Dwa głosy (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Dwa głosy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLIOTECZKA ILLUSTROWANA
GUSTAW DANIŁOWSKI
DWA GŁOSY
NOWELE
Z ILLUSTRACYAMI K. GORSKIEGO



WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP.
1903
Дозволено Цензурою.
Варшава 30 Іюля 1902 г.


Kraków. — Druk W. L. Anczyca i Spółki



DWA GŁOSY

Dnia tego ścigany zgryzotą trawiących myśli, srogością tęsknoty, uciekłem z obcego miasta w step jeszcze więcej mi obcy.
Tam błądziłem do umęczenia i w wyczerpaniu fizycznem znajdowałem moralne ukojenie.
Kiedym wracał po własnych śladach, już tylko sam jeden omdlały smutek szlochał cicho na mem udręczonem sercu.
Zbliżał się wieczór, a upalone piachy ziały ciągle gorącem, iskrzyły się całe, niby rosą umarłą, słonym szronem, a tu i owdzie szkliły się jeziorami skamieniałej soli, jak skrzepami wielkich łez goryczy.
Na żółto-popielatych powierzchniach nagiej pustyni liche kępy anemicznej wielbłądziej trawy i majaczące w przestrzeni, jak kretowiska, kurzące się dymem, tułacze kibitki kałmuków stanowiły jedyne nikłe ślady życia w tej jałowej ziemi, żarem zabitej.
Zresztą nic więcej — tylko boleśnie rozciągnięte w bezgraniczną dal, nieprzejrzane, płowe płaszczyzny pod wysoko rozpiętym lazurem bezlitośnie czystego nieba, posępna pustka i cisza tak złowroga, jakby gdzieś w pobliżu czaiła się w skoku morderczym nagła śmierć.
Nieoglądając się, dążyłem szybko ku miastu i z uczuciem wytchnienia złożyłem zmęczone oczy na rysujących się coraz wyraźniej sylwetkach budowli, które ostremi liniami wrzynały się w przezrocze powietrze. Wszystkie szpice blaszanych dachów, krzyże i banie cerkiewne tliły się ogniem różowym, a najwyższy półksiężyc nad strzelającą w niebo smukłą wieżycą minaretu wyglądał, jak sierp skrwawiony. Przez klatkę domów złociła się Wołga, rozlana szeroko w morze bezbrzeżne, pyszna tonącym w niej pożarem żagwiącego się słońca. Całodzienna spiekota i skwar zdawały się ściekać obecnie w to purpurowe ognisko, które, jak krwawe serce, wyrwane z łona dnia, drgając aureolą jaskrawych promieni pogrążało się zwolna w milczącą toń.
Na ten widok coś rzuciło się we mnie i w kurczu boleści, z mocą wizyi jawiły mi się moje rodzinne zachody, tak odmienne od tego, któregom był świadkiem.
Otoczył mnie przytulny, słodki i rzewny wieczór letni, kiedy powiew łagodny kołysze do snu rozmodlone niwy, kiedy błędne tumany słaniają się, jak sny białe, po rozgranych gwarem żab moczarach, srebrzy się trawa łzami rosy, a w zorzy czerwonej pławią się płomienne obłoki, jak złocienie i róże, kwiecące się na niebie, i liliową mgłą zmierzchu rozmarza się rozłożysta ziemia...
Obraz był tak silny, że wydało mi się nagle, iż dzwonią w kościołku. To szczyt minaretu zabrzmiał wieczornym izanem. Słyszałem nieraz ten śpiew muezina, ale nigdy nie tknął mnie tak głęboko, jak w tej chwili. Nie było to wołanie, ale istotnie jakby dzwonienie ludzkiej piersi. W martwej ciszy przeciągłe, monotonne »ałłach, ałłach!« tłukło się samotne, niby rozpłakane żywe tułactwo, szukające spoczynku.
Donośny, niezmiernie smutny, przejmujący głos sprawiał wrażenie nie modlitwy, nie nabożnego uwielbienia, lecz smętnego wybuchu tęsknoty do nieznanego Boga. Śpiew łkał żałośnie, w sercu mem zrywały się głuche echa uczuć zamierzchłych. Mignął przelotny majak nieśmiałej nadziei, że ten głos nie wzywa daremnie, westchnęło tajemnie święte wzruszenie ufności, że jest jakaś myśl mądra, troska frasobliwa, dobroć bezsenna czuwająca nad światem.
Były to krótkie, ledwie uchwytne poruszenia duszy, w których urodziła się ciepła otucha.
Z czułem rozkwileniem całej istoty, podobnem do tego, z jakiem wracałem od pierwszej komunii, śpieszyłem przez wązkie zaułki do domu i, przekraczając próg pokoju, miałem jeszcze subtelne poczucie doznanego wzruszenia, a jako nową łaskę, odnajdywałem w sobie błogosławiony dar wewnętrznego spieszczania najbrutalniejszych wrażeń.
Dzięki tej przedziwnej władzy, podwórko, pełne koszlawych szop, walących się przybudówek, krzywych daszków i śmiecia, wydało mi się mniej duszne, schody nie tak strome i brudne, jak zwykle, a lichość i brzydota sprzętów mego pokoiku o odrapanych ścianach nie uraziły mnie zupełnie.
Z rozkoszą wyciągnąłem się na zapadłym barłogu i z pod ociężałych powiek widziałem otwór odemkniętego okna, zasnuwający się drobną siateczką mroku. Gdzieś za nią, na fioletowej wklęsłości dalekiego nieba wytrysnęła, jak światło z innego świata, cętka gwiazdy i żarzyła się nagłemi drganiami to sinych, to czerwonawych płomyków.
Nietylko wpatrzony, ale niejako i wsłuchany w jej rytm ognisty, wtulałem się zwolna w bezdenne puchy leniwej zadumy o jakichś rzeczach tak lotnych i rozwiewnych, jak cienie żeglujących górą obłoków w sennych głębiach zmąconego jeziora.
Mój spokój zamącały częste skrzypienia furtki, szepty i szmery, które sprawiali dyskretnie wkradający się do domu nocni mieszkańcy podwórka — stali i przygodni. Byli to rozmaici włóczędzy, osobniki bez określonego miejsca pobytu, zajęcia i nazwiska, przeważnie przedstawiciele tak zwanej »złotej roty«, licznej kategoryi istot, jak gdyby zgoła różnych od reszty społeczeństwa. Nietylko bowiem nie wiadomo, co ta odmiana, pozornie podobna nieraz do bardzo solidnych ludzi, porabia, z czego i jak żyje, ale i skąd pochodzi? Zdaje się ona nie rodzić, ale poprostu wyrastać, dźwigać się wraz z swymi łachmanami z gliny nadbrzeżnej, odrazu w wykończonej postaci porosłego szczeciną obdartusa, witającego świat ochrypłym głosem: »na wódkę!« Gatunek ten przymiera zawsze głodem, ale nie umiera chyba nigdy, przynajmniej trupów nie widać i nic go nie ubywa, jak nie ubywa wody w Wołdze, choć mija fala za falą.
Otóż kilkunastu takich drapichrustów złaziło się na nocleg do naszego podwórza i wysypiało się pod okapami szop, komórek, pod daszkami, nawet na daszkach, słowem, gdzie się dało.

Kiedy i jak zdobyli sobie ten uświęcony starą tradycyą przywilej, tego nikt nie umiał wytłomaczyć. Zapewniano mnie zato, że obecność tych podejrzanych figur właśnie lepiej, niż wszelkie zamki, skuteczniej, niż najuczciwsza policya, zabezpiecza mieszkańców od kradzieży i rozboju; a że dom stał na uboczu, w tak zwanem »złem miejscu«, stanowili oni poniekąd dobrodziejstwo. Przytem nie przeszkadzali nikomu, schodzili się późno, cicho, jak upiory, i znikali ze świtem.

Z początku, choć uprzedzony zawczasu o wszystkiem, doświadczałem lekkiego niepokoju, słysząc stąpanie i szepty tych nieznanych gości, widząc skradające się ich cienie, a przestraszyłem się na dobre, gdym razu pewnego ujrzał na poziomym daszku pod mojem oknem rozciągniętą w ogromny ciemny kształt postać jakiegoś dryblasa. Oswoiłem się jednak z tem bardzo prędko i już bez najmniejszej emocyi słuchałem nieraz, jak rozpaczliwie trzeszczały gonty, podczas gdy »mój« na daszek się gramolił.
»Mój« — dziwny wyraz! Żartem używany, stał się dostatecznym powodem do wykiełkowania jakiegoś zarodka przychylności dla osobnika z pod ciemnej gwiazdy, któregom nie znał nawet z wyglądu, bom go nie widział nigdy przy świetle, z którym nie łączyło mnie przecież nic a nic, prócz chyba stosunków przestrzennych. A jednak tak było; miałem sposobność przekonać się o tem tej nocy.
»Mój« od pewnego czasu gdzieś się zawieruszył, i teraz właśnie, słysząc, jak inni się schodzą, łapałem się na gorącym uczynku oczekiwania, zmartwionego roztargnienia, jakby zawodu, że jego jeszcze niema. Brakowało mi go dziś do tego stopnia, że gdy rozległ się wreszcie charakterystyczny trzask, ucieszyłem się niemal i wstałem, by się przekonać, czy się nie mylę.
W dole pod oknem czerniał znajomy kształt, koło szopy rozróżniłem również kilka wydłużonych cieni, znieruchomiałych w śnie.
Musiało być dość późno. W zenity wzbijała się zachwycająca południowa noc, noc, w której niema rozlewnego czaru ukojenia, ale znać mocne tętno jakiejś porywającej potęgi istnienia. Na granatowem, wysoko podniesionem sklepieniu nieba, drgając, gorzały, jak żar rozsypany, zawrotne roje gwiazd. Odczuwało się ogrom tych światów pałających, przerażający pęd zataczanych orbit. Rozpylona szeroko droga mleczna zdawała się kipieć, prężyć i wichrzyć twórczym szałem wyłaniających się z chaosu bytów.
I tylko jeden sierp księżyca lśnił martwo i nieruchomie, niby złowrogi symbol śmierci, przybity w szafirowej grocie, wrzącej orgią życia.
Nasycony upajającym widokiem, rozebrałem się pośpiesznie i, jak człowiek, któremu zupełnie po myśli skończył się dzień, począłem zaraz usypiać, po raz pierwszy od dawna nie z umęczenia rozigranych nerwów, ale w błogiem ukołysaniu całej istoty.
Spałem krótko, ale widocznie twardo, bo ocknięty poczuciem, że coś niezwykłego się dzieje, musiałem dobrą chwilę zmagać się z odurzeniem sennem, zanim otrzeźwiałem zupełnie.
Wówczas posłyszałem w pobliżu jak gdyby porywający się nagłymi rzutami jęk, który uśmierzał natychmiast inny stłumiony głos, powtarzający surowym tonem:
— Waśka, zostaw!
Znalazłem się w mgnieniu oka przy oknie i stanąłem zdumiony.

Na daszku, zwrócony tyłem do mnie, kiwał się w szybko bitych pokłonach »mój«; uderzał się gwałtownie oburącz w piersi, aż stękało, i zgrzytając zębami, jak gdyby się dławił jakimś niezrozumiałym wyrazem. Na osrebrzonem słabą poświatą podwórzu snuły się, jak w popłochu, mary różnych postaci, a ktoś niewidzialny dawał z dołu ciągłe napomnienia:

— Waśka, uspokój się! powiadam »zostaw!...« Śpij!... przejdzie!...
Miało to swój skutek, lecz tylko chwilowy. Ilekroć bowiem rozlegał się ten stanowczy głos przestrogi, Waśka zastygał na moment w nieruchomość, by potem ze zdwojoną furyą grzmocić się w piersi, zginać się w pas i ciskać jakiś szczątek słów dla mnie zagadkowych.
Nagle zadarł głowę, wyprężył się i podniósł obie zaciśnięte pięści w górę.
Natenczas gromadka majaczących cieni rozwiała się po placu, jak garść widm, i gdzieś w pobliżu muru wsiąknęła w mrok.
— Zostaw!... Bies przeklęty!... Potępieńcze!... — zerwało się z dołu kilka rozpaczliwych prawie zażegnań i przypadły raptownie do ziemi, jakby zmiażdżone nieludzkim rykiem, który buchnął w powietrze.
— Antychryst! Antychryst! Antychryst!.. — zadygotał z dna duszy wydarty, pełen zdziczałych akcentów, ochrypły, bolesny głos.
— Antychryst! Antychryst! — coraz przeraźliwiej wołał Waśka, jakby podżegany zaciekłością, wyciągając ku niebu rzucające się jak w konwulsyach oszalałe ręce o rozczapierzonych palcach, drgających drapieżnie, niby szpony, gdy wietrzą blizkość ofiary.
Było w tem błagalnem wzywaniu potęgi piekielnej, w tej namiętnej ewokacyi coś tak groźnego, że mi się włosy jeżyły na głowie, zgwoździałemi nogami nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca, ani odlepić wzroku od tej rozjuszonej krzykiem, upiornej postaci.
— Antychryst! Antychryst! — jęknął okropnie jeszcze kilka razy w ekstazie uniesienia, jakby przelewając w ten okrzyk całą moc duszy, wszystkie pulsy krwi, ostatek tchu piersi, przedśmiertny wysiłek życia i zwalił się z nóg.
Widziałem go na daszku; leżał twarzą do dołu, niby wielki, na ukos rozpięty krzyż.
Chwilę trwała cisza. Potem załkał spazmatyczny płacz, łzawe chlipanie, i wreszcie parę westchnień stękających zakończyło wszystko.
Cofnąłem się i siadłem na łóżku, jak nieprzytomny. To, com widział, trwało stosunkowo tak krótko i było dla mnie do tego stopnia straszne i niepojęte, że gdyby nie jakiś dotkliwy cierń, który czułem pod sercem, mógłbym mniemać, iż mi się przyśnił ponury, krwawy sen.
Oddychałem z trudnością, jakbym dźwigał jeszcze dławicę zmory na piersiach. Zjadliwe mgły zgryzoty, niby dymy myśli, zgorzałych w cieniach niewiadomości, podnosiły się we mnie i jak lotnym pyłem sadzy zasępiały obolałą duszę.
Było mi źle, ciężko i gorzko nad wyraz. Siedziałem bez ruchu długo jak zdrętwiały, nie mając odwagi wyzwolić się z tego letargu, gdyż czułem, że pierwszym błyskiem świadomości skaleczę się do żywego.
— Jakże okropny musi być ten, co tak niegodziwie się modli! — w chwili zaciętego bólu, wstrząśnięty tą gwałtowną refleksyą, wzdrygnąłem się do głębi z trwogi i obrzydzenia i otworzyłem oczy.
Zmierzch pokoju nasiąkał mętną jasnością. Poznałem, że świta. Naokół panowała zabójcza cisza; wyczuwałem ją, jako przepaścistą czeluść milczenia, w której lękliwie kołacze jedno moje serce; gdy nagle coś targnęło się w jej wnętrzach i, niby smutek samotny i przeszywający, poczęły lecieć ku mnie donośnie, smętne wołania:
— Ałłach! Ałłach!
To muezin wydzwonił hymn tęsknoty wschodzącemu słońcu.
Słuchałem, a pierś mi się ściskała niezmiernym żalem nad tym kryształowym głosem, że się rozbija nadaremnie między ziemią i niebem.
Gdy skończył, zbliżyłem się machinalnie do okna, jakby chcąc zobaczyć potrzaskane szczątki tych wezwań bezowocnych. I żachnąłem się, niby ugodzony tępym ciosem między oczy.
Na daszku z ręką podwiniętą pod głowę leżała na wznak wyciągnięta postać odrażająca.
W strzępach rozłażących się łachmanów żółciało spaloną skórą wychudłe ciało żebracze.

Na jednej z bosych nóg, pożartych bliznami, ślimaczył się powyżej kostki rozdrapany strup niezgojonego wrzodu. Odrzucona na bok, niby zbyteczna wynędzniała ręka, obwiązana jakąś szmatą koloru ścierki, drgała co moment skurczem boleści. Twarz porośnięta kłakami lichego włosienia, nosiła również ślady świeżego pobicia. Ku mocno wydatnej grdyce, jakby ustawicznie coś łykającej, zwieszał się z rozdarcia rozpuchniętej wargi stalaktyt zapiekłej krwi. Policzki były sine i obrzękłe. Tylko doły oczu zamkniętych, ozdobionych łukami gęstych brwi, nie miały żadnej skazy, a czoło — ledwie jedną niewielką zaognioną cętkę, jakby fatalną pieczęć krwawych przeznaczeń. Ta górna część oblicza stanowiła dziwny kontrast z resztą zelżonej twarzy; zwłaszcza to czoło, cudownie sklepione, szlachetnie wyniosłe, z dwoma mądrymi guzami, zdawało się być stworzone na gniazdo orlich pomysłów.
I z niego to wionęła ku mnie ta świetlana myśl, że to nie on wołał: »Antychryst«, że to się rwały ku piekłu zgniłe szmaty łachmanów, wynędznienie ciała, rozjątrzone strupy, haniebne sińce pobicia, bolesne skrzepy krwi, rozognienie ran.
A jakby na potwierdzenie dźwignęły się jego powieki i popatrzyły na mnie dwie duże bladoniebieskie źrenice, czyste oczy rozbudzonego dziecka, naiwne wyrazem szczerego zdziwienia, onieśmielone popłochem żałosnego lęku.
— Mój — zaszlochało mi coś w sercu.
Ale on zsunął się szybko z daszku, chyłkiem, czając się pod murami, dowlókł się kulejąc do furtki i znikł.
Tylem go widział.
A ilu jest takich? Któż zliczy?




PRZERWANA CHWILA
Jerzy Bicki po długiej, zaciekłej krętaninie doprowadził się do takiego stanu rozjątrzenia, iż stał się dla najbliższych nietylko nieznośnym, ale i niebezpiecznym.

Istniały tematy, których wobec niego niepodobna było poruszać.
Z gadatliwego i wesołego stał się ponury i milczący, a gdy odezwał się, to głos zdawał się wychodzić z najgłębszych pokładów zdławionej piersi i był zazwyczaj protestem przeciwko mowie.
— Mącenie eterru — to nie rrobota, koledzy! — rzucał z pasyą w środek rozkrzyczanego zebrania warczące zdanie i niezwykle wzruszony opuszczał szybko pokój ze łzami w oczach, jak twierdzili niektórzy.
Co gorsza, działał w sposób tak manifestacyjny i wyzywający, jakby mu chodziło o to, by z przesiąkniętej grozą atmosfery ściągnąć na swą głowę piorun. Może spodziewał się znaleźć w tem wrażenie gorącego czynu, bolesny lecz widomy stygmat swej działalności, a może łaknął ofiary? Spostrzegłszy to, koledzy uznali za konieczne wyprawić go na czas dłuższy z miasta, by się rozerwał, a zwłaszcza oderwał od zajęć i połączonej z niemi febry duchowej.
Wyrok wydano zaocznie, a wykonanie poruczono dwom najbliższym towarzyszom Jerzego: doktorowi Orskiemu, który imponował wyrobieniem i powagą, i inżynierowi Świdrowi, znanemu z potoczystej wymowy.
To połączenie artyleryi z lekką kawaleryą zdobyło twierdzę oporu Bickiego. Po godzinie zaciętej walki Jerzy popadł w stan biernej apatyi i oszołomienia, a zanim zdołał się opamiętać, gorliwi przyjaciele wyznaczyli mu miejsce pobytu, przewieźli wieczorem na dworzec, polecili wyszukać letnie mieszkanie dla wspólnych znajomych i, uściskawszy serdecznie, po trzecim dzwonku ulotnili się, jak widma. Potężny jęk lokomotywy przedarł powietrze, skrzypnęły łańcuchy, wagony się zachwiały i potwór z żelaza ruszył naprzód. Jedyny towarzysz podróży, fertyczny jegomość o zacięciu komiwojażera i wybitnie semickich rysach, po bezowocnych dwujęzycznych próbach nawiązania rozmowy, mruknąwszy niezbyt pochlebny dla Jerzego komplement w trzecim rodzinnym, zaczął się gotować do snu. Jerzy zaś, niemal zdziwiony tem, że jedzie, wsparty na oknie drgającego wagonu, uczuł, jak mu co chwila wpadają w oczy migotliwe latarki zwrotnic i różnokolorowe światła sygnałów, które, okręcając się naokoło swej osi, mknęły szybko w tył i znikały w mroku nocy.
— A jednak mnie się pozbyli!.. — pomyślał z goryczą Jerzy, i najprzód zawrzał w nim głuchy gniew, a później z niesłychaną siłą rzuciły się nań wszystkie te zmory od których go chciano oddalić: więc przeświadczenie o tem, że spełnia pracę Danaid, plugawa świadomość bezsilności, szarpanie się konających, zgnilizna żywych, pewność i straszliwy lęk zatracenia.
Znękany, z chłodem w szpiku kości legł na ławce i, zaciskając powieki, jękiem wewnętrznym błagał o omdlenie lub sen... Zwolna minął zenit męczarni; po chwili Jerzy poczuł budzącą się w nim odporność i instynktownie jął liczyć miarowe takty w uderzeniach kół, szukając w tych rytmicznych wahaniach ulgi i ucieczki. Środek skutkował. Rozżarta, rozprężona hydra boleści, chowając żądła zatrute, jęła się szybko kurczyć i pod piersiami zwijać w kłębek zwarty i ciężki; prócz ucisku w tym punkcie Jerzy doznawał wrażenia niezwykłej suszy wewnętrznej, jakby po przejściu palącego wichru, do czego dołączało się mętne lecz nieznośne poczucie raptownego wyjałowienia mózgu i mechaniczności rachunku — raz, dwa, trzy, który, niby rozpędowe koło, nabierał wstrętnych cech konieczności martwej i nieprzerwalnej.
Nagle takt i ton łoskotu kół zmienił się.
Jerzy, niemal przerażony tem zjawiskiem, podniósł powieki i, ujrzawszy za szybą czerniejące kraty mostu, wstał i patrzał:
W dole świeciła rzeka, jak nieruchoma, matowa blacha, oprawna w szeregi coraz gęściej ustawionych latarni, które w postaci dwóch świetlnych, zbiegających się linii rozwiewały się w mrocznej dali. W pobliżu jednej z nich czerniała w mglistych zarysach wydłużona wysepka, a z tyłu nad nią piętrzyły się, jak skały, ciemne sylwetki domów przedmieścia z jasnemi migotliwemi plamami oświeconych okien... Wkrótce most skończył się, wagon się chybnął, znów szybciej zadudniły koła, a zamiast ciemnych krat za szybą, jęły się żarzyć ogniste sznurki, jak druty rozpalone. Chwilami drut się przerywał i kładł się na ziemi w postaci iskry niknącej szybko, to znów kilka naraz równoległych szeregów wykwitało za oknem i spadało na dół deszczem ognistym. Nagle, jak potwór mglisty, nadleciał tuman dymu i pochłonął świetny fajerwerk.
— Zgasło — ze ściśniętem sercem wyszeptał Jerzy, wpatrując się w dawno niewidziany obszar rozległej równiny, który się przed nim otworzył.
W wilgotnej ciemności nie mógł rozróżnić: czy to łąka, czy pole? Widział tylko, że ta płaszczyzna zlewa się ciemnymi krańcami z mrokiem horyzontu. Strop nieba wydawał się niezwykle blizki, mało wklęsły i jakby powleczony dymem. Gdzieniegdzie tylko w tej mętnej cieczy mieniły się rzadkie i nikłe kropelki gwiazd, a w dalekich cieniach zapalały się od czasu do czasu ciche i słabe ognie błyskawic. Nie miały one jednak zwykłej postaci szybkich i ostrych zygzaków, były to raczej blade, rozlewne łuny jasności, coś, jakby uśmiech rozświetlający posępne oblicze nocy żałobnej po dniu we łzach zagasłym.
Czasem znów zdawało się, że tam za chmurami rozesłani przez Boga migają w szybkim locie aniołowie, a jak który z nich trąci skrzydłem o mroczną nieba powłokę, to się ona na zaziemską światłość otwiera.
To też ilekroć strop nieba się rozwidniał, z najgłębszych tajników duszy Jerzego tryskał jakiś cieplejszy, łkający zdrój, balsamem cichego smutku oblewał mu serce rozdarte, a kamień w piersiach roztapiał w łzy. Wyczerpany subtelną rozkoszą smutku, osunął się wreszcie bezwładnie na ławkę, oparł się o zawiniątko i zamknął oczy, pogrążając się zwolna w stan pół-snu, pół-czuwania.
Urywki świeżych wspomnień i wrażenia dni ubiegłych wiązały się z majaczeniami sennemi w chaos luźnych obrazów. Słyszał wszystko, co się wokoło niego działo, ale tak, jakby ze znacznej odległości. Wiedział, że jedzie, ale nie zdawał sobie sprawy, dokąd? Wark kół wydawał mu się jakimś głuchym łoskotem, idącym z pod ziemi. Czuł, kiedy się pociąg zatrzymywał; rozróżniał przenikliwe jęki dzwonków, ale nie był pewien, czy to dzwonek stacyi, czy też szczęk mieczy?...
Nagle ujrzał się pod kolumnami posępnego gmachu; czerwone cegły murów wydały mu się skrzepami krwi, a rysy karyatyd, zgiętych boleśnie pod brzemieniem wyniosłych krużganków, zaczęły przybierać kształty twarzy; ze ślepych jam ich oczu wyzierała zrezygnowana rozpacz i lęk upodlenia wszystkich nędz świata...
W duszy Jerzego, szarpanej szałem przeraźliwej żałości, zbudził się z dawna drzemiący wulkan. Schwycił oburącz kolumny wilgotne, jak gdyby śluzem łzawym ociekłe, i jął się przy nich szamotać; tłumne zaś zbiegowisko przyglądało mu się zrazu ciekawie, później, gdy skrwawił dłonie, lekceważąco, a gdy słupy nie drgnęły, wybuchnęło szyderstwem.
Wtenczas on, stojąc pod pręgierzem własnej niemocy, w obeldze wołań, modlił się śmiertelną bladością twarzy o litościwy kamień, którym go jeszcze nikt nie śmiał uderzyć.
Zwalił się nań nie kamień, lecz przeszywające wejrzenie ukochanych oczu, nad wyraz wymowne, nieodwołalnie wskazujące mu wyzwolenie li tylko w śmierci. Było to spojrzenie szybkie, jak wystrzał, i wżarło mu się gorącą kulą pod serce, bo oblicze, z którego wypadło, nietylko było zawsze umiłowane, ale w tej chwili zbarwione po czoło purpurą wstydu za niego.
I stał się cud zbawczy.
U stóp Jerzego otwarły się cicho czeluście ziemi o rdzawych zrębach. W uroczystych głębinach tej przepaści tliły się jasne ognie ofiarne... Leżący tłum zastygł w ciszy, łuna krwawa na licach ukochanych przygasła, a potem wszystko spowiło się we mgły błękitne — i Jerzy uczuł, iż zapada się w otchłań bezdenną. Poruszył się gwałtownie, otworzył oczy: sąsiad chrapie, szyby pozieleniały od świtu, świece w latarniach pożółkły.
Opadły ciężkie powieki, i Jerzy wkrótce zasnął na dobre.
A spał tak twardo, że prawdopodobnie minąłby swoją stacyę, gdyby go nie zbudził konduktor w chwili, gdy pociąg miał już wyruszać z »Tuław«. Na szczęście Jerzy miał szczupłe i lotne pakunki, zdążył więc wczas wszystko pozbierać i wyskoczyć.
W kwadrans, pełen beztreściwej herbaty i skamieniałego pieczywa, stał na schodach małej stacyjki i dobijał targu z odzianym w powłóczyste szaty właścicielem długiego, oplatanego wózka i małych koników.

Żyd żądał dziesięć złotych, a konkurentów nie miał, bo, jak sam objaśnił, chłopskie furmanki zostały zabrane pod rzeczy wojska, które ciągnęło z Puław do Janowca na »letni lagier«. On zaś z powodu zachodzącego szabasu nie mógł jechać, ale gotów jest za lichy pieniądz dostawić »w mig jaśnie pana« do samego »Wimierza«. W końcu jednak, wyczerpawszy cały zapas najuroczystszych zaklęć aż do »złamania nóg« włącznie, zdecydował się »stracić«, zgadzając się na rubelka i obietnicę napiwka za dobrą jazdę.

Po chwili Jerzy znalazł się na wózku, pakunki pod kozłem, a na koźle, prócz woźnicy, jego młodszy brat i niezwykłej objętości siostra żony, którzy w odpowiedniej chwili wyrośli, jak z pod ziemi.
Świsnął bat, zadreptały koniki i wózek nadspodziewanie prędko potoczył się po bitym gościńcu...
Dzień był piękny i jasny, droga po wczorajszym deszczu bez pyłu, wyborna, jak to mówią, rzemienna.
Jerzy dawno nie był na wsi, a od czasu pójścia do szkół nie widywał jej w czerwcu. To też z uczuciem niezwykłego podziwu i serdecznego rozrzewnienia rozglądał się radośnie po polach pokrytych zieloną runią bujających zbóż. Późniejsze pszenice wyglądały jeszcze jak trawy, poskręcane w rurki, jare zaś żyta okwitały i nastroszone kłoski wznosiły czupurnie do góry. Lekko falujące niwy, trącone świeżem westchnieniem rannego wiatru, i drżące liście przydrożnych drzew, perliły się jeszcze srebrnym pyłem wysychającej rosy.
Po jednej stronie drogi za płaszczyznami pokratkowanych pól zapalały się błyskiem stali lśniące sploty szerokiej rzeki, nad którą, niby wielkie ciała płowych lwów, wygrzewały się w słońcu ławice piasku.
Po drugiej stronie wzdymały się ku niebu szeregi wyniosłych, ale łagodnych wzgórz, skąpanych w przepychu blasków rozpalonego do białości kręgu, który, czepiając się promieniami jasnego błękitu, dźwigał się coraz wyżej po stropie niebieskim. Wzgórza u dołu były poszyte nizkimi krzewami, na szczytach zaś pokryte mieszanym lasem, gdzie na tle ciemnej zieleni drzew iglastych odcinały się żółto-zielone kępy brzóz i klonów. Nieraz taka jaśniejsza plama sprawiała wrażenie nagłego światła, tryskającego z gałęzi.
Cały krajobraz był niezwykle ciepły, soczysty i świeży i nosił szczególne znamię wybujałości i nadmiaru siły.
Elastyczne źdźbła zbóż i ziół po przejściu fali wichru odginały się gwałtownie, jak pręciki stali. Młode pędy przydrożnych drzew strzelały wprost przed siebie, jakby się chciały oderwać od starych, zczerniałych konarów, a lśniące liście były grube i mięsiste.
Przepojone żywicą i zapachem pól powietrze, przezroczyste, jak kryształ, miało też jędrność kryształu; przyczem, zdawało się, że trzepocące się w niem skowronki są widomymi pulsami jego życia, a że pulsy te biją w krysztale, więc tętno ich staje się pieśnią dźwięczną i donośną...
Jerzy, podniecony urokiem tych świeżych wrażeń, prócz zachwytu uczuwał taką nieprzepartą potrzebę ruchu, że rad był, gdy wózek, skręciwszy w bok, zaczął skakać po kamienistej drodze, podrzucając go w górę. Mówić za to nie miał ochoty i natarczywe badania Żydka, co do celu podróży, zbywał monosylabami, lub energiczną komendą: jedź prędzej!
— Ciężka droga, panie! — odpowiadał Żyd, szarpiąc lejcami i wymachując batem.
— Kamienie i pod górę! — dodawał z kozła przybrany brat, a otyła siostra sapała, jak trzeci koń.
W końcu wdrapali się na szczyt wzgórza, i Jerzy ujrzał najprzód palący się w słońcu złoty krzyż, potem wieżyczkę kościołka, a następnie w kotlinie grupę skupionych domków; od tego jądra rozbiegały się w różnych kierunkach żółte paski dróg, wzdłuż których, jak pochowane w trawie omszałe kamienie, leżały w gęstwinie sadów wiejskie chaty.
Był to Wimierz.
Wózek potoczył się szybciej, zadudniły koła po wyboistym bruku, i Jerzy znalazł się w ognisku życia miasteczka — na rynku.
W jednej chwili, jak stado wróbli na rzuconą kruszynę, rzuciła się ku wózkowi banda chałaciarzy, ale kilka zdań, szybko wyrzeczonych z kozła, uspokoiło jej zapędy.
— Kuba, Kuba! — rozległy się nosowe wołania. I z gospody, przed którą właśnie stali, wypadł, jakby wypchnięty obcą siłą, brudny, gamajdowaty i rozczochrany wyrostek. Ślamazarnie zdjął rzeczy i wprowadził Jerzego do niewielkiego, odrapanego pokoju, tak zwanej stancyi dla porządniejszych gości.
Niebawem zjawił się z propozycyą obiadu sam gospodarz, pękaty mieszczanin, z twarzą jak krwawnik, i mistyczno-liliowym nosem, stwierdzającym, że »spiritus fiat, ubi vult«. Barszcz, kotlety i piwo — to wszystko, co miało być »w ten moment«, kazało dość długo czekać na siebie, to też Jerzy nietylko zdążył się umyć i zauważyć, że go kości bolą, ale nabrał w dodatku wilczego apetytu. Ostatnia okoliczność, jak się okazało, była niezbędną i najlepszą przyprawą do słynnych obiadów pana Piwowońskiego. Wchłonięte jadło, kwaskowate piwo, oraz powietrze, którego się Jerzy przez drogę nałykał, tak go usposobiły do snu, że ledwie zdążył wyciągnąć się na kulawej kanapie i przytknąć głowę do poduszki, pogrążył się w słodkiej nirwanie.
Kiedy się zerwał, przekonał się, że poobiednia drzemka trwała kilka godzin, nie żałował jednak przespanego czasu, czując, że ten sen nietylko go odświeżył fizycznie, ale jakby odmienił duchowo. Przebrał się z pośpiechem i, chwyciwszy laskę, puścił się na chybił trafił w kierunku wiejskich chat.
Lud Wimierza musiał się mieć dostatnio: obejścia były obszerne, zabudowania porządne, chaty czyste, kryte przeważnie gontami, rzadko gdzie słomą. Z tyłu za obejściami ciągnęły się sady owocowe, a od strony drogi widniały zaopatrzone w furtki chróściane płoty, z poza których wyzierały krzaki czeremchy i bzu. Bzy kwitły jeszcze, wprost uginając się pod ciężarem białych i ciemnoniebieskich gron kwiatów. W jednem miejscu okwieciona gałąź tak silnie przegięła się za ogrodzenie, że Jerzy, nie mogąc oprzeć się pokusie, uszczknął jedną kitę. Zadrżał cały krzak i oblał go wilgotnym pyłem silnego zapachu.
— Cudowny prysznic, ale ładnie zaczynam — od rabunku... — uśmiechnął się Jerzy, oglądając się mimowoli, przyczem dostrzegł na przyźbie zgarbioną postać starego chłopa.

Chłop, siedząc, ćmił fajkę i zdawał się nie spostrzegać Jerzego, któremu ta bronzowa twarz, prawie czarna na zgięciach obfitych zmarszczków, wydała się niezwykle pociągającą i jakby znajomą.

— Ślicznie tu u was, gospodarzu! — rzekł, zbliżając się Jerzy.
— A, niezgorzej, chwała Bogu — odparł obojętnie starzec, podnosząc oczy koloru spłowiałego błękitu, dziwne, jakby już nie z tego świata, i zaczął znów blademi, wązkiemi wargami ssać krótki, zczerniały cybuszek.
Zapanowała dłuższa chwila milczenia.
Jerzy, muskając się kitą bzu po twarzy, wpatrywał się w chłopa i jednocześnie zamyślił się nad jakimś majakiem wspomnienia, które przemknęło tak szybko, że nie zdołał go pochwycić, natomiast uczuł potrzebę jeszcze raz usłyszeć ten trochę drżący głos przewlekły i miły — więc spytał:
— Chciałbym tu u was w Wimierzu nająć mieszkanie na całe lato, tak dwa pokoje z kuchnią, ale nie wiem gdzie?...
Chłop wytrząsnął fajeczkę, zamyślił się na chwilę, jakby coś rozważał, poczem, poruszywszy parę razy ustami, rzekł, wskazując ręką:
— To pójdzie pan prosto do dróżki, a potem k’sobie, koło mogiły, tu, musi być, są...
— Koło jakiej mogiły?
— Ano — odparł, jakby zdziwiony chłop, podnosząc mętne oczy — koło tej... co to w mór ludzi chowali... Tyle ci narodu zginęło, a nic tego nie znać, jeszcze chyba więcej przybyło... Bóg łaskaw!...
A że właśnie jęknął dzwon na Anioł Pański, chłop zdjął czapkę, odsłaniając łysą czaszkę, z pasmami włosów długich i białych, jak kądziel, i jął mruczeć pacierze.
— Dziękuję! — szepnął Jerzy, czując, że go ogarnia niewytłomaczone wzruszenie, że prądy myśli bezwiednych, jak rzeki podziemne, nurtują jego wnętrze. Nie umiał sobie zdać sprawy z tych poczuć, a ilekroć próbował je określić, wsiąkały w głębsze, nieprzejrzyste pokłady jego jestestwa. Nie mógł zresztą skupić się dostatecznie i nie chciał, doświadczał dziwnego rozproszenia myśli i rozlewności uczuć, i sprawiało mu to niewymownie subtelną przyjemność i jakby ulgę.
Szedł długo wprost przed siebie w takim stanie, jakby nie on sam, ale coś myślało w nim i o nim, przypomniał zaś sobie, że ma szukać mieszkania dopiero wtenczas, gdy znalazł się nad brzegami rzeki.
— Musiałem minąć dróżkę, wartoby zawrócić — postanowił i siadł na belce i począł błądzić oczyma po powierzchniach wody.
Słońce się miało już ku zachodowi, więc główny nurt rzeki wydawał się potokiem brudnego złota i wyraźnie się odcinał od płytkich płaszczyzn rozlewu wód, które wyglądały, jak lekko karbowane blachy srebrne.
Na płowy piasek co chwila wpadała pieniąca się fala drobna i cofała się nazad w milczeniu. Pusto było, jak okiem zajrzeć, i bardzo cicho. Czasem tylko pokłóciły się rybitwy w powietrzu i, niby obrażone, rozlatywały się w różnych kierunkach, jak drobne żaglowce. To znów kulon ze smętnym świstem raz wraz przelatywał nizko nad wodą z jednego brzegu na drugi, jakby na żadnym nie mógł znaleźć spokoju.
Słońce stoczyło się jeszcze niżej, złoty zaś nurt rzeki nasiąkał coraz silniej szkarłatem, aż naraz zarumienił się cały krwią, a rzeka jakby się tego zjawiska ulękła, jeszcze więcej przycichła. W uroczystej tej chwili rozległ się szelest i plusk i z pod ogrodów, jak nieziemskie widziadło, wysunęła się wązka łódka. Z tyłu łodzi krzepka postać odpychała się od piasku długiem wiosłem, z przodu druga zanurzała w fale podrywkę, wyciągając ją co czas pewien, a wtenczas, jak roztopiony metal, spływała z sieci woda, wewnątrz zaś zostawały często drgające kawałki srebra, a nieraz nic. Wówczas Jerzemu robiło się przykro: żal mu było każdego zmarnowanego wysiłku rybaka, za to uśmiechał się sercem, gdy połów był szczęśliwy.
Wkrótce łódka wsunęła się znów pod ogrody, a słońce opadło jeszcze niżej. Tarcza już znikła za chmurą; na horyzoncie leżał ogromny wachlarz jasnych smug promieni, a w krwawem morzu, niby szczątki pobitych potworów, pływały poszarpane strzępy obłoków.
Jerzy wstał, nie chciało mu się jednak wracać do gospody, szedł więc wzdłuż brzegu i, skręciwszy w pierwszą napotkaną ścieżkę, począł się piąć pod górę, pokrytą w dole krzewami berberysu i karłowatym jałowcem, a wyżej lasem. W miejscu, gdzie ścieżka wpadała do szerokiej drogi, spotkał chłopa z radłem i koniem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powitał go chłop.
— Na wieki — odparł Jerzy i szedł dalej pod górę, aż się zadyszał; zboczył więc z drogi i siadł na kupie miękkiego chróstu.
Odpoczywał chwilę bezmyślnie, aż raptem wydało mu się, że gdzieś, kiedyś widział tego chłopa, radło i takiego samego gniadego konia z wytartymi bokami. Obejrzał się; nie było już nikogo, natomiast myśl mu pochłonął nowy widok.
W dali — konające w czerwieni łuny zachodu, niby gniewne ognie strącanego w przepaść dnia; pod niemi pancerz rzeki, na nim ciemna plama tratwy z ognikiem płonącym blado, bliżej — wtulone w kępy drzew chaty ciche, a w dole kupka domków z jarzącemi światłami w oknach.
— Szabas! — szepnął Jerzy, pochylając się w tył; położył się na wznak i, jak to nieraz czynił, będąc malcem, jął patrzeć w niebo:
Tam wisiały drobne obłoczki z czerwonymi płomieniami po brzegach, jak gorące kłęby żółto-białego dymu, a że wiatru nie było, więc leżały nieruchomie na sklepieniu nieba.
— Jak dobrze i cicho! — pomodlił się Jerzy, zamykając oczy, jakby chciał się jeszcze głębiej w tej ciszy pogrążyć.
I gdy tak leżał, wypłynęły przed nim nagle spłowiałe oczy starca, koń z wytartymi bokami i cały Wimierz, a zaraz potem lata dzieciństwa i, jakby się zamknął łańcuch elektrycznej bateryi, jasna błyskawica rozświetliła świadomość. W tej jednej, krótkiej chwili olśnienia, Jerzy przypomniał sobie i zrozumiał odrazu wszystko:
— Tam, w rodzinnej wsi siadywali pod wieczór przed chatą tacy sami, już poza życiem stojący, starcy i pozwalali mu bezkarnie rwać bzy pachnące. Tam na noc ściągały z radłami takie same zbiedzone koniki... Dwór zgorzał od piorunu i jest mogiłą popiołu i gruzu, ale na przyźbach licznych chat dziś, jak dawniej, siedzą w milczeniu osiwiali starcy, o czarnych, bronzowych twarzach, a po ugorach, jak wyszły, tak chodzą po dziś dzień bardzo nędzne lecz mocne, wiecznotrwałe koniki. Na powierzchniach rzek, męczy się w wirach ruchliwa, lekka fala pienista, zmieniając za lada podmuchem bieg i kierunek — ale przyziemne nurty, choć powolne, są stałe, niezmienne i pewne.
Dzwon rozbujany od wieków dźwięczał dziś nutą słyszaną przed laty... tak samo żegnali się wtenczas chłopi, a po niezmierzonych łanach chodzi w radle ten sam, nieśmiertelny koń gniady.
W krwawych deszczach migają błękitne klingi błyskawic, zapowiedzie gromów, giną ludzie, pada mór, a »narodu coraz więcej — Bóg łaskaw!« powtórzył Jerzy szeptem serdecznym i z uczuciem cichego ukojenia otworzył oczy.
Obłoczki już straciły kolory, zsunęły się z dawnego miejsca ku widnokręgowi, gdzie skupione leżały cicho, jak stado białych baranków, przydybanych nocą na łące. W pobliżu stada, niby pastuch, otulony wełnistym kożuchem, rozciągnął się większy obłok, światlejszy przy brzegu. Odwinęła się z lekka poła kożucha, błysnęła żółtą skórą i z fałd wysunął się pozłocisty sierp i zawisł na ciemnym szafirze. A dalej stał bez koni zapomniany, drogocenny wóz o dyamentowych kołach, więc na wsze strony rozbiegli się z latarkami aniołowie po łące niebieskiej i błąkali się wśród nocy, szukając pasterza stada i złotych narzędzi.
Westchnął lekki wiatr nad ziemią smutną, potrącił zioła i kwiatów kielichy, wylewając z nich pachnidła, jął szemrać po krzakach, aż gdzieś w gęstwinie świsnął zbudzony słowik raz i drugi, potem zaszczebiotał w szybkiem tempie. Z doliny odpowiedział, jak echo, inny i rozśpiewały się krzaki i gaje, jak arfy cudowne.
— Noc, śpiew i pachnie!... — tyle tylko zdołał jeszcze myśleć Jerzy, w ten sposób jedynie usiłował określić swoje wrażenia. Wkrótce i te szczątki myśli pierzchły i Jerzy począł doznawać dziwnego uczucia, jak gdyby cała jego świadomość i wszystkie zmysły stały się niemem, lecz jasnem zwierciadłem, z obu stron wrażliwem.

Z zewnątrz odbijały się w niem: cały sklep nieba, słowicze tony, pyłki zapachów, księżyc i roje gwiazd, w nieskończoną dal idące; a z wewnątrz przyglądały się również nieskończone głębiny ducha, gdzie leżały także w błękitnych mgłach perły świecące, złote kielichy cudownych woni i srebrne struny, łkające wtór słowiczym śpiewom.

I owa tafla lustrzana, rozciągając się, robiła się co chwila coraz cieńszą i bardziej przezroczystą, tak że w końcu pomiędzy Jerzym a resztą świata delikatna błona przejrzysta stała się jedyną, prawie niewyczuwalną granicą. Gwiazdy, sącząc przez nią swe promienie w głąb jego jestestwa, jęły się zlewać z ogniami tajemnymi jego duszy w jeden potok światłości; grania słowicze łączyły się z drganiami najsubtelniejszych strun serca w zgodny płacz słodkiej, choć smutnej rozkoszy, a ciche szmery wiatru z jeszcze słabszymi szeptami najgłębszych tajników jego istoty stapiały się w jedno wspólne westchnienie.
Nie wiedział już, co nad nim? On sam, czy niebo?
Co w niebie — on sam, czy gwiazdy?
Co wzdycha — on sam, czy wiatr?
Co płacze — słowik, czy on?
Rozpływał się w coraz szersze obszary, obejmował nieskończone bezkresy czasu i przestrzeni...
Gdy naraz przejrzysta błona zmętniała, skurczyła się boleśnie, zmieniając się z przestraszającą szybkością w nieprzenikliwą, grubą i ciemną skorupę. Z Jerzym zaś stało się coś takiego, co się dzieje z przemrożoną wodą, gdy trącona nagle w mgnieniu oka tężeje w zwartą bryłę lodu od dna do powierzchni.
Czar prysł.
Jerzy zerwał się na równe nogi, jakby go coś podrzuciło, i w bolesnem napięciu wszystkich zmysłów z wytężoną uwagą począł się wpatrywać w mroczny szczyt góry.
Co to?... Cały szczyt kłębi się splotami straszliwych cieni... Ostre połyski... Szczęk... Gwar... Miarowy tętent... Zdziczały krzyk... Jęk wzdrygającej się ziemi...
Wojna!...
Gdzie?...
Ach, wszystko jedno!...




GŁUPIA BABA
Drogi przyjacielu, zdziwisz się zapewne, odbierając miast spodziewanych odpowiedzi, opis zdarzenia dość zwykłego przytem, które jednak, jak ostry stempel, odcisnęło niezatarty ślad w mej pamięci. Wybacz, ale właśnie twoje zapytanie wywlokło z lamusu wspomnień ten obraz przeszłości i tak przedziwnie oświetliło i uwypukliło rys każdy, żem niemal dokładniej niż w rzeczywistości, a w każdym razie więcej świadomie, przeżył ponownie to, co już dawno minęło.

Byłem podówczas młodym, dość wrażliwym studentem; przy granatowym kołnierzu nosiłem jaskrawe krawaty, a na każde zawołanie, czy to w dzień, czy w nocy, potrafiłbym udowodnić jak najdokładniej, że rychłe zbratanie się wszystkich ludzi i ludów jest koniecznością dziejową. Posiadałem mir wśród kolegów i w coraz szerszych kołach zyskiwałem już wtenczas trzymające się mnie po dziś dzień przydomki otwartej głowy i gorącego, wylanego serca. Nie byłem zresztą świadomym aktorem — przeciwnie, wierzyłem święcie, żem szczery wyznawca głoszonych zasad, któremu starczy sił wypić ocet w potrzebie i mężnie przyjąć krzyż. Ta gotowość do ofiar, poparta wielokrotnie odpowiednim czynem, napełniała mnie uczuciem podniosłej dumy; lubiłem celebrować przy tym ołtarzu... Jakoż owego pamiętnego lata spełniłem również akt poświęcenia i to nie byle jaki. Rzecz się tak miała: Po śmierci matki ojciec mój sprowadził ze wsi siostrę swoją, starą pannę, która też objęła klucze od śpiżarni i dozór nad młodszem rodzeństwem. Była to sobie poczciwa, ale nudna, wiecznie wystraszona i wiecznie zakłopotana staruszka, która większą część życia spędzała nad igłą i rądlem w dni powszednie, a przy konfesyonałach w niedziele i święta. Taki tryb życia służył jej do czasu, ale w końcu wycieńczona wielkim postem, przeziębiła się podczas rezurekcyi i zległa na dobre; przekaszlała całą wiosnę, a na lato, pod presyą ojca, zgodziła się wyjechać w góry. Tak się jednak fatalnie okoliczności złożyły, że nie miał jej kto towarzyszyć. W ciągu paru dni odbywały się w tym przedmiocie ożywione narady całej rodziny, które, gdy wszystkie kombinacye zostały wyczerpane, przerwałem ja, ofiarując tonem niedbałym swoje usługi.
Oferta ta została przyjęta potokiem łez rozrzewnienia ze strony ciotki, a »znana poczciwość mojego serca« stała się na długo przedmiotem jawnych zachwytów wszystkich krewnych i bliższych znajomych. Owacye te łechtały moją próżność, ale i żenowały zarazem, jako niezasłużone, gdyż najprzód ofiarom dla poszczególnych jednostek, nie zaś idei, nie przypisywałem wielkiego znaczenia, a następnie, w danym wypadku, miałem niepłonną nadzieję poświęcać się w Zakopanem.
Licho jednak przyniosło w ostatniej chwili jakąś kuzynkę, która drżącej ze strachu przed tajemniczą zagranicą ciotce, naraiła »nie do uwierzenia cudowną«, okropnie zdrowotną i »niemożliwie tanią« pagórkowatą miejscowość, tylko o 6 godzin jazdy od Warszawy.
Wystraszone wrażeniami ostatnich dni ciotczysko uczepiło się tej myśli, jak deski zbawienia. Pierwszy raz bodaj w życiu objawiła upartą wolę.
Nie było rady, wyjechaliśmy do owych Karczowisk, ciotka w ustawicznym transie to zachwytu, to znów przerażenia z powodu spiskujących na nasze mienie i życie Żydów, ja zaś zrezygnowany na święte nudy. Ale tym razem, jak w poprawnej powieści, cichą mą cnotę miała spotkać nagroda.
Pagórki w samej rzeczy były nadspodziewanie piękne, zjazd letników duży, czas więc płynął z początku tak sobie, później wcale nieźle, a pod koniec omal nie rozkosznie.
Wynajęliśmy za miasteczkiem cały domek z dwóch pokoi i kuchni na najwyższym szczycie łagodnego wzgórza, gęsto podszytego po bokach krzakami berberysu, jałowcu i leszczyny, a na czubie zagajnikiem mieszanego lasu.
Z wyniosłości ganeczku porywał oczy rozległy widok na poszczerbione brunatne mury starego zamczyska, na srebrny pancerz majestatycznej rzeki z płowemi ławicami piasku; na szmaragdowe płaszczyzny łąk, szeroko rozpostartych od brzegu, aż hen pod siny kraniec majaczącego na widnokręgu lasku. Z tych łąk czasami pod wieczór podnosiły się tak obfite mgły, że zlewały się one z rzeką i lasem w jedno nieogarnione białe morze, które zdawało się bić o mury zamku, niby o samotną, poszarpaną skałę.
Z tylnego okna widok był znacznie skromniejszy. Na prawo grupa młodych brzózek o wiecznie rozszeptanych liściach, na lewo gęste zarośla z wynioślejszym krzakiem kaliny, a pośrodku dobrze udeptana żwirowata, ścieżka, która, niby rzeczułka, rozlewała się szybko w prostokątny, bity placyk, jakby stworzony do krokieta i istotnie upstrzony bramkami. Przy placyku bielił się parterowy domeczek z wysokim śpiczastym daszkiem i dwoma wązkiemi oknami, z których jedno było zwykle otwarte, a drugie zamglone tiulową zazdrostką. W domku tym spędzały lato jakieś dwie panie, jak się okazało, Warszawianki, matka z córką.
Poznaliśmy się bardzo prędko, gdyż prócz sąsiedztwa łączył nas naturalny węzeł w postaci wspólnej piwnicy, oraz kumostwo wynajętych na miejscu zamaszystych kucharek, naszej wymownej Maryanny i ich wygadanej Janowej.
Pani Irena, niemłoda wdowa, zwiędła resztka niewątpliwej niegdyś światowej i pięknej kobiety, przypadła odrazu do serca mojej ciotce, tembardziej, że obie były chore na płuca i obie, choć każda dla innych powodów, przekładały przeszłość nad teraźniejszość.
Za to córka, panna Izabela, wywarła na mnie wprost olśniewające wrażenie.
Iza, jak ją zwała matka, przyznała się sama do pełnoletności, choć musiała być starszą; z ogólnego wyglądu czyniła wrażenie nie panny, lecz raczej młodej mężatki w poślubnych miesiącach; składały się na to: pyszne rozwinięcie biustu i bioder, pewna leniwa powolność i miękka okrągłość ruchów, a także swobodny, nic jednak nie rażący sposób bycia, a nawet kroju ażurowych wolnych bluzek i lekko wciętych szlafroczków, które umiała nosić z naturalnym wdziękiem. Cała jej postać, oraz rysy twarzy, trochę grube i mało ruchliwe, posiadały szczególny, może nieco surowy, a jednak ponętny, mocno odurzający powab, który się zwłaszcza silnie ujawniał w sennym wyrazie podłużnych jej oczu, barwy zadymionego turkusu, w bezwładnem odchyleniu się dolnej wargi pąsowej i wilgotnej, jak płatek róży rozwitej, w puszystości bujnych włosów, wpadających w bronz, w pełnym tembrze altowego jej głosu.
Kobiety tego typu nie mają daru budzenia tkliwszych strun w sercu, ale posiadają za to żywiołową moc zapalania w żyłach krwi. Mężczyźni prawie się nigdy w nich nie kochają, ale często tracą zmysły z ich powodu, zawsze zaś w zetknięciu się doznają silnej pokusy lub niemniej silnej niechęci, która jest tylko maską nurtujących głęboko pożądań.
Ja jednak, pomimo moich 22 lat, byłem podówczas względem kobiet, a zwłaszcza kobiet z towarzystwa, poprostu bałwanem — pniem drewnianym. Jako medyka drugiego kursu, niepodobna mnie było posądzać o naiwność, zdawałem już bowiem i z anatomii szczegółowej i ogólnej, poza tem pisywałem budzące dyskusye referaty o prawie macierzystem, o stosunkach płciowych u Irokezów; gdyby tak jednak ktoś mnie zapytał znienacka, co ukrywa damska sukienka, wyrecytowałbym niechybnie: pończoszki, gorset, halkę i tubym się zatrzymał, uważając przedmiot za wyczerpany zupełnie.
Nic więc dziwnego, że uczucia moje do pięknej sąsiadki budziły się tak, jak się budzi każda pierwsza miłość. Orały więc najprzód moje serce: bezprzedmiotowa tęsknota, cichy niepokój i słodkie zasmucenie; na tem tle zarysował się idealny wizerunek jej postaci, pozbawiony plastyki i barwy, niby subtelny chiński cień; z czasem cień ten zmienił się w posąg biały i czysty, jak marmur, do którego zbliżałem się po niezliczonych stopniach, z uczuciem kornego uwielbienia, coraz bliżej i bliżej, i, gdym go dotknął dopiero, on spłonął krwią, niecąc pożar w mych zmysłach.
Właściwości typu panny Izabeli wyraziły się jedynie w przyśpieszaniu stadyów rozwoju mego uczucia, które odbywały się niezwykle szybko, niby w gorącej oranżeryi, czemu zresztą sprzyjała jeszcze jedna okoliczność, bodaj najważniejsza.
Pączkujący w mojem sercu kwiat rozdzierał brutalnie, niby brudnymi palcami, znacznie starszy ode mnie kolega, który również bawił w Karczowiskach. Był to jeden z tak zwanych wiecznych studentów, zawołany hulaka, lampart i bezwzględny cynik, który lubił, jak się sam wyrażał, »uwędzić różowego chłopaczka«. Przezywano go powszechnie Jerzykiem, raz od imienia, a powtóre dlatego, że był on w istocie jakiś kolczasty: małego wzrostu, o ostrych rysach i jeszcze ostrzejszym języku; do obrzydliwości szczery i otwarty, czasem nagle skręcał się nakształt kłębka i wyszczerzał kolce.
Nie lubiłem nigdy tej czarnej kościstej małpy, a owego lata chwilami nienawidziłem go śmiertelnie dla wielu powodów, a głównie dlatego, że widziałem w nim groźnego rywala.
Jerzyk rozumiał doskonale, co się ze mną dzieje i nieraz, starając się niby ułagodzić moją zapalczywość, miewał do mnie następujące mniej więcej przemowy:
— Ech, ty trubadurze — prawił — o co ci chodzi właściwie? Rywalem twoim nie jestem; ja się przystawiam do Izy, a ty się w niej durzysz... kapitalna różnica! Zresztą — uważasz — chodziłem koło niej jeszcze w Warszawie; nie ja więc tobie, ale ty mnie włazisz w paradę... Właź sobie! zmieścimy się obaj — to pakowna kobieta, tramwaj!...
— Bydlę jesteś — przerywałem mu zwykle.
— W każdym razie przenikliwsze od ciebie, ja mam czuja i to dobrego: mdlejące oczy, koci ruch!... odrazu widać, co w trawie piszczy. Zresztą mój drogi, czy to komu ubliża? Kwestya temperamentu — i tyle! A z was to szykowne ananasy: wolnej woli — niema! wolna miłość — o to to! przecie! A niech która choć tyle (tu odmierzał koniec paznokcia) — to gwałt! Ubędzie co komu? — nic! Jej także nie przybędzie nic a nic, jak mi kufel miły! Znałem przecież takusieńką tylko w kwadracie; no i cóż powiesz? Nosiła ona skórzany pasek, taki sobie zwykły z oksydowaną klamerką; i wiesz, co to było? to było przepierzenie jej istoty... Powiadam ci dwa odrębne lokale: na pierwszem piętrze — hulaj dusza, a na parterze mniszka, co mówię — westalka! Płacz... łzy... skandal!... Takie to bywają one syreny, rybodziewice!... Zresztą, królu mój drogi! — dodawał tonem pociechy — ty masz grube fory: chłop jesteś byczy, niema gadania! a dalej — takie sąsiedztwo na letniem mieszkaniu — fiu, fiu! to jak jeden dach, i jeszcze wspólna piwnica! Daj mi wspólną piwnicę, a poruszę z posad cnotę!... Jabym na twojem miejscu sam z fasek masło nabierał...
— Daj mi spokój! — syczałem.
— Owszem, tylko daj papierosa, a o trzeciej krokiet, pamiętaj!...
Odchodził, zostawiając mnie pod wrażeniem swych słów. Te gorzkie ziarna, które mi rzucał w duszę garściami, obracało w niwecz każde serdeczniejsze drgnięcie uczucia, ale już wówczas z tego posiewu nagromadzał się na dnie mej istoty ów osad zepsucia, który pozwala gorzeć zmysłom bez współudziału serca, bez szczypty ukochania.
Pewnego dnia, z powodu wściekłego upału, zebraliśmy się na placyku dopiero pod wieczór. Starsze panie usiadły jak zwykle na belce i gawędziły o sztuce kulinarnej wogóle, ze specyalnem uwzględnieniem działu konfitur, gdyż sezon smażenia dosięgał zenitu, a myśmy grali zapamiętale podwójną partyę. Ja i panna Iza stanowiliśmy jeden obóz; Jerzyk i jego zahukana siostra — przeciwny. Właściwie był to bój między nami tylko, gdyż panny władały młotkiem słabo, nasze więc »coups« rozstrzygały o wszystkiem. Sprawność ręki i celność oka — były to moje fory, które Jerzy wyrównywał z naddatkiem systemem swojej gry, chłodnym, wyrachowanym i bezlitosnym. Było coś wysoce drażniącego nawet dla widzów w tym flegmatycznym, brutalnym i niemal okrutnym spokoju, z jakim strącał kule przeciwnika przy każdej sposobności. Nie pofolgował nigdy i nikomu. Dostrzegałem nieraz w skośnych oczach jego siostry niemą prośbę o litość i prawie łzy; on wówczas uśmiechał się, spoglądał na nią z pod oka, wytrzymywał przez pewien czas w niepewności, przewlekając z umysłu cios, aż w końcu wykrokietowywał jej kulę jak mógł najdalej, dogadując z widoczną satysfakcyą:
— Mańka, widzisz teraz, co to znaczy pojechać na grzybki!
Muszę wyznać, że gdym z kolei dorwał się do jego kuli, nie żałowałem ani młotka, ani ręki i waliłem z taką pasyą, jakby w jej wnętrzu siedział apatyczny właściciel.
Dnia tego partya szła zwykłym trybem. Jerzyk nie oszczędzał nikogo, nawet panny Izabeli, choć się do niej stale zalecał, a pomysłowość jego pod tym względem była w istocie niewyczerpaną. Miałem sposobność podziwiać ją codzień, podziwiałem i tym razem.
Strącił kulę panny Izy z wyśmienitej pozycyi, zrobił jej widoczną przykrość, a jednak w rezultacie potrafił wyzyskać sytuacyę na swoją korzyść. Podbiegł do pokrzywdzonej partnerki, skłonił się w przesadny sposób, złożył ręce na piersiach i począł mówić górnolotnie:
— Panno Izo, nie tajnem ci jest, iż wolałbym raczej własną głowę widzieć w tej murawie, niż twą kulę czcigodną — o boska! Ale cóż robić: à la guerre comme à la guerre!... Wszak prawda? Proszę więc o rączkę na zgodę!
— Niech pan gra dalej — odparła panna Iza.
W głosie jej znać było hamowane rozdrażnienie.
Wówczas Jerzy, rozłożywszy dramatycznie ręce, zwrócił się do starszych pań i począł się żalić z komiczną powagą:
— No, niech panie same rozstrzygną, czy ja mogę grać? Skrokietowałem — panna Iza obrażona; nie skrokietuję panny Izy — Mańka ma słuszny żal; w jakiej ja jestem sytuacyi? Z jednej strony rodzona siostra, z drugiej strony córka pani! Serce moje rozdarte!
— To też właśnie, ponieważ nie mogę mieć pretensyi i nie mam, wszelkie przeprosiny uważam za zbyteczne — przerwała panna Iza spokojnie.
Byłem wprost zachwycony trafnością odpowiedzi, szczerze jej wdzięczny i zarazem ciekawy, co pocznie Jerzyk?
A ten dyabeł na to tragicznym głosem, padając na oba kolana, zawołał:
— A więc wybrałem! Mańka, wyrzekam się ciebie na wieki wieków! i, póki nie otrzymam od tej kobiety przebaczenia, będę tu sterczał, jak posąg boleści!
— Ach, ten pan Jerzy! — zaczęły się śmiać obie panie; udobruchana panna Iza uśmiechnęła się również i skończyło się na tem, że Jerzy najbezczelniej wycałował ją po obu rękach; poczem poprosił mnie o chustkę, wytrzepał najspokojniej powalane piaskiem kolana i, oddając mi ją, rzekł:
— Schowaj to sobie, trubadurze, na pamiątkę tej wzruszającej chwili!
Zmiąłem chustkę w kieszeni, a gniew i oburzenie w głębi rozżalonego serca.
I tak było zawsze. Jerzemu udawało się i uchodziło wszystko; miał on jakiś specyalny dar bagatelizowania swych najszaleńszych wybryków i nadawania im pozorów tak naturalnych, że się nietylko nikt nie gorszył, ale przeciwnie, choćby sobie najwięcej pozwolił, każdy z obecnych był przekonany, że wszystko jest w porządku, że tak być może, a nawet powinno. Nawet ciotka moja, pomimo swej przesadnej pruderyi, nie znajdowała w zachowaniu się Jerzyka nic niestosownego.
— Trzpiot i tyle — mówiła, choć ów trzpiot miał z górą trzydzieści lat, łysinę i złajdaczone oczy.
Tego dnia jednak zdarzyła się krótka chwila, w której myślałem, że Jerzy, przynajmniej w opinii ciotki, jest zgubiony na zawsze.
Bezpośrednio po owem przykrem dla mnie zajściu z panną Izą, Jerzyk przysiadł się do starszych pań i, słysząc, że mówią o konfiturach, odezwał się nagle:
— Jeżeli chodzi o Stasia, to nie warto marnować tyle wiśni, bo on to najwięcej łasy na panieńskie ciałko...
Obie panie skrzyżowały niespokojne spojrzenia, ja zamarłem, panny pospuszczały oczy.
— Tak — ciągnął dalej najspokojniej Jerzyk — powiadam pani, przepada za tem; jak byliśmy dziś w miasteczku, to wszystkich faktorów rozpytywał, gdzieby tego specyału dostać?.. Ma wschodni gust, co zresztą w jego młodym wieku...
— Panie Jerzy, zdaje mi się... — przerwała z godnością ciotka.
— Słucham panią! — A gdy się ciotka zająknęła, dodał rapptem: — Ja mogę służyć przepisem; jest to tak zwane po turecku »rahatłakum«, robi się jak sorbet, tylko więcej żelatyny. — I tu począł najdokładniej wyliczać dozy i sposób przyrządzania.
Ciotka, dla której każdy nowy przepis był uciechą nielada, podziękowała mu z niekłamanem uniesieniem i nie omieszkała zapytać mnie:
— Więc doprawdy, Stasiu, tak to lubisz? Nie wiedziałam.
— Tak! — odparłem grobowym głosem — sam nie wiem, dlaczego, bo Jerzyk skłamał od a do z, ale czegoś mi się wydawało, że »tak« lepiej.
— A co! — zawołał tryumfująco Jerzyk — widzicie państwo, jaki to nieoceniony chłopak ten Staś. Ja zawsze mówiłem, choć go do rany przyłóż.
Tu począł kiwać głową z uznaniem w sposób tak żałosny, że wszyscy wybuchnęli śmiechem, ja zaś miałem ochotę schować się pod ziemię i jednocześnie czułem, że jeśli zrobię mu awanturę, ośmieszę się do reszty.
Chcąc ukryć pomieszanie, rumieniec, który mi palił twarz i łzy bezsilnej wściekłości, usiadłem na ławeczce i począłem wiercić trzonkiem młotka dziurę w piasku, z taką rozpaczą, jakbym kopał swojemu szczęściu bezdenny grób.
W takich to chwilach ostatecznego pognębienia otrzymywałem zwykle od panny Izy kroplę ożywczego balsamu.
Jakoż i tym razem odgadłem przez trwożliwy zamęt wszystkich instynktów, że stanęła koło mnie. Nie śmiałem podnieść wzroku i z pochyloną głową, bez oddechu w piersi czekałem na cios.
— Panie Stanisławie — zagrał jej nizki, głęboki głos — brońmy się energiczniej, bo zginiemy oboje; zamiast psuć teren, niech pan lepiej naprawi moją pozycyę. Dobrze? — przeciągnęła ostatni wyraz i poparła prośbę jeszcze dłuższem spojrzeniem, za które byłem gotów do nóg jej upaść.
— Ale jakże... tylko, zdaje się, będzie deszcz — wyjąkałem, słuchając z przerażeniem tych bezmyślnych słów, które jakaś złośliwa siła wyrwała mi z gardła.
Straciłem głowę do reszty; zdawało mi się, iż moje nogi i nogi ławki uginają się pode mną, a zanim zdołałem ochłonąć, panna Iza odeszła, ja zaś uczułem, że jakaś nowa szopka przy współudziale Jerzyka wyrabia się na placu. Jakoż ujrzałem następującą scenę:
Jerzyk w pozie tancerza w menuetowych ruchach kręcił się przed jakąś wiejską babą i deklamował z patosem:

O, ty, jakiemkolwiek uczczę cię imieniem,
Bóstwem jesteś, czy nimfą, duchem czy widzeniem?
Mów: własnali cię wola na ziemię sprowadza,
Lub odejdź, bo twa postać wszystkim grać przeszkadza!

Potem, kłaniając się w stronę pań, z ręką na sercu oświadczył: »Autor Mickiewicz i spółka«.
Tym razem nawet ja nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
W istocie, zacytowane przez Jerzego słowa, poniekąd trafne, tak się zarazem kłóciły z wyglądem i zachowaniem się stojącej w milczeniu baby, że w rezultacie otrzymywało się wrażenie silnego komizmu.
Pasowana na Zosię wieśniaczka miała na sobie wyblakłą niebieską spódniczynę, zaszarganą i podartą u dołu na frendzliste strzępy; z pod niej wyzierały pocięte pręgami, czerwone, mizerne łydki, zwężające się w suche piszczele bosych nóg, które były do kostek oblepione tak szczelnie zaskorupiałą gliną, że zdawało się, iż są obute. Biała chustka, osunięta klinem na kark, odsłaniała plątaninę dość bujnych włosów, miejscami czarnych, jak lśniące skrzydła kruka, to znów pozlepianych w strąki i kołtuny nieokreślonej barwy. Brudna, podarta koszula, rozchełstana naoścież, pozwalała widzieć spaloną, żylastą szyję i nędzne obwisłe piersi, puste, jak sakwy żebracze. Stosunkowo najmniej przykre wrażenie sprawiała owalna, lekko obrzękła i chorobliwie blada twarz, ozdobiona mocno zarysowaną brwią.
Baba, nie ruszając się z miejsca, oglądała się ciągle wokoło, jakby czegoś szukała.

— No, idźcież, kobieto, kiedy wam mówią — odezwała się pani Irena z odcieniem zniecierpliwienia.
— Dać jej co, to pójdzie, Stasiu — dorzuciła ciotka.

Wyjąłem miedziaka, a gdym się zbliżył, uderzył mnie przyjemny wyraz dużych, szarych, nieco spłowiałych oczu. Były to miłe oczy zaniepokojonego dziecka, które spłatało rodzicom figla i jest jednocześnie rade i wylękłe, gotowe wybuchnąć za chwilę zarówno śmiechem, jak płaczem.
Włożyłem babie pieniądz między brudne, grube palce splecionych na podołku rąk i rzekłem:
— Idźcie, matko, z Bogiem!
Baba spojrzała na mnie nieufnie, cofnęła się cokolwiek w tył i znów się zatrzymała, rozglądając się wokoło; pieniądz wysunął się jej z rąk i potoczył po żwirze, na co nie zwróciła najmniejszej uwagi.
Poczułem pewne zakłopotanie.
— To chyba niemowa — odezwała się panna Iza.
— Je crois qu’elle est folle![1] — odpowiedziałem mimowoli po francusku.
— Jezus Marya! Stasiu, nie zbliżaj się, chodź tu! — zrywając się z miejsca, zawołała przeraźliwym głosem ciotka.
— Iziu! — zawtórowała pani Irena.
— Mańka, ratujcie! — z udanym przestrachem darł się Jerzyk, jak opętany.
Wszczął się mały tumult, który się zmienił w jarmark, gdy się zjawiły nasze służebnice.

Ciotka uczepiła się kurczowo mego rękawa, a kucharki rozpuściły pytle.

— A ty tu skąd? A pódziesz! — to głupia, gdzie zalazła!... — wołały obie prawie jednocześnie.
— Stachu, tylko ty się nie mieszaj! — jęczała błagalnie ciotka.
Tymczasem kucharki pochwyciły babę pod pachy i jęły ją popychać w kierunku ścieżki; znikły za węgłem domu, ale po chwili, okrążywszy go wokoło, ukazały się z drugiej strony. Baba się szamotała i, wyrwawszy się w końcu, wbiegła na plac, przytuliła się do ściany i zaczęła szlochać żałośnie.
— Nie szarpcie jej! — zaprotestowałem. — Maryanno, proszę jej dać. Ot tu leży dziesiątka. Sama pójdzie.
— A jużci, co panicz wie! O, widzicie ją, nie chce brać! To »głupia baba!« — jak się gdzie znęci, kijem jej nie wyprosi! Poszła won! — i powtórzyła się poprzednia scena wypychania, ale tym razem z lepszym skutkiem. Kucharki wróciły zasapane, czerwone — ale same.
— No, przecie poszła w krzaki — alem ci się zedźwigała; bo to jak starsza pani krzykła, to mnie zaraz w dołku ścisnęło, ledwom balii nie wylała — prawiła Maryanna, obcierając rękawami pot z czoła.
— A ja tam sobie zaraz pomyślałam, że pewno »głupia baba«, bo i cóżby innego? — przerwała, złapawszy oddech otyła Janowa.
— Co to jednak za porządki? — oburzała się pani Irena. — Toż taką powinni w miasteczku przypilnować, można się na śmierć przestraszyć.
— No przecie! — potwierdziła Maryanna. — Tylko ona nie tutejsza, aż z Udryjowiec, ale tak łazi wszędzie, jak ta owca kołowata; mąż ci ją wygna, to idzie; przyjdzie gdzie, stanie i, choć tam nie wiem co, ani rusz; chleb weźmie, jak głodna, albo rzuci... O tak, wiadomo, bez nijakiego rozumu; toż jej dawałam, jak panicz kazał, dziesiątkę, no i co? przecież państwo sami widzieli.
— Otóż właśnie — puszczając nakoniec mój rękaw, odezwała się wzruszonym głosem ciotka — pieniędzy nie bierze, nic nie gada, tylko się ogląda, szuka; kto może wiedzieć, czego ona szuka? Aż mi jeszcze serce bije!...
— Szukała, a widzi pani! — klasnęła w ręce Antoniowa. — Szukała! mówiłam, a co!... dziecka tak szuka! Bo to się oni łońskiego roku spalili, cała chata do ziemi i dziecko z kolebką. To ona tak fort chodzi, a jak gdzie dzieciaka dopadnie, to zaraz łaps! że niby to jej... Jak tu kiedyś schwyciła na rynku żydowskiego bachora, to ci ją ludzie ledwie na szosie dognali; miała ci wtenczas grzanie, oj miała! a jeszcze mąż w domu pewnikiem jej dołożył. Bo to chłop, jak chłop — bił ci ją zawsze okrutnie i, powiadają, przebił. To i bez to bicie, bez ten ogień i dziecko — tak ci się jej we łbie wszystko pokiełbasiło.
— To jeszcze całe szczęście, że my dzieci nie mamy — rzekła pani Irena.
— A ja, mamusiu; ładnie... — przeciągając ostatnią zgłoskę, przymiliła się rozkosznie panna Iza.
— No, ciebie przecież nikt nie weźmie...
— Jabym tam wziął — mruknął dostatecznie głośno Jerzyk.
Starsze panie uśmiechnęły się pobłażliwie; pannie Izie zadrgały kąciki ust; zmieszała się trochę, ale wyraźnie była rada.
— No, a teraz — obrzuciwszy ją wymownem spojrzeniem ciągnął Jerzyk — skoro niebezpieczeństwo porwania Stasia minęło, do roboty, bo coś na deszcz zakrawa i późno. Trubadurze, twoja kolej — zaczynaj!
Wziąłem niechętnie młotek, zły na wszystkich, a najwięcej na siebie. Nurtowała mnie zazdrość. Dlaczego — myślałem — nie ja, ale on właśnie, on zdobył się na to sprytne powiedzenie, on, zawsze on!
Trafiłem jakąś kulę, zdawało mi się, że Jerzyka; wykrokietowałem ją z podwójną pasyą i to mi trochę ulżyło; gdy naraz rozległ się rozpaczliwy okrzyk panny Izy.
— Co pan zrobił? — moja kula! — nie! przez tę babę pan zupełnie głowę stracił!....
Struchlałem.
— A to się spisał — piramidalnie... — przysiadając od śmiechu, wołał Jerzyk.
To jego nieznośne »r« wkręciło mi się jak świderek przez uszy do mózgu. Rzuciłem młotek i odwróciłem się, łykając łzy.
— No dalej, masz jeszcze jedno coup — dodał drwiąco.
— Idź do djabła! — burknąłem brutalnie.
— Więc nie grasz?
— Nie!
— Czyli się poddajesz. Maniu! górą nasi!
— Dlaczego pan nie chce grać? — usłyszałem miękki głos panny Izy.
— Bo... bo... — jąkałem się — i tak zaraz deszcz będzie...
Jakoż rzeczywiście za rzeką z mgły lasu jak lewiatan wynurzało się bure, sfałdowane cielsko strzępiastej chmury. Jedna odnoga, jak bezkształtna łapa polipa, wsysała w swój cień blady, stojący nizko, promienny krąg słońca, druga wlokła się nad lasem, a trzecia czepiała się ziemi.
Powietrze zdawało się z głuchym łoskotem uginać pod tym bezmiernym ciężarem. Słychać było stłumiony wark i odległe dudnienie. Drzewa i krzewy drżały coraz silniej, jakby oglądając się z niepokojem, aż w końcu jęły się miotać na wszystkie strony; zdawało się, że jedne zbiegają z góry, inne znów wdzierają się na szczyty, tłoczą się w wąwozach, rozpraszają w dolinach, jak tłumy w panicznym popłochu.
— No, Mańko, nogi za pas! — bo jak rozmięknie, będzie bieda! — przerwał milczenie Jerzyk.
— Co to będzie, co to będzie! — jęczała żałośnie ciotka.
— Prawdopodobnie burza — odparł, całując ją w rękę Jerzy. — Do widzenia, a jutro...
Resztę słów zgłuszył nowy napad gwałtownego wichru, tak potężny, żeśmy się wszyscy cofnęli. Robiło się coraz ciemniej. Chmura posuwała się szybko wzdłuż rzeki. Coś się kotłowało z groźnym pomrukiem w jej wnętrzach, a za nią słał się szary dym. W miedzianem jej jądrze migotały blade ognie, niby stalowe połyski zmagających się w ciemności orężnych rycerzy.
Przetoczył się z przeciągłym turkotem pierwszy daleki grom.
Ciotka poczęła się żegnać nerwowo, powtarzając:
— Jezus Marya, Józefie święty...
— Proszę do nas, do nas! — przekrzykiwała wiatr pani Irena. — Janowo, okna, samowar! — komenderowała już w pokoju. — Panie Stanisławie, zapałki!...
Błysnęło raz i drugi, grube krople jęły trafiać z ukosa w okna, potem chlusnęło, jak z wiadra, i sypnął zmieszany z deszczem drobny grad, dzwoniąc po szybach... Burza musiała nas zawadzić tylko jednem skrzydłem; główna siła poszła gdzieindziej, bo, jakkolwiek okna siniały co chwila, pioruny rozgrzmiewały słabo, grad szybko ustał, wiatr się uspokoił, a gdy podano herbatę, było już tylko słychać rzadkie pluskanie ściekających z dachu kropel.
Uspokojona ciotka z resztkami alteracyi w głosie poczęła opowiadać pani Irenie o strasznej nawałnicy gradowej, która nawiedziła Wołyń przed piętnastu laty.
Ja tłomaczyłem pannie Izie, jak się oblicza odległość grzmotów i trzymałem się z całej siły tego tematu, bojąc się, że jak się wyczerpie, znów stanę się małomównym mrukiem. Siedzieliśmy blizko siebie, zasłonięci od starszych pań samowarem; to mnie krępowało trochę, a jeszcze więcej jej uporczywe spojrzenia, które czułem co chwila na sobie. Trzymałem się jednak wcale dobrze, mówiłem gładko i przytomnie, nawinęło mi się nawet parę dość barwnych porównań...
— Dziękuję panu — przerwała mi nagle wykład — ale niech mi pan szczerze powie, dlaczego pan Jerzy nazywa pana trubadurem? — rzekła, zniżając głos.
Niespodziewane zapytanie zmieszało mnie w jednej chwili.
— Nie wiem, doprawdy! — odparłem po chwili namysłu. Jakoż nie wiedziałem istotnie.
— Trubadur — powtórzyła rozwlekle panna Iza — jaki to ładny wyraz! Trubadur — szepnęła wibrującym głosem, jakby do siebie — śpiewa i kocha!
Nastała dość długa pauza.
Ośmieliłem się spojrzeć na nią: siedziała pochylona cokolwiek naprzód z rozchylonemi cudnie ustami, jakby wpatrzona w jakiś obraz daleki i mglisty. Oczy jej, z lekka przysłonięte dużemi rzęsami, wydłużyły się i zrobiły ciemniejsze, niż zwykle, niemal granatowe. W nieruchomych rysach twarzy znać było pewne natężenie.
Westchnęła — powtórzyła raz jeszcze sennie i powoli — trubadur! — i, zwracając się nagle całą twarzą do mnie:
— Pan śpiewa! — spytała tonem twierdzenia.
— Niestety, nie! — odparłem, spuszczając oczy, jakby zawstydzony, że muszę jej zaprzeczyć.
— Więc chyba pan kocha? — rzuciła szybko stłumionym głosem, akcentując ostatni wyraz.
Uczułem płomień na twarzy i zamęt w całej istocie; jakiś przerażający popłoch rozpędził mi wszystkie myśli i dusił głos w krtani.
Wyrwało mnie z tego stanu naprzykrzające się wołanie ciotki:
— Stasiu, słyszysz, Stasiu! czy aby w Leszczanach nie było gradu, jak myślisz? Trzebaby jutro napisać. Toby było prawdziwe nieszczęście!...
— Ależ, ciociu, gdzie Leszczany! trzydzieści godzin jazdy! Ech, bo też ciocia zawsze...
Urwałem niechętnie, z odcieniem rozdrażnienia.
— I to prawda — ale kto wie? kto wie? zawsze dobrze napisać; a nuż broń Boże!... Bo to, powiadam pani, złoci ludzie... a wali się na nich... dwa lata temu... księgosusz o mało co... bydło w las... Amelko... Feluś zgasił... Poparzone... — wpadały mi w ucho słowa trajkotu ciotki, a w dalszym ciągu, jak strzała w celu utkwiona, dygotało we mnie to jej zapytanie; czułem, że coś niesłychanego wypada mi powiedzieć i w nerwowym pośpiechu przetrząsałem wszystkie zakątki duszy, usiłując namacać stosowny wyraz, gwałtownie potrzebny, który mi się gdzieś nagle zapodział.
Nie to! nie to! wszystko nie to! — odrzucałem wirujące w kółko zdania głupie i uparte: samowar — piszczy! ciotka — plecie! piszczy samowar; krokiet został; został krokiet; krokiet! Idyotyczny ten pomysł nie dawał się wyprzeć z mózgu, pomimo mych rozpaczliwych wysiłków.
— O czem pan tak duma?
— Krokiet został — nie mimo, ale wprost wbrew woli prześliznęło mi się zdanie przez ściśnięte gardło i wielkim, jakby przestraszonym głosem, zabrzmiało w pokoju.
— Ach, prawda! — zachichotała panna Iza — krokiet został! trzeba zabrać, panie Stanisławie...
— Narzuć tylko co, masz mój szal — posłyszałem głos pani Ireny.
— I tybyś wziął co; choć się zapnij na wszystkie guziki; zimno! — dogoniły mnie już za drzwiami przestrogi ciotki.
Ciemność i przejmujący, chłodny prąd powietrza owionęły mnie dokoła; drzewa skrzypiały, gąszcze zarośli bałwaniły się z chrzęstem i szumem. Na horyzoncie w czarnej lawie chmur migały chwilami słabe, rozlewne ognie dalekich, bladych łun. Wyżej, jakby w cieczy zadymionej mgły, pływały nikłe, migotliwe kropelki rzadkich gwiazd.
Szliśmy w milczeniu.
Panna Iza wyprzedziła mnie cokolwiek, błysnęła jasną spódniczką w szerokim pasie sączącego się przez okna światła i znów się zmieniła w rozwiewny cień.
Poprzednie moje pomieszanie ulotniło się szybko, ogarniał mnie zato łagodny smutek, w którym się błąkał ledwie dostrzegalny niepokój, tak nieuchwytny, jak chwiejny lot lelka w nocnej pomroce.
Zrównaliśmy się na placu.
— Widzi pani — zacząłem bezwiednie wypowiadać jakąś kształtującą się we mnie myśl.
— Nie widzę nic — niech pan zaświeci — przerwała mi nieco żartobliwie.
Myśl zgasła tak szybko, jak ognik mojej zapałki.
— To na nic — wyszeptałem po bezowocnych próbach.
— A więc szukajmy tak — odpowiedziała cicho, lecz dobitnie, jakby w podrażnieniu.
Poczęliśmy zbierać bramki po omacku. We wspólnych pochyleniach włosy jej musnęły mnie parę razy po twarzy, a ręce kilkakrotnie spotkały się z miękkiem ciepłem jej rąk.
Były to dotknięcia przelotne, trwożne i tak subtelne, jak pocałunki motyle, ale przy każdem serce moje płoszyło się coraz mocniej, niby łowiony ptak, aż roztrzepotało się do utraty sił; poczem, wyczerpane, zamarło w kojącem rozemdleniu wszystkich władz ducha.
— Ile pan ma bramek? — usłyszałem, jak przez ścianę.
— Siedm — odparłem z pewnym wysiłkiem.
— A ja trzy — więc dobrze!
Złożyliśmy wszystko na ganku i staliśmy długo, nie mówiąc nic. Wpatrywałem się w nią, jak w kolumnę zwartego mroku, w piersi mej otwierały się coraz liczniejsze łkające zdroje rzewnej tęsknoty.
— Zdaje się znów błyska... Chodźmy do furtki zobaczyć... Niech pan da rękę... tak ciemno... — poszarpanym, półgłosem przerwała pierwsza milczenie.
Ująłem ją lekko powyżej dłoni i wiodłem troskliwie i powoli po pochyłości ścieżki.
Po obu stronach chwiały się krzaki z mocnym szelestem; fantastyczne ich sylwetki przybierały dziwaczne, ruchliwe kształty istot nieznanych. Jakieś wielorękie, wiotkie postacie zdawały się wyrastać przed nami co chwila i pierzchać w gęstwinie, gdyśmy się ku nim zbliżali.
Siedliśmy na ławce. W niezwykłem roztargnieniu zatrzymałem przy sobie jej dłoń. Miałem pod palcami szybkie tętno jej pulsu, rytmicznie bijące, niby rozdrgana, minorowa struna.
Ten śpiew jej krwi kołysał całą moją istotę na jakiś cudny rozmarzony sen. Na dnie mojego serca rozpłakał się do wtóru pełen głęboki ton, niby żałosne echo dzwonu, huczącego gdzieś bardzo daleko w podziemiu. Czułem co chwila na piersiach i krzyżach ściskający chłód, jakby spływanie grubych, zimnych łez. Rękę chwytały mi raz po raz niepohamowane drgawki.
Poruszyła się; usłyszałem cichy szelest porywających się w niej wyrazów, zanim zaszemrały koło mnie, jak westchnienie.

— O, tam gwiazda. Pan widzi?

Pochyliła się w tył i głowa jej oparła się na mojem ramieniu. Zadygotałem cały. Nie wiem, jakim sposobem i kiedy, wargi moje w nabożnym pocałunku i tkliwym płaczu wewnętrznym zatrzymały się drgające na wilgoci jej ust.
Słodka boleść przebiła mnie na wskroś od głowy do stóp, a po tym krwawym śladzie z jej warg zleciało iskrą zarzewie i objęło nas jednym płomieniem.
Związałem ją wówczas w ramionach i w drapieżnym szale zacząłem całować namiętnie, na śmierć, jej oczy, włosy, twarz, usta i szyję.
Słyszałem jakieś szczątki poszarpanych wyrazów, duszących się, jak w ogniu, w gorącu gwałtownych oddechów. Czułem w mych żyłach wibrujące tętno jej krwi...
Nagle podniosła się, wydarła mi się z uścisku i poczęła prawie biedz w stronę domu. Podążyłem za nią, jakby wleczony jakimś niewidzialnym powrozem, który mi sprawiał i rozkosz i ból, i wyrywał z dna duszy błagalny jęk.
Zatrzymała się i raptownym ruchem obróciła się ku mnie. Wrosłem przed nią w ziemię i zgasłem w mgnieniu oka, jak zdmuchnięta świeca. Stała w świetle okien z opuszczonemi rękami; wiatr rozwiewał targające się końce szala, niby szare skrzydła. Rysy jej twarzy, zakrzepłe w nieruchomości, miały wyraz surowy, niemal cierpiący. Oczy były przymknięte. Wyniosłe jej piersi wzdymały się i opadały w szybkiem tempie urywanych oddechów. Podała się w tył, oparła się o ścianę, westchnęła długo i głęboko, przyczem twarz jej łagodniała stopniowo, aż półotwarte wargi stuliły się w przelotnym uśmiechu. Wyprostowała się, odwróciła się do mnie profilem, owinęła się w szal i zwolna znikła za węgłem domu.
Wkrótce skrzypnęły drzwi.
Stałem jak zamagnetyzowany, nogi uginały się pode mną, wstrząsały mną raz po raz febryczne dreszcze i musiałem zaciskać zęby, by powstrzymać latającą szczękę.
Nie byłem przerażony swojem zuchwalstwem, raczej zdziwiony, wzburzony i wyczerpany zarazem; oprócz tego, przez wszystko przesączał się żałosny smutek i nieśmiałe zawstydzenie. Jakby chcąc się ukryć przed światłem, padającem z okien, zrobiłem kilka kroków w bok i zatrzymałem się w cieniu.
W tej chwili znowu skrzypnęły drzwi i usłyszałem wołanie:
— Panie Stanisławie, ciocia prosi!
W swobodnym głosie panny Izy uderzył mnie lekki akcent swawoli.
Zbliżyłem się. Sylwetka jej cofnęła się do pokoju. Przed progiem zdjął mnie niesłychany lęk; stałem kilka sekund z zatajonym oddechem, nadsłuchując pilnie, jak zaskoczony na gorącym uczynku przestępca; w końcu, zebrawszy wszystkie siły, z rozpaczliwą odwagą popchnąłem klamkę.
Ciepłe, parne powietrze i światło odurzyły i oślepiły mnie odrazu; instynktownie zdrętwiałemi nogami przekradłem się na swoje krzesło i siadłem szybko, kryjąc się za samowarem; serce mi waliło, jak młotem, zdawało mi się, że lada chwila spotka mnie straszna katastrofa.
— Jest zbieg! Cóż, bardzo zziębłeś? Może herbaty?
Zwaliły się na mnie jednocześnie trzy wykrzykniki.
— Nie! — wykrztusiłem i odzyskałem przytomność.
Wówczas zobaczyłem, że wszyscy siedzą na swoich miejscach, a twarze ich nie zdradzają żadnego szczególnego wzruszenia.
— No, to chodźmy! — zakomenderowała ciotka. — Pono się znów na burzę zanosi.
I poczęła się żegnać długo i serdecznie z obiema paniami. Ja pożegnałem się również, ale bardzo prędko, nie podnosząc oczu, i z uczuciem ulgi wyskoczyłem na dwór.
Ostatecznie uspokoiłem się dopiero w swoim pokoju. Przestrach i wzburzenie minęło bez śladu; doznałem zato nad wyraz słodkiego rozkołysania, rozlewnych uczuć błogich i cichych. Serce moje, jak senna łódź, miłośnie unosiło się na tych falach, bujając się, w jakiemś słodkiem rozmarzeniu, chwilami porywało się jakby do słonecznego lotu i znów omdlewało w bezwładzie czułego rozrzewnienia.
Nigdy przedtem tak bogobojnie i z taką czcią nie korzyłem się przed nią, jak w tej chwili. Słyszałem w sobie dźwięczne strojenie się, subtelne drgania i tkliwy płacz strun, niegdyś mi obcych zupełnie. Wezbranie dobrych uczuć i serdeczny rozlew duszy dosięgał nieznanych uprzednio rozmiarów.
Szum wichury za oknem, targanie i szamotanie się drzew, blade łuny tułających się gdzieniegdzie w nocy błyskawic — te posępne w swej istocie zjawiska — przybierały dla mnie postać nieco szorstkich, ale przychylnych wyrazów wzruszonego olbrzyma.
Westchnienia, ubolewania i narzekania niepokojącej się w drugim pokoju ciotki nie rozdrażniały mnie, przeciwnie współczułem jej prawdziwie.
Kiedy zaś zaczęła się modlić głośno i żarliwie, słowa jej pacierza rozczulały mnie do głębi, a słysząc jak powtarza: »dobry i miłosierny, zlituj się nad nami, Panie!« — radowałem się sercem z istnienia dobra, litości i miłosierdzia we mnie i poza mną.
Nagle ciotka urwała i w tej chwili posłyszałem bełkotliwy, zdławiony ni to szept, ni to głos: »Stasiu, Stasiu!« — tak okropnie zmieniony, żem się zerwał, jak zlany ukropem i, wrzasnąwszy nieludzko: »co!«, wpadłem do jej pokoju.
Ujrzałem ją skuloną na podłodze; twarz miała białą, jak papier; podana ciałem w tył, zdawała się wyciągniętemi rękoma zasłaniać głowę od jakiegoś ciosu.
Ujrzawszy mnie, poruszyła kilkakrotnie bezkrwistemi wargami, nim wydobyła dźwięk.
— Tam, tam!
— Gdzie tam? Nic nie widzę! — spytałem, opanowując z trudem rozklekotane nerwy.
— Znowu! Maryanno! — krzyknęła po raz drugi ciotka; zerwała się z klęczek i siadła na łóżku, dygocząc całem ciałem.
Zjawienie się Maryanny i jej natarczywe badania zdołały w końcu wydobyć z ciotki wyjaśnienie, że ktoś się dobija do okna.
Próbowałem wytłomaczyć, że to wiatr, ale, nadstawiwszy uszu, dosłyszałem wyraźne, delikatne pukanie.
Z lekkiem mrowiem w kościach, pomimo protestów ciotki, wprawdzie niebardzo się śpiesząc, zbliżyłem się do okna. Uprzedziła mnie jednak Maryanna i, zasłoniwszy się dłonią od światła, przytknęła do szyby twarz.
W tej chwili zobaczyłem, jak się szybko z drugiej strony cofnęła jakaś biała plama i jednocześnie zawarczały zamaszyste wyrazy naszej służebnicy:
— A to cholera »głupia baba!« A pudziesz, psiakrew, bo ci mordę rozwalę i gnaty połamię!
Tu odrzuciła haczyk i otworzyła okno gwałtownie.
Zimny prąd powietrza wdarł się do pokoju, a niewyraźny kontur postaci, chlipiąc cichym płaczem, rozwiał się w ciemności.
— Ja ci tu dam! — wołała jeszcze chwilę energiczna kucharka; zatrzasnęła okno i poczęła uspakajać ciotkę.
— Niech się pani tego ścierwa nie boi; ziąb ci jest i na deszcz idzie, to tak się majta. A nuż, myśli, kto puści? — bo to tak, jak owca, lizie na światło. Niech pani tylko zgasi lampę i już!...
— Boże mój! — przychodząc do siebie, stękała ciotka. — Kiedy, powiadam wam, mówię sobie litanię, a tu pęc, pęc! Jakby kto mi nogi podciął...
— No, ma się wiedzieć — niespodzianie i to w nocy... Toż i mnie, jak pani krzykła, to aż teraz jeszcze w dołku...
— Niech Maryanna idzie spać, a ciotka zgasi lampę! — przerwałem zły i wróciłem do siebie.
Rozebrałem się po ciemku, otuliłem się w kołdrę i powoli pogrążyłem się w stan błogiego rozmarzenia i cichych rojeń...
Zbudziło mnie nowe zapytanie ciotki:
— Stachu, czy widzisz, jak strasznie błyska?
— To daleko, ciociu — odparłem.
— Bój się Boga! — powiadasz daleko, a odrazu we wszystkich oknach.
— Bo dom stoi na górze, to tak się wydaje.
— Nie! słuchaj, ja chyba zapalę świecę i tu na progu postawię, to i tobie będzie jasno.
— Mnie wszystko jedno, jak ciocia chce — odrzekłem.
Po chwili wpadł do mego pokoju wązki snopek światła, a po dłuższej pauzie nowe wołanie:
— Stachu, deszcz pada!
— No to i cóż? Popada i ustanie!
— Ładnie ustanie, leje jak z cebra! A nie wiesz, gdzie kot?...
— Widziałem go pod stołem.
— Kci, kci, kci!... tu chodź; będzie ci lepiej!
Posłyszałem lekki skok, a potem rozkoszne mruczenie.
Nie wiem, dlaczego, ale ten odgłos mrukliwy wprowadził mnie na myśl o pannie Izie.
Śpi teraz — wyszeptałem i ciepła, rzewna fala trąciła o me serce.
— Stachu — ocucił mnie znowu trwożny głos ciotki — słyszysz, jaki wiatr?
— Słyszę.
— Co to będzie? toż nas zniesie... Domek na kurzej łapie!
— Niech się ciocia nie boi: wytrzyma! — odparłem z przekonaniem, choć istotnie można było mieć pewne wątpliwości.
Wicher dosięgał chwilami zdumiewających rozmiarów.
Z początku dawało się słyszeć gromkie, nizkie huczenie, jakby ścieranie się w powietrzu skrzydlatych olbrzymów. Bojowy ten zgiełk, zbliżając się z błyskawiczną szybkością, zmieniał się stopniowo w przeciągły, wysoki dyszkant, w gwizd przeraźliwy.
W końcu nawałnica dzikiego wycia i szału uderzała w dom.
Wzdrygały się futryny; jęczały szyby żałośnie, a przerażone krzaki szumiały naokół, jak zbałwanione morze. Wówczas nastała krótka, spokojniejsza sekunda, i raptem gdzieś w znacznem oddaleniu rozbrzmiewał jeszcze jeden, ostatni, zduszony, okropny prawie ludzki jęk: hoo! Poczem urywało się wszystko, rzekłbyś: padł śmiercią rażony tytaniczny trup.
Wkrótce jednak na jakiemś ponurem, niezmiernie dalekiem pustkowiu rozlegały się znowu przyciszone, jakby wyczerpane męką, nawoływania potępieńczych głosów.
Nie bałem się ani piorunów, ani najbardziej niepohamowanych wybuchów burzy, ale te momenty zmawiania się, istne tajemnicze spiski sił niewiadomych, napełniały mnie zabobonnym niepokojem.
Nagle struchlałem, wydało mi się bowiem, że jeden z tych głosów nieznanych, przepojony łzami, lękiem i smutkiem, kwili tuż pod mojem oknem — samotny.
Ciarki mi przeszły po skórze; coś mnie podniosło mimowoli na łóżku i, uniósłszy się na rękach, z zapartym oddechem, zmieniłem się w czujny słuch.
Lecz właśnie wicher przypuścił nowy szturm i zgłuszył wszystko na chwilę.
Skoro jednak minął, z szumu rozpaczliwie targających się drzew, z chlupotania ulewy wyodrębnił się wyraźnie człowieczy zanoszący się płacz i drapiące, nieśmiałe pukanie.
Z drobnym dreszczykiem w piersi przegiąłem się w stronę okna i wlepiłem wzrok w czarne morze nocy.
Nie mogłem dostrzedz nic a nic.
— Deszcz — pomyślałem — lub ćma się tłucze; głupie złudzenie.
Wtem błysnęło i w sino-zielonym ogniu za szkłem mignęła mi, niby maska gipsowa, trupio blada, bolesna ludzka twarz. Żachnąłem się i ciężko usiadłem na łóżku z uczuciem słabości w kolanach i tysiąca mrówek na ciele.

Zmrużyłem oczy. Wówczas jeszcze raz ukazało mi się, jak w powidoku, to samo wybladłe oblicze i utonęło szybko, przepadło w labiryntach pamięci.
Jest coś wysoce uwłaczającego ambicyi ludzkiej w tem przeświadczeniu, jakie w nas wpaja chwila przestrachu, że jedno przelotne wrażenie jest w stanie cały nasz charakter, rozum i wolę w niwecz obrócić i zmienić świadomą istotę w ohydną galaretę trzęsących się w upodleniu instynktów, Upokorzenie jest tem większe, im błahszym był powód przestrachu.

To też, ochłonąwszy, doznawałem uczucia silnego niesmaku, byłem zły na siebie, a jeszcze więcej na tę »głupią babę«.
Owinąłem się w kołdrę i postanowiłem usnąć jak najprędzej. W tym celu starałem się nie zwracać u wagi na srożącą się burzę, co mi się udawało, choć niezupełnie, bo ilekroć przeminął wściekły szturm wichru, mimowoli nadsłuchiwałem w stronę okna.
Pluskał deszcz, szamotały się krzaki i drzewa z szmerem gwałtownym, zmożony wiatr zwoływał rozproszone swe siły, z głuchym tartasem toczył się daleki grom, ale nikt już nie kołatał i nie łkał w pobliżu. Widocznie baba straciła cierpliwość, lub może wreszcie zrozumiała obłąkanym mózgiem, że na nic jej tułać się około siedzib ludzkich i garnąć się z łkaniem nieszczęścia ze swej ciemności do cudzego światła.
Uspokojony zasnąłem.
Zbudziłem się wesół i wypoczęty. Dzień był piękny i stała pogoda dopisywała nam do końca lata. Grywaliśmy więc bez przeszkody po całych dniach w krokieta. Jerzyk mnie bijał po dawnemu, choć już nie tak bezkarnie. Przytem nie gniewały mnie jego zwycięstwa, bo gdy on z miną tryumfatora wracał do domu, ja z panną Izą odbywałem niedalekie, ale długie, wieczorne spacery, podczas których przekonałem się, że ten złośliwy cynik miał po części racyę.
Wszystko to już dawno minęło; od tego burzliwego wieczoru i nocy oddziela mnie przeszło dwadzieścia zimowych obumarć i wiosennych odrodzeń naszego starego globu.
Przez ten czas setki ludzi, widoków, zdarzeń, przygód, tysiące uczuć, nastrojów, wrażeń i myśli przelało się przez moje oczy, serce i mózg — i nagle od jednego dotknięcia wszystko to obłupało się i rozsypało się w proch, jak miał zmurszałych nawarstwień tynku, a z pod nich ukazał się stary, zapomniany fresk, który nietylko się nie uszkodził i nic nie stracił z pierwotnych kolorów, ale jak gdyby z kryjących go długo pokładów wyssał esencyę nowych barw, zyskując przez to na żywości i sile.
Niepojętą zwłaszcza wymową i nieprzepartą potęgą nasiąknął jeden szczegół obrazu, dawniej podrzędny.
Oto z głębokiego tła czarnych, przepaścistych czeluści chmur, podartych wichrem i skłębionych, ze żrących dymów dżdżu, w błękitnym ogniu błyskawic wyrywa się na pierwszy plan i rzuca mi się w oczy zaszklona taflą szyby, niby skrzepem zastygłych łez, blada, człowiecza twarz. W śmiertelnie wylękłych jej rysach tkwi obłąkany stygmat zadawnionej krwawej boleści, ale wymowa jej, niegdyś trwożna i błagalna, nabrała dziś twardych akcentów żądań zuchwałych.
Ona już nie puka delikatnie i nieśmiało, ale poprostu wali obuchem w sam środek serca, wołając:
— Wpuść!
Nie mam władzy wyrzec się tego widoku, ani sam się odwrócić, ani ją do odejścia zniewolić. Proszę tedy:
— Wejdź!
Zamknięte! Pali się wyrzut, skwiercząc w sumieniu.
Zamknięte — to prawda! Szukam więc wszędzie z pośpiechem i nie umiem znaleźć w sobie nigdzie dobrego klucza miłości, któryby serce moje dla niej naoścież otworzył.
A wytrychami posługiwać się niepodobna i strasznie — wstyd!


∗             ∗

Tak, mój przyjacielu, na cześć nowego wieku pragniesz stwierdzić przez usta »powołanych«, że w ciągu dziewiętnastu stuleci pojęcie bliźniego w uczuciach cywilizowanych warstw Europy rozszerzyło się do pożądanych granic.
Dziękuję ci za zaszczyt, ale sam widzisz, przyjąć go nie mogę. Zwracam ci przeto blankiet. Zamiast mego adresu, napisz na nim: »głupia baba« i wyślij powtórnie. Jeżeli dojdzie do rąk właściwych, uda ci się może pozyskać dla swej ankiety sporo danych, i ciekawych i pouczających.




PAN JABOT
Karol Jabot w dzieciństwie przywędrował z nad Sekwany do brzegów Wisły, gdzie się też wraz z rodzicami zatrzymał.

Tu pozornie przynajmniej spolszczył się do tego stopnia, że jedynie dobra znajomość rodowitego języka, nazwisko i gardłowe r zdradzały w nim cudzoziemca. Te przymioty, zwłaszcza dwa ostatnie, były mu niepoślednią pomocą w zawodzie nauczycielskim, któremu za przykładem ojca postanowił się poświęcić. W mieście, gdzie po dojściu do młodzieńczych lat osiedlił się na stałe, uchodził powszechnie za oryginalnego Paryżanina, a widząc, jak to popłaca, taił szczegóły przeszłości, rozpowiadając, iż zdobył znajomość miejscowego języka usilną pracą w tym kierunku, do czego go skłoniły względy natury pedagogicznej oraz sympatya dla przybranej ojczyzny.
Jednało mu to popularność wśród patryotycznych mieszkańców, a co ważniejsza, wysoko płatne lekcye.
W gruncie rzeczy Jabot nie posiadał narodowości wcale. Dziecinne wspomnienia z kraju z czasem zatarły się zupełnie. Z chwilą zgonu ojca pękł łącznik ostatni, a z całej przeszłości trwała w nim ukrywana przed otoczeniem dumna świadomość, że pochodzi z nacyi, przodującej całej Europie, nie mówiąc już o tym mizernym jej okrawku, który chciałby uchodzić za »Francyę północy«. Jakoż do nowej ojczyzny Jabot wcielił się tylko o tyle, że posiadł sztukę trafnego wzdychania w odpowiednich chwilach. W procesie tym wprawdzie brały udział jedynie mięśnie jego piersi, podczas gdy u reszty towarzyszyły mu pewne skurcze serca, słabe zresztą; różnica więc była tak subtelną, że niepodobna było jej zauważyć. To też Jabot niemal jednogłośnie był uważany za człowieka pewnego, godnego zaufania i poparcia.
W miarę wzrastania dochodów Jabot podnosił stopniowo skalę życia do normy, którą sobie z góry zakreślił. A nie był zbyt wymagającym.
Dwa pokoje z alkową, ładnie, choć trochę po kobiecemu umeblowane, wystarczały mu najzupełniej; kuchnię oddawał za usługę posłańcowi, stołował się przeważnie w domach prywatnych, ubierał się modnie, ale poważnie, stając się pod jesień życia coraz pedantyczniej porządnym.
Ów zewnętrzny fizyczny porządek i zegarkowa systematyczność były to zasadnicze cechy jego charakteru, wrodzone i rozwinięte przez regularny i umiarkowany tryb życia, który prowadził z początku z musu, a potem z przyzwyczajenia. Stąd płynęła mechaniczna skrupulatność w formalnem wypełnianiu obowiązków sumiennego nauczyciela, akuratnego stołownika i terminowego lokatora jedynych, które posiadał, stałość upodobań, zamiłowanie spokoju oraz niemal przesadna poprawność i przyzwoitość w sposobie życia, wysławiania się, a z czasem i myślenia.
Jeżeli Jabot wyrzekł się papierosów, to głównie dlatego, by nie widzieć na klapie surduta śladów popiołu i okruchów tytuniu. Dla tych samych przyczyn, dla których nie znosił brudnego kajetu, miał odrazę do tanich miłostek, a że był oszczędny, pędził pod tym względem żywot nader wstrzemięźliwy.
Tęsknił wprawdzie trochę do kobiet i nieraz myślał o żeniaczce, ale, wyobrażając sobie swą przyszłą, nie widział nigdy koloru jej oczu, włosów, kształtów lub wyrazu twarzy, dostrzegał zato zawsze rurkowany biały fartuszek, zarys ręki, a w niej ściereczkę lub pióropusz do okurzania mebli.
Żona jego miała być przedewszystkiem uosobieniem porządku i czystości.
O takiej marzył, nie żenił się jednak. Gwałcony instynkt, jakby przez zemstę, wszczepił mu w duszę pierwiastek płochliwości, który wywoływał w całej istocie Jabota trwożliwy zamęt, ilekroć się pokusił w matrymonialnych zamiarach zbliżyć do osoby płci odmiennej.
Straciwszy w ten sposób możność przystępu do żywych kobiet, zastąpił je sobie zbiorem fotografii mniej i więcej dekoltowanych piękności, które nie posiadały żadnych przywar swej płci, a wszystkie zalety plus przewilej wiecznej młodości. Była to kolekcya bogata i oryginalna, istny harem papierowy, gdzie królowały wybrane odaliski, dla których Jabot żywił uczucie, bardzo zbliżone do rzeczywistej miłości.
Zresztą oschły w stosunkach z ludźmi Jabot zdobył szczególny dar przywiązywania się do przedmiotów wogóle i szanował rzeczy nawet zupełnie zepsute, zgoła nieużyteczne. Stąd alkowa jego mieszkania była formalnie zawalona gratami. Jak w poczciwym zamożnym dworku, znajdował tam przytułek rezydent-fotel kulawy, rolę starej panny ciotki grała spłowiała, stękająca kanapa, a w kufrach mieściły się sterane służbą pantofle, dymisyonowane części garderoby i inne drobne rupiecie, które wysłużyły emeryturę lub chwilowo spadły z etatu.

Wszystko to miało w grubej księdze odpowiednie miejsce, cenę nominalną, cenę rzeczywistą, krótką biografię w formie detalicznych kosztów przeróbek, poprawek, opakowania lub przenosin, a nawet rodzaj zwięzłej charakterystyki, jak naprzykład: »prawą szufladę przy otwieraniu pociągać mocno, bo się zacina!« lub »spodni tych nie podpinać, bo przykrótkie...« a dalej: »jako w pewnem miejscu wytarte, możliwe jedynie pod surdut!...«

W otoczeniu swych rzeczy, z książką rachunkową przed oczyma Jabot doświadczał tego ciepła i błogiej radości, jakiej doznajemy nieraz w gronie domowników wśród rozmowy wspomnień. Przytem wobec tych przedmiotów zajmował on szczególne stanowisko, niejako ojca-patryarchy, który własną pracą to wszystko zgromadził i od zmarnienia zachował; i to przeświadczenie, że samemu sobie to zaszczytne stanowisko zawdzięcza, podnosiło go we własnych oczach i mile łechtało kiełkującą w nim próżność, która rosła w miarę powodzenia.
Jabot początki miał ciężkie, ale stosunkowo dość szybko wybrnął o własnych siłach z otchłani nędzy, która go już wciągać zaczęła. Jak płetwonogie stworzenie, zapomocą niemal bezwiednych, ale zręcznych ruchów potrafił wypłynąć z topieli i na ląd twardy się wdrapać. Niegdyś zupełnie nieznany — dziś był poszukiwany, ceniony i dobrze płatny, a biletów lekcyjnych, które chował, jak trofea, w specyalnem pudełku, przybywało z każdym rokiem coraz obficiej. Jabot w przystępie dobrego humoru lubił się bawić tymi skrawkami; układał z nich mianowicie piramidę, której przyglądał się z takiem upodobaniem, jakby to była podstawa jego pomnika, wznoszonego własnoręcznie codzień o kilka milimetrów wyżej i wyżej.
Patrząc na tę kolumnę z kartek, rozróżniał pokłady lat dalekich i bliższych i widział postęp powolny, ale stały, nietylko ilościowy, ale i jakościowy: na spodzie szarzał lichy karton — smutne wspomnienie pierwszych lekcyi dwuzłotowych, wyżej błyszczał ponętny brystol rublowych godzin prywatnych, a w górze lśniły się pysznie grube warstwy jeszcze zyskowniejszych lekcyi na pensyach, gdzie, tytułowany profesorem, miał możność przemawiać z podniesienia do licznego, choć trochę sennego audytoryum. Każdy taki przegląd generalny dotychczasowych owoców życia utwierdzał Jabota w wierze we własne siły i zdolności. Kiedy zaś wpadł na pomysł napisania metody, która, jego zdaniem, miała, jeśli nie wyrugować, to przynajmniej stanąć na równym poziomie z słynnym Margot’em, ambicya jego dosięgła niemal chorobliwych rozmiarów.
Jabot, jako materyalista z natury, utożsamiał sławę z rozgłosem, a wielkość zasługi mierzył bezpośrednim pożytkiem; jakkolwiek więc praca jego posuwała się opornie i powoli, w przekonaniu, iż tworzy wiekopomne dzieło, niejako na rachunek przyszłych laurów i sukcesów, przejął się własną wyższością do tego stopnia, że stał się patetycznym, z czasem nawet istotnie podniosłym w mowie, pompatycznym w gestach, jeszcze więcej powściągliwym w stosunkach z ludźmi, szczęśliwym w odosobnieniu i samolubnym w tem szczęściu.
W tym okresie życia Jabot, niby gąbka, z morza zadowolenia, pragnień i pożądań wchłonął akurat tyle, ile był w stanie w sobie utrzymać. Czuł się sytym, pełnym pomyślności, wzdętym powodzeniem, niemal ociężałym, a sto mil dalekim od przypuszczeń, że może się trafić coś takiego, co zeń szybko wszystek sok wyciśnie.
Tak się jednak stało.
Był to czysto zewnętrzny, drobny przypadek: spróchniały stopień od katedry, po którym szczęśliwie przeskoczył na krzesło fertyczny matematyk, a po nim z kolei obszerny ksiądz-prefekt wstąpił bez szwanku, załamał się właśnie pod stopami Jabota.
Kilka krótkich stłumionych wybuchów śmiechu ze strony klasy, zwięzłe »sapristi« z ust poszkodowanego, żądło bólu w kolanie — oto były wszystkie bezpośrednie skutki tego skrzyżowania się dwu pozornie niezależnych łańcuchów przyczyn.
Po kilku dniach ledwie dostrzegalny siniak znikł, po tygodniu jednak ból się nanowo odezwał, zawadzał, wiercił się niecierpliwie przy żywszych ruchach nogi, świdrował głębiej przy wchodzeniu na schody, w ciągu godziny lekcyi uspakajał się powoli, a chwilami przyczajał się zupełnie.
Jabot pilnie śledził wszystkie te objawy i doszedł do wniosku, że dłuższy wypoczynek usunie je zupełnie i bezpowrotnie.
Nawinęło się akurat pięć dni wolnych od zajęć: galówka, Wszyscy Święci, a potem niedziela. Korzystając ze sposobności, Jabot z porady doktora położył się do łóżka, jodynując co trzy godziny stłuczone kolano. Ponieważ zaś nie lubił tracić czasu nadaremnie, postanowił sobie w ciągu świąt oszlifować ostatecznie dwa pierwsze rozdziały metody. Szło mu to jednak ciężko, doświadczał jakiegoś rozemdlenia wewnętrznego i rozpierzchania się pojęć. Co gorsza, łapał się na gorącym uczynku odwracania się myśli do wspomnień dawno minionej przeszłości lub snucia nieokreślonych planów na przyszłość. Jako człowiek praktyczny, człowiek chwili bieżącej, uważał takie zaniedbywanie planów realnej rzeczywistości dla nieprodukcyjnych rojeń za naganne wogóle, a w danym wypadku, gdy wchodziła w grę rzecz pierwszorzędnej wagi, t. j. losy metody — za wysoce lekkomyślne, wprost karygodne: zbierał się tedy ze wszystkiemi siłami, zaciskał władze duszy, ale po chwili przykrego natężenia wszystko się luzowało ponownie, jak mutry na śrubach wytartych.
Uporczywość tego dziwnego stanu zaczynała go niepokoić.
Wezwany powtórnie lekarz zaproponował konsylium. Jakoż w oznaczonym dniu wpadł w towarzystwie niepozornego jegomościa o przenikliwych rozbieganych oczach i drobnych filigranowych rękach pieszczonej kobiety. Sława medyczna, bo była to ona, opukała Jabota w mgnieniu oka, palnęła go młotkiem w kolano, aż chory stęknął, poczem usunęła się z »kolegą« do drugiego pokoju; po chwili ożywionej rozmowy przyfrunęła stamtąd i, opróżniwszy w powrotnym przelocie zawartość dłoni Jabota, rozwiała się w okolicach drzwi wchodowych.
Mniej sławny towarzysz, jako istota bardziej pozioma, zabawił nieco dłużej. Paląc papierosa, wyłożył Jabotowi w sposób pobieżny i zawiły nieodzowność małej operacyjki, jasno i treściwie udowodnił mu kosztowność i kłopotliwość przeprowadzenia kuracyi w domu, zalecał osobliwie w danej sytuacyi szpital, pozostawił mu łaskawie trochę czasu do namysłu oraz bilet polecający do asystenta; poczem, wyskrobawszy jednym palcem przygotowaną trzyrublówkę, pozostałymi uścisnął zdrętwiałą dłoń oszołomionego Jabota i, jako nie specyalista w danym zakresie medycyny, pożegnał go tak, jak się żegna na rozdrożu przygodnego towarzysza podróży, — z miłym grymasem na obojętnej twarzy.
Jabot wodził czas jakiś rozszerzonemi źrenicami po lśniącej płaszczyźnie biurka, po szklistych powierzchniach rozwieszonych na ścianach fotografii, po lakierowanych połyskach mebli giętych — jakby pytając: co to wszystko ma znaczyć?!
Chłodne i ślizkie wrażenie, niby topniejący sopel lodu, rozpływało mu się pod piersiami. Wstrząsnął się, zamknął oczy i pozostawał chwilę w owem nagłem zatrzymaniu się wszystkich procesów ducha, które jest jakby sekundą przemijającej śmierci, punktem zwrotnym kierunku uczuć i myśli, a wydaje się wiekami oczekiwania.
Oto przystanął na moment w biały dzień na znanej ścieżynie, pewny siebie, rzeźwy i syty, a ocknął się w mrocznem trzęsawisku, mizerny, wyczerpany, wyrzucony za kark z pewnej kolei, którą sam sobie żłobił w ciągu lat mozołu.
Konieczność szybkiej decyzyi, perspektywa raptownej zmiany dotychczasowego biegu życia, a zwłaszcza materyalnego środowiska, z którem zrósł się, jak żółw ze skorupą, — to głównie sprowadziło ów krótki, ale bolesny zamęt w duszy Jabota.
Operacyjki małej — podkreślał te wyrazy — nie uważał za niebezpieczną, a szpital, który mu się przedstawiał dość abstrakcyjnie, uznał po głębszym namyśle za instytucyę istotnie dogodną.
Zato nie mogło mu się pomieścić w głowie: w co się właściwie obrócą godziny jego lekcyi? czy pozostaną one w czasie, jako luki, niewypełnione niczem? czy doba się o nie zmniejszy? czy też — i to mu dokuczało najwięcej — kto inny je zabierze i z jego krzywdą dla swych osobistych celów wyzyska.
Troskał się też silnie o losy mebli i mieszkania; nie miał komu tych skarbów powierzyć, a myśląc o zamknięciu lokalu na czas nieobecności, doświadczał przykrego wrażenia chłodu, zaduchu, pustki i ciemności, jaka panuje w opuszczonych murach.
Wszystko niemal skłaniało go do pozostania w domu, ale praktyczny rozsądek protestował w niebogłosy. Wprawdzie Jabot posiadał pewne oszczędności, przeznaczone na tak zwaną czarną godzinę; przezorność jednak nie pozwalała ich ruszać, zwłaszcza, że sumka była przedziwnie okrągła; prócz tego odpychał on rękami i nogami dojmującą myśl, że jakaś tam czarna godzina rzeczywiście nadchodzi.
Ostatnie względy przeważyły szale.
Jabot, i tym razem pokonawszy popędy ślepego instynktu, według wskazówek trzeźwego rachunku skorzystał z bileciku, który mu doktór zostawił.
W pierwszych dniach listopada, w chłodnawy, ale piękny poranek, Jabot, oparty na ramieniu stróża, zstąpił bohatersko ze schodów i zajął miejsce w odrapanej karetce. Był trochę blady, niezwykle sztywny i poważny, skupiony w sobie, niemal majestatyczny. W ręku trzymał ostentacyjnie związany równą wstążeczką zeszyt — rękopism rozpoczętej metody, a zarazem klucz do zrozumienia jego heroicznego zachowania się w chwili stanowczej. Sił i męstwa dostarczyło mu, jakkolwiek mętne, ale jedyne źródło miłości, jakie posiadał, — miłość własna. Szukając bowiem w swem nagłem zachwianiu się na wszystkie strony jakiegoś oparcia, drogą dziwacznych skojarzeń przypomniał sobie, że jeden z głośnych pisarzów (który mianowicie — nie pamiętał dokładnie) najświetniejsze stronice słynnego dzieła wykończył właśnie w szpitalu. Analogia sytuacyi wydała mu się dziwnie i nie bez kozery rażąco podobną.
Silnie uderzony tym jedynym punktem stycznym w historyi swego życia z biografią sławnego człowieka, z gorączkowem wzruszeniem odświeżając w pamięci życiorysy ludzi niezwykłych, odnajdywał takich punktów coraz więcej, aż w rezultacie z fanatyzmem maniaka uczepił się wiary w nadzwyczajność swego posłannictwa.
Zawirowało mu w głowie od tysiąca olśniewająco-świetnych pomysłów, temat do wzruszającej przedmowy nastręczał się sam przez się, a załamanie się deski nabierało w tem oświetleniu szczególnych, tajemniczych cech zrządzenia Opatrzności.
To też Jabot jechał, szczerze przejęty ważnością chwili, i okiem pobłażliwej wyniosłości spoglądał z wyżyn trzęsącej karetki na płynące ulicami tłumy. Ale patetyczny ów nastrój, jak cieplarniany kwiat, zwiądł w mgnieniu oka w dusznej atmosferze sali szpitalnej, przesyconej zapachami leków i wyziewami chorych. Na Jabota wionął ze wszech stron piwniczny chłód i posępny smutek. Gdy zaś znalazł się na łóżku wprost ogromnego okna, widok dużych, spotniałych szyb pognębił go ostatecznie. Uczuł pod sercem jak gdyby łopotanie skrzydeł śmiertelnie wystraszonego ptaka, a cała jego istota skurczyła się boleśnie przed druzgoczącem uderzeniem warczącego gdzieś w mrocznej dali pocisku. Był to moment krótki, dotkliwy i prawie proroczy: pobyt w szpitalu miał się dlań stać długotrwałem pasmem udręczeń, wobec których sama choroba zajęła stanowisko podrzędne.
Po ozdobnem, miękkiem pudełeczku, jakiem było jego mieszkanie, ta olbrzymia sala z wyszczerzonemi groźnie szybami dużych okien, czyniła wrażenie odpychającej szorstkości. Na ponurych ścianach wyłomy i rysy łupiącego się tynku wyglądały, jak zastarzałe rany i blizny w jakiemś wielkiem skostniałem cielsku. Proste żelazne łóżko, przy niem gładka szafka bez ozdób z cienką blaszaną tacką, z ordynarną pękatą karafką i takąż szklanką z grubego zielonkawego szkła — całe to umeblowanie raziło Jabota swą bezczelną prostotą i przejmowało uczuciem surowego chłodu.
Co gorsza, nie mógł się poszczycić wyjątkowością swej sytuacyi: po obu stronach sali pionowo do bronzowego lampasu w regularnych odstępach sterczały zimne szeregi takich samych łóżek, szafek i karafek. Na łóżkach leżały, to znów siedziały, ze zwieszonymi piszczelami brudnych nóg, jakieś zakazane postacie — jednego typu, niechlujne, często koślawe, a wszystkie nacechowane wspólnem piętnem niedostatku lub nędzy. Była to przeważnie wielkomiejska hołota, szary, nieokrzesany świat, odcięty ostrą linią od sfery, do której Jabot należał, wśród której nadto we własnem mniemaniu, jako człowiek niezwykły, dodatnio się wyróżniał. Napełniała go przeto gorzkiem uczuciem poniżenia i wstrętu krzywdząca świadomość, że został niejako zniwelowany do niższego poziomu, brutalnie zmieszany z motłochem, jak klejnot z kupą śmieci. Postanowił z tem walczyć i chwytał się rozlicznych środków, by się od tej jednolicie plugawej masy odróżnić i w jakikolwiek sposób wyższość swego stanowiska zaznaczyć.
Wystrzegał się więc starannie wszelkich poufalszych stosunków z chorymi, co mu przychodziło tem łatwiej, że ci nader szybko, choć bezwiednie, zdali sobie sprawę z wrogiego nastroju jego uczuć i patrzeli nań z ukosa.
Zato, gdy lekarz główny lub który z asystentów obchodził salę, Jabot usiłował go jak najdłużej przy sobie zatrzymać, starając się nawiązać serdeczniejszą rozmowę po francusku. Z początku udawało mu się to i mógł się pochlubić pewnymi względami władzy naczelnej. Ale w miarę, jak się przeciągała choroba, całemu personalowi spowszechniała i jego osoba i jego cierpienie. Zaczęto go wkrótce traktować w ów zabijająco-zdawkowy sposób, z pewną dozą lekceważącego zniecierpliwienia, w jaki się traktuje chronicznie chorych, nudnych, hipokondrycznych pacyentów.
Rozżalony Jabot nie dawał za wygraną; zawiódłszy się na ludziach, zapomocą przedmiotów postanowił wyodrębnić się z pośród otaczającej go lichoty.
Sprowadził sobie tedy pięknie haftowane pantofle, turecką czapeczkę i szlafrok z niebieskimi kutasami. Rzeczy te nie były mu właściwie potrzebne, gdyż, mając nogę w gipsie, nie ruszał się z pościeli, ale ich obecność wyróżniała ten kwadrat przestrzeni od innych, i w tem znajdował szczyptę pociechy.
Ilekroć manifestacyjnie rozwieszony na poręczy łóżka szlafrok zwracał baczniejszą uwagę, Jabot doświadczał w okolicach piersi lekkiego wzdęcia. Prostował się wówczas na łóżku, chrząkał, chwytał zeszyt metody i z lekkim rumieńcem na twarzy kreślił zamaszyście ołówkiem kabalistyczne znaczki. Były to momenty chwilowej ulgi, po których następowały nieprawdopodobnie rozwlekłe dni upadku, poniewierki, jakby doszczętnego zalania przez lepki brud, bijący od tego dwunożnego bydła, które instynktownie czując, że Jabot niem pogardza i w sercu swem maltretuje, obrało go z kolei za cel płaskich żartów i niewybrednych docinków.
— Bądzur, mosiu szczur! Koman wu porty wu? — witał go z przeciwległego łóżka co ranek zezowaty sklepikarz z prawym policzkiem, przeżartym od kąta warg aż pod oko przez nieuleczalnego wilka. — Skąd znowu szczur? — z głupia frant rzucał zapytanie połamany murarz o zapadłych gorejących oczach i cerze koloru wapna.
— Szczur czy żaba — jedna baba! — odpowiadał ni w pięć ni w dziewięć zapytany, i obaj wybuchali grzmiącym, rozlewnym, serdecznym śmiechem. Wówczas pod zaciśniętemi powiekami Jabota zapalały się złe, suche ognie, dymiące zgryzotą. Udawał, że śpi, i przyczajony nadsłuchiwał z trwogą, czy nie budzi się jego bezpośredni sąsiad, zdziecinniały staruszek z kamieniem w pęcherzu, wyschnięty jak wiór, a na nagiej czaszce i zmiętej twarzy pokryty czemś w rodzaju pleśni.
Jakoż najczęściej ledwie śmiech przebrzmiał, rozlegał się cichy, drobny kaszel, potem przewlekłe stękanie, przeplatane pluciem, a w końcu resztki ludzkiego głosu składały wieczne zapytanie:
— Panie Żábo! czy to piątek, czy niedziela?
Ten głos, rozbity, pozbawiony intonacyi, jakby pochodzący nie z ust żywych, lecz z zepsutego fonografu, akcent na pierwszej zgłosce nazwiska i jednostajna treść pytania — doprowadziły Jabota do wściekłości.
Próbował udawać, że nie słyszy, zżymał się, groził, w końcu odpowiadał.
Nic jednak nie mogło zadowolić ani zrazić uprzykrzonego staruszka.
Po dłuższej przerwie, ocknąwszy się ze zdrętwienia, ponawiał z mechaniczną dokładnością wszystkie czynności od kaszlu, plucia aż do zapytania, które zdawało się tkwić ustawicznie w jego stygnącej krtani.
Sąsiad ów mimowoli stawał się dla Jabota źródłem najdotkliwszych udręczeń.
Nietylko bowiem zrobił sobie z niego żywy kalendarz, ale zdawał się nie przypuszczać nawet, że Jabot może mieć jakieś inne znaczenie poza zadaniem informowania go w tym względzie.
Kiedy zaś zrozpaczony Jabot próbował go raz przekonać, jak dalece się myli, zidyociały staruszek w trakcie przemowy chrapnął, co się zowie.
Obezwładniony Jabot stracił ostatnią nadzieję sprostowania błędnych poglądów starca, który co krok ranił i rozdeptywał jego miłość własną.
W dodatku ten trup ruchomy odbywał wobec wszystkich najobrzydliwsze funkcye zdezelowanego organizmu z właściwem swemu wiekowi niedołęstwem, nie krępując się ani trochę obecnością drażliwego sąsiada.
Próżno czysty i przyzwoity Jabot wzdrygał się ze wstrętu, przeklinał, spluwał — niezachwiany staruszek przyjmował te oznaki niezadowolenia z kamienną obojętnością, bardziej obelżywą, niż najwynioślejsza wzgarda.
Rozjątrzony do żywego Jabot życzył w duchu staruszkowi rychłego, ciężkiego skonania i wielokrotnie z zajadłością pastwił się nad nim we wnętrzach swego serca, zachwaszczonych coraz silniej piołunami mściwej nienawiści.
Gorzkie to uczucie powoli rozciągało się na całą salę, na wszystkich bez wyjątku chorych, których teraz uważał już nietylko za istoty nieskończenie nizkie, ale za wrogi obóz, spiskujący podle na jego zgubę.
W tem przeciwstawianiu siebie samego wszystkim ambicya jego doświadczała jakby ostrego, podniecającego zadowolenia. Gdyby mu odjąć to złudzenie, że jest przedmiotem ogólnego prześladowania, czułby się zapewne znacznie gorzej, niż morfinista, pozbawiony ukłuć, które go trują, ale obdarzają zarazem zapasem sztucznej energii.
To też istotnie Jabot doznawał największego pognębienia, rozklejenia się i pogruchotania wszystkich władz ducha w niedzielę i we czwartki, to jest wówczas, kiedy martwa naogół sala ożywiała się niezwykle i stawała się pochłoniętą do szczętu przez odwiedziny blizkich osób. W dni te świat chorych, wyjęty z czarnej, ale normalnej oprawy życia, wracał do niej chwilowo z całą tęsknotą serdecznego przywiązania, z ożywieniem szczerej ciekawości, z niezwalczoną siłą głęboko wkorzenionych uczuć i nałogów. Wtedy właśnie zjawiały się z tobołkami pod pachą dozgonne towarzyszki dawnych trosk i mozołów, przedwcześnie zwiędłe baby, o wytartych oczach, twarzach i salopach, grubych, kostropatych dłoniach, stworzonych raczej do prania, nie zaś pieszczoty; prócz nich przychodziły jakieś kumy-koczkodany w potwornych czepcach, niby monstrualne, rozlane ropuchy, owinięte w kraciaste płachty; dalej przewalały się w ubrankach na wyrost zasmarkane Ignasie, Walki i Zośki z gapiowatemi minami, różne »oćcy«, »wuje«, »brachy« w długich, śmierdzących butach i zawadyackich kaszkietach z butelkami i paczkami machorki w kieszeniach.
Wszystko to od rana do zmroku zaśmiecało dokumentnie podłogę, rozsiadało się naokół łóżek, czuliło się, całowało, biło się z głośnym śmiechem po rękach, popłakiwało, wzdychało i opowiadało niezdarnie o domowych kłopotach, smutkach, plotkach i radościach; a chorzy zapominali o boleściach, niemocy i widmach śmierci, pijąc ów pieniący się łzami i śmiechem, gorzki w smaku, ale mocny trunek życia.
Wszyscy, nawet staruszek, któremu jakiś obdartus z pod ciemnej gwiazdy, o ponurem, a zarazem bezczelnem wejrzeniu, dostarczał od czasu do czasu w kawałku gazety szczyptę tabaki, zdawali się stawać lepszymi i zdrowszymi w ciągu tych kilku godzin zarwańskiej ulicy.
Jeden Jabot czuł się gorzej, niż zazwyczaj, a serce jego zacinało się przed tem całem otoczeniem na podwójny zatrzask — nienawiści i jakby zazdrości. Rodziło się w nim chwilami jakieś mętne, niesformułowane wyraźnie, niemniej jednak krzywdzące poczucie ograniczoności własnego istnienia w porównaniu z istnieniem reszty chorych.

Cały jego interes życiowy, wszystkie myśli, pociechy, a także cierpienia ogniskowały się obecnie w żelaznych ramach łóżka, ich życie wylewało się poza te ramy, sięgając daleko za salę do dusznych poddaszy i wilgotnych suteryn, do których przenosili się w jego oczach dwa razy w tygodniu. Do tego dołączało się palące duszę podejrzenie, że jednak temu »bydłu« lżej cierpieć, niż jemu, i wszystko rozdrażniało go do tego stopnia, że po owych zgiełkliwych dniach nie mógł usnąć w nocy.

Po jego wytężonych bezsennością nerwach wśród halucynacyi zlepionych z wrażeń chwil świeżych i dawno ubiegłych przebiegały od czasu do czasu jakieś drgania nieokreślonego smutku, niewysłowionego bólu, nieznanej tęsknoty, i nieraz płakał bez trwalszej ulgi dla serca, bo były to łzy zazdrości, łzy rozżalenia, płacz nad sobą jedynie. Zdarzało się to coraz częściej w miarę, jak wpływy psychiczne, a zwłaszcza nurtująca organizm choroba rozsprzęgała silnie usystematyzowaną i starannie wytresowaną osobowość Jabota.
Jabot nie zdawał sobie sprawy z groźnego stanu zdrowia.
Przeraził się wprawdzie mocno, gdy w kilka dni po zdjęciu gipsu ujrzał rozpuchnięte, jak klosz, kolano, ale szybko się uspokoił, gdy po powtórnej operacyi opuchlina spadła, a ból się zmniejszył, choć rozlał się szerzej, sięgając prawie do obojczyka. Wierzył święcie, że to się wszystko rozejdzie, że wkrótce wyrwie się z tej błotnistej kałuży i ponownie wypłynie na powierzchnię życia do wysokości poziomu, który mu się słusznie należy. Nieznane dawniej stany żałosnego smutku, bezprzedmiotowych pragnień lub gorączkowego rozdrażnienia — ową grę niegdyś zatajonych, a dziś wyzwalających się z pod gwałtu sił — przypisywał destrukcyjnym wpływom otaczającej go kanalii.
Pracować nad książką mimo wysiłków nie mógł; przychodziły nań wprawdzie istne nawałnice świetnie pomyślanych rozdziałów, lecz ulatniały się bez śladu, skoro je próbował pismem utrwalić.
Odkładał więc pracę na później, ciesząc się zawczasu przyszłem powodzeniem dzieła, które mu miało stokrotnie chwilową poniewierkę wynagrodzić.
Od tych radosnych, różowych marzeń coś go nieraz przerzucało nagle i bez widocznego powodu w przykry stan wyniosłej oschłości lub natężonego osłupienia.
W podobnym uciążliwym nad wyraz letargu zastał go pierwszy majowy wieczór tak ciepły, że okna w sali poroztwierano naoścież.
Była to sobota.
Obfity napływ świeżego powietrza, blizkość niedzielnego dnia, przyjemne ciepło — wszystkie te czynniki podniecały chorych, dodając werwy humorom.
Nieraz najwątpliwszej wartości dowcip toczył się, grzechocząc śmiechem, od łóżka do łóżka i omijał jedynie już bardzo schorzałych. Przez okna od strony miasta wdzierał się grzmotliwy turkot i huczny zgiełk walącego ulicami życia.
Jabot nie spał, choć miał oczy zamknięte.
Wesołość i gwar otoczenia drażniły go niewymownie, jako rzecz zgoła mu obca, a nieznośnie natrętna. Śmiech, wykrzykniki i krzyżujące się szmery wkręcały mu się w ucho i, niby ostre młoteczki, stukały boleśnie po wyprężonych, jak przeciągnięte struny, nerwach. Słyszał wyrazy dokładnie, odróżniał nawet pojedyńcze akcenty, ale całość zdań rozsypywała się u brzegu świadomości, na chaos dźwięków, pozbawionych wszelkiego sensu.
Ze zgaszeniem lamp hałas się uśmierzył, wyczerpana sala pogrążyła się we śnie, a Jabot w dalszym ciągu słyszał tak potężny szum, jakby mu dwie niezmierne muszle konchami do uszu przywarły.
W zgorzelinach trawionego gorączką mózgu zrywały się co pewien czas poszarpane szczątki niewyraźnych myśli i ułamkowych obrazów, niby chmury skier i popiołów nad świeżem zgliszczem. Chwilami przysłaniał wszystko siny tuman gryzącego dymu. Wówczas zdawało mu się, że lada moment zmorzy go sen, i doznawał pilnej potrzeby jakiegoś wypoczynku.
Jakoż omdlał istotnie.
Ocknął się, wyczerpany do cna i strasznie osłabiony, ale stan ten po uprzedniem napięciu całej istoty sprawiał mu niemal przyjemność.
Dźwignął ociężałe powieki.
Było ciemno; wszyscy chorzy już spali, czuwały zato ich choroby, wyrywając z głębi drzemiących ciał to jęk, to chrapliwe westchnienie, gwałtowny odruch, to znów zgrzytający, drewniany bełkot poskracanych wyrazów lub nieludzki krzyk, jakby nie z piersi, lecz z dna wnętrzności gwałtem wydarty.
Rogi sali tonęły w pomroce, przez co wydawała się większą, przybierając rozwiewne kształty przepaścistej groty.
Długie szeregi łóżek wyglądały jak szczelne aleje wyniosłych grobowców, idących w nicość i mrok.
Regularne plamy okien od strony ulicy sprawiały wrażenie ogromnych zaklęsłych źrenic potwora, zgaszonych i wystygłych; zato pozostawione otworem okna na ogród były jasne, jakby ociekające rozpylonem srebrem.
Jabot wodził wpółprzytomnemi oczyma dokoła z uczuciem lekkiego niepokoju, lecz i ciekawości zarazem, jakby to nie był znany obraz realnej rzeczywistości, lecz fantastyczna dekoracya, po raz pierwszy widziana.
Wzrok jego machinalnie odwracał się od ciemności i z uczuciem ukojenia zawisał na promienistych wiązkach wątłego światła.
Od tej strony płynął ku niemu falą szeroką przesycony zapachem, pieszczotliwy szept kwiecistych rozmarzeń miłości. Za temi oknami, jak dziewczę u progu kochanka, wzdychała raz po raz słodko i głęboko ciepła księżycowa noc.
A po każdem takiem westchnieniu następowało rytmiczne drgnięcie wszystkich gałązek liści i kwiatów, i ten tkliwy dreszcz wzruszenia sięgał do najgłębszych, nietkniętych nigdy myślą podkładów duszy Jabota; on jednak nic o tem nie wiedział.
Tuliły się z cichym szelestem rozkoszy kity bzów do siebie, nabrzmiewały rosą i słodyczą lepkie pęki nowej zieleni: pogrzebane żywcem w czeluściach ziemi zczerniałe korzenie, poskręcane męką poświęceń i pracy, odnajdywały siebie i swe szczęście na szczytach liściastych koron, szumiących ku gwiazdom i niebu.
Słowik rwał serce i przepojony krwią głos rzucał w pachnące powietrze.
Jabot wszystkimi zmysłami wchłaniał urocze wrażenia, ale świadomość jego, coraz mniej ruchliwa i tężejąca, niby marznące zwierciadło bezdennego jeziora, nie miała władzy ani ich nazwać, ani określić.
Sypały się one w głąb jego jestestwa, niby puszyste kwiaty, nie rwane, ale tryskające wprost z drzewa, i w całym swym przepychu rosistej wilgoci i pachnącej krasie biły w dno duszy. Każde takie uderzenie krzesało drobną, błękitną skrę, aż w końcu zatliło się to wszystko i buchnęło, jak ofiarniczy stos wonnym płomieniem.
Wówczas w oczach Jabota, niby odblask tego wznieconego światła, zamigotały dwie duże łzy czyste i dobre, a na twarzy rozlała się łagodna łuna cichego szczęścia.
Gdyby go w tym momencie spytał staruszek, co to za dzień, odrzekłby mu życzliwie, z cichą radością, że to jest jakieś wielkie, uroczyste święto!
Bo w istocie w jego sercu odbywała się w tej chwili cudowna tajemnica zmartwychpowstania.
Wszystko, co było w nim z dobra, dźwigało się po długim letargu z pod skorup gruzów zjadliwych i zapleśniałych namułów — jedynego trwalszego dorobku samolubnego życia.
Ale staruszek nie pytał, bo spał.
Tymczasem z najczarniejszego kąta sali pomału wyłaniał się właśnie przyczajony tam oddawna, posępny, groźny, bezkształtny cień.
Chmurzył się, gęstniał i rósł, jakby rozpłużając się, w stronę Jabota.
Rozległ się nieuchwytny dla zwykłego ucha szmer, coś — niby czołganie się ślizkiej, galaretowatej masy, przelewanie się grzązkiej kurzawki, lub szelest usypiska miałkiego, chłonnego piasku.
Źrenice Jabota poczęły mętnieć i zachodzić szklistem bielmem, a wszystkie pory ciała wypełniać się wstrząsająco obcym, aż do boleści odrażającym pierwiastkiem.

Myśli, obrazy, pojęcia — cała jego świadomość, wszystkie instynkty i uczucia w przerażającym szale i popłochu jęły się rwać, szarpać na sztuki, pękać i, rozsypując się w nicość i proch, tonąć na wieki w ciemnych otchłaniach wstrętnego żywiołu.

Po chwili Jabot wyprężył się i wydał ostatnie tchnienie.
A w tem westchnieniu z trupa jego, jak z żużla kropla złota, wytopiona owym zatlonym w godzinę śmierci dobrym płomieniem, wytoczyła się łzawa, jasna perełka i, uniósłszy się w górę, płynęła szybko po srebrnym szlaku księżycowych blasków.
Ona jedna oparła się zniszczeniu i szła w jasność i nieskończoność zlać się z tem niepożytem źródłem żywota miłości, które gdzieś w zaświatach wulkanicznem tętnem bić chyba musi.




WIGILIA
Pani Andrzejowa — chociaż wczoraj do późna wykończała suknię dla hrabianki i zaledwie o pierwszej dowlokła się do domu, a w nocy długo zasnąć nie mogła, — czuje się dzisiaj wybornie. Jest tak rześka, jak nigdy.

Gdyby nie siwiejące włosy, siatka zmarszczek na twarzy i wygasłe, jakby spłowiałe, te, niegdyś tak czarne i ogniste, oczy, sądząc z jej żywych ruchów, możnaby mniemać, iż ta wysoka postać, uwijająca się w fartuchu po ciasnej kuchence, należy do innej jakiejś, młodej osoby, a nie do czterdziestoletniej wdowy po Andrzeju, techniku budowniczym, który spadł z rusztowania i głowę o bruk roztrzaskał.
Było to dawno, a chociaż dawno, dziś jeszcze bez wzruszenia szwaczka (tak tytułuje się na liście lokatorów »Halina Tokarska, wdowa«) opowiadać tego nie może. Dawniej lękała się poprostu samego wspomnienia: za każdym razem przesuwały się przed nią okrwawione nosze, powalana wapnem i gliną blada twarz i sino-żółte ręce nieboszczyka, — wywołując bolesny dreszcz i brak tchu.
Obecnie obraz ten stracił na sile i barwności; towarzyszy mu zaledwie westchnienie i mgła łez w oczach. Nic dziwnego! Złamana kość zrasta się, stając się trwalszą niż wprzódy; rozbite serce również się z czasem zabliźnia, zyskując z każdą nową rysą na wytrzymałości i harcie: tem właśnie tłomaczy się to, czemu tak rzadko pęka. A pani Tokarska nagromadziła w swem sercu owych rys niemało. Po tragicznym zgonie męża nie miała prawie czasu na dłuższą boleść, bo się wnet posypały liczne nowe troski, które, wprawdzie powoli, lecz stale przejmowały jej duszę do głębi, podobne do deszczu drobnego, co odzież najgrubszą przenika. Jej Michaś, który cudem niemal dostał się do szkoły realnej, wkrótce po pogrzebie ojca ciężko zachorował; doktorzy, lekarstwa, wpis — wszystkie te wydatki były przecież tak nieodzowne, a na zaspokojenie ich pani Halina miała: naparstek, trochę nici i igłę.
Nic też dziwnego, że w lat kilka młoda wdowa zmieniła się do niepoznania: zmizerniała, pożółkła, schudła; czarne jej oczy wypełzły od ślepienia po nocach i od płaczu; łzy zmyły rumieńce, a włos jął się prószyć siwizną.
Bóg był miłosierny, a zwłaszcza Matka Boska, do której pani Andrzejowa szczególne miała zaufanie, i lampkę co sobota przed Jej obrazem paliła. Michaś wyzdrowiał, i rósł tak szybko wzdłuż i wszerz, że stąd się nowe wywiązywały kłopoty: ani rusz było ubrania nastarczyć; stan bluzy był wiecznie na plecach, a najdłuższe, na wyrost zrobione, z wielkiemi zakładkami spodnie po wszelkich możliwych kombinacyach matki, znającej się przecież na krawiecczyźnie, niespełna w pół roku sięgały Michasiowi do kostek.
Wtedy trzeba było znowu wydostać kilka rubli, co przy szczupłych dochodach, zdobywanych szyciem po domach prywatnych, było dotkliwym wydatkiem.
Wprawdzie wdowa po długim, prowadzonym przez pokątnego doradcę, procesie, dostała kilkaset rubli odszkodowania za męża, ale nie chciała ich ruszać: miała jakiś nieprzezwyciężony wstręt do tych pieniędzy; zdawało jej się, że pachną krwią.
— Niech leżą — mawiała — w kasie. Jak Michaś dorośnie, zrobi z niemi co zechce; ja tego... tego... — tu usta jej drżały i ściskało się gardło — nie dotknę!
Fraszką jednak były dla pani Andrzejowej nadmiar pracy i kłopoty, których jej szybki rozwój Michasia dostarczał, w porównaniu z tem uczuciem radości i dumy, z jakiem rozpromieniona chodziła w niedzielę na spacer, prowadzona przez syna, co w trzeciej klasie był wzrostem jej równy, a w czwartej już przerastał matkę o pół głowy.
— Chłopak jak bawół, udał nam się! — mawiał o swym chrześniaku ślusarz Maciej, na co gruby mydlarz Piotr, któremu syna wypędzono z drugiej klasy, krzywił się niechętnie, mrucząc: Uczony — farmazon.
Kiedy zaś farmazon wyciął raz drwiącego zeń czeladnika rzeźnickiego tak silnie w pysk, że się ten nogami nakrył, odrazu przyciągnął na swoją stronę wszystkich najbardziej nieprzejednanych wrogów jego nauki, nie wyłączając i samego pokrzywdzonego.
— Mocny we łbie i w pięści! — tak odzywano się powszechnie o staromiejskim bohaterze, a w piersiach słyszącej to matki radość zalewała porysowane serce i rany dawne goiła. Jasna ta jednak epoka w życiu pani Haliny nie trwała zbyt długo. W piątej klasie Michaś już zarabiał na siebie lekcyami, przez co znaczną ulgę matce przynosił; i lecz jednocześnie zaczęło się stawać coś, czego pani Andrzejowa pojąć z początku nie mogła, a co ją bolało niezmiernie.
Jakiś, zrazu nieznaczny, a potem coraz widoczniejszy, przedział tworzył się, niewiadomo skąd, pomiędzy nią a synem, rosnąc z dniem każdym. Michaś nietylko coraz rzadziej i obojętniej rozmawiał z matką, ale czasem wyraźnie jej unikał. Chodził niewiadomo dokąd, późno wracał, znosił jakieś książeczki, które w dzień chował w piecyku przyległej kuchni, a czytał po nocach; stał się poważnym, milczącym, gdy się zaś odezwał, to drwił nieraz z takich rzeczy, które w ich kamienicy uważano za nietykalne — bluźnił, poprostu, wyrażając się dość lekko o Bogu: kościół, naprzykład, nazywał Olimpem, papieża — pontifexem. Tymczasem pani Andrzejowa — jakkolwiek pochodziła z rodziny dość inteligentnej, choć mocno podupadłej materyalnie, i otrzymała jakie takie wykształcenie (dzięki czemu nawet rodzina jej męża przyjęła ją z początku niechętnie, jako niepożądanego intruza, który im swoją wyższością myśli imponować, — wzamian za co znowu jej rodzina własna wytykała jej mezalians) — w walce o chleb zapomniała o wszystkiem, tembardziej o tem, co to jest Olimp, co pontifex, a czuła tylko, że jej smutno, smutno ogromnie, i straszno przytem, bo jest coś, co ją z serca syna wydziera, staje pomiędzy nią a nim i obojgu grozi, a czego ona zrozumieć, poznać nie może i nie wie z czem walczyć. Od czegóż jednak pani Andrzejowa była kobietą, która, gdy kocha, ma więcej rozumu w sercu niż mędrzec w głowie?
Póty więc męczyła się w noce bezsenne, chodziła do wzgardzonego przez syna Olimpu i łkała u stóp ołtarzy, aż poprostu odgadła, że między nim a nią tworzy się przepaść pojęć, wierzeń i myśli, którą musi przeskoczyć, lub zginie.
To odkrycie powodu oziębłości Michała przyniosło jej chwilową ulgę, bo przestała się gubić w męczącym chaosie domysłów i przypuszczeń, a nadto jeszcze przekonała się o tem, o czem już wątpiła chwilami i co ją napawało ogromną goryczą: że Michaś ma serce, że jest tylko przyczyna, dla której się od niej odwraca, przyczyna teraz jej znana, którą trzeba usunąć — jak? tego jeszcze nie wie, ale musi, musi koniecznie, a skoro musi, to spełni, tak samo, jak dokonała z jedną igłą w ręku tego wszystkiego, dzięki czemu Michaś nosi mundur i ma przyszłość otwartą. Rzuciła się więc z całą energią niezmordowanej swej duszy na ratunek ostatniego, najdroższego uczucia, którem żyło jej serce.
W długie wieczory, spędzane najczęściej samotnie, wydobywała książki syna z pieca i wertowała zawzięcie, chcąc najprzód poznać to źródło jej ciężkiej krzywdy. Okazało się jednak, że jest to proces nietylko nużący, ale chwilami okropny. Z początku kręciła się jej zbolała głowa, siląca się zrozumieć to, co przewyższało jej zaniedbany umysł, a gdy, koniec końców, zaczęła treść książek pojmować, jeszcze boleśniej kurczyła się jej dusza i ściskało serce: tak pełno było w tych kartkach jaskrawych zdań, godzących właśnie w to, w co przywykła wierzyć, co ją nauczono czcić i szanować. Doświadczała chwilami uczucia, że w tych czarnych liniach siedzi jakiś szatan, który ją chce opętać, wydrzeć jej najświętsze dogmaty i tradycye, i w ten sposób rozluźnioną duszę zdruzgotać. A najsilniej przerażało ją przeświadczenie, że jej syn pije z tego mętnego źródła.
— To musi być jakoś inaczej, inaczej — ja nie rozumiem nic, nic, nic, nic — szeptała wtenczas znękana, odrzucając książkę, a pokrzepiały ją w tem mniemaniu pojedyńcze, tchnące jakąś lepszą siłą, dla niej także idealne i szlachetne, ewangelicznej miłości pełne ustępy. Tylko ten ton, tak krzykliwy i drwiący tak nieraz boleśnie, a tak podobny do ostrych odezwań się jej syna — to ją doprowadzało co chwila do obłędu. A chcąc wypełnić braki wykształcenia, by lepiej oryentować się w lekturze syna, wdowa zapisała się do bezpłatnej biblioteki i co niedziela wyczekiwała tam swojej kolei. Zdobyte w ten sposób książki wywarły na nią dodatnie wrażenie; wogóle jej się podobały, niektóre ją zachwycały; nie posiadała się zaś z radości, gdy w jakiejś historyi wyczytała, że Olimp — jest to mieszkanie bogów, a pontifex — kapłan najwyższy. Wobec tego wyjaśnienia słowa Michasia nabierały zgoła innego znaczenia: nie było w nich nic tak dalece zdrożnego, prócz miny, z jaką to mówił. Ale cóż znaczy mina? — pocieszała się pani Andrzejowa — wszak sklepikarz z przeciwka ma minę ostatniego wisielca, a trudno o uczciwszą wagę i lepszy produkt... Prawdopodobnie więc mina Michasia, a także ton jego książeczek, są tylko odstraszającym pozorem, pod którym tkwi coś zupełnie innego — co mianowicie? tego jeszcze dotychczas zrozumieć nie może; ale kiedyś... kiedyś... byle tylko prędzej, bo oto słabnie, śmierć jej się często majaczy, a chce koniecznie przed pójściem do trumny choć raz serdecznie i otwarcie, jak dawniej, z nim pogadać! Trzeba się śpieszyć bardzo, bardzo — myślała wdowa, i z coraz większą gorączką rozpoczynała ten tragiczny wyścig, w którym syn miał fory olbrzymie: dobre przygotowanie, młody umysł, stosowne towarzystwo; matka zaś — brak uprzedniego wykształcenia, odosobnienie, samotność i dwadzieścia lat ciężkich nadwagi. Opuszczały ją też chwilami siły, gasły nadzieje, aż w końcu raz, kiedy, już nie modliła się, ale wprost mówiła, z rozpaczą, w głos, do obrazu Maryi Panny: — Matko Najświętsza, wróć mi serce syna! — wszedł niespodziewanie Michaś. Usłyszawszy te słowa, zmieszał się mocno i wyszedł z pokoju. Powrócił, jak zwykle, późnym wieczorem i zachowywał się napozór obojętnie, choć pani Andrzejowa przeczuwała, że nadchodzi chwila stanowcza, skutkiem czego to zamierało w niej serce, to znów tłukło się szalonym rytmem, zwłaszcza wtenczas, gdy spotykała zagadkowy, jakby badawczy wzrok syna, który wnet się jednak odwracał, udając, że jest czemś mocno zajęty. Niestety, wieczór minął w tem drażniącem oczekiwaniu bez żadnych następstw. Pani Andrzejowa widziała tylko, że syn jej nie mógł zasnąć, bo słyszała z poza parawanu, jak się długo kręcił na łóżku, zapalał papierosy, czasem wzdychał, a nazajutrz wstał wcześniej niż zwykle, milczący i chmurny, jak sfinks. Gdy zaś wrócił ze szkoły (był już w siódmej klasie), krążył dzień cały, jak jastrząb, koło matki, w której piersi zrywał się dziwny jakiś strach i niepokój za każdym razem, gdy się syn ku niej przybliżał, zmieniając się w gorzki żal, gdy odchodził w przeciwległy kąt pokoju, gdzie przypatrywał się z niezmierną uwagą obrazom, które znał oddawna, lub kręcił guzik munduru, jakby mu wiele zależało na tem, by go oderwać — a wszystkie te dziwaczne czynności spełniał z niezwykłem przejęciem i milczał przytem jak zaklęty. Raz tylko, gdy spostrzegł nową książkę u matki, spytał: skąd to? a gdy się dowiedział, że z czytelni, wystąpił mu na twarz wyraz zdziwienia, a potem jakby chmura smutku, wstydu lub winy.
Tymczasem, w miarę zapadania zmroku, wraz z ciemnością ogarniało panią Halinę jakieś nieokreślone uczucie ucisku i ciężaru w piersi; do tego dołączył się tępy ból w okolicy serca, który się rozchodził po plecach i lewem ramieniu... Czegoś podobnego doświadczyła po raz pierwszy, gdy jej przyniesiono trupa męża; później to przeszło. Czasem tylko, w chwilach rozdrażnienia lub fizycznego zmęczenia, uczucie to, jakkolwiek przelotne, słabsze w swych objawach i mniej bolesne, dokuczało jej nieraz; duszności zaś i bicia serca doświadczała dość często. Teraz jednak brak tchu był tak wielki, że choć siedziała koło otwartego okna, miała wrażenie, iż ją w worku zamknięto: przechyliła więc za ramę głowę i chwytała zbielałemi ustami chłodne powietrze, a jednocześnie wydało się jej, że tam w ciemności kołysze się nad nią śmierć. Duszność jednak przeszła: poczuła znaczną ulgę, ale zarazem takie wyczerpanie, osłabienie i bezwładność, że, choć na jotę przytomności nie straciła, w całej jej istocie nie było żadnej innej myśli, żadnego uczucia, prócz bólu istnienia. I w takiej właśnie chwili uczuła na ramieniu dłoń syna, w uchu słowo: mamo! a na włosach pocałunek. I znowu ją chwycił ogromny jakiś lęk; pierś się ścisnęła tak mocno, iż z nadludzkim wysiłkiem zdołała wydobyć ledwie szept, cichszy, niż zapomniany grób: — Michasiu! Drugi pocałunek syna wrócił jej przytomność i siły; spazmatycznie ścisnęła chłopca za szyję i rozpłakała się serdecznie, a później, opanowawszy wzruszenie, jęła mu opowiadać wszystko: całą swą mękę, starania i zabiegi, czynione w celu odzyskania jego serca; a mówiła głosem cichym i smutnym, lecz bez śladów boleści, jakby to wszystko było już tylko wspomnieniem dawno minionego nieszczęścia.
Michaś był niezawodnie chłopcem szlachetnych instynktów, miał duszę dość głęboką, trochę marzycielską, łatwo zapalną i skłonną do entuzyazmu. Wszystkie te cechy były przyczyną tej gorączki, z jaką przedwcześnie rozwinięty chłopak oddawał się zebraniom koleżeńskim i książce, i chwytał nowe pojęcia i teorye, ulegając żywiołowej potrzebie zapełnienia tej próżni, jaką po stracie wierzeń domowych chwilowo odczuwał. Jakkolwiek były to chwile rzadkie, były jednak bardzo ciężkie, i energiczna jego, pełna sił żywotnych i woli, istota unikała ich starannie, czyniąc to raczej instynktowo niż świadomie. Michaś bał się, poprostu, rozkładowych pierwiastków zwątpienia, zupełnie tak samo, jak lis trutki się boi, chociaż jeszcze jej skutków nie doświadczał, — i nieraz jedynie ze strachu przed nimi rzucał się w wir małych czynów i wielkich dysput, bez względu na to, czem jest ten wir: nieprodukcyjną stratą czasu, czy też kręceniem się ciągłem w kółko? Nic więc dziwnego, że skoro odwlekał sztucznymi środkami coraz natarczywiej narzucającą się potrzebę wniknięcia we własną swą duszę, tembardziej nie zastanawiał się nad stanem matki, nad swym do niej stosunkiem, zwłaszcza, że przywiązanie jego synowskie, jeżeli nie wygasło zupełnie, to znacznie stępiało, przygłuchło — popadł w stan nieczułego zdrętwienia. Było to naturalnym wynikiem dwóch naraz czynników.
Po pierwsze, uczuciowość jego wogóle osłabła; bo Michaś w tym okresie, zaniedbując uczucia, głównie pracował głową w kierunku urabiania świeżych przekonań, które właśnie, przez wzgląd na swą świeżość, nie zdążyły jeszcze wejść w krew i w zetknięciu się z sercem na dawnych popiołach płomienie nowych uczuć rozżarzyć. Były to tylko mniej lub więcej chłodne refleksye, martwe, jak wszelki chłód. Po drugie, był pewny, iż między nim a panią Haliną nie może być mowy o żadnej wspólności ideowej, i z tego względu z samego początku unikał starannie wszelkiej wymiany myśli, zgoła nie podejrzywając, że to oszczędzanie przykrości staje się dla matki źródłem boleści, unikanie zaś drobnych starć prowadzi prosto do katastrofy raptownego zerwania, bo z góry wyklucza wszelką możliwość porozumienia się; w dodatku, stokroć prędzej mógł przypuścić, że w materyalistycznem pojmowaniu dziejów są pewne luki, niż to, że jego matka do tego porozumienia rozpaczliwie dąży.
Dopiero scena przed obrazem otworzyła mu oczy na wiele rzeczy; w ciągu dwóch dni nietylko zrozumiał stan matki, krzywdę, którą jej wyrządził, ale odczuł w całej pełni chaos mnóstwa sprzeczności nagromadzonych w duszy.

To też obecnie w słowach pani Andrzejowej Michaś znajdował właściwie tylko potwierdzenie tego wszystkiego, co o niej przez dziś i wczoraj przemyślał: nie tyle więc wzruszała go treść opowiadania, ile sam sposób. Wzruszał go spokój jej cichego głosu, w którym drgała niezwykła tkliwość — jedyny ślad świeżego szlochania; jasność jej rozszerzonych źrenic, gdzie, zdawało się, jedynie po to zjawiły się przed chwilą łzy, by im dawne blaski przywrócić. Dziwił go brak skarg i wyrzutów, które spodziewał się usłyszeć i przyjąć w milczeniu, jako zasłużoną karę. Tymczasem oczekiwanej kary nie mógł w jej słowach odszukać; natomiast brzmiała w nich miłość olbrzymia, ciepło serdeczne, nieomal wdzięczność za wyrządzoną krzywdę. Uderzyło go to z początku, później zaczęło drażnić, bo go upokarzało coraz silniejsze poczucie winy; potem go wstyd ogarnął i dziwna jakaś nieśmiałość, która się wkrótce zmieniła w tak wielkie rozrzewnienie, że Michaś, będąc, nie tyle z natury, ile z zasady, wrogiem czułostkowości, bał się, poprostu, poruszyć, odezwać, bo czuł, że lada chwila może się rozszlochać, jak dzieciak. Siedział więc jak zastygły, skupiony, marszcząc srogo brwi, co stanowiło rażący kontrast ze smutnym, łagodnym wyrazem jego oczu, zapatrzonych gdzieś w dal.

Kiedy zaś pani Halina skończyła, nastąpiła dość długa chwila drażniącego milczenia. Później Michaś, jakby w roztargnieniu, wziął rękę matki; zaledwie jednak dotknął jej szczupłych szorstkich, pokłótych igłą palców, nie wytrzymał: osunął się nagle z krzesła i znalazł się u jej kolan. Ona zaś, wprost przerażona tem, co się dzieje, usiłowała w pierwszej chwili wstać, a gdy uczuła na swych dłoniach drżące usta syna i wilgoć łez, pozostała na miejscu bez ruchu, tając oddech w swych piersiach, jakby nie chciała stracić ani jednego wzruszenia, wypełniającego szczęściem jej serce, lub bała się spłoszyć nieprawdopodobne, rozkoszne widzenie.
Tego wieczora, choć to nie była sobota, przed obrazem Matki Boskiej zapłonęła lampka i paliła się odtąd co noc.
Pani Andrzejowa była przez pół roku zupełnie szczęśliwa. Stosunek jej do syna zmienił się do niepoznania, chociaż ułożył się w sposób trochę oryginalny, niejako odwrotny: Michał stał się przewodnikiem, opiekunem, a nawet nauczycielem swej matki, a pani Halina — niejako młodszą siostrą i wychowanką własnego syna; ale właśnie w ten sposób ziściły się najlepiej nieokreślone jej marzenia, bo takiemi są w istocie bezwiedne tęsknoty i naturalne pragnienia każdej samotnej, znużonej duszy, zwłaszcza kobiecej.
Michaś również znalazł w pojednaniu z matką wiele przyjemnych niespodzianek, bo nietylko pełne ciepła i subtelnej tkliwości kochające serce, ale i umysł obdarzony niezwykłą intuicyjną inteligencyą, bogaty w znajomość życia i doświadczenie. Okazało się, że dużo z tak zwanych w kółku Michasia »kwestyi«, które były stałym tematem, jakkolwiek ożywionych, czysto jednak teoretycznych rozpraw, są tylko pozornie czemś obcem dla pani Haliny, bo gdy syn był ledwie lichym teoretykiem, matka była świetnym praktykiem, który wiele przeszedł i widział i umiał przytem patrzeć. Jeżeli więc nie odrazu mogli się porozumieć, to głównie dlatego, że teoretyk miał na zawołanie moc gotowych terminów i formuł, w których praktyk nie mógł się zoryentować i połapać; skoro się jednak dowiedział, że to ta stara, dobrze mu znana rzecz tak się dziwacznie nazywa, czuł się u siebie w domu, gdy teoretyk tymczasem musiał miną nadrabiać.
To też, naprzykład, kiedy Michaś dowodził, że na świecie obecnie toczy się ciężka walka o byt, — matka, wiedząc już, że tak się mieni spędzanie nocy nad suknią, odnoszenie roboty w słotę lub mróz na bardzo odległą ulicę, wyczekiwanie po kilka godzin na parę rubli zapłaty — mogła powiedzieć, że od tej walki oczy pełzną i chudną ręce, włosy płowieją — i tak żyć ciężko, doprawdy! A gdy się Michaś oburzał, że do roboty przy większych gmachach zjechali obcy murarze, a ci miejscowi za marny pieniądz muszą się tułać gdzieindziej, to w duszy matki wstawało straszne wspomnienie, że to już było przed laty, i skutkiem tego mąż jej, straciwszy stałe swe miejsce, musiał, jak majster zwyczajny, czepiać się drabin, aż się z nich jedna złamała.
Naogół więc, jeżeli nie w szczegółach, to w istocie swych dążeń, Michaś znajdował w sercu swej matki sympatyczne echo, a nieraz i serdeczne żywe poparcie. Był przecież jeden temat, którego pani Andrzejowa nie chciała wcale poruszać: kwestya religii. Stała się ona nawet obecnie jedynym niepokojem, bo chociaż Michaś, na prośby matki, przestał z nią kwestyę tę wszczynać, nieraz w dysputach kolegów, którzy się teraz w mieszkaniu wdowy schodzili, rozprawiano o tem dosyć żywo. Właściwie sam Michaś najtrafniej streścił rezultat tych długich rozpraw, gdy kiedyś na zapytanie kolegi: cóż ty? — odparł: nic nie wiem! i niecierpliwie zwichrzył swą bujną czuprynę. Mimo to jednak pani Andrzejowej było ogromnie przykro słuchać, że można pytać o takie rzeczy, a jeszcze przykrzej było wiedzieć, że syn jej wątpi. Była zaś, poprostu, przerażona, gdy siebie parę razy na podobnych pytaniach schwytała. Opędzała się tym myślom zawzięcie: gdy zaś to nie pomogło, uciekała do kościoła i tam się modliła niezwykle długo i żarliwie, a w tych modlitwach było coś podobnego do konwulsyjnego skurczu ręki, ściskającej drogi przedmiot, który się z palców chce wymknąć i potłuc na miazgę. Podobne modlitwy, oraz świadomość tego, że Michaś jednak »nic nie wie«, były jedynym cieniem w całej powodzi światła i ciepła, która od pamiętnego wieczora rozpromieniła jej smutną istotę i tyle wlała ożywczej rosy w spękaną grzędę jej serca, że aż świeżym kwiatem porosła. Wraz z duszą odmłodniało i ciało: czarne oczy nabrały blasku, i choć nie były to już dawne węgle ogniste, płonął w nich przecież stale cichy promień, łagodny, jak zorza gasnącego słońca. Pani Halina nabrała ciała, twarz jej wypełniała, cera odzyskała swą świeżość, ruchy się stały żywszymi, bardziej elastycznymi — i, gdy tak szła wysoka, krokiem poważnym, lecz pewnym, zdawało się, że idzie piękny jesienny dzień. Szron w ciemnych włosach był jedyną zapowiedzią zimy.
Ta nagła zmiana w usposobieniu i zewnętrznym wyglądzie wdowy była częstym przedmiotem rozpraw wśród stałych gości poblizkiej piwiarni.
— Niech piorun trzaśnie! — zaczynał zwykle ślusarz Maciej — kuma mi tak wygląda, że aż lubo patrzeć; człowiek sam przy niej młodnieje. Jędrek! cztery piwa, gamuniu! za zdrowie kumy!
— Toż to nie stara kobieta — wtrącił sklepikarz — ileż ona ma? Najwięcej trzydziestkę!
— W wasze ręce, w moje gardło! — popijając z kufla, odpowiadał Maciej. — Co sąsiad pleciesz! Michaś ma osiemnaście, matka trzydzieści osiem, jak obszył.
— Ba, ba, ba! — krzywił się mydlarz — moja kobieta ma ledwie trzydzieści pięć, a przy niej, jak stoczek przy świecy, wygląda.
— A pamiętacie? toż to niedawno zdawało się, że ledwo zipie!
— Ha, ha! a teraz to-byś sąsiad dobrze zipał, jakby tak przyszło co do czego — uderzając mydlarza w kolano, śmiał się sklepikarz. — Bo trza państwu wiedzieć, że brunetka jak musztarda: młoda — rzadka, stara — sucha, a średnia — sam smak i kolor i moc! Mam akurat świeży transport dla sąsiadów: 2—20, ze zwrotem słoika.
— Dasz pan na kredę, to wezmę. — Tak mówię, a przepowiadam, że będziemy mieli jeszcze w kamienicy weselisko — kończył zwykle rozprawy tapicer, przyczem przymrużał lewe oko, co miało oznaczać, że ma pewne dane ku temu. A chociaż nie wiedział nic a nic, przypuszczenia miały pewne podstawy.
Na tej samej ulicy, co Halina, mieszkał niemłody introligator i zarazem flecista orkiestry teatralnej, trochę odludek i oryginał, zresztą człowiek dość inteligentny, który, zarówno jak wdowa, pochodził z lepszej sfery. Z powodu oprawy jakiejś książki Michasia zetknęli się z sobą raz i drugi, a ta znajomość przelotna, poparta wspólnością pochodzenia, tradycyi i wychowania, a także podobieństwem, jeżeli nie kolei losów, to ostatecznego rezultatu, który ich oboje do niższego środowiska doprowadził, posłużyła za grunt do zażylszych stosunków. Jeżeli jednak pan Michał Stawski od dość dawna żywił dla pani Haliny coś więcej niż sympatyę, to w sercu wdowy uczucie to drgać zaczęło właśnie w epoce jej odrodzenia i prawdopodobnie stało się z kolei pierwiastkiem, potęgującym wzrost nagły pulsów jej życia. Wdowa już przedtem raz kategorycznie odmówiła fleciście, co nie zamąciło jednak ich dobrych stosunków, a obecnie lękała się, poprostu, by starań swych nie ponowił, bo czuła, że trudno jej będzie powiedzieć: tak! przez wzgląd na syna, a może trudniej jeszcze: nie! przez wzgląd na własne swe serce, gdzie wraz ze spokojem i szczęściem odezwała się struna, którą przedtem uważała za starganą i zniszczoną już na zawsze. Te same jednak okoliczności, które zdawały się sprzyjać zamiarom muzyka, stały się w rezultacie pośrednią przyczyną nowego niepowodzenia. Jeżeli przedtem pan Michał przyjął z rezygnacyą słowa wyroku, to obecnie czuł, że ponowna odmowa będzie dlań nietylko przykrością, lecz ciężkim ciosem. To też im wyraźniej domyślał się, że w sercu wdowy zaszła pomyślna dlań zmiana, tem większy go strach ogarniał przed chwilą stanowczą. Im silniej pragnął, tem silniej się wahał, aż w końcu spóźnił się fatalnie.
Rok szkolny minął tak szybko, jak każde szczęście. Ogólna radość z patentu dojrzałości Michasia miała się wkrótce zamienić dla pani Haliny w ciemne źródło smutku i tęsknoty. Michaś musiał wyjechać do wyższego zakładu technicznego w dalekie strony. Matka wiedziała, że dla przyszłości syna jest to konieczne; nigdy jedna nie zastanawiała się dłużej nad tem, a do ostatniej chwili, zajęta przygotowaniami do wyjazdu, nie podejrzywała, jak bardzo bolesną będzie dla niej rozłąka.

Dopiero gdy uderzył ostatni dzwonek, wdowa uczuła w swej piersi, poprostu, fizyczny ból, jakby nie dzwonka serce, ale jej własne ktoś targnął. Pociąg gwizdnął i ruszył... Pani Halina zadygotała, jakby ten ostry dźwięk przebił ją na wylot, a później z uczuciem chłodu w członkach zastygła na miejscu, niema i zimna, jak bryła lodowa. Ciężkie wagony mijały ją coraz szybciej i szybciej; Michaś ze swego machał chustką; w końcu mignęła latarnia, jeszcze raz buchnął kłąb dymu, gdzieś w oddali zamigotały różnokolorowe światełka podniesionego sygnału — i znikło wszystko, a ona ciągle jeszcze patrzała przed siebie jakimś wylękłym, osłupiałym wzrokiem, i, choć jej oczy były niezwykle szeroko rozwarte, nie rozróżniała ani szyn, ani słupów telegraficznych, widziała tylko jakąś ciemną mgłę, w której migały jaśniejsze płatki białe, jak chustka Michasia. Dopiero kilkakrotne gwizdanie manewrującej lokomotywy wyrwało ją z odrętwienia; drgnęła jakby ze snu zbudzona i sennym wzrokiem obejrzała się wokoło: za nią był pusty peron, przed nią pusta płaszczyzna zżętego pola, ale największa pustka była w niej samej w tej chwili. Powróciła tramwajem do domu, gdzie w nocy po raz pierwszy od kilku miesięcy powtórzyły się dawne objawy: wrażenie niezwykłego ucisku w lewej piersi, brak tchu, niepokój i olbrzymie osłabienie; do tego dołączyły się nieznane przedtem, kilkakrotne, szybko następujące po sobie, szarpania w sercu. Jednem słowem, była tak chora, że kilka dni podnieść się z łóżka nie mogła. A wstała tak zmieniona, że zdawało się, iż te dnie — to lata. Potem zrobiło się jej znacznie lepiej, ale dawnych sił już w sobie nie czuła. W najbliższą niedzielę zjawił się pan Stawski, który czekał tylko wyjazdu Michasia, — i doczekał się mniej więcej takiej samej jak przedtem odpowiedzi.

— Nie! panie Michale, to już nie dla mnie; pono mi bliższa trumna, niż wesele! — przyczem powiedziała to tak znękanym głosem i taki wyraz zmęczenia i smutku legł na jej twarzy, że flecista nie śmiał protestować, wstał, wziął cylinder i, westchnąwszy, wyszedł w milczeniu. Ledwie jednak zdążył drzwi zamknąć, pani Halina rozpłakała się, może właśnie dlatego, że ani iskry dawnego uczucia nie mogła odnaleźć w swem sercu. I nietylko ta iskra, ale cała jej istota po wyjeździe syna naraz przygasła: cera zmierzchła, przymgliły się oczy, stępiał umysł, wola i wszystkie uczucia. Stało się z nią coś podobnego, co ze skrzypcami, gdy im nałożą surdynkę: te same skrzypce, smyczek i struny te same — a jednak jakże odmiennie brzmi cała melodya! Dźwięki głuche, słabe, przyciszone i smutne, jak śpiew śmiertelnie chorego człowieka. Takim tłumikiem dla duszy ludzkiej bywa tęsknota: a ona-to właśnie po wyjeździe syna w duszy osamotnionej matki się rozsiadła. Z początku bolesna, jakby skoncentrowana w jednej komórce jej chorego serca, niezwykle ostra i paląca, rozpłynęła się powoli po całej jej istocie, pogrążając duszę w stały stan łagodnego smutku i apatyi, stan graniczący niemal z melancholią.
Pani Halina, która przez pierwsze kilka tygodni po rozstaniu się z Michasiem, chwilami, szczególniej wieczorem, nie mogła, poprostu, wysiedzieć w pokoju samotnie, po pewnym czasie uspokoiła się ogromnie. Przestała szlochać po nocach, przestała rzucać się na kolana przed obraz Maryi Panny i, klęcząc z twarzą ukrytą w dłoniach, powtarzać niezmordowanie jedne i te same słowa: Matko Najświętsza, Matko Częstochowska, Matko Bolesna!... Sercowe jej ataki również osłabły; a jeżeli wszystkie podobne wybuchy zdarzały się czasami, szczególniej po otrzymaniu listu od syna, były jednak coraz rzadsze, mniej silne, aż w końcu ustąpiły zupełnie. Wdowa stopniowo odzyskała apetyt, sen, a nawet zdawało się, iż snu potrzebuje więcej, niż dawniej, bo choć zwykle kładła się dość wcześnie, wstawała przecież niechętnie i cały dzień wyglądała, chodziła i pracowała jak zaspana: myliła ściegi, chwilami znów opuszczała ręce z robotą wzdłuż ciała i patrzyła łzawemi, zamglonemi oczyma gdzieś w dal, jakby zamyślona głęboko, choć nie myślała o niczem; nieraz szukała długo nożyczek, które leżały tuż przy niej, a czasami musiała sobie przypominać: czego właściwie szuka? i co ma robić? To też krzywiono się na nią i możeby wymówiono jej robotę, gdyby nie to, iż pani Halina po wyjeździe Michasia, zamiast rubla dziennie, brała tylko pół i jedzenie (bez kolacyi), co w gruncie rzeczy, przy jej słabym apetycie, było bardzo tanio, szczególniej dla domów familijnych, gdzie jeden stołownik mniej, jeden więcej nic prawie nie znaczy; przytem zupełnie już gratis pozostawała przyjemność odszepnięcia na zapytanie zaproszonego na obiad gościa: qu’est-ce que c’est?
— Ah, c’est une pauvre femme, — ściubie tam coś dla moich dziewczątek... Może pan dobierze sałaty — Izia przyrządzała!...
W rezultacie więc, pomimo swej opieszałości, miała pani Halina dnie wszystkie zajęte i od dziewiątej z rana do ósmej w wieczór była zawsze za domem. Wieczory w domu różniły się od dnia głównie tem, że nie szyła; spędzała je zwykle w jeden i ten sam sposób. Zdejmowała zwierzchnie odzienie, zapalała lampkę przed obrazem, nastawiała mały samowarek i siadała na fotelu, gdzie często pogrążała się w taki niemal kataleptyczny stan osłupienia, że nieraz i samowar zgasł i cała kamienica już dawno spała: a pani Halina siedziała ciągle nieruchoma, wpatrzona w jeden punkt przestrzeni. Dopiero jakiś dźwięk, zwykle przeciągłe wycie syreny w poblizkiej fabryce budziło ją z odrętwienia. Wtenczas z głębokiem westchnieniem wstawała, zbliżała się do samowara, dotykała go oburącz, a czując, że chłodny, uśmiechała się jakimś wprost rozdzierająco smutnym uśmiechem, zaczynała się rozbierać z automatyczną powolnością i kładła się spać, zapominając czasem o wieczornym pacierzu. Nazajutrz wstawała późno, jeszcze mizerniejsza, bardziej apatyczna i przybita niż zwykle.
W ten sposób minęły z górą dwa lata.
Przez ten czas Michaś ani razu nie mógł odwiedzić matki, bo dostał jakąś świetną kondycyę, z warunkiem jednak, że na wakacye i święta nie będzie opuszczał swoich pupilów. Zgodził się bez wahania, bo musiał. Z pieniędzy złożonych w kasie wybrał prawie wszystko, i wkrótce mógł się zostać na bruku bez grosza. Donosił o tej lekcyi matce, jak o wielkiem szczęściu, którego doniosłość pani Halina oceniła rozsądkiem, a gorycz w nim zawartą wchłonęła w swe serce. Od tego czasu wszystkie święta, w które ucząca się młodzież ma dłuższe ferye, wdowa obchodziła tak smutno, jak pogrzebowe rocznice. Uroczystość tych dni, gwar i powszechne wesele zdawały się istnieć jedynie na to, by silniej uzmysłowić jej samotność i dać odczuć, że dawniej święta spędzali razem; mogliby i teraz, ale nie będą. Swoją drogą pani Andrzejowa, ulegając nałogowi tradycyi, dwa razy, myśląc ciągle: po co to wszystko? — przyrządziła sobie rybę na wigilię, dwa razy kupiła babkę, kółko kiełbasy i kraszankę, i oba razy oddała to jedzenie zaglądającym do niej żebrakom, a malowane jajko jakiemuś ulicznikowi, co miał oczy tak wielkie i ciemne, jak jej syn. W tym roku również z przykrem uczuciem słuchała wyrzekań pani mecenasowej, że mąka droga, a ryby na wagę złota, bo jej to przypomniało, że zbliża się Boże Narodzenie. Aż naraz w ostatnią niedzielę adwentu, akurat wtenczas, gdy był flecista, który, choć rzadziej, jednak stale ją odwiedzał, przyniósł jej pocztylion kartkę otwartą. Zaledwie jednak pani Halina przebiegła ją oczyma, przybladła silnie i zaczęła oddychać niezwykle szybko, jakby jej brakło tchu.
— Co pani jest? zerwał się wystraszony flecista. Ona zaś, chwytając otwartemi ustami powietrze, oddała mu list.
— Mamusiu! vivat! Rodziciele moich hebesów, uważają, iż ich pociechy są już dość duże, by mogły samodzielnie zbijać bąki na święta. Stąd wniosek prosty, jak obręcz, że przyjadę. Cieszę się, jak oberwany wisielec. Dyablo mi już tęskno do Ciebie, wszystkich i wszystkiego. Wyjeżdżam w przyszły czwartek, o ósmej na wigilię będę w domu. Proszę nie zapomnieć o rybie na zimno i o łamańcach; a maku nie żałować: wszak muszę odjeść moje dwie...
Tu muzyk przestał czytać, słysząc szmer cichego płaczu. Podniósł zdziwione oczy i zobaczył bladą już, ale uśmiechnioną twarz pani Haliny i wielkie, staczające się po jej policzkach, łzy.
— Och! panie Michale! panie Michale! — odezwała się w końcu przerywanym głosem wdowa i, zanim zdumiony flecista zdobył się na odpowiedź, wyrwała mu z ręki list i przycisnęła namiętnie do swych ust tę żółtą kartkę. Muzykowi, niewiadomo dlaczego, zrobiło się dziwnie smutno; wstał, spojrzał, jakby z wyrzutem, w rozpromienione oczy uszczęśliwionej kobiety i wyszedł tak szybko, że pani Halina, która go miała zamiar zaprosić dziś na obiad, nie zdążyła tego uskutecznić. Potrzebowała jednak widocznie przed kimś się wygadać, i to zaraz, bo chwyciła szal i, narzuciwszy go na głowę, przebiegła przez podwórze i wpadła, jak wicher, do mydlarzowej, tak jeszcze wzruszona i blada, że sąsiadka była pewna, iż co najmniej złodzieje z góry bieliznę pokradli. Gdy zaś dowiedziała się o wszystkiem, ucieszyła się serdecznie, prawdopodobnie przez wzgląd na swą siedemnastoletnią Manię, która była nietylko wysoka, jak świeca, ale równie szczupła i blada, poza tem dobra i gospodarna dziewczyna, niegdyś towarzyszka zabaw dziecinnych Michasia, a w rojeniach patrzących na to matek — przyszła jego żona. Po mydlarzowej wkrótce cała kamienica wiedziała, że syn pani Tokarskiej przyjeżdża, bo wdowa każdemu, kogokolwiek spotkała, czuła się w obowiązku zakomunikować tę wielką nowinę, tak przytem w jej mniemaniu pełną szczęścia, że chwilami była, poprostu, niemile zdziwiona, widząc, jak niektórzy zachowują się wobec tej wiadomości chłodno i obojętnie. Jeżeli jednak niejedna kwaśna mina, słysząc po raz pierwszy — Michaś przyjeżdża! — pozostała równie kwaśną, twarz pani Haliny, za każdym razem, gdy komuś lub sobie powtarzała te słowa, promieniała, jak zorza.
— Ale na panią mróz działa, jak wiosna — zauważyła w poniedziałek mecenasowa, widząc, jak pani Halina, tak jeszcze w sobotę apatyczna, dziś z niezwykłą energią stębnuje spódnicę.
— Syn mój przyjeżdża, — odpowiada tryumfującym głosem wdowa, a twarz i oczy jaśnieją błogim uśmiechem.
— Pani to coraz młodsza, jak Boga kocham! Wygląda pani, jak, nie przymierzając, te malinowe pomarańcze, pyszne... po dziesiątce, dla pani grosz opuszczę po znajomości, — trzepie sklepikarz, wydając jej resztę. — Michaś przyjeżdża! Uśmiechała się pani Halina i, nie wie dlaczego, radaby uściskać tego poczciwca. Jednem słowem, jest to jedyne wyczerpujące objaśnienie, którego wdowa chętnie udziela wszystkim, co się zdziwili tą nagłą zmianą w całej jej istocie.
A dziwić się jest czemu! — bo gdy oto teraz obiera rybę, z wypiekami na twarzy od gorąca blachy, pod którą się pieką strucle i łamańce, wygląda, jak młoda kobieta, która w celu mistyfikacyi przypudrowała sobie włosy, pokładła trochę zmarszczków na rumianej twarzy i cień rzuciła pod błyszczące swe oczy. Wprawdzie zmrok już zapada, trudno więc określić, co w tym wyglądzie jest prawdą, a co fałszem; niewątpliwie jednak pani Halina w ciągu kilku dni odmłodniała co najmniej o lat parę. Czuje to sama, że jest dziś tak zdrowa, wesoła i żwawa, jak rzadko. Od rana krząta się w kuchni, nie czując zmęczenia, przytem wszystko udaje się jej wyśmienicie. Sandacz w galarecie trzęsie się tak apetycznie, żeby z przyjemnością zjadła kawałek, zwłaszcza, że czuje głód; nie chce go jednak sama napoczynać. Natomiast wyjmuje struclę z pieca, wycina ze spodu spory trójkącik, chucha nań i próbuje... wyśmienite, bez cienia zakalca.
— No, jak idzie, to idzie — szepce uradowana wdowa, odpinając fartuch. — Wszystko już prawie gotowe. Zupa migdałowa stygnie w wazie, farsz, sosy — palce lizać!
Karasia dosmaży na patelni w trakcie wieczerzy. A teraz, marsz po resztę sprawunków. Wigilię pani Halina urządza królewską: wszak może sobie pozwolić. Suknię hrabianki skończyła na termin, pieniądze ma: o, tu! w woreczku — pięć, trzy i trzy — jedenaście rubli; na wino, bakalie, pierniki — aż nadto. Trzeba się tylko przebrać — myśli. Wchodzi do pokoju, siada na chwilę odpocząć, wyjmuje z za gorsu pomiętą kartkę, czyta ją po raz setny, uśmiecha się i całuje. Wkrótce potem w czarnej, dość długiej szubie, w bronzowej w grochy woalce, dobranej do koloru kapelusza, i nicianych rękawiczkach wybiega na ulicę.
Słońce już dobrze zaszło, a w mieście niemal tak jasno, jak w dzień. Ze wszystkich wystaw sklepowych przez ogromne witryny wylewają się potoki światła na ulice pokryte śniegiem, co jest tak zjeżdżony i stratowany, że wygląda, jak popiół. Ruch przytem wszędzie niezwykły: na chodniku tłumy ludzi najrozmaitszego rodzaju, płci, wieku i gatunku, pędzą w różne strony z niezwykłym pośpiechem, jakby w gorączce; prześcigają się nawzajem, potrącają się, witają, śmieją, rozmawiają, gdzieniegdzie znów się kłócą, a robią to tak pośpiesznie na gwałt, iż łatwo się domyślić, że blizki już termin, do którego trzeba to wszystko skończyć. Pośpiech znać wszędzie: w szybkich ruchach, w podnieceniu twarzy, w wyrazie przeważnie śmiejących się oczu, w sposobie trzymania paczek, któremi każdy prawie jest mniej lub więcej obładowany, w całym tym gwarze urywanych rozmów, zdań i wykrzykników, a zwłaszcza w szybkich tempach grzmiących furioso grzechotek, co szarpią się gwałtownie, jakby się chciały oderwać od chudych szyi różnomaścistych koni, które w parę lub pojedynkę rozwożą sanki po całem mieście.
W chłodnem powietrzu unoszą się powoli białe puchy rzadkiego śniegu, co stanowi jedyny kontrast z całą tą pulsującą przyśpieszonem tętnem pstrą mieszaniną ludzi, gwaru, migających się sanek i świateł, co, zdaje się, dziś płoną także weselej i szybciej, niż zwykle. Ruchliwy wir ten zaraz od bramy porywa nową cząstkę w postaci pani Haliny, która się czuje w nim wybornie. Jej stan duchowy harmonizuje zupełnie z tym podnieconym i wesoło śpieszącym się tłumem. Idzie szybko, uśmiechniona, zręcznie wymijając przechodniów; czyni to instynktowo, bo nie na tłum patrzy: oczy jej suwają się ciekawie po witrynach sklepowych, gdzie się mienią kokieteryjnie najrozmaitsze przedmioty: krawaty, lampy, materyały bławatne, placki, dziady czekoladowe o białych kapturach i lukrowanych brodach, serdelki, salcesony, gwiazdy, świeczki parafinowane i inne przybory do przybrania choinki — aż w końcu w jednej — piramida z butelek. Tu pani Halina oddziela się od tłumu i wpada do składu win.
W sklepie tłok. Trudno docisnąć się do kontuaru. Co chwila ktoś kogoś potrąca; wokoło słychać: — Przepraszam! To moje nogi! Co się pani pchasz! Kiedyż to będzie? — od godziny czekam na ten tokaj. — W tej sekundzie — uspokajają nietylko wypomadowani, ale spoceni subjekci, kręcąc się, jak frygi. Pną się po drabinkach, zawijają butelki, piszą kartki do kasy, szturchają podręcznych chłopaków, nie mogąc wydołać żądaniom niecierpliwiącej się publiczności. Pani Halina wciska się, jak klin, pomiędzy jakiegoś łysego pana i grubą panią w pysznej rotundzie. Otyła dama, snadź mocno zirytowana tem zuchwalstwem, mierzy panią Halinę oburzonem spojrzeniem, w którem się maluje cała różnica istniejąca pomiędzy drogim aksamitem jej futra a tanim kortem zwyczajnej salopy. Wdowa jednak nie zwraca na to najmniejszej uwagi; ciśnie się dalej i jest wkrótce u celu.
— Butelkę węgierskiego — zwraca się do subjekta.
— Słodkie czy wytrawne?
— Wytrawne — odpowiada wdowa, ulegając nie swemu gustowi, lecz przypuszczalnym upodobaniom dorosłego syna.
— Co więcej?
— Wódki.
— Kimel, Jeziorko, wioślarka, żubrówka, cyklista — bardzo dobra.
— Niech będzie żubrówka.
— Proszę 2.20 do kasy — komenderuje subjekt, wręczając jej kartkę.
Wkrótce pani Halina, wyciśnięta jak cytryna, bynajmniej jednak nie kwaśna, z dwiema butelkami pod pachą wydostaje się na ulicę. Wdowa nie lubi takich pysznych sklepów, gdzie nie może się ani potargować, ani odpocząć, ani pogadać, gdzie subjekt patrzy na nią z góry i do młodych dam się uśmiecha.
— Niema jak Żydzi — myśli, przebiega przez ulicę tuż pod nosem dorożkarskiego konia i wpada do sklepu galanteryjnego.
O ile magazyny spożywcze pracują dziś niezwykle, sklepy jak ten są prawie puste.
To też odrazu dwaj, trochę brudni, ale eleganccy, kędzierzawi, o wielkich nosach subjekci, zrywają się z swych miejsc, jak dwa naraz uderzone klawisze, gotowi do usług pani dobrodziejki.
— Krawaty — komenderuje pani Tokarska, rzucając się bez ceremonii na wolne krzesło.
W tej chwili cały stos kartonowych pudełek zjawia się na kontuarze.
— Muszki, długie, wiązane, plastrony — recytują subjekci, rozkładając z niezwykłą precyzyą »doborowy« towar.
— Ten bardzo gustowny i tani, pani dobrodziejko — zachwala jeden, przymierzając do klapy czarnego żakieta jaskrawy plastron.
— Żydowszczyzna — wzrusza ramionami pani Halina — proszę o lepsze; wezmę dwa, ale porządne, potrzebuję dla syna, który dziś przyjeżdża — dodaje wdowa takim tonem, jakby oczekiwała, że na tę wieść obie kędzierzawe głowy schylą się pokornie do jej kolan.
Głowy jednak, zamiast na dół, jadą szybko w górę, są już pod sufitem, ciągnąc z najwyższych półek nowe pudła.
— Po czemu te? — wybiera pani Halina jeden z najgustowniejszych krawatów.
— Rubel pięćdziesiąt, pani dobrodziejko; czysty jedwab. — Dla pani odstąpimy złotówkę — dodaje szybko drugi, spostrzegając na twarzy wdowy drwiący wyraz.
— Gadaj pan zdrów, — oburza się wdowa — jest akurat tak czysty jedwab, jak pańskie sumienie. Biorę ten i ten mniejszy, razem dziesięć złotych; ani grosza więcej.
Zaczynają się targi, podczas których obie kędzierzawe głowy wysilają całą swą wymowę, by przekonać panią Halinę, iż jedynie dla niej i jej syna są gotowi stracić parę złotych i oddać jej ten zagraniczny towar za dwa ruble. Pani Halina jednak okazuje się tak twardą, że koniec końców zwycięża; w dodatku każe sobie butelki związać sznureczkiem i z nową paczką, nie zważając na natarczywe propozycye kupienia spinek dla syna i, wprost za psie pieniądze — wiedeńskiej portmonetki, rzuciwszy krótkie adieu, wychodzi.
— Padam do nóg — brzmią jednocześnie dwa głosy, a potem jeden, zwracając się do towarzysza, mówi z westchnieniem:
— Panie Henryk, cobyś pan robił, gdyby wszystkie kundmany były takie? — Niech jej wątroba spuchnie z rękami i nogami! — warczy pan Henryk, porządkując rozrzucone krawaty.
Tymczasem wdowa, schodząc ze schodków, spostrzega w sznurze wijących się sanek znajomą, wyczerpaną twarz jadącego gdzieś z tłomoczkiem doktora. — Gdzie ten Wilski wyjeżdża? — dziwi się pani Halina, która u doktorostwa szyje dość często i chętnie, bo jakkolwiek sama Wilska jest to grymaśna dama, ma przecież jedną zaletę, mianowicie syna Antosia, który koleguje z Michasiem. Jest to więc dom, w którym wdowa może się prawie zawsze czegoś nowego dowiedzieć, jeżeli nie o samym Michasiu, to o środowisku, w którem on przebywa. Raz nawet widziała Antosia, który jej długo opowiadał o mieście, o synu, o niezwykłej popularności, jaką się ten »Tokarz« cieszy wśród kolegów, i z niekłamaną życzliwością zapewniał panią Halinę, że jej Michaś to setny i zacny chłop, dzielna dusza ich kółka, przyczem uszczęśliwiona matka miała sposobność oglądać ładny mundur ich zakładu. Wszystko to przypomina sobie pani Halina, patrząc na niepoczesną, jakby dziś jeszcze więcej zgarbioną i zmęczoną, postać jadącego doktora. — W taki dzień wyjeżdża chyba do chorego... Biedny człowiek! nie ma nigdy spokoju — myśli pani Halina — zapracowany, a ona... Tu tok jej myśli przerywa natrętny, świdrujący głos małego obdartusa:
— Niech pani kupi kalendarzyk za pięć kopiejek.
— Nie potrzebuję — brzmi ostra odpowiedź.
— Moja złota paniusiu! — naprzykrza się dalej, goniąc ją, chłopak, a w głosie jego brzmi tak namiętna prośba, że pani Halina, jakkolwiek jest wogóle oszczędna i nie lubi wydrwigroszów, zatrzymuje się na chwilę. Przygląda się małej, stojącej przed nią, drżącej od zimna figurce, a w miarę tego jak patrzy na tę nieletnią nędzę, ogarnia ją litość i rozrzewnienie.
Z zasady jednak obdarza ona żebraków tylko w naturze.
— Poczekaj tu — mówi, wpada do sklepu, kupuje parę paczek pierników, każe zawinąć wszystkie prócz jednej, którą obdarza oniemiałego od szczęścia malca, poczem, szybko zwróciwszy się w boczną ulicę w kierunku domu, wstępuje jeszcze do sklepikarza po bakalie. Jest już około szóstej, sklep więc pusty: z tem większą radością gospodarz wita spóźnioną klientkę.
— O, pani Andrzejowa, rozhulała się pani widzę — śmieje się sklepikarz, odbierając z jej ręki pakunki, — proszę dać, skurczybyk odniesie. A co mam dodać?
— Dwa funty bakalii, tylko karmelków jak najmniej, a więcej marmoladek i daktyli.
— Pani to-by pewno chciała samej malagi. Ładniebym wyszedł! — żartuje sklepikarz, odważając towar. O, i pan Michał — dodaje, witając życzliwym uśmiechem wchodzącego muzyka.
Pan Michał jednak jest dziś niezwykle chmurny, wita ozięble obecnych i siada w końcu, ponury jak grabarz, otaczając się kłębami papierosowego dymu, jakby się chciał w nich pogrążyć i schować. Nikt też nie zwraca nań uwagi, bo pani Halina wraz z kupcem jest zajęta wybieraniem malinowych pomarańcz, a tak zwany skurczybyk, mały chłopiec do posługi, korzystając ze stosownej chwili, łasuje rodzynki.
Muzyk tymczasem, z jakimś gorzkim wyrazem, przygląda się nieznacznie rozpromienionej wdowie i nagle, gdy ta już ma wychodzić, ofiarowuje się zastąpić skurczybyka w odniesieniu paczek.
— Wszystko jedno — mówi na pozór obojętnie — idziemy w jedną stronę: po co malec ma darmo drzeć buty?
Uwaga ta jest tak racyonalna, że niepodobna oponować: pani Halina więc się zgadza, choć niewiadomo skąd, jest jej dziś tak dziwnie w towarzystwie muzyka, że nie wie, od czego zacząć rozmowę.
Szczęściem, wyręcza ją pan Michał.
— Dziś — wigilia! — mówi, równając się z wdową.
— Aha! — odpowiada pani Halina, jakby zdziwiona tą nowiną.
— Smutny dzień!
— Dlaczego?
— To jest przynajmniej dla mnie; dadzą mi w restauracyi, zamiast kotleta na łoju, zepsutą rybę i przytem w sali będzie pusto i nudno... A w domu fałszywe kolędy będą mi szewcy wyśpiewywali w sąsiedztwie. Oczywiście, popiją się przy okazyi.
Melancholijny ton głosu i treść jego słów budzą w sercu pani Haliny serdeczne współczucie. Czuje, że możeby wypadało zaprosić go na wieczór, ale z drugiej strony chce ten wieczór spędzić sam na sam z synem: nie odpowiada nic. Przykre milczenie trwa chwilę, poczem muzyk, wskazując oczyma paczki, mówi trochę zgryźliwie: — To wszystko dla Michasia!
— Tak — brzmi jakby nieśmiała odpowiedź.
— Naturalnie — z odcieniem gorzkiej ironii, ciągnie dalej muzyk. — Wszędzie Michaś, zawsze Michaś! On jeden tak się tłoczy w pani istocie, że nikt więcej już się zmieścić nie może!... A pan Michał — wybucha nagle — ma przecież swój flet: niech więc dmucha w to drewno... ta dziurawa fujarka to jego powiernik, przyjaciel, jedyny towarzysz! Czego chcieć więcej! aż jedenaście klawiszy! Jest na czem wypiszczeć swoją tęsknotę, samotność i żal...
— Panie Michale! niech mi pan wierzy — przerywa mocno wzruszona wdowa.
— W co ja mam wierzyć? — szepcze prawie groźnie, zatrzymując się, muzyk i spogląda jej w twarz takim jakimś dziwnym wzrokiem, że pani Halina spuszcza oczy i zapomina, co mu chciała powiedzieć.
Po chwili jednak wzrok muzyka łagodnieje dziwnie: milczy sekundę, a potem miękko, z lekkiem drżeniem i wielką prośbą — mówi cicho: — Przepraszam!
Znów następuje długa pauza, którą teraz przerywa pani Halina.
— Widzi pan, jak Michasia kocham, jeżeli mógłby być kto, to jeden pan; ale to na nic, na nic! — już nie czas! — kończy szybko, kategorycznie i nie swoim głosem.
— Dlaczego nie czas? — szepcze błagalnie muzyk, wchodząc w bramę.
— Bo nie czas — odpowiada pani Halina, a jednocześnie czuje, że w niej zapalają się jakieś iskierki, które kłam słowom zadają.
Muzyk westchnął i dopiero na schodach, wręczając jej przy drzwiach pakunki, rzekł smutnie:
— Więc to ostatnie słowo, które mi pani daje na gwiazdkę?
Pani Halina długo milczała, wpatrując się usilnie w wyszarzałe futro swej mufki, jakby je po raz pierwszy dostrzegała, a potem, nagle niknąc w drzwiach, rzuciła mu nizkim, stłumionym głosem: nie wiem!
Radosne »dziękuję« zabrzmiało za drzwiami; potem dało się słyszeć coś jakby poruszenie klamki, a następnie wdowa usłyszała wesołe gwizdanie tryumfującego marsza.
Wyjrzała przez okno — i spotkał ją pełen galanteryi istnie młodzieńczy ukłon szpakowatego muzyka. Pani Halina cofnęła się szybko w głąb’ pokoju, jakby nierada z tego, co zaszło; usiadła na chwilę, czując się niezwykle podnieconą. — Głupstwo! głupstwo! nic z tego! — szepnęła, potrząsając głową, jakby chciała wyrzucić jakąś natrętną myśl. Później oparła się o poręcz fotelu i długo patrzyła w ciemny szafir nieba, gdzie drżały tłumy gwiazd, jasne i ciche.
Dopiero księżyc, co się wychylił bladą twarzą z za dachów, zbudził ją swym smutnym blaskiem z zadumy.
— Co robić? — szepnęła pani Halina, oglądając się naokoło, i teraz dopiero spostrzegła, że lampka przed ołtarzem nie płonie: chwyciła więc spiesznie butelkę z oliwą, dolała lampkę, wrzuciła pływający knotek na korku i zapaliła, patrząc przytem w bronzową twarz Matki Bożej z takim jakimś życzliwym wyrazem, jakby chciała powiedzieć:
— Nie bój się, Ty!... to tylko chwilowe zapomnienie. — Następnie wyjęła obrus, nakryła stół, położyła opłatki, wysypała we frażetowski koszyk bakalie, ustawiła butelki, dwa nakrycia i z widocznem zadowoleniem przyglądała się chwilę swojemu dziełu. — Która to godzina? — spojrzała na zegarek. — Siódma! — O wpół do dziewiątej przyjedzie. Usiadła na fotelu; zerwała się jednak wkrótce i zaczęła chodzić po pokoju. Ogarnęła ją jakaś gorączka — wir uczuć i myśli. Michaś, pan Michał — wszystko latało po jej głowie, nie dając jej ustać na miejscu. Nie mogła wytrzymać dłużej w mieszkaniu, w ciszy, która spływała na miasto w uroczystą godzinę wigilijnego wieczoru. — Wiem, co zrobię — szepnęła w końcu, ubierając się ponownie do wyjścia. Zdmuchnęła świecę, zbiegła szybko ze schodów i wpadła do kuchni sąsiadki.
— Moja Maryanno! — zwróciła się do służącej, która smażyła rybę — co to? już jedzą?
— O, już!
— Proszę, oto klucz: niech Maryanna przyśle za jaki kwadransik swoją Anusię, by ogień pod blachą rozpaliła; ja pobiegnę tymczasem do mostu. Spotkam Michasia, przyjedziemy razem. Moja Maryanno...
— Dobrze, dobrze, niech Bóg prowadzi — odparła dobrodusznie służąca, która lubiła panią Halinę, jak zresztą prawie wszyscy w kamienicy.
— Dziękuję ślicznie — rzuciła wdowa, wybiegając na ulicę.
— A pani gdzie? — zaczepił ją wesoło stróż.
— Na spotkanie — odparła, niknąc w cieniu bramy. — Na spotkanie! — powtórzyła raz jeszcze, czując, że jakaś ciepła fala rozlewa się w jej sercu, i szybko dążyła przez ulice miasta, bardzo już puste. Trudno było uwierzyć, że jeszcze przed godziną panował tu tłok, gwałt i gwar nie do opisania.
Wszystkie sklepy pozamykane. Rzadkie latarnie napróżno usiłują rozproszyć ciemności, paląc się przytem niechętnie, jakby rozżalone, że je zostawiono na pastwę samotności, mroku i zimna w ten wieczór świąteczny.
Ta panująca naokół cisza, ten wielki spokój łagodzi podniecony stan pani Haliny tak, iż około mostu zatrzymuje się prawie bez śladów poprzedniego wzruszenia.
Czuje się nawet trochę zmęczoną, opiera się więc o balustradę i rozgląda naokoło. Nigdzie nikogo; gdzieś na moście tylko słychać łoskot kroków spóźnionego przechodnia; jakiś dzwonek odległy rzuca się, łka i jęczy coraz słabiej i dalej, i w końcu umiera. Znowu cisza, aż w uszach szumi.
I nagle na jej tle, jak osiem stosów ognistych, rozpalają się kolejno i gasną pełne i poważne tony bijącego na wieży zegaru.
— Michaś wysiada! — szepcze pani Halina, i druga fala szczęścia rozlewa się w jej duszy. — Jeszcze pół godziny — myśli, przypatrując się jasno oświeconym oknom stojącej w dole kamienicy. Widok jest rzeczywiście pociągający i ciepły: pośrodku pokoju błyszczy się duży stół, zastawiony obficie; wigilia snadź się dopiero rozpoczyna, bo w końcu stołu stoi skupiona gromadka mężczyzn, kobiet i dzieci; wszyscy podchodzą po kolei do siwej, pokurczonej staruszki, skubiąc z jej ręki biały opłatek. Ona całuje w głowę każdego — zupełnie jednakowo, bez żadnej różnicy, czy to dorosłego, czy dziecko, i trzęsącą się dłonią robi nad każdym znak krzyża.
W oknach wyższego piętra obraz trochę odmienny: tam naokoło wysokiej, jarzącej się choinki skaczą rozradowane pędraki, a jakiś, jeszcze na czworakach chodzący, obywatel, zapewne przyszły marzyciel, wytrzeszcza swe wielkie oczy i jedną tłustą rączkę wyciąga w kierunku złocistej gwiazdy, lśniącej na szczycie.
— Może i Michasiowi trzeba było ubrać choinkę? — myśli wzruszona pani Halina i śmieje się z własnej swej myśli, przypominając sobie końcowy ustęp listu: »Nie wiem, czy mama mnie pozna, bo zarost mi wyrósł bajeczny«. Tu wdowa spogląda wzdłuż mostu, widząc jednak pustkę w długiej perspektywie, opiera się znowu o poręcz i patrzy w dół na rzekę. — Zamarzła; pokryta śniegiem wygląda jak biała puszysta wstęga, wprawiona w ciężkie ramy kamiennego brzegu. Po obu krawędziach ram powbijane latarnie, jak złotogłowe gwoździe, ciągną się długim szeregiem, coraz gęstsze i mniejsze. Gdzieniegdzie z pod śniegu wyzierają połyskujące tafle lodu, a daleko widać coś jakby ciemny pień, z cętką ognistą — to ściśnięta krą berlinka — ze światełkami w okienku. Rzeka jest w tej chwili trochę podobna do zapatrzonej na nią kobiety: stoi, jak ona, napozór spokojna; w głębi jednak, pod lodu powłoką, kręcą się nurty i wiry — tak samo jak na dnie duszy pani Haliny zaczynają się kłębić wspomnienia i płyną, szemrząc cicho, w sposób jedynie dla niej uchwytny.
Pani Halina tak jest wsłuchana w echową melodyę przebrzmiałej przeszłości, że nie uważa, iż tuż za nią przesuwają się jedne sanki, potem drugie i trzecie, aż dopiero głośniejsze dzwonki jakiegoś prywatnego pojazdu budzą ją z marzeń.
Wdowa się szybko ogląda; gwałtownie goni oczyma niknące już po placu saneczki, a nie mogąc rozróżnić w zmroku siedzących osób, zbliża się do kraty i z wypiekami na twarzy czeka.
— Jadą! — Sanki jednokonne; na przodzie kuferek; to nie Michaś: on ma kosz, a może... — myśli szybko wdowa.
— Rzeczywiście nie on, jakieś dwie panie.
Odrazu kilkoro! Pani Halina przebiega po nich szybko oczyma... jego niema! Znowu sanki — koszyk na koźle — podobny...
Pani Halinie serce wali jak młotem... Nie! jakichś dwóch panów.
Dłuższa przerwa.
Znowu sanki; w nich rozparty jegomość w futrze z wesołą miną. Dalej barania czapka, pod nią znudzona twarz.
Znowu jeszcze dłuższa przerwa.
— Matko Najświętsza! — modli się gorączkowo pani Halina — czyżby?... — Nie! Jadą jeszcze.
Biały, duży koń, koszyk obok dorożkarza, za nim coś jakby mundurowa czapka.
— On, on... — szepcze, cała w ogniach, pani Halina, podbiegając parę kroków.
— Nie! oficer.
W następnych sankach czuła para; jadą w uścisku. Dalej już nic!
Pani Halina jest blizką płaczu, wytęża ucho... cicho! Co to jest? okropnie cicho, nie, jakiś dzwonek... O Boże! — mówi wdowa, odzyskując utrudniony oddech.
Dzwonek się zbliża bardzo powoli... jadą prawie stępa... dlaczego? Pierwsze puste... co to jest? drugie puste... to niepodobna! trzecich niema...
— Skąd wy, skąd wy? — dopytuje się wdowa jakimś zająkliwym głosem, gorączkowo i prawie z rozpaczą.
— A juści z dworca — odpowiadają chmurnie dorożkarze — pasażerów, psia kość, niema; po próżnicy człowiek się włóczył.
— Z dworca! — powtórzyła Halina, łapiąc się za kratę. — Nie, to nie może być! on przejechał wtenczas, tak, tak!... — szepcze, czując, że się pod nią trzęsą nogi.
— No, jedzie pani, czy nie? — pyta dorożkarz.
— A jakże!... jadę... jadę... tylko prędko, mój panie — mówi wdowa przepojonym łzami głosem, pakując się do sanek.
— On jest w domu, napewno — szepcze drżącemi ustami, wydobywając zapłatę z portmonetki.
Dorożkarz zacina konia i, choć jedzie wyciągniętym kłusem, dla niej wlecze się jak żółw.
— Jakby na złość! — Prędzej! — jęczy nerwowo kobieta przez zaciśnięte zęby.
— Pr! — zatrzymuje dorożkarz konia przed bramą.
Pani Halina rzuca mu pieniądze i wpada na podwórze, a w ślad za nią leci ochrypły głos: — Za kawalerską jazdę tylko tyle! Psia krew, bodaj-byś, cholero, nogi połamała!...
Życzenie to omal się nie spełnia, bo wdowa, spostrzegłszy w swych oknach światło, z radosnym piskiem: — Jest! — szybko, jak iskra po loncie, przelatuje schody i otwiera gwałtownie niezatrzaśnięte drzwi.
Nikogo; pod blachą syczy ogień, a w drugim pokoju na oknie dopala się wielkim płomieniem topniejący ogarek, snadź zapomniany przez roztargnioną Anusię.
Pani Halina wodzi przez chwilę wprost zdumionym i mętnym wzrokiem po białych ścianach mieszkania, a potem, z jakimś cichym jękiem skaleczonego dziecka, osuwa się na fotel.
Siedzi chwilę, oddychając z trudnością, zgarbiona, jakaś niższa, jakby przygięta do ziemi całym ciężarem zabitej nadziei i tak gwałtownie przeistoczonej w ból radości.
Wkrótce staje się jej tak duszno, że, nie rozpina, ale wprost rozrywa szubę na sobie, zrzuca kapelusz, rzuca to wszystko na podłogę, a sama opiera się obydwoma łokciami na stole, kryjąc twarz w dłonie. W pełgającym płomyku dogasającej świecy widać tylko jej srebrne włosy, chude, drżące palce, przez które zaczynają się sączyć łzy tak obfite, że się staczają po dłoniach, kapią na obrus, bryzgając na opłatki, na daktyle, marmoladki i figi; zdają się nawet przenikać przez delikatne łupinki słodkich migdałów, zmieniając je w gorzkie.
Pani Halina dygocze cała od płaczu, a jest tak pogrążona w swojej boleści, że nie słyszy, jak ktoś dopytuje się stróża: gdzie mieszka Tokarska? nie słyszy również kroków po schodach, i dopiero na dźwięk klamki i skrzyp drzwi podnosi nieśmiało załzawione swe oczy.
Z ciemnej futryny wynurza się przekrzywiony kapelusz, wydatna pierś i pokryta potem, czerwona, jakby pomieszana, twarz doktorowej Wilskiej.
— Syn pani jest? — sapie doktorowa, rzucając się na krzesło.
— Nie! — wstając nagle, odpowiada, ze ściśniętem gardłem, pani Halina, a jednocześnie jakieś okropne przeczucie zrywa się w jej duszy. Czuje, że jakiś chłód chwyta ją za nogi: opiera się więc o ścianę, bielsza, niż ściana, i z błagalnym wyrazem wylękłego dziecka, które mają uderzyć, wpatruje się w twarz niespodziewanego gościa.
— Ma się rozumieć — zaczyna trzepać tymczasem, zwracając oczy, doktorowa — wiem, niema i nie może być... i mój Antoś także! Boże, co to będzie?... co to będzie?.. Powiadam Tokarskiej: sądny dzień!... Dziś zrana jakiś nieznajomy jegomość wręcza mi od kuzyna list... Gdzież on?... — szuka niecierpliwie po kieszeniach — właśnie! przeczytałam, myślałam, że umrę. Bo to już od tygodnia, a my nic nie wiemy. Michaś, mój i jeszcze kilku... nic nie rozumiem... nic nie wiem... dlaczego?...
— Co pani jest? — urywa nagle.
Pani Halina rzeczywiście wygląda wprost okropnie. Oparta o ścianę, ma usta sine i wpół otwarte... Głowa odrzucona w tył pozwala widzieć rozdętą szyję i gwałtownie pulsujące tętnice. W suchych jej rozszerzonych źrenicach migały jakieś złe ognie. Zato na czole, policzkach i rękach lśnią się obficie krople chłodnego potu, niby zmarzłe łzy, jakby, nie mogąc oczyma, całem swem ciałem płakała. Wargi jej poruszają się bezdźwięcznie, a wykrzywione kurczowo palce wpijają się w fałdy czarnej spódnicy.
— Co pani jest? — szepcze po raz drugi wylękła doktorowa, wstając z krzesła.
Pani Halina znowu porusza kilkakrotnie ustami; jakiś spazm wstrząsa jej piersi; wypręża się, jak przeciągnięta struna, i w końcu gdzieś z dna duszy wydobywa ni to szept, ni to jęk: — Nic.
Pani Halina zostaje przylepiona do ściany w poprzedniej pozycyi, w takiem jakiemś bolesnem natężeniu wszystkich swych zmysłów, że nietylko czuje każde tętno szarpiącego się w niej serca, każde cierpiące włókno swych nerwów, ale najlżejszy szmer odbija się zdwojonem echem w jej istocie. Słyszy, jak ogarek, syknąwszy, zgasł. — Kroki spuszczającej się po schodach doktorowej wydają jej się niezwykłym łoskotem, a głosy, które właśnie na dole zaczynają śpiewać kolędę, biją w nią, jak grom.

— »Bóg się rodzi, moc truchleje!«

Ogromny dźwięk wstrząsa nią całą. I jednocześnie zrywają się w niej dwie myśli: że jest jakaś moc, która nie truchleje, choć Bóg się rodzi, a potem zapytanie: »Gdzie ten Bóg? Gdzie On?« — A pani Halina pyta w sposób tak okropny, tak niecierpiący zwłoki w odpowiedzi, że, nie słysząc jej znikąd, poprostu, obłąkana z boleści, w śmiertelnym dreszczu zbliża się nagle w stronę obrazu i dmucha na lampkę, usiłując zgasić to samo światło, które dziś z taką wiarą sama wznieciła. Płomyk się silnie zachwiał, choć nie zgasł; a jeszcze się silniej zachwiała pani Halina. Kredowo blada, z oczyma wysadzonemi z orbit, zaczęła bić rękami powietrze, wśród gwałtownych oddechów zakręciła się na jednem miejscu, chwyciła się oburącz za lewą pierś i runęła na wznak.

»Pan niebiosów obnażony!
»Ogień krzepnie, blask ciemnieje...«

Wyleciała nowa strofa — wpadła do jej pokoju i cofnęła się nagle, jakby wylękła.
Pani Halina krzepła.
Tymczasem płomyk w różowej lampce palił się już silniej, choć drżał jeszcze; a w migotliwem jego świetle ciemna twarz Matki Boskiej wyglądała niezwyczajnie: zdawało się, że dwa cięcia miecza na policzkach nabrzmiały krwią, słodkie zaś, smutne jej oczy obróciły się w dół na podłogę, gdzie w srebrnej aureoli włosów bielała twarz kobieca, cicha jak zdeptany kwiat i prawie nie straszna, gdyby nie szkliste oczy, w których leżała pustka ogromna i wielkie przerażenie.

»Ma granice nieskończony!«

Grzmiał dalej chór i urwał nagle, jakby poczuł, że gdzieś w pobliżu krąży śmierć. Stało się cicho bardzo, a była to chwila uroczysta i niezwykła; bo właśnie trzy dość dziwne rzeczy leciały nad ziemią: silna pieśń, smutna dusza i wielka boleść, która tę duszę z serca wydarła; i może być, że w jakimś punkcie globu miał się urodzić poeta i odbywało się nowe wcielenie duszy — w ciało pieśni — w duszę boleści — w pieśń!




POCIĄG
Miasto Ryszwil rosło z przerażającą szybkością.

Młodzież z pewnem niedowierzaniem słuchała, gdy starzy twierdzili, iż pamiętają doskonale, jak na tem samem miejscu świeciły słomą kryte chaty; wśród nich dymiło zaledwie parę fabrycznych kominów, a na palcach można było policzyć blaszane dachy domów, wyzierających z pomiędzy strzech, jak rzadki kwiat kanianki z żółtych łanów lnu.
Dziś kanianka pochłonęła len do szczętu.
Olbrzymie budowle rozpostarły się na wysokim brzegu, a nizkie domki i chaty znikły, lub przeniosły się na dół — hen, za rzekę. Na tem samem urwisku, gdzie rósł niegdyś las, wzniesiono kosztem milionów pyszny dworzec kolejowy, który był dumą Ryszwilu.
Zamiast drzew wyrosły alabastrowe kolumny, na których legło kryształowe sklepienie, pokryte obficie freskami i złotem.
Pod marmurowe arkady wpadał co parę godzin zdyszany pociąg. Tu zatrzymywał się, tu też się kończył tor kolejowy — prawie na skraju urwiska — tak, iż przyjezdnym dość było przejść parę kroków, by znaleźć się obok zawiadowcy, który właśnie stał oparty o balustradę i patrzał w przestrzeń. Widok był rzeczywiście piękny.
Marmurowe płyty terasy, piętrzącej się nad wodą, różowiły się od słonecznych blasków. O dwieście stóp poniżej balustrady płynęła szeroką wstęgą rzeka, mieniąc się całą kaskadą barw — od brudnego złota do krwawej purpury. Tuż obok sterczały wyniosłe gmachy Ryszwilu, nad którym wiły się dymy i dymy — bez końca. Na przeciwległym, płaskim brzegu czerniały skupione, nizkie domki, dalej majaczył las, a nad nim konało ogromne słońce. Zawiadowca częścią patrzał w dal, częścią myślał o rozmaitych rzeczach, a także i o tem, że most i przedłużenie toru nietylko psułoby widok, ale jest zgoła niepotrzebne, gdyż ludność dolnego wybrzeża i tak na czas do roboty zdąża. Po chwili spojrzał na zegarek, gdyż oczekiwał jeszcze jednego pociągu. Był to pociąg extra, którym dzieci pierwszorzędnego pensyonatu wyjechały przed świtem na majówkę o kilka stacyi za miasto.
— Słońce zachodzi: powinien wkrótce być — pomyślał; poczem zaczął iść po mozaikowym chodniku w kierunku swego biura. Wpół drogi spostrzegł telegrafistę, który bez czapki biegł prosto ku niemu, niosąc w ręku papier.
— Skąd to?
— Z trzeciej stacyi przed Ryszwilem — wyjąkał zdyszany telegrafista, niezwykle pomieszany i blady.
Zawiadowca jął czytać, nie mogąc zrazu zrozumieć, o co chodzi.
Telegram brzmiał w następujący sposób:
»Zawiadowcy — Ryszwil. Pociąg z dziećmi nie zatrzymał się na stacyi. Minął ją pomimo sygnałów z naszej strony. Powód dotychczas niewiadomy. Co się stało — damy znać«.
— Dawno otrzymany?
— Przed kwadransem.
— Jakieś bałamuctwo — szepnął zawiadowca; poczem, silnie zaniepokojony, szedł szybko ku stacyi.
— No cóż tam dalej? — spytał, wchodząc do biura.
— Właśnie odbieram — odparł jeden z urzędników — i schylając się nad wązkim paskiem papieru, sylabizował powoli:
»Zawiadowcy — Ryszwil. Na piątej wiorście przed trzecią stacyą znaleziono maszynistę i palacza — obaj bez życia. Spleceni w jeden kłębek. Wszelkie pozory bójki. Konduktor wyskoczył. Żadnych zgoła wyjaśnień dać nie może. Zdruzgotane ma nogi, mdleje co chwila. Pociąg pędzi sam. Druga stacya zawiadomiona« — skończył zdławionym głosem.
Nastała chwila długiego milczenia.
— Co to będzie?! — szepnął ktoś w końcu.
— Co to będzie?! — powtórzyli, jak echo, wszyscy.
— Nic! — wybuchnął oprzytomniały zawiadowca. — Linia wolna, kocioł w lokomotywie tęgi — nie pęknie. Panowie ruszajcie do swoich zajęć. Ani słowa nikomu! Nie niepokoić publiczności. Ja idę po naczelnika. Telegrafuj pan tymczasem na drugą i pierwszą stacyę o dalsze wiadomości — zwrócił się do jednego z telegrafistów.
— Zaraz — odrzekł tenże i pochylił się nad aparatem.
Tymczasem przed stacyą wszczął się hałas i ruch. Cały kwiat Ryszwilu dążył na spotkanie swych dzieci.
Na olbrzymi asfaltowy podwórzec wtłaczały się co chwila lśniące zaprzęgi najrozmaitszego rodzaju i gatunku: jechały obszerne landa, ciągnięte przez poważne perszerony. Mknęły wysokie amerykany, zaprzężone w rosłe folbluty. Zajeżdżały breki, biedki jednokonne. Dalej dreptały krótko ostrzyżone muce, wesoło pobrzękując w dzwonki i ciągnąc za sobą nizkie, dziwacznego kształtu, koszyki.
Klaskanie biczy, krzyki furmanów mieszały się z turkotem kół i parskaniem koni.
Elegancko ubrani panowie wyskakiwali pierwsi przed gankiem i wyjmowali z pojazdów strojne kobiety.
Na pustym przed chwilą peronie zrobiło się wkrótce ciasno. Mozaikowa jego posadzka, zdawało się, naraz zmieniła się w majaczną, ruchomą łąkę — pełną pstrych kwiatów. Z obłoków śnieżnej białości muślinów wykwitły obficie różno-kolorowe róże, chabry niebieskie, żółte nieśmiertelniki, kwiaty ciemne w paski i kropki, kwiaty o barwach mieszanych, jak bratki. Nie brakło też drogich klejnotów — od łzawych pereł, migotliwych dyamentów do purpurowych korali i krwawych rubinów.
Z jaskrawych tych kielichów wychylały się pyszne biusty, nagie ramiona, ślicznie zarysowane szyje, kształty głowy, otoczone falami najrozmaitszych odcieni włosów, z pod których błyszczały dumne czoła i nie słabiej od brylantów iskrzące się oczy. Nad wszystkiem unosiły się zmieszane zapachy pachnideł, a z góry lał się potok elektrycznego światła, które podnosiło świetność tualet, potęgując zarazem białą matowość tych różnorodnych twarzy, o rysach delikatnych, przeważnie pięknych, z rzadka bezmyślnych, albo też, szczególnie u mężczyzn, zawiędłych i dziwnie zmęczonych.
Podczas gdy różnobarwny tłum rozmawiał, śmiał się, wymieniał ukłony i uściski, w biurze telegraficznem stukały niezmordowanie aparaty, a z nich wysuwały się wązkie paski papieru, pełne złych wieści, które siały śród urzędników niepokój i trwogę. Niecierpliwe spojrzenia zwracały się raz wraz na wielkie drzwi zamknięte, oczekując wyższej władzy, a z nią jakiegoś rozkazu.
— Nakoniec! — rozległo się kilka szeptów.
Drzwi się rozwarły, ukazał się w nich upragniony naczelnik ruchu, a za nim zawiadowca.
— No, cóż tam?! — rzekł sucho pierwszy.
— Źle, panie — odparł jeden z urzędników, wręczając mu papier.
— Nie pytam: jak? — oburknął naczelnik i czytał półgłosem: »Pociąg minął i naszą, drugą stacyę w całym pędzie. Z pasażerów nie dostrzegliśmy nikogo; prawdopodobnie nie wiedzą o niczem. Lokomotywa, zdaje się, w porządku. Cała linia zawiadomiona. Czekamy wieści od was«.
— Czego oni się śmieją! — syknął przez zęby naczelnik, zwracając się niecierpliwie w stronę peronu, skąd dolatywało przytłumione echo jakiegoś śmiechu.
Poczem, usiadłszy, oparł głowę na dłoniach i siedział chwilę w milczeniu. Cały personal wpatrywał się w chmurną twarz jego, jak w tęczę, czekając, co powie.
— Papieru! — zabrzmiała krótka komenda. Cały stos kartek znalazł się w tej chwili przed nim.
Wziął z nich jedną — zamyślił się, a później pisał szybko:
— »Zawiadowcy pierwszej stacyi. — Zwróćcie pilną uwagę na lokomotywę pociągu i dajcie znać, sądząc z dymu i pary, jak daleko zajść może? Z jaką mniej więcej pędzi szybkością i czy nie zwalnia biegu?«
— Telegrafuj pan natychmiast! — zwrócił się do jednego z urzędników. Urzędnik pochwycił skwapliwie kartkę, a reszta jęła się przysłuchiwać pilnie taktowi naciskanego klawisza, by w ten sposób treść depeszy pochwycić.
— Czy pan masz jaki plan działania? — zwrócił się do naczelnika zawiadowca.
— A pan? — odparł rozdrażnionym tonem.
— Ja? Nie — brzmiała odpowiedź.
— A więc czekajmy cierpliwie — szepnął i jednocześnie jął szarpać nerwowo zwichrzoną brodę.
Nastała długa chwila męczącej ciszy — tak, iż można było słyszeć dokładnie turkot wciąż jeszcze nadjeżdżających powozów i porwane zdania i wykrzykniki snującego się po peronie tłumu.
Nagle warknął dzwonek.
Wszyscy porwali się ze swych miejsc.
Naczelnik podbiegł do aparatu, pochylił się nad wysuwającym się skrawkiem papieru, a za nim cały personel.
— »Minął naszą stacyę — sylabizował naczelnik. — W oknach wagonów nie dostrzegliśmy nikogo. Śpią, widać, wszyscy, nie podejrzewają niebezpieczeństwa. Pary i paliwa w lokomotywie, niestety, jest dużo. Ostatnią wiorstę przebiegła w przeciągu niespełna minuty i pęd pociągu się nie zmniejsza«.
— Co myślicie robić?! — skończył złamanym głosem.
Wszyscy spojrzeli po sobie i zastygli, jak stali, a blade ich twarze w błękitnem oświetleniu lamp elektrycznych wyglądały jak gipsowe maski.
— Co robić? Radźcież! — odezwał się w końcu zmienionym głosem naczelnik.
— Puścić naprzeciw drugi pociąg — szepnął ktoś nieśmiało.
— Któż go poprowadzi? — odparł głos z kąta.
— Usypać nasyp — wtrącił ktoś z boku.
— Może most przerzucić przez rzekę!? — odparł drwiąco zawiadowca — to również praktyczna rada!
Zrobiło się znowu cicho. Twarze przybrały wyraz bezradnego przygnębienia, a oczy błagalnie zwróciły się w stronę naczelnika.
Ten milczał; miał twarz popielatą wykrzywione usta. W końcu przeciągnął parę razy dłonią po czole i jęknął tonem pełnym rezygnacyi:
— Żadnej tu rady niema! Chodźcie, panowie: trzeba powiedzieć im wszystko.
Co rzekłszy, zabrał drżącymi palcami depeszę i szedł zgarbiony, ciężkim krokiem, a za nim wlokło się całe biuro długim szeregiem.
To nagłe zjawienie się tych smutnych postaci wywołało na peronie ogólne wzruszenie.
— Co się stało? — Cóż to za kondukt żałobny? — posypały się liczne uwagi.
A oni przeciskali się przez tłum w milczeniu, ze spuszczonemi głowami — powoli, jakby odwlekając stanowczą chwilę ujawnienia swej tajemnicy.
W końcu balustrada wstrzymała ten pochód. Naczelnik, poczuwszy, że dalej iść nie można, odwrócił się, spojrzał w rozciekawione twarze strojnego tłumu, pobladł jeszcze bardziej i zaczął mówić wzruszonym głosem:
— Szanowni Ryszwilanie! — Otrzymaliśmy telegraficzne wieści, które czuję się w obowiązku zakomunikować wszystkim...
— Coś złego! — wtrącił ktoś z boku.
— Jakiś krach pewno! — odezwały się liczne głosy.
— Cicho! — komenderował ktoś inny.
— Tak, cicho! — posypały się rozkazy.
Umilkli wszyscy, a on jął czytać te krótkie, jak strzały, urywane zdania, które ołowiem padały na serca słuchaczy, coraz cięższe, coraz wyraźniejsze i pełniejsze grozy.
»I pęd pociągu się nie zmniejsza...« — skończył wreszcie. Podniósł wzrok i mógł myśleć, że stoi przed gromadą trupów, przebranych w jaskrawe całuny: tak sino-blade były wszystkie twarze, białe wargi, a oczy zmętniałe, jak szkło matowe. Ostatnie szeregi nie wiedziały jeszcze, o co chodzi; czuły jednak, że zaszło coś niezwykłego i strasznego przytem.
— Co się stało? Mówcież! — zerwała się zawierucha nerwowych pytań, i w miarę odpowiedzi cichła, aż zmieniła się w śmiertelną ciszę i osłupienie.
W końcu odrętwiały tłum oprzytomniał na chwilę. Wszystkie oczy wparły się w bladą twarz naczelnika, żądając od niego jakichś wyjaśnień, pociechy, ratunku.
On zaś, poczuwszy na sobie źrenice tłumu, odwrócił się i spojrzał machinalnie w rzekę.
Tysiące oczu poleciało w ślad za jego spojrzeniem — i blady strach rzucił się wszystkim na piersi. Ta wijąca się u stóp urwiska wstęga była aż nadto wyraźną odpowiedzią. Patrzyli więc w milczeniu w rzekę z szeroko rozwartemi oczyma, okryci zimnym potem, nie mogąc wzroku oderwać od lśniącej fali, która, mrucząc złowrogo, biła spienioną piersią o płyty marmurowej terasy.
Po chwili zastygłe serca jęły się tłuc szalonym rytmem, jak ptaki w klatce, a później zerwało się kilka łkań krótkich, które zamieniły się w ogólny cichy jęk.
Ten pierwszy głos boleści niemego dotychczas tłumu zbudził z głębokiego zamyślenia stojącego na uboczu człowieka.
Człowiek ten nietylko swą prostą, szarą odzieżą wyróżniał się wśród wykwintnego tłumu: twarz jego była również ciemniejsza — prawie bronzowa, jakby ogorzała od słońca, lub ściemniała od dymu; rysy miał także grubsze, mniej delikatne, ale zato pełne energii i woli. Wszystko to, wraz z wyniosłą, atletyczną jego postacią, nadawało mu wśród tych przerafinowanych twarzy odrębny, pociągający urok silnego, naturalnego piękna. — Człowiek ten oddzielił się naraz od tłumu i pewnym krokiem zaczął oddalać się szybko od Ryszwilu, idąc wzdłuż szyn.
O dwa prawie kilometry od stacyi wpoprzek plantu wisiał przeznaczony dla pieszych most, pod którym przechodziły pociągi.
W tem miejscu człowiek zszedł z szyn, wdrapał się szybko na nasyp i stanął na moście. — Słońca już widać nie było, tylko białe obłoki różowiły się jeszcze po brzegach; na liliowem tle nieba odcinały się twardo ciemne sylwetki słupów telegraficznych i odległe drzewa. Przed nim żółciało płótno kolejowego toru i błyszczały dwie srebrne linie szyn.
Wkrótce ostatnie blaski zorzy wieczornej zagasły. Drzewa, słupy i szyny roztapiały się kolejno w pomroce. Nastała ta krótka martwa chwila, kiedy dzień już kona, a noc jeszcze nie wstaje.
Naokół było szaro i cicho bardzo.
Po chwili porwał się senny wiatr, rozniósł zapachy pól i łąk i zemdlał w dolinie. — Lazurowe niebo przybrało kolor ciemnego błękitu i cicho wyszła letnia noc ze światłami rzewnych gwiazd.
Człowiek zrzucił czapkę, rozpiął kurtkę na piersi i pił chciwie świeże, chłodne powietrze. Chwilami oglądał się i widział wtenczas bladą smugę elektrycznego światła za sobą; to znowu wpatrywał się badawczo w ciemną dal i nadsłuchiwał pilnie.
— Zdaje się, już? — szepnął w końcu i nozdrza mu grać zaczęły.
Rzeczywiście — w oddali zamigotały jakby dwie jakieś cętki ogniste, które wzrastały powoli. Wkrótce można już było poznać, iż są to dwa wielkie reflektory zbliżającego się pociągu. Wreszcie zamajaczył komin; zawisł obłok zmieszanego z iskrami dymu; z cieniów wynurzyła się ogromna lokomotywa i, sapiąc, głucho toczyła się po szynach, jak potwór olbrzymi. W miarowym jej warku czuć było ślepą potęgę nieskrępowanego żywiołu i bezlitosną obojętność bezdusznej machiny. Za nią toczyły się niewolniczo posłuszne wagony. W pierwszym mieścił się personal uczący. — Panowała w nim martwa cisza, przerywana szelestem oddechów nauczycielek i nauczycieli, którzy pokładli się byli na ławkach w śnie ciężkim, bez marzeń i sennych widziadeł.
Na zwiędłych ich twarzach malowała się obojętność umarłych i wyczerpanie znużonych. W bladem świetle tlejącej latarni czynili wrażenie zapylonych posągów, które wiatr jakiś pozrzucał z piedestałów i pokładł pokotem.
Pomimo zaduchu, niektórzy pookrywali oblicza, jakby się czegoś wstydzili, lub lękali światła. Ci nie wiedzieli napewno: dokąd jadą i co ich czeka u kresu podróży?
A zresztą śmierć dla nich była tylko — niezbudzeniem się.
W dalszych wagonach porozmieszczane według starszeństwa jechały dzieci — chłopcy i dziewczęta — rozmaitego wieku i wzrostu.
Starsze przeważnie spały, zmęczone długą majówką i świętem, ale nie tak spokojnie, jak ich przewodnicy. Oddechy były szybsze i mniej regularne.
Niektóre chwytały się rękoma za poręcze ławek, jakby się chciały gwałtem ze snu podźwignąć; lecz po chwili opadały ich wątłe dłonie, a z piersi wydzierało się westchnienie skargi, że tak są słabe.

Na twarzach innych leżało piętno niewypowiedzianej jakiejś tęsknoty. Oczy niektórych były wpółotwarte, a tkwił w nich wyraz niezwykłego przerażenia i niemego smutku. Z pod niejednych powiek sączyły się wielkie łzy. Na piersiach wielu leżała snadź męcząca zmora, bo się rzucały niespokojnie, chwytając zbielałemi wargami powietrze.

Inne znów miały, widać, sny cudowne i rozkoszne widzenia, bo wyciągały marzącym ruchem swe szczupłe ręce, a na spragnionych ustach zjawiał się uśmiech, w którym było więcej melancholii, niżeli radości. Wszystkich łączyły jakieś smutne przeczucia i nieświadomy niepokój, który, zdawało się, krążył w pomroce nad tą drzemiącą gromadą.
Młodsze z tego powodu usnąć nie mogły, lecz zbijając się w pary lub małe grupki, gwarzyły cicho. Jakiś chłopczyk, siedzący na ziemi, z głową opartą na kolanach dziewczyny, prosił ją bezustanku: — Daj mi spokoju! — a usta mu drżały od tłumionego płaczu...
Ona mu wreszcie położyła swe małe dłonie na czole, pytając: — Tak dobrze?!
— Dobrze mi — odparł z twarzą pełną zachwytu.
— Dlaczego? — spytała, schylając się nad nim.
— Bo nic nie myślę! — wyszeptał, objął ją za szyję i zamknął oczy.
W drugim znów kącie, pod oknem, chłopiec blady, o niezwykle delikatnym i smutnym profilu, pokazując innym lecące tłumnie iskry, mówił:
— Skrzą się, by zgasnąć...
— A co z nich zostanie? — szepnął ktoś z boku.
— Dym — odparł i chwycił go zimny dreszcz.
I znów siedział w milczeniu, a tak był szczupły i w twarzy miał tyle cierpienia, że jedna z dziewcząt, myśląc, iż głodny, dała mu ciastko.
— Jeść nie chcę, ale mam straszny głód i pustkę tu — wskazał na piersi.
W końcu wagonu jakaś nieliczna gromadka starała się otworzyć szczelnie zamknięte drzwi.
Perlisty pot wystąpił im na skronie, a w oczach malował się olbrzymi wysiłek. — Kiedy zaś jeden z nich, pośliznąwszy się, upadł, reszta obsiadła go wokoło i z narzekaniem: — Jacyśmy słabi! — zaczęła płakać cichutko.
Tymczasem świece w latarniach dogasały, a w miarę ciemności wzmagał się płacz i tajemny niepokój.
Strwożone dzieci, tuląc się do siebie, szlochały coraz żałośniej.
Niezmordowane dudnienie kół głuszyło łkania, a nieubłagana lokomotywa, nakrywszy pióropuszem dymu cały pociąg, leciała wciąż naprzód, wlokąc te senne i płaczące wagony na zgubę, śmierć i zatracenie.
W miarę zbliżania się pociągu coraz większa burza zmienionych uczuć zrywała się w piersi oczekującego nań człowieka.
Myśli, szybkie jak piorun, zapalały mu się w mózgu.
— To wszystko pędzi — szeptał — bez steru na zagładę Ryszwilu. Rozumiał iż żadna martwa tama nie zdoła wstrzymać szalonego biegu rozpędzonej machiny, że dość jednak świadomej sile wtargnąć do środka, by ślepych bogów pokonać.

Zapalał się do tej walki, a w miarę zapału rosły w nim siły; zdawało mu się, że głową sięga chmur, a gwiazdy mu wiszą nad czołem. Właśnie czerwony księżyc wytoczył się z za lasu, rozwidniając mrok nocy. W fantastycznem jego świetle stojący na moście samotny człowiek czynił wrażenie upiora-ducha — tak bladą miał twarz, a w oczach błyskawicę. W całej jego, pochylonej naprzód, postawie, w szybkiem falowaniu piersi, we wzroku, zacięcie wlepionym w reflektory zbliżającego się pociągu — znać było, iż są to dwie wrogie potęgi, które za chwilę zmagać się będą na śmierć i życie.

W parę sekund lokomotywa była zaledwie o parę sążni od mostu.
Olbrzymie jej latarnie zalały czerwoną łuną drewniane jego wiązadła; po twarzy zaś stojącego na nim człowieka przeleciał płomień jeszcze jaskrawszy.
Szybko zbliżył się ku przeciwległej krawędzi i skurczył się w sobie, jakby gotując się do szalonego skoku.
W tej chwili komin buchnął nowym kłębem dymu i spowił nim wszystko.
Tymczasem Ryszwil przeżywał ciężkie chwile, męczące, jak noc bezsenna.
Złowróżbne wieści z błyskawiczną szybkością rozlatywały się po mieście, roznosząc jęk, płacz, trwogę i rozpacz.
W całym Ryszwilu nie było tego wieczora duszy spokojnej, bo każdy miał w pociągu część krwi, kości i serca własnego w postaci swego potomstwa. To też, pomimo tego, iż noc zapadła już głęboka, nikt jeszcze w mieście nie spał.
Ci, co się nie pomieścili na dworcu i w podwórzu, wylegli na balkony, które stały się podobnymi do kęp pełnych kwiatów — tylko że twarze tych kwiatów były dziś niemniej znużone i bolesne od dźwigających balkony karyatyd. To męczące oczekiwanie groźnej katastrofy, ta niepewność — co będzie właściwie, a jednocześnie poczucie, że zajdzie coś strasznego, doprowadzały chwilami tłum do szału.
— Niech się raz to stanie — byle prędzej.
Myśl taka drżała wtenczas we wszystkich mózgach, choć nikt jej nie śmiał głośno powtórzyć, bo mimo to, iż z matematyczną niemal pewnością można było przewidzieć, że alabastrowa balustrada nie wytrzyma pociągu, że musi runąć on w przepaść i zatonąć w rzece — przez rozpacz, przez niepokój i trwogę przeciskała się chwilami otucha i na niczem nieoparta nadzieja. Ryszwilanom nie mogło pomieścić się w głowie, by ta sama siła, która dostawiała im zboże z pól odległych, kryształ z gór, korale i perły z mórz, miała się naraz przeciw nim zwrócić i jednym zamachem zniweczyć w proch całe ich pokolenie. A kiedy odebrane wieści, widok kończącego się tuż na skraju urwiska toru, ryk fal, plujących falą na białe marmury — rozproszyły już wszelką wątpliwość, oni jeszcze chwytali się najdziwaczniejszych środków, by widmo klęski odegnać.
Sprowadzono więc na peron wszystkich dygnitarzy miasta, — straż ogniową; rozstawiono wzdłuż toru żołnierzy.
Kobiety, z rozwiązanym włosem i obłąkanemi oczyma, zdzierały z rąk i szyi klejnoty i rzucały w rzekę, jakby ją chciały przebłagać, zasypać, lub wstydziły się, że są tak strojnie ubrane na dzień śmierci swych dzieci.
Chwilami zrywał się zmieszany gwar pytań: dlaczego pogłębiono rzekę?! Dlaczego niema mostu na przeciwległy brzeg nizki?
Po takim paroksyzmie szału wyczerpany tłum uspakajał się na chwilę, a były to momenty wprost tragiczne.
Na peronie panowała martwa cisza. Na policzkach jednych gorzały ceglaste rumieńce, a dolne szczęki latały im, jak w febrze; inne znów twarze były blade, jak płótno, a z nieruchomych źrenic toczyły się łzy wielkie i ciche.

Elektryczne lampy zlewały na te pomęczone głowy błękitnawe potoki światła; kryształowe sklepienie skrzyło się świetnością złoceń i fresków, a wśród urywanych łkań rozlegały się rozkołysane jęki dzwonów, bijących na trwogę.

Właśnie w jednej z tych chwil, ciężkich jak konanie, jakiś starzec, co miał prawnuki w pociągu, ukląkł i na trzęsącej się głowie jął kłaść znaki krzyża.
W tej samej chwili ktoś krzyknął rozdzierającym głosem: »Idzie!« — i runął na kolana.
»Idzie!« Okropny krzyk wydarł się z tysiąca piersi i płacz olbrzymi przeleciał nad tłumem i podciął wszystkim nogi.
— Ojcze nasz, któryś jest w Niebiesiech — jęczał trzęsący się starzec.
— Ojcze nasz, któryś jest w Niebiesiech — powtórzyły wśród łkań wszystkie usta i załzawione oczy wzniosły się w górę... Ale ujrzeli, miast nieba, malowidła i złoto na sklepionym krysztale. Stropił się starzec; ręce mu się zaczęły trząść jeszcze silniej i, szlochając, jak dziecko, ponowił słowa modlitwy.
— Święć się imię Twoje — powtórzył tłum za nim.
— Przyjdź Królestwo Twoje — rzekł ciszej.
— Bądź Wola Twoja, jako w Niebie — wyszeptał i umilkł nagle, bo uczuł, że nigdy dotąd nie pragnął ani imienia, ani Królestwa, ani Woli Bożej na ziemi, a bluźnić nie śmiał, gdyż w oddali migotały coraz wyraźniej złowrogie oczy zbliżającego się pociągu.
— I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy... — zaczął starzec i... chwycił się nagle za skronie: — Przebacz to kłamstwo! — jęknął i zwalił się na kamienną posadzkę.
Tłum ryczał, obłąkany rozpaczą, że się nawet modlić nie może.
Pociąg tymczasem wtaczał się pod arkady.
Nowa, okropna burza wydartego gdzieś z głębin wnętrzności jęku powaliła tłum na twarz, tak, iż z pozoru wyglądał jak łan skoszony jednym zamachem. Stało się wprost straszno; tylko dzwony w Ryszwilu szalały i głucho warczała wściekła lokomotywa, ścieląc dym na ciała powalonych.
Naraz gwizd przeraźliwy rozdarł powietrze.
Wszystkie dzwony Ryszwilu zamarły nagle.
Zahamowany silną dłonią pociąg stanął, jak wryty.
A gdy opadły dymy, przed lokomotywą w krwawej łunie reflektorów ukazał się człowiek.
Szarą kurtkę miał rozpiętą na piersiach, nabrzmiałe żyły na skroniach, a w twarzy płomienie; w ręku trzymał jeszcze pokruszone szczątki alabastrowej balustrady, która gruzami swemi stworzyła przejście przez rzekę.
Jowiszowe swe oczy ogniste wlepił w przeciwległy brzeg nizki.
Tam rozpalały się jakieś złote łuny na niebie, jak gdyby słońce wracało, a z ciszy nocnej leciał nad falą spokojną drżący głos dzwonka, jak śpiew skowronków donośny, wołając wszystkim: Wstawajcie!






  1. Przypis własny Wikiźródeł Je crois qu’elle est folle! (franc.) — Myślę, że ona jest szalona!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.