<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Pan Jabot
Pochodzenie Dwa głosy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PAN JABOT
Karol Jabot w dzieciństwie przywędrował z nad Sekwany do brzegów Wisły, gdzie się też wraz z rodzicami zatrzymał.

Tu pozornie przynajmniej spolszczył się do tego stopnia, że jedynie dobra znajomość rodowitego języka, nazwisko i gardłowe r zdradzały w nim cudzoziemca. Te przymioty, zwłaszcza dwa ostatnie, były mu niepoślednią pomocą w zawodzie nauczycielskim, któremu za przykładem ojca postanowił się poświęcić. W mieście, gdzie po dojściu do młodzieńczych lat osiedlił się na stałe, uchodził powszechnie za oryginalnego Paryżanina, a widząc, jak to popłaca, taił szczegóły przeszłości, rozpowiadając, iż zdobył znajomość miejscowego języka usilną pracą w tym kierunku, do czego go skłoniły względy natury pedagogicznej oraz sympatya dla przybranej ojczyzny.
Jednało mu to popularność wśród patryotycznych mieszkańców, a co ważniejsza, wysoko płatne lekcye.
W gruncie rzeczy Jabot nie posiadał narodowości wcale. Dziecinne wspomnienia z kraju z czasem zatarły się zupełnie. Z chwilą zgonu ojca pękł łącznik ostatni, a z całej przeszłości trwała w nim ukrywana przed otoczeniem dumna świadomość, że pochodzi z nacyi, przodującej całej Europie, nie mówiąc już o tym mizernym jej okrawku, który chciałby uchodzić za »Francyę północy«. Jakoż do nowej ojczyzny Jabot wcielił się tylko o tyle, że posiadł sztukę trafnego wzdychania w odpowiednich chwilach. W procesie tym wprawdzie brały udział jedynie mięśnie jego piersi, podczas gdy u reszty towarzyszyły mu pewne skurcze serca, słabe zresztą; różnica więc była tak subtelną, że niepodobna było jej zauważyć. To też Jabot niemal jednogłośnie był uważany za człowieka pewnego, godnego zaufania i poparcia.
W miarę wzrastania dochodów Jabot podnosił stopniowo skalę życia do normy, którą sobie z góry zakreślił. A nie był zbyt wymagającym.
Dwa pokoje z alkową, ładnie, choć trochę po kobiecemu umeblowane, wystarczały mu najzupełniej; kuchnię oddawał za usługę posłańcowi, stołował się przeważnie w domach prywatnych, ubierał się modnie, ale poważnie, stając się pod jesień życia coraz pedantyczniej porządnym.
Ów zewnętrzny fizyczny porządek i zegarkowa systematyczność były to zasadnicze cechy jego charakteru, wrodzone i rozwinięte przez regularny i umiarkowany tryb życia, który prowadził z początku z musu, a potem z przyzwyczajenia. Stąd płynęła mechaniczna skrupulatność w formalnem wypełnianiu obowiązków sumiennego nauczyciela, akuratnego stołownika i terminowego lokatora jedynych, które posiadał, stałość upodobań, zamiłowanie spokoju oraz niemal przesadna poprawność i przyzwoitość w sposobie życia, wysławiania się, a z czasem i myślenia.
Jeżeli Jabot wyrzekł się papierosów, to głównie dlatego, by nie widzieć na klapie surduta śladów popiołu i okruchów tytuniu. Dla tych samych przyczyn, dla których nie znosił brudnego kajetu, miał odrazę do tanich miłostek, a że był oszczędny, pędził pod tym względem żywot nader wstrzemięźliwy.
Tęsknił wprawdzie trochę do kobiet i nieraz myślał o żeniaczce, ale, wyobrażając sobie swą przyszłą, nie widział nigdy koloru jej oczu, włosów, kształtów lub wyrazu twarzy, dostrzegał zato zawsze rurkowany biały fartuszek, zarys ręki, a w niej ściereczkę lub pióropusz do okurzania mebli.
Żona jego miała być przedewszystkiem uosobieniem porządku i czystości.
O takiej marzył, nie żenił się jednak. Gwałcony instynkt, jakby przez zemstę, wszczepił mu w duszę pierwiastek płochliwości, który wywoływał w całej istocie Jabota trwożliwy zamęt, ilekroć się pokusił w matrymonialnych zamiarach zbliżyć do osoby płci odmiennej.
Straciwszy w ten sposób możność przystępu do żywych kobiet, zastąpił je sobie zbiorem fotografii mniej i więcej dekoltowanych piękności, które nie posiadały żadnych przywar swej płci, a wszystkie zalety plus przewilej wiecznej młodości. Była to kolekcya bogata i oryginalna, istny harem papierowy, gdzie królowały wybrane odaliski, dla których Jabot żywił uczucie, bardzo zbliżone do rzeczywistej miłości.
Zresztą oschły w stosunkach z ludźmi Jabot zdobył szczególny dar przywiązywania się do przedmiotów wogóle i szanował rzeczy nawet zupełnie zepsute, zgoła nieużyteczne. Stąd alkowa jego mieszkania była formalnie zawalona gratami. Jak w poczciwym zamożnym dworku, znajdował tam przytułek rezydent-fotel kulawy, rolę starej panny ciotki grała spłowiała, stękająca kanapa, a w kufrach mieściły się sterane służbą pantofle, dymisyonowane części garderoby i inne drobne rupiecie, które wysłużyły emeryturę lub chwilowo spadły z etatu.

Wszystko to miało w grubej księdze odpowiednie miejsce, cenę nominalną, cenę rzeczywistą, krótką biografię w formie detalicznych kosztów przeróbek, poprawek, opakowania lub przenosin, a nawet rodzaj zwięzłej charakterystyki, jak naprzykład: »prawą szufladę przy otwieraniu pociągać mocno, bo się zacina!« lub »spodni tych nie podpinać, bo przykrótkie...« a dalej: »jako w pewnem miejscu wytarte, możliwe jedynie pod surdut!...«

W otoczeniu swych rzeczy, z książką rachunkową przed oczyma Jabot doświadczał tego ciepła i błogiej radości, jakiej doznajemy nieraz w gronie domowników wśród rozmowy wspomnień. Przytem wobec tych przedmiotów zajmował on szczególne stanowisko, niejako ojca-patryarchy, który własną pracą to wszystko zgromadził i od zmarnienia zachował; i to przeświadczenie, że samemu sobie to zaszczytne stanowisko zawdzięcza, podnosiło go we własnych oczach i mile łechtało kiełkującą w nim próżność, która rosła w miarę powodzenia.
Jabot początki miał ciężkie, ale stosunkowo dość szybko wybrnął o własnych siłach z otchłani nędzy, która go już wciągać zaczęła. Jak płetwonogie stworzenie, zapomocą niemal bezwiednych, ale zręcznych ruchów potrafił wypłynąć z topieli i na ląd twardy się wdrapać. Niegdyś zupełnie nieznany — dziś był poszukiwany, ceniony i dobrze płatny, a biletów lekcyjnych, które chował, jak trofea, w specyalnem pudełku, przybywało z każdym rokiem coraz obficiej. Jabot w przystępie dobrego humoru lubił się bawić tymi skrawkami; układał z nich mianowicie piramidę, której przyglądał się z takiem upodobaniem, jakby to była podstawa jego pomnika, wznoszonego własnoręcznie codzień o kilka milimetrów wyżej i wyżej.
Patrząc na tę kolumnę z kartek, rozróżniał pokłady lat dalekich i bliższych i widział postęp powolny, ale stały, nietylko ilościowy, ale i jakościowy: na spodzie szarzał lichy karton — smutne wspomnienie pierwszych lekcyi dwuzłotowych, wyżej błyszczał ponętny brystol rublowych godzin prywatnych, a w górze lśniły się pysznie grube warstwy jeszcze zyskowniejszych lekcyi na pensyach, gdzie, tytułowany profesorem, miał możność przemawiać z podniesienia do licznego, choć trochę sennego audytoryum. Każdy taki przegląd generalny dotychczasowych owoców życia utwierdzał Jabota w wierze we własne siły i zdolności. Kiedy zaś wpadł na pomysł napisania metody, która, jego zdaniem, miała, jeśli nie wyrugować, to przynajmniej stanąć na równym poziomie z słynnym Margot’em, ambicya jego dosięgła niemal chorobliwych rozmiarów.
Jabot, jako materyalista z natury, utożsamiał sławę z rozgłosem, a wielkość zasługi mierzył bezpośrednim pożytkiem; jakkolwiek więc praca jego posuwała się opornie i powoli, w przekonaniu, iż tworzy wiekopomne dzieło, niejako na rachunek przyszłych laurów i sukcesów, przejął się własną wyższością do tego stopnia, że stał się patetycznym, z czasem nawet istotnie podniosłym w mowie, pompatycznym w gestach, jeszcze więcej powściągliwym w stosunkach z ludźmi, szczęśliwym w odosobnieniu i samolubnym w tem szczęściu.
W tym okresie życia Jabot, niby gąbka, z morza zadowolenia, pragnień i pożądań wchłonął akurat tyle, ile był w stanie w sobie utrzymać. Czuł się sytym, pełnym pomyślności, wzdętym powodzeniem, niemal ociężałym, a sto mil dalekim od przypuszczeń, że może się trafić coś takiego, co zeń szybko wszystek sok wyciśnie.
Tak się jednak stało.
Był to czysto zewnętrzny, drobny przypadek: spróchniały stopień od katedry, po którym szczęśliwie przeskoczył na krzesło fertyczny matematyk, a po nim z kolei obszerny ksiądz-prefekt wstąpił bez szwanku, załamał się właśnie pod stopami Jabota.
Kilka krótkich stłumionych wybuchów śmiechu ze strony klasy, zwięzłe »sapristi« z ust poszkodowanego, żądło bólu w kolanie — oto były wszystkie bezpośrednie skutki tego skrzyżowania się dwu pozornie niezależnych łańcuchów przyczyn.
Po kilku dniach ledwie dostrzegalny siniak znikł, po tygodniu jednak ból się nanowo odezwał, zawadzał, wiercił się niecierpliwie przy żywszych ruchach nogi, świdrował głębiej przy wchodzeniu na schody, w ciągu godziny lekcyi uspakajał się powoli, a chwilami przyczajał się zupełnie.
Jabot pilnie śledził wszystkie te objawy i doszedł do wniosku, że dłuższy wypoczynek usunie je zupełnie i bezpowrotnie.
Nawinęło się akurat pięć dni wolnych od zajęć: galówka, Wszyscy Święci, a potem niedziela. Korzystając ze sposobności, Jabot z porady doktora położył się do łóżka, jodynując co trzy godziny stłuczone kolano. Ponieważ zaś nie lubił tracić czasu nadaremnie, postanowił sobie w ciągu świąt oszlifować ostatecznie dwa pierwsze rozdziały metody. Szło mu to jednak ciężko, doświadczał jakiegoś rozemdlenia wewnętrznego i rozpierzchania się pojęć. Co gorsza, łapał się na gorącym uczynku odwracania się myśli do wspomnień dawno minionej przeszłości lub snucia nieokreślonych planów na przyszłość. Jako człowiek praktyczny, człowiek chwili bieżącej, uważał takie zaniedbywanie planów realnej rzeczywistości dla nieprodukcyjnych rojeń za naganne wogóle, a w danym wypadku, gdy wchodziła w grę rzecz pierwszorzędnej wagi, t. j. losy metody — za wysoce lekkomyślne, wprost karygodne: zbierał się tedy ze wszystkiemi siłami, zaciskał władze duszy, ale po chwili przykrego natężenia wszystko się luzowało ponownie, jak mutry na śrubach wytartych.
Uporczywość tego dziwnego stanu zaczynała go niepokoić.
Wezwany powtórnie lekarz zaproponował konsylium. Jakoż w oznaczonym dniu wpadł w towarzystwie niepozornego jegomościa o przenikliwych rozbieganych oczach i drobnych filigranowych rękach pieszczonej kobiety. Sława medyczna, bo była to ona, opukała Jabota w mgnieniu oka, palnęła go młotkiem w kolano, aż chory stęknął, poczem usunęła się z »kolegą« do drugiego pokoju; po chwili ożywionej rozmowy przyfrunęła stamtąd i, opróżniwszy w powrotnym przelocie zawartość dłoni Jabota, rozwiała się w okolicach drzwi wchodowych.
Mniej sławny towarzysz, jako istota bardziej pozioma, zabawił nieco dłużej. Paląc papierosa, wyłożył Jabotowi w sposób pobieżny i zawiły nieodzowność małej operacyjki, jasno i treściwie udowodnił mu kosztowność i kłopotliwość przeprowadzenia kuracyi w domu, zalecał osobliwie w danej sytuacyi szpital, pozostawił mu łaskawie trochę czasu do namysłu oraz bilet polecający do asystenta; poczem, wyskrobawszy jednym palcem przygotowaną trzyrublówkę, pozostałymi uścisnął zdrętwiałą dłoń oszołomionego Jabota i, jako nie specyalista w danym zakresie medycyny, pożegnał go tak, jak się żegna na rozdrożu przygodnego towarzysza podróży, — z miłym grymasem na obojętnej twarzy.
Jabot wodził czas jakiś rozszerzonemi źrenicami po lśniącej płaszczyźnie biurka, po szklistych powierzchniach rozwieszonych na ścianach fotografii, po lakierowanych połyskach mebli giętych — jakby pytając: co to wszystko ma znaczyć?!
Chłodne i ślizkie wrażenie, niby topniejący sopel lodu, rozpływało mu się pod piersiami. Wstrząsnął się, zamknął oczy i pozostawał chwilę w owem nagłem zatrzymaniu się wszystkich procesów ducha, które jest jakby sekundą przemijającej śmierci, punktem zwrotnym kierunku uczuć i myśli, a wydaje się wiekami oczekiwania.
Oto przystanął na moment w biały dzień na znanej ścieżynie, pewny siebie, rzeźwy i syty, a ocknął się w mrocznem trzęsawisku, mizerny, wyczerpany, wyrzucony za kark z pewnej kolei, którą sam sobie żłobił w ciągu lat mozołu.
Konieczność szybkiej decyzyi, perspektywa raptownej zmiany dotychczasowego biegu życia, a zwłaszcza materyalnego środowiska, z którem zrósł się, jak żółw ze skorupą, — to głównie sprowadziło ów krótki, ale bolesny zamęt w duszy Jabota.
Operacyjki małej — podkreślał te wyrazy — nie uważał za niebezpieczną, a szpital, który mu się przedstawiał dość abstrakcyjnie, uznał po głębszym namyśle za instytucyę istotnie dogodną.
Zato nie mogło mu się pomieścić w głowie: w co się właściwie obrócą godziny jego lekcyi? czy pozostaną one w czasie, jako luki, niewypełnione niczem? czy doba się o nie zmniejszy? czy też — i to mu dokuczało najwięcej — kto inny je zabierze i z jego krzywdą dla swych osobistych celów wyzyska.
Troskał się też silnie o losy mebli i mieszkania; nie miał komu tych skarbów powierzyć, a myśląc o zamknięciu lokalu na czas nieobecności, doświadczał przykrego wrażenia chłodu, zaduchu, pustki i ciemności, jaka panuje w opuszczonych murach.
Wszystko niemal skłaniało go do pozostania w domu, ale praktyczny rozsądek protestował w niebogłosy. Wprawdzie Jabot posiadał pewne oszczędności, przeznaczone na tak zwaną czarną godzinę; przezorność jednak nie pozwalała ich ruszać, zwłaszcza, że sumka była przedziwnie okrągła; prócz tego odpychał on rękami i nogami dojmującą myśl, że jakaś tam czarna godzina rzeczywiście nadchodzi.
Ostatnie względy przeważyły szale.
Jabot, i tym razem pokonawszy popędy ślepego instynktu, według wskazówek trzeźwego rachunku skorzystał z bileciku, który mu doktór zostawił.
W pierwszych dniach listopada, w chłodnawy, ale piękny poranek, Jabot, oparty na ramieniu stróża, zstąpił bohatersko ze schodów i zajął miejsce w odrapanej karetce. Był trochę blady, niezwykle sztywny i poważny, skupiony w sobie, niemal majestatyczny. W ręku trzymał ostentacyjnie związany równą wstążeczką zeszyt — rękopism rozpoczętej metody, a zarazem klucz do zrozumienia jego heroicznego zachowania się w chwili stanowczej. Sił i męstwa dostarczyło mu, jakkolwiek mętne, ale jedyne źródło miłości, jakie posiadał, — miłość własna. Szukając bowiem w swem nagłem zachwianiu się na wszystkie strony jakiegoś oparcia, drogą dziwacznych skojarzeń przypomniał sobie, że jeden z głośnych pisarzów (który mianowicie — nie pamiętał dokładnie) najświetniejsze stronice słynnego dzieła wykończył właśnie w szpitalu. Analogia sytuacyi wydała mu się dziwnie i nie bez kozery rażąco podobną.
Silnie uderzony tym jedynym punktem stycznym w historyi swego życia z biografią sławnego człowieka, z gorączkowem wzruszeniem odświeżając w pamięci życiorysy ludzi niezwykłych, odnajdywał takich punktów coraz więcej, aż w rezultacie z fanatyzmem maniaka uczepił się wiary w nadzwyczajność swego posłannictwa.
Zawirowało mu w głowie od tysiąca olśniewająco-świetnych pomysłów, temat do wzruszającej przedmowy nastręczał się sam przez się, a załamanie się deski nabierało w tem oświetleniu szczególnych, tajemniczych cech zrządzenia Opatrzności.
To też Jabot jechał, szczerze przejęty ważnością chwili, i okiem pobłażliwej wyniosłości spoglądał z wyżyn trzęsącej karetki na płynące ulicami tłumy. Ale patetyczny ów nastrój, jak cieplarniany kwiat, zwiądł w mgnieniu oka w dusznej atmosferze sali szpitalnej, przesyconej zapachami leków i wyziewami chorych. Na Jabota wionął ze wszech stron piwniczny chłód i posępny smutek. Gdy zaś znalazł się na łóżku wprost ogromnego okna, widok dużych, spotniałych szyb pognębił go ostatecznie. Uczuł pod sercem jak gdyby łopotanie skrzydeł śmiertelnie wystraszonego ptaka, a cała jego istota skurczyła się boleśnie przed druzgoczącem uderzeniem warczącego gdzieś w mrocznej dali pocisku. Był to moment krótki, dotkliwy i prawie proroczy: pobyt w szpitalu miał się dlań stać długotrwałem pasmem udręczeń, wobec których sama choroba zajęła stanowisko podrzędne.
Po ozdobnem, miękkiem pudełeczku, jakiem było jego mieszkanie, ta olbrzymia sala z wyszczerzonemi groźnie szybami dużych okien, czyniła wrażenie odpychającej szorstkości. Na ponurych ścianach wyłomy i rysy łupiącego się tynku wyglądały, jak zastarzałe rany i blizny w jakiemś wielkiem skostniałem cielsku. Proste żelazne łóżko, przy niem gładka szafka bez ozdób z cienką blaszaną tacką, z ordynarną pękatą karafką i takąż szklanką z grubego zielonkawego szkła — całe to umeblowanie raziło Jabota swą bezczelną prostotą i przejmowało uczuciem surowego chłodu.
Co gorsza, nie mógł się poszczycić wyjątkowością swej sytuacyi: po obu stronach sali pionowo do bronzowego lampasu w regularnych odstępach sterczały zimne szeregi takich samych łóżek, szafek i karafek. Na łóżkach leżały, to znów siedziały, ze zwieszonymi piszczelami brudnych nóg, jakieś zakazane postacie — jednego typu, niechlujne, często koślawe, a wszystkie nacechowane wspólnem piętnem niedostatku lub nędzy. Była to przeważnie wielkomiejska hołota, szary, nieokrzesany świat, odcięty ostrą linią od sfery, do której Jabot należał, wśród której nadto we własnem mniemaniu, jako człowiek niezwykły, dodatnio się wyróżniał. Napełniała go przeto gorzkiem uczuciem poniżenia i wstrętu krzywdząca świadomość, że został niejako zniwelowany do niższego poziomu, brutalnie zmieszany z motłochem, jak klejnot z kupą śmieci. Postanowił z tem walczyć i chwytał się rozlicznych środków, by się od tej jednolicie plugawej masy odróżnić i w jakikolwiek sposób wyższość swego stanowiska zaznaczyć.
Wystrzegał się więc starannie wszelkich poufalszych stosunków z chorymi, co mu przychodziło tem łatwiej, że ci nader szybko, choć bezwiednie, zdali sobie sprawę z wrogiego nastroju jego uczuć i patrzeli nań z ukosa.
Zato, gdy lekarz główny lub który z asystentów obchodził salę, Jabot usiłował go jak najdłużej przy sobie zatrzymać, starając się nawiązać serdeczniejszą rozmowę po francusku. Z początku udawało mu się to i mógł się pochlubić pewnymi względami władzy naczelnej. Ale w miarę, jak się przeciągała choroba, całemu personalowi spowszechniała i jego osoba i jego cierpienie. Zaczęto go wkrótce traktować w ów zabijająco-zdawkowy sposób, z pewną dozą lekceważącego zniecierpliwienia, w jaki się traktuje chronicznie chorych, nudnych, hipokondrycznych pacyentów.
Rozżalony Jabot nie dawał za wygraną; zawiódłszy się na ludziach, zapomocą przedmiotów postanowił wyodrębnić się z pośród otaczającej go lichoty.
Sprowadził sobie tedy pięknie haftowane pantofle, turecką czapeczkę i szlafrok z niebieskimi kutasami. Rzeczy te nie były mu właściwie potrzebne, gdyż, mając nogę w gipsie, nie ruszał się z pościeli, ale ich obecność wyróżniała ten kwadrat przestrzeni od innych, i w tem znajdował szczyptę pociechy.
Ilekroć manifestacyjnie rozwieszony na poręczy łóżka szlafrok zwracał baczniejszą uwagę, Jabot doświadczał w okolicach piersi lekkiego wzdęcia. Prostował się wówczas na łóżku, chrząkał, chwytał zeszyt metody i z lekkim rumieńcem na twarzy kreślił zamaszyście ołówkiem kabalistyczne znaczki. Były to momenty chwilowej ulgi, po których następowały nieprawdopodobnie rozwlekłe dni upadku, poniewierki, jakby doszczętnego zalania przez lepki brud, bijący od tego dwunożnego bydła, które instynktownie czując, że Jabot niem pogardza i w sercu swem maltretuje, obrało go z kolei za cel płaskich żartów i niewybrednych docinków.
— Bądzur, mosiu szczur! Koman wu porty wu? — witał go z przeciwległego łóżka co ranek zezowaty sklepikarz z prawym policzkiem, przeżartym od kąta warg aż pod oko przez nieuleczalnego wilka. — Skąd znowu szczur? — z głupia frant rzucał zapytanie połamany murarz o zapadłych gorejących oczach i cerze koloru wapna.
— Szczur czy żaba — jedna baba! — odpowiadał ni w pięć ni w dziewięć zapytany, i obaj wybuchali grzmiącym, rozlewnym, serdecznym śmiechem. Wówczas pod zaciśniętemi powiekami Jabota zapalały się złe, suche ognie, dymiące zgryzotą. Udawał, że śpi, i przyczajony nadsłuchiwał z trwogą, czy nie budzi się jego bezpośredni sąsiad, zdziecinniały staruszek z kamieniem w pęcherzu, wyschnięty jak wiór, a na nagiej czaszce i zmiętej twarzy pokryty czemś w rodzaju pleśni.
Jakoż najczęściej ledwie śmiech przebrzmiał, rozlegał się cichy, drobny kaszel, potem przewlekłe stękanie, przeplatane pluciem, a w końcu resztki ludzkiego głosu składały wieczne zapytanie:
— Panie Żábo! czy to piątek, czy niedziela?
Ten głos, rozbity, pozbawiony intonacyi, jakby pochodzący nie z ust żywych, lecz z zepsutego fonografu, akcent na pierwszej zgłosce nazwiska i jednostajna treść pytania — doprowadziły Jabota do wściekłości.
Próbował udawać, że nie słyszy, zżymał się, groził, w końcu odpowiadał.
Nic jednak nie mogło zadowolić ani zrazić uprzykrzonego staruszka.
Po dłuższej przerwie, ocknąwszy się ze zdrętwienia, ponawiał z mechaniczną dokładnością wszystkie czynności od kaszlu, plucia aż do zapytania, które zdawało się tkwić ustawicznie w jego stygnącej krtani.
Sąsiad ów mimowoli stawał się dla Jabota źródłem najdotkliwszych udręczeń.
Nietylko bowiem zrobił sobie z niego żywy kalendarz, ale zdawał się nie przypuszczać nawet, że Jabot może mieć jakieś inne znaczenie poza zadaniem informowania go w tym względzie.
Kiedy zaś zrozpaczony Jabot próbował go raz przekonać, jak dalece się myli, zidyociały staruszek w trakcie przemowy chrapnął, co się zowie.
Obezwładniony Jabot stracił ostatnią nadzieję sprostowania błędnych poglądów starca, który co krok ranił i rozdeptywał jego miłość własną.
W dodatku ten trup ruchomy odbywał wobec wszystkich najobrzydliwsze funkcye zdezelowanego organizmu z właściwem swemu wiekowi niedołęstwem, nie krępując się ani trochę obecnością drażliwego sąsiada.
Próżno czysty i przyzwoity Jabot wzdrygał się ze wstrętu, przeklinał, spluwał — niezachwiany staruszek przyjmował te oznaki niezadowolenia z kamienną obojętnością, bardziej obelżywą, niż najwynioślejsza wzgarda.
Rozjątrzony do żywego Jabot życzył w duchu staruszkowi rychłego, ciężkiego skonania i wielokrotnie z zajadłością pastwił się nad nim we wnętrzach swego serca, zachwaszczonych coraz silniej piołunami mściwej nienawiści.
Gorzkie to uczucie powoli rozciągało się na całą salę, na wszystkich bez wyjątku chorych, których teraz uważał już nietylko za istoty nieskończenie nizkie, ale za wrogi obóz, spiskujący podle na jego zgubę.
W tem przeciwstawianiu siebie samego wszystkim ambicya jego doświadczała jakby ostrego, podniecającego zadowolenia. Gdyby mu odjąć to złudzenie, że jest przedmiotem ogólnego prześladowania, czułby się zapewne znacznie gorzej, niż morfinista, pozbawiony ukłuć, które go trują, ale obdarzają zarazem zapasem sztucznej energii.
To też istotnie Jabot doznawał największego pognębienia, rozklejenia się i pogruchotania wszystkich władz ducha w niedzielę i we czwartki, to jest wówczas, kiedy martwa naogół sala ożywiała się niezwykle i stawała się pochłoniętą do szczętu przez odwiedziny blizkich osób. W dni te świat chorych, wyjęty z czarnej, ale normalnej oprawy życia, wracał do niej chwilowo z całą tęsknotą serdecznego przywiązania, z ożywieniem szczerej ciekawości, z niezwalczoną siłą głęboko wkorzenionych uczuć i nałogów. Wtedy właśnie zjawiały się z tobołkami pod pachą dozgonne towarzyszki dawnych trosk i mozołów, przedwcześnie zwiędłe baby, o wytartych oczach, twarzach i salopach, grubych, kostropatych dłoniach, stworzonych raczej do prania, nie zaś pieszczoty; prócz nich przychodziły jakieś kumy-koczkodany w potwornych czepcach, niby monstrualne, rozlane ropuchy, owinięte w kraciaste płachty; dalej przewalały się w ubrankach na wyrost zasmarkane Ignasie, Walki i Zośki z gapiowatemi minami, różne »oćcy«, »wuje«, »brachy« w długich, śmierdzących butach i zawadyackich kaszkietach z butelkami i paczkami machorki w kieszeniach.
Wszystko to od rana do zmroku zaśmiecało dokumentnie podłogę, rozsiadało się naokół łóżek, czuliło się, całowało, biło się z głośnym śmiechem po rękach, popłakiwało, wzdychało i opowiadało niezdarnie o domowych kłopotach, smutkach, plotkach i radościach; a chorzy zapominali o boleściach, niemocy i widmach śmierci, pijąc ów pieniący się łzami i śmiechem, gorzki w smaku, ale mocny trunek życia.
Wszyscy, nawet staruszek, któremu jakiś obdartus z pod ciemnej gwiazdy, o ponurem, a zarazem bezczelnem wejrzeniu, dostarczał od czasu do czasu w kawałku gazety szczyptę tabaki, zdawali się stawać lepszymi i zdrowszymi w ciągu tych kilku godzin zarwańskiej ulicy.
Jeden Jabot czuł się gorzej, niż zazwyczaj, a serce jego zacinało się przed tem całem otoczeniem na podwójny zatrzask — nienawiści i jakby zazdrości. Rodziło się w nim chwilami jakieś mętne, niesformułowane wyraźnie, niemniej jednak krzywdzące poczucie ograniczoności własnego istnienia w porównaniu z istnieniem reszty chorych.

Cały jego interes życiowy, wszystkie myśli, pociechy, a także cierpienia ogniskowały się obecnie w żelaznych ramach łóżka, ich życie wylewało się poza te ramy, sięgając daleko za salę do dusznych poddaszy i wilgotnych suteryn, do których przenosili się w jego oczach dwa razy w tygodniu. Do tego dołączało się palące duszę podejrzenie, że jednak temu »bydłu« lżej cierpieć, niż jemu, i wszystko rozdrażniało go do tego stopnia, że po owych zgiełkliwych dniach nie mógł usnąć w nocy.

Po jego wytężonych bezsennością nerwach wśród halucynacyi zlepionych z wrażeń chwil świeżych i dawno ubiegłych przebiegały od czasu do czasu jakieś drgania nieokreślonego smutku, niewysłowionego bólu, nieznanej tęsknoty, i nieraz płakał bez trwalszej ulgi dla serca, bo były to łzy zazdrości, łzy rozżalenia, płacz nad sobą jedynie. Zdarzało się to coraz częściej w miarę, jak wpływy psychiczne, a zwłaszcza nurtująca organizm choroba rozsprzęgała silnie usystematyzowaną i starannie wytresowaną osobowość Jabota.
Jabot nie zdawał sobie sprawy z groźnego stanu zdrowia.
Przeraził się wprawdzie mocno, gdy w kilka dni po zdjęciu gipsu ujrzał rozpuchnięte, jak klosz, kolano, ale szybko się uspokoił, gdy po powtórnej operacyi opuchlina spadła, a ból się zmniejszył, choć rozlał się szerzej, sięgając prawie do obojczyka. Wierzył święcie, że to się wszystko rozejdzie, że wkrótce wyrwie się z tej błotnistej kałuży i ponownie wypłynie na powierzchnię życia do wysokości poziomu, który mu się słusznie należy. Nieznane dawniej stany żałosnego smutku, bezprzedmiotowych pragnień lub gorączkowego rozdrażnienia — ową grę niegdyś zatajonych, a dziś wyzwalających się z pod gwałtu sił — przypisywał destrukcyjnym wpływom otaczającej go kanalii.
Pracować nad książką mimo wysiłków nie mógł; przychodziły nań wprawdzie istne nawałnice świetnie pomyślanych rozdziałów, lecz ulatniały się bez śladu, skoro je próbował pismem utrwalić.
Odkładał więc pracę na później, ciesząc się zawczasu przyszłem powodzeniem dzieła, które mu miało stokrotnie chwilową poniewierkę wynagrodzić.
Od tych radosnych, różowych marzeń coś go nieraz przerzucało nagle i bez widocznego powodu w przykry stan wyniosłej oschłości lub natężonego osłupienia.
W podobnym uciążliwym nad wyraz letargu zastał go pierwszy majowy wieczór tak ciepły, że okna w sali poroztwierano naoścież.
Była to sobota.
Obfity napływ świeżego powietrza, blizkość niedzielnego dnia, przyjemne ciepło — wszystkie te czynniki podniecały chorych, dodając werwy humorom.
Nieraz najwątpliwszej wartości dowcip toczył się, grzechocząc śmiechem, od łóżka do łóżka i omijał jedynie już bardzo schorzałych. Przez okna od strony miasta wdzierał się grzmotliwy turkot i huczny zgiełk walącego ulicami życia.
Jabot nie spał, choć miał oczy zamknięte.
Wesołość i gwar otoczenia drażniły go niewymownie, jako rzecz zgoła mu obca, a nieznośnie natrętna. Śmiech, wykrzykniki i krzyżujące się szmery wkręcały mu się w ucho i, niby ostre młoteczki, stukały boleśnie po wyprężonych, jak przeciągnięte struny, nerwach. Słyszał wyrazy dokładnie, odróżniał nawet pojedyńcze akcenty, ale całość zdań rozsypywała się u brzegu świadomości, na chaos dźwięków, pozbawionych wszelkiego sensu.
Ze zgaszeniem lamp hałas się uśmierzył, wyczerpana sala pogrążyła się we śnie, a Jabot w dalszym ciągu słyszał tak potężny szum, jakby mu dwie niezmierne muszle konchami do uszu przywarły.
W zgorzelinach trawionego gorączką mózgu zrywały się co pewien czas poszarpane szczątki niewyraźnych myśli i ułamkowych obrazów, niby chmury skier i popiołów nad świeżem zgliszczem. Chwilami przysłaniał wszystko siny tuman gryzącego dymu. Wówczas zdawało mu się, że lada moment zmorzy go sen, i doznawał pilnej potrzeby jakiegoś wypoczynku.
Jakoż omdlał istotnie.
Ocknął się, wyczerpany do cna i strasznie osłabiony, ale stan ten po uprzedniem napięciu całej istoty sprawiał mu niemal przyjemność.
Dźwignął ociężałe powieki.
Było ciemno; wszyscy chorzy już spali, czuwały zato ich choroby, wyrywając z głębi drzemiących ciał to jęk, to chrapliwe westchnienie, gwałtowny odruch, to znów zgrzytający, drewniany bełkot poskracanych wyrazów lub nieludzki krzyk, jakby nie z piersi, lecz z dna wnętrzności gwałtem wydarty.
Rogi sali tonęły w pomroce, przez co wydawała się większą, przybierając rozwiewne kształty przepaścistej groty.
Długie szeregi łóżek wyglądały jak szczelne aleje wyniosłych grobowców, idących w nicość i mrok.
Regularne plamy okien od strony ulicy sprawiały wrażenie ogromnych zaklęsłych źrenic potwora, zgaszonych i wystygłych; zato pozostawione otworem okna na ogród były jasne, jakby ociekające rozpylonem srebrem.
Jabot wodził wpółprzytomnemi oczyma dokoła z uczuciem lekkiego niepokoju, lecz i ciekawości zarazem, jakby to nie był znany obraz realnej rzeczywistości, lecz fantastyczna dekoracya, po raz pierwszy widziana.
Wzrok jego machinalnie odwracał się od ciemności i z uczuciem ukojenia zawisał na promienistych wiązkach wątłego światła.
Od tej strony płynął ku niemu falą szeroką przesycony zapachem, pieszczotliwy szept kwiecistych rozmarzeń miłości. Za temi oknami, jak dziewczę u progu kochanka, wzdychała raz po raz słodko i głęboko ciepła księżycowa noc.
A po każdem takiem westchnieniu następowało rytmiczne drgnięcie wszystkich gałązek liści i kwiatów, i ten tkliwy dreszcz wzruszenia sięgał do najgłębszych, nietkniętych nigdy myślą podkładów duszy Jabota; on jednak nic o tem nie wiedział.
Tuliły się z cichym szelestem rozkoszy kity bzów do siebie, nabrzmiewały rosą i słodyczą lepkie pęki nowej zieleni: pogrzebane żywcem w czeluściach ziemi zczerniałe korzenie, poskręcane męką poświęceń i pracy, odnajdywały siebie i swe szczęście na szczytach liściastych koron, szumiących ku gwiazdom i niebu.
Słowik rwał serce i przepojony krwią głos rzucał w pachnące powietrze.
Jabot wszystkimi zmysłami wchłaniał urocze wrażenia, ale świadomość jego, coraz mniej ruchliwa i tężejąca, niby marznące zwierciadło bezdennego jeziora, nie miała władzy ani ich nazwać, ani określić.
Sypały się one w głąb jego jestestwa, niby puszyste kwiaty, nie rwane, ale tryskające wprost z drzewa, i w całym swym przepychu rosistej wilgoci i pachnącej krasie biły w dno duszy. Każde takie uderzenie krzesało drobną, błękitną skrę, aż w końcu zatliło się to wszystko i buchnęło, jak ofiarniczy stos wonnym płomieniem.
Wówczas w oczach Jabota, niby odblask tego wznieconego światła, zamigotały dwie duże łzy czyste i dobre, a na twarzy rozlała się łagodna łuna cichego szczęścia.
Gdyby go w tym momencie spytał staruszek, co to za dzień, odrzekłby mu życzliwie, z cichą radością, że to jest jakieś wielkie, uroczyste święto!
Bo w istocie w jego sercu odbywała się w tej chwili cudowna tajemnica zmartwychpowstania.
Wszystko, co było w nim z dobra, dźwigało się po długim letargu z pod skorup gruzów zjadliwych i zapleśniałych namułów — jedynego trwalszego dorobku samolubnego życia.
Ale staruszek nie pytał, bo spał.
Tymczasem z najczarniejszego kąta sali pomału wyłaniał się właśnie przyczajony tam oddawna, posępny, groźny, bezkształtny cień.
Chmurzył się, gęstniał i rósł, jakby rozpłużając się, w stronę Jabota.
Rozległ się nieuchwytny dla zwykłego ucha szmer, coś — niby czołganie się ślizkiej, galaretowatej masy, przelewanie się grzązkiej kurzawki, lub szelest usypiska miałkiego, chłonnego piasku.
Źrenice Jabota poczęły mętnieć i zachodzić szklistem bielmem, a wszystkie pory ciała wypełniać się wstrząsająco obcym, aż do boleści odrażającym pierwiastkiem.

Myśli, obrazy, pojęcia — cała jego świadomość, wszystkie instynkty i uczucia w przerażającym szale i popłochu jęły się rwać, szarpać na sztuki, pękać i, rozsypując się w nicość i proch, tonąć na wieki w ciemnych otchłaniach wstrętnego żywiołu.

Po chwili Jabot wyprężył się i wydał ostatnie tchnienie.
A w tem westchnieniu z trupa jego, jak z żużla kropla złota, wytopiona owym zatlonym w godzinę śmierci dobrym płomieniem, wytoczyła się łzawa, jasna perełka i, uniósłszy się w górę, płynęła szybko po srebrnym szlaku księżycowych blasków.
Ona jedna oparła się zniszczeniu i szła w jasność i nieskończoność zlać się z tem niepożytem źródłem żywota miłości, które gdzieś w zaświatach wulkanicznem tętnem bić chyba musi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.