zaczynaj!
Wziąłem niechętnie młotek, zły na wszystkich, a najwięcej na siebie. Nurtowała mnie zazdrość. Dlaczego — myślałem — nie ja, ale on właśnie, on zdobył się na to sprytne powiedzenie, on, zawsze on!
Trafiłem jakąś kulę, zdawało mi się, że Jerzyka; wykrokietowałem ją z podwójną pasyą i to mi trochę ulżyło; gdy naraz rozległ się rozpaczliwy okrzyk panny Izy.
— Co pan zrobił? — moja kula! — nie! przez tę babę pan zupełnie głowę stracił!....
Struchlałem.
— A to się spisał — piramidalnie... — przysiadając od śmiechu, wołał Jerzyk.
To jego nieznośne »r« wkręciło mi się jak świderek przez uszy do mózgu. Rzuciłem młotek i odwróciłem się, łykając łzy.
— No dalej, masz jeszcze jedno coup — dodał drwiąco.
— Idź do djabła! — burknąłem brutalnie.
— Więc nie grasz?
— Nie!
— Czyli się poddajesz. Maniu! górą nasi!
— Dlaczego pan nie chce grać? — usłyszałem miękki głos panny Izy.
— Bo... bo... — jąkałem się — i tak zaraz deszcz będzie...
Jakoż rzeczywiście za rzeką z mgły lasu jak lewiatan wynurzało się bure, sfałdowane cielsko strzępiastej chmury. Jedna odnoga, jak bezkształtna łapa polipa, wsysała w swój cień blady, stojący nizko, promienny krąg słońca, druga wlokła się nad lasem, a trzecia czepiała się ziemi.
Powietrze zdawało się z głuchym łoskotem uginać pod tym bezmiernym ciężarem. Słychać było stłumiony wark i odległe dudnienie. Drzewa i krzewy drżały coraz silniej, jakby oglądając się z niepokojem, aż w końcu jęły się miotać na wszystkie strony; zdawało się, że jedne zbiegają z góry, inne znów wdzierają się na szczyty, tłoczą się w wąwozach, rozpraszają w dolinach, jak tłumy w panicznym popłochu.
— No, Mańko, nogi za pas! — bo jak rozmięknie, będzie bieda! — przerwał milczenie Jerzyk.
— Co to będzie, co to będzie! — jęczała żałośnie ciotka.
— Prawdopodobnie burza — odparł, całując ją w rękę Jerzy. — Do widzenia, a jutro...
Resztę słów zgłuszył nowy napad gwałtownego wichru, tak potężny, żeśmy się wszyscy cofnęli. Robiło się coraz ciemniej. Chmura posuwała się szybko wzdłuż rzeki. Coś się kotłowało z groźnym pomrukiem w jej wnętrzach, a za nią słał się szary dym. W miedzianem jej jądrze migotały blade ognie, niby stalowe połyski zmagających się w ciemności orężnych rycerzy.
Przetoczył się z przeciągłym turkotem pierwszy daleki grom.
Ciotka poczęła się żegnać nerwowo, powtarzając:
— Jezus Marya, Józefie święty...
— Proszę do nas, do nas! — przekrzykiwała wiatr pani Irena. — Janowo, okna, samowar! — komenderowała już w pokoju. — Panie Stanisławie, zapałki!...
Błysnęło raz i drugi, grube krople jęły trafiać z ukosa w okna, potem chlusnęło, jak z wiadra, i sypnął zmieszany z deszczem drobny grad, dzwoniąc po szybach... Burza musiała nas zawadzić tylko jednem skrzydłem; główna siła poszła gdzieindziej, bo, jakkolwiek okna siniały co chwila, pioruny rozgrzmiewały słabo, grad szybko ustał, wiatr się uspokoił, a gdy podano herbatę, było już tylko słychać rzadkie pluskanie ściekających z dachu kropel.
Uspokojona ciotka z resztkami alteracyi w głosie poczęła opowiadać pani Irenie o strasznej nawałnicy gradowej, która nawiedziła Wołyń przed piętnastu laty.
Ja tłomaczyłem pannie Izie, jak się oblicza odległość grzmotów i trzymałem się z całej siły tego tematu, bojąc się, że jak się wyczerpie, znów stanę się małomównym mrukiem. Siedzieliśmy blizko siebie, zasłonięci od starszych pań samowarem; to mnie krępowało trochę, a jeszcze więcej jej uporczywe spojrzenia, które czułem co chwila na sobie. Trzymałem się jednak wcale dobrze, mówiłem gładko i przytomnie, nawinęło mi się nawet parę dość barwnych porównań...
— Dziękuję panu — przerwała mi nagle wykład — ale niech mi pan szczerze powie, dlaczego pan Jerzy nazywa pana trubadurem? — rzekła, zniżając głos.
Niespodziewane zapytanie zmieszało mnie w jednej chwili.
— Nie wiem, doprawdy! — odparłem po chwili namysłu. Jakoż nie wiedziałem istotnie.
— Trubadur — powtórzyła rozwlekle panna Iza — jaki to ładny wyraz! Trubadur — szepnęła wibrującym głosem, jakby do siebie — śpiewa i kocha!
Nastała dość długa pauza.
Ośmieliłem się spojrzeć na nią: siedziała pochylona cokolwiek naprzód z rozchylonemi cudnie ustami, jakby wpatrzona w jakiś obraz daleki i mglisty. Oczy jej, z lekka przysłonięte dużemi rzęsami, wydłużyły się i zrobiły ciemniejsze, niż zwykle, niemal granatowe. W nieruchomych rysach twarzy znać było pewne natężenie.
Westchnęła — powtórzyła raz jeszcze sennie i powoli — trubadur! — i, zwracając się nagle całą twarzą do mnie:
— Pan śpiewa! — spytała tonem twierdzenia.
— Niestety, nie! — odparłem, spuszczając oczy, jakby zawstydzony, że muszę jej zaprzeczyć.
— Więc chyba pan kocha? — rzuciła szybko stłumionym głosem, akcentując ostatni wyraz.
Uczułem płomień na twarzy i zamęt w całej istocie; jakiś przerażający popłoch rozpędził mi wszystkie myśli i dusił głos w krtani.
Wyrwało mnie z tego stanu naprzykrzające się wołanie ciotki:
— Stasiu, słyszysz, Stasiu! czy aby w Leszczanach nie było gradu, jak myślisz? Trzebaby jutro napisać. Toby było prawdziwe nieszczęście!...
— Ależ, ciociu, gdzie Leszczany! trzydzieści godzin jazdy! Ech, bo też ciocia zawsze...
Urwałem niechętnie, z odcieniem rozdrażnienia.
— I to prawda — ale kto wie? kto wie? zawsze dobrze napisać; a nuż broń Boże!... Bo to, powiadam pani, złoci ludzie... a wali się na nich... dwa lata temu... księgosusz o mało co... bydło w las... Amelko... Feluś zgasił... Poparzone... — wpadały mi w ucho słowa trajkotu ciotki, a w dalszym ciągu, jak strzała w celu utkwiona, dygotało we mnie to jej zapytanie; czułem, że coś niesłychanego wypada mi powiedzieć i w nerwowym pośpiechu przetrząsałem wszystkie zakątki duszy, usiłując namacać stosowny wyraz, gwałtownie potrzebny, który mi się gdzieś nagle zapodział.
Nie to! nie to! wszystko nie to! — odrzucałem wirujące w kółko zdania głupie i uparte: samowar — piszczy! ciotka — plecie! piszczy samowar; krokiet został; został krokiet; krokiet! Idyotyczny ten pomysł nie dawał się wyprzeć z mózgu, pomimo mych rozpaczliwych wysiłków.
— O czem pan tak duma?
— Krokiet został — nie mimo, ale wprost wbrew woli prześliznęło mi się zdanie przez ściśnięte gardło i wielkim, jakby przestraszonym głosem, zabrzmiało w pokoju.
— Ach, prawda! — zachichotała panna Iza — krokiet został! trzeba zabrać, panie Stanisławie...
— Narzuć tylko co, masz mój szal — posłyszałem głos pani Ireny.
— I tybyś wziął co; choć się zapnij na wszystkie guziki; zimno! — dogoniły mnie już za drzwiami przestrogi ciotki.
Ciemność i przejmujący, chłodny prąd powietrza owionęły mnie dokoła; drzewa skrzypiały, gąszcze zarośli bałwaniły się z chrzęstem i szumem. Na horyzoncie w czarnej lawie chmur migały chwilami słabe, rozlewne ognie dalekich, bladych łun. Wyżej, jakby w cieczy zadymionej mgły, pływały nikłe, migotliwe kropelki rzadkich gwiazd.
Szliśmy w milczeniu.
Panna Iza wyprzedziła mnie cokolwiek, błysnęła jasną spódniczką w szerokim pasie sączącego się przez okna światła i znów się zmieniła w rozwiewny cień.
Poprzednie moje pomieszanie ulotniło się szybko, ogarniał mnie zato łagodny smutek, w którym się błąkał ledwie dostrzegalny niepokój, tak nieuchwytny, jak chwiejny lot lelka w nocnej pomroce.
Zrównaliśmy się na placu.
— Widzi pani — zacząłem bezwiednie wypowiadać jakąś kształtującą się we mnie myśl.
— Nie widzę nic — niech pan zaświeci — przerwała mi nieco żartobliwie.
Myśl zgasła tak szybko, jak ognik mojej zapałki.
— To na nic — wyszeptałem po bezowocnych próbach.
— A więc szukajmy tak — odpowiedziała cicho, lecz dobitnie, jakby w podrażnieniu.
Poczęliśmy zbierać bramki po omacku. We wspólnych pochyleniach włosy jej musnęły mnie parę razy po twarzy, a ręce kilkakrotnie spotkały się z miękkiem ciepłem jej rąk.
Były to dotknięcia przelotne, trwożne i tak subtelne, jak pocałunki motyle, ale przy każdem serce moje płoszyło się coraz mocniej, niby łowiony ptak, aż roztrzepotało się do utraty sił; poczem, wyczerpane, zamarło w kojącem rozemdleniu wszystkich władz ducha.
— Ile pan ma bramek? — usłyszałem, jak przez ścianę.
— Siedm — odparłem z pewnym wysiłkiem.
— A ja trzy — więc dobrze!
Złożyliśmy wszystko na ganku i staliśmy długo, nie mówiąc nic. Wpatrywałem się w nią, jak w kolumnę zwartego mroku, w piersi mej otwierały się coraz liczniejsze łkające zdroje rzewnej tęsknoty.
— Zdaje się znów błyska... Chodźmy do furtki zobaczyć... Niech pan da rękę... tak ciemno... — poszarpanym, półgłosem przerwała pierwsza milczenie.
Ująłem ją lekko powyżej dłoni i wiodłem troskliwie i powoli po pochyłości ścieżki.
Po obu stronach chwiały się krzaki z mocnym szelestem; fantastyczne ich sylwetki przybierały dziwaczne, ruchliwe kształty istot nieznanych. Jakieś wielorękie, wiotkie postacie zdawały się wyrastać przed nami co chwila i pierzchać w gęstwinie, gdyśmy się ku nim zbliżali.
Siedliśmy na ławce. W niezwykłem roztargnieniu zatrzymałem przy sobie jej dłoń. Miałem pod palcami szybkie tętno jej pulsu, rytmicznie bijące, niby rozdrgana, minorowa struna.
Ten śpiew jej krwi kołysał całą moją istotę na jakiś cudny rozmarzony sen. Na dnie mojego serca rozpłakał się do wtóru pełen głęboki ton, niby żałosne echo dzwonu, huczącego gdzieś bardzo daleko w podziemiu. Czułem co chwila na piersiach i krzyżach ściskający chłód, jakby spływanie grubych, zimnych łez. Rękę chwytały mi raz po raz niepohamowane drgawki.
Poruszyła się; usłyszałem cichy szelest porywających się w niej wyrazów, zanim zaszemrały koło mnie, jak westchnienie.

— O, tam gwiazda. Pan widzi?

Pochyliła się w tył i głowa jej oparła się na mojem ramieniu. Zadygotałem cały. Nie wiem, jakim sposobem i kiedy, wargi moje w nabożnym pocałunku i tkliwym płaczu wewnętrznym zatrzymały się drgające na wilgoci jej ust.
Słodka boleść przebiła mnie na wskroś od głowy do stóp, a po tym krwawym śladzie z jej warg zleciało iskrą zarzewie i objęło nas jednym płomieniem.
Związałem ją wówczas w ramionach i w drapieżnym szale zacząłem całować namiętnie, na śmierć, jej oczy, włosy, twarz, usta i szyję.
Słyszałem jakieś szczątki poszarpanych wyrazów, duszących się, jak w ogniu, w gorącu gwałtownych oddechów. Czułem w mych żyłach wibrujące tętno jej krwi...
Nagle podniosła się, wydarła mi się z uścisku i poczęła prawie biedz w stronę domu. Podążyłem za nią, jakby wleczony jakimś niewidzialnym powrozem, który mi sprawiał i rozkosz i ból, i wyrywał z dna duszy błagalny jęk.
Zatrzymała się i raptownym ruchem obróciła się ku mnie. Wrosłem przed nią w ziemię i zgasłem w mgnieniu oka, jak zdmuchnięta świeca. Stała w świetle okien z opuszczonemi rękami; wiatr rozwiewał targające się końce szala, niby szare skrzydła. Rysy jej twarzy, zakrzepłe w nieruchomości, miały wyraz surowy, niemal cierpiący. Oczy były przymknięte. Wyniosłe jej piersi wzdymały się i opadały w szybkiem tempie urywanych oddechów. Podała się w tył, oparła się o ścianę, westchnęła długo i głęboko, przyczem twarz jej łagodniała stopniowo, aż półotwarte wargi stuliły się w przelotnym uśmiechu. Wyprostowała się, odwróciła się do mnie profilem, owinęła się w szal i zwolna znikła za węgłem domu.
Wkrótce skrzypnęły drzwi.
Stałem jak zamagnetyzowany, nogi uginały się pode mną, wstrząsały mną raz po raz febryczne dreszcze i musiałem zaciskać zęby, by powstrzymać latającą szczękę.
Nie byłem przerażony swojem zuchwalstwem, raczej zdziwiony, wzburzony i wyczerpany zarazem; oprócz tego, przez wszystko przesączał się żałosny smutek i nieśmiałe zawstydzenie. Jakby chcąc się ukryć przed światłem, padającem z okien, zrobiłem kilka kroków w bok i zatrzymałem się w cieniu.
W tej chwili znowu skrzypnęły drzwi i usłyszałem wołanie:
— Panie Stanisławie, ciocia prosi!
W swobodnym głosie panny Izy uderzył mnie lekki akcent swawoli.
Zbliżyłem się. Sylwetka jej cofnęła się do pokoju. Przed progiem zdjął mnie niesłychany lęk; stałem kilka sekund z zatajonym oddechem, nadsłuchując pilnie, jak zaskoczony na gorącym uczynku przestępca; w końcu, zebrawszy wszystkie siły, z rozpaczliwą odwagą popchnąłem klamkę.
Ciepłe, parne powietrze i światło odurzyły i oślepiły mnie odrazu; instynktownie zdrętwiałemi nogami przekradłem się na swoje krzesło i siadłem szybko, kryjąc się za samowarem; serce mi waliło, jak młotem, zdawało mi się, że lada chwila spotka mnie straszna katastrofa.
— Jest zbieg! Cóż, bardzo zziębłeś? Może herbaty?
Zwaliły się na mnie jednocześnie trzy wykrzykniki.
— Nie! — wykrztusiłem i odzyskałem przytomność.
Wówczas zobaczyłem, że wszyscy siedzą na swoich miejscach, a twarze ich nie zdradzają żadnego szczególnego wzruszenia.
— No, to chodźmy! — zakomenderowała ciotka. — Pono się znów na burzę zanosi.
I poczęła się żegnać długo i serdecznie z obiema paniami. Ja pożegnałem się również, ale bardzo prędko, nie podnosząc oczu, i z uczuciem ulgi wyskoczyłem na dwór.
Ostatecznie uspokoiłem się dopiero w swoim pokoju. Przestrach i wzburzenie minęło bez śladu; doznałem zato nad wyraz słodkiego rozkołysania, rozlewnych uczuć błogich i cichych. Serce moje, jak senna łódź, miłośnie unosiło się na tych falach, bujając się, w jakiemś słodkiem rozmarzeniu, chwilami porywało się jakby do słonecznego lotu i znów omdlewało w bezwładzie czułego rozrzewnienia.
Nigdy przedtem tak bogobojnie i z taką czcią nie korzyłem się przed nią, jak w tej chwili. Słyszałem w sobie dźwięczne strojenie się, subtelne drgania i tkliwy płacz strun, niegdyś mi obcych zupełnie. Wezbranie dobrych uczuć i serdeczny rozlew duszy dosięgał nieznanych uprzednio rozmiarów.
Szum wichury za oknem, targanie i szamotanie się drzew, blade łuny tułających się gdzieniegdzie w nocy błyskawic — te posępne w swej istocie zjawiska — przybierały dla mnie postać nieco szorstkich, ale przychylnych wyrazów wzruszonego olbrzyma.
Westchnienia, ubolewania i narzekania niepokojącej się w drugim pokoju ciotki nie rozdrażniały mnie, przeciwnie współczułem jej prawdziwie.
Kiedy zaś zaczęła się modlić głośno i żarliwie, słowa jej pacierza rozczulały mnie do głębi, a słysząc jak powtarza: »dobry i miłosierny, zlituj się nad nami, Panie!« — radowałem się sercem z istnienia dobra, litości i miłosierdzia we mnie i poza mną.
Nagle ciotka urwała i w tej chwili posłyszałem bełkotliwy, zdławiony ni to szept, ni to głos: »Stasiu, Stasiu!« — tak okropnie zmieniony, żem się zerwał, jak zlany ukropem i, wrzasnąwszy nieludzko: »co!«, wpadłem do jej pokoju.
Ujrzałem ją skuloną na podłodze; twarz miała białą, jak papier; podana ciałem w tył, zdawała się wyciągniętemi rękoma zasłaniać głowę od jakiegoś ciosu.
Ujrzawszy mnie, poruszyła kilkakrotnie bezkrwistemi wargami, nim wydobyła dźwięk.
— Tam, tam!
— Gdzie tam? Nic nie widzę! — spytałem, opanowując z trudem rozklekotane nerwy.
— Znowu! Maryanno! — krzyknęła po raz drugi ciotka; zerwała się z klęczek i siadła na łóżku, dygocząc całem ciałem.
Zjawienie się Maryanny i jej natarczywe badania zdołały w końcu wydobyć z ciotki wyjaśnienie, że ktoś się dobija do okna.
Próbowałem wytłomaczyć, że to wiatr, ale, nadstawiwszy uszu, dosłyszałem wyraźne, delikatne pukanie.
Z lekkiem mrowiem w kościach, pomimo protestów ciotki, wprawdzie niebardzo się śpiesząc, zbliżyłem się do okna. Uprzedziła mnie jednak Maryanna i, zasłoniwszy się dłonią od światła, przytknęła do szyby twarz.
W tej chwili zobaczyłem, jak się szybko z drugiej strony cofnęła jakaś biała plama i jednocześnie zawarczały zamaszyste wyrazy naszej służebnicy:
— A to cholera »głupia baba!« A pudziesz, psiakrew, bo ci mordę rozwalę i gnaty połamię!
Tu odrzuciła haczyk i otworzyła okno gwałtownie.
Zimny prąd powietrza wdarł się do pokoju, a niewyraźny kontur postaci, chlipiąc cichym płaczem, rozwiał się w ciemności.
— Ja ci tu dam! — wołała jeszcze chwilę energiczna kucharka; zatrzasnęła okno i poczęła uspakajać ciotkę.
— Niech się pani tego ścierwa nie boi; ziąb ci jest i na deszcz idzie, to tak się majta. A nuż, myśli, kto puści? — bo to tak, jak owca, lizie na światło. Niech pani tylko zgasi lampę i już!...
— Boże mój! — przychodząc do siebie, stękała ciotka. — Kiedy, powiadam wam, mówię sobie litanię, a tu pęc, pęc! Jakby kto mi nogi podciął...
— No, ma się wiedzieć — niespodzianie i to w nocy... Toż i mnie, jak pani krzykła, to aż teraz jeszcze w dołku...
— Niech Maryanna idzie spać, a ciotka zgasi lampę! — przerwałem zły i wróciłem do siebie.
Rozebrałem się po ciemku, otuliłem się w kołdrę i powoli pogrążyłem się w stan błogiego rozmarzenia i cichych rojeń...
Zbudziło mnie nowe zapytanie ciotki:
— Stachu, czy widzisz, jak strasznie błyska?
— To daleko, ciociu — odparłem.
— Bój się Boga! — powiadasz daleko, a odrazu we wszystkich oknach.
— Bo dom stoi na górze, to tak się wydaje.
— Nie! słuchaj, ja chyba zapalę świecę i tu na progu postawię, to i tobie będzie jasno.
— Mnie wszystko jedno, jak ciocia chce — odrzekłem.
Po chwili wpadł do mego pokoju wązki snopek światła, a po dłuższej pauzie nowe wołanie:
— Stachu, deszcz pada!
— No to i cóż? Popada i ustanie!
— Ładnie ustanie, leje jak z cebra! A nie wiesz, gdzie kot?...
— Widziałem go pod stołem.
— Kci, kci, kci!... tu chodź; będzie ci lepiej!
Posłyszałem lekki skok, a potem rozkoszne mruczenie.
Nie wiem, dlaczego, ale ten odgłos mrukliwy wprowadził mnie na myśl o pannie Izie.
Śpi teraz — wyszeptałem i ciepła, rzewna fala trąciła o me serce.
— Stachu — ocucił mnie znowu trwożny głos ciotki — słyszysz, jaki wiatr?
— Słyszę.
— Co to będzie? toż nas zniesie... Domek na kurzej łapie!
— Niech się ciocia nie boi: wytrzyma! — odparłem z przekonaniem, choć istotnie można było mieć pewne wątpliwości.
Wicher dosięgał chwilami zdumiewających rozmiarów.
Z początku dawało się słyszeć gromkie, nizkie huczenie, jakby ścieranie się w powietrzu skrzydlatych olbrzymów. Bojowy ten zgiełk, zbliżając się z błyskawiczną szybkością, zmieniał się stopniowo w przeciągły, wysoki dyszkant, w gwizd przeraźliwy.
W końcu nawałnica dzikiego wycia i szału uderzała w dom.
Wzdrygały się futryny; jęczały szyby żałośnie, a przerażone krzaki szumiały naokół, jak zbałwanione morze. Wówczas nastała krótka, spokojniejsza sekunda, i raptem gdzieś w znacznem oddaleniu rozbrzmiewał jeszcze jeden, ostatni, zduszony, okropny prawie ludzki jęk: hoo! Poczem urywało się wszystko, rzekłbyś: padł śmiercią rażony tytaniczny trup.
Wkrótce jednak na jakiemś ponurem, niezmiernie dalekiem pustkowiu rozlegały się znowu przyciszone, jakby wyczerpane męką, nawoływania potępieńczych głosów.
Nie bałem się ani piorunów, ani najbardziej niepohamowanych wybuchów burzy, ale te momenty zmawiania się, istne tajemnicze spiski sił niewiadomych, napełniały mnie zabobonnym niepokojem.
Nagle struchlałem, wydało mi się bowiem, że jeden z tych głosów nieznanych, przepojony łzami, lękiem i smutkiem, kwili tuż pod mojem oknem — samotny.
Ciarki mi przeszły po skórze; coś mnie podniosło mimowoli na łóżku i, uniósłszy się na rękach, z zapartym oddechem, zmieniłem się w czujny słuch.
Lecz właśnie wicher przypuścił nowy szturm i zgłuszył wszystko na chwilę.
Skoro jednak minął, z szumu rozpaczliwie targających się drzew, z chlupotania ulewy wyodrębnił się wyraźnie człowieczy zanoszący się płacz i drapiące, nieśmiałe pukanie.
Z drobnym dreszczykiem w piersi przegiąłem się w stronę okna i wlepiłem wzrok w czarne morze nocy.
Nie mogłem dostrzedz nic a nic.
— Deszcz — pomyślałem — lub ćma się tłucze; głupie złudzenie.
Wtem błysnęło i w sino-zielonym ogniu za szkłem mignęła mi, niby maska gipsowa, trupio blada, bolesna ludzka twarz. Żachnąłem się i ciężko usiadłem na łóżku z uczuciem słabości w kolanach i tysiąca mrówek na ciele.

Zmrużyłem oczy. Wówczas jeszcze raz ukazało mi się, jak w powidoku, to samo wybladłe oblicze i utonęło szybko, przepadło w labiryntach pamięci.
Jest coś wysoce uwłaczającego ambicyi ludzkiej w tem przeświadczeniu, jakie w nas wpaja chwila przestrachu, że jedno przelotne wrażenie jest w stanie cały nasz charakter, rozum i wolę w niwecz obrócić i zmienić świadomą istotę w ohydną galaretę trzęsących się w upodleniu instynktów, Upokorzenie jest tem większe, im błahszym był powód przestrachu.

To też, ochłonąwszy, doznawałem uczucia silnego niesmaku, byłem zły na siebie, a jeszcze więcej na tę »głupią babę«.
Owinąłem się w kołdrę i postanowiłem usnąć jak najprędzej. W tym celu starałem się nie zwracać u wagi na srożącą się burzę, co mi się udawało, choć niezupełnie, bo ilekroć przeminął wściekły szturm wichru, mimowoli nadsłuchiwałem w stronę okna.
Pluskał deszcz, szamotały się krzaki i drzewa z szmerem gwałtownym, zmożony wiatr zwoływał rozproszone swe siły, z głuchym tartasem toczył się daleki grom, ale nikt już nie kołatał i nie łkał w pobliżu. Widocznie baba straciła cierpliwość, lub może wreszcie zrozumiała obłąkanym mózgiem, że na nic jej tułać się około siedzib ludzkich i garnąć się z łkaniem nieszczęścia ze swej ciemności do cudzego światła.
Uspokojony zasnąłem.
Zbudziłem się wesół i wypoczęty. Dzień był piękny i stała pogoda dopisywała nam do końca lata. Grywaliśmy więc bez przeszkody po całych dniach w krokieta. Jerzyk mnie bijał po dawnemu, choć już nie tak bezkarnie. Przytem nie gniewały mnie jego zwycięstwa, bo gdy on z miną tryumfatora wracał do domu, ja z panną Izą odbywałem niedalekie, ale długie, wieczorne spacery, podczas których przekonałem się, że ten złośliwy cynik miał po części racyę.
Wszystko to już dawno minęło; od tego burzliwego wieczoru i nocy oddziela mnie przeszło dwadzieścia zimowych obumarć i wiosennych odrodzeń naszego starego globu.
Przez ten czas setki ludzi, widoków, zdarzeń, przygód, tysiące uczuć, nastrojów, wrażeń i myśli przelało się przez moje oczy, serce i mózg — i nagle od jednego dotknięcia wszystko to obłupało się i rozsypało się w proch, jak miał zmurszałych nawarstwień tynku, a z pod nich ukazał się stary, zapomniany fresk, który nietylko się nie uszkodził i nic nie stracił z pierwotnych kolorów, ale jak gdyby z kryjących go długo pokładów wyssał esencyę nowych barw, zyskując przez to na żywości i sile.
Niepojętą zwłaszcza wymową i nieprzepartą potęgą nasiąknął jeden szczegół obrazu, dawniej podrzędny.
Oto z głębokiego tła czarnych, przepaścistych czeluści chmur, podartych wichrem i skłębionych, ze żrących dymów dżdżu, w błękitnym ogniu błyskawic wyrywa się na pierwszy plan i rzuca mi się w oczy zaszklona taflą szyby, niby skrzepem zastygłych łez, blada, człowiecza twarz. W śmiertelnie wylękłych jej rysach tkwi obłąkany stygmat zadawnionej krwawej boleści, ale wymowa jej, niegdyś trwożna i błagalna, nabrała dziś twardych akcentów żądań zuchwałych.
Ona już nie puka delikatnie i nieśmiało, ale poprostu wali obuchem w sam środek serca, wołając:
— Wpuść!
Nie mam władzy wyrzec się tego widoku, ani sam się odwrócić, ani ją do odejścia zniewolić. Proszę tedy:
— Wejdź!
Zamknięte! Pali się wyrzut, skwiercząc w sumieniu.
Zamknięte — to prawda! Szukam więc wszędzie z pośpiechem i nie umiem znaleźć w sobie nigdzie dobrego klucza miłości, któryby serce moje dla niej naoścież otworzył.
A wytrychami posługiwać się niepodobna i strasznie — wstyd!


∗             ∗

Tak, mój przyjacielu, na cześć nowego wieku pragniesz stwierdzić przez usta »powołanych«, że w ciągu dziewiętnastu stuleci pojęcie bliźniego w uczuciach cywilizowanych warstw Europy rozszerzyło się do pożądanych granic.
Dziękuję ci za zaszczyt, ale sam widzisz, przyjąć go nie mogę. Zwracam ci przeto blankiet. Zamiast mego adresu, napisz na nim: »głupia baba« i wyślij powtórnie. Jeżeli dojdzie do rąk właściwych, uda ci się może pozyskać dla swej ankiety sporo danych, i ciekawych i pouczających.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Je crois qu’elle est folle! (franc.) — Myślę, że ona jest szalona!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.