Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX
W NIESZCZĘŚCIU ODZYSKUJEMY PAMIĘĆ

Anna powróciła do swej modlitewni — w strasznem usposobieniu.
— Jakto!... — wolała, załamując piękne rączki — lud patrzał, jak Marja Medicis, moja świekra, uwięziła Kondeusza, najpierwszego księcia krwi królewskiej; widział potem ją, swoją dawną regentkę, wypędzoną przez kardynała; widział pana de Vendôme, syna Henryka IV-go, zamkniętego w Vincennes! milczał, patrzał spokojnie, gdy pozbawiono wolności, urągano i grożono dostojnym panom! a teraz, dla jakiegoś tam Broussela robi tyle wrzawy! O Jezu!.. w cóż się obrócił majestat królewski?
Anna dotknęła mimowoli kwesitji palącej. Lud nie ujmował się za książętami, a powstawał w sprawie Broussela, bo chodziło o plebejusza, więc, broniąc go, czuł instynktownie, że broni swej własnej sprawy.
Mazarini, po rozstaniu się z królową, zamknął się w gabinecie swoim, a nie mogąc usiedzieć na miejscu, chodził wciąż i spoglądał z żalem na strzaskane piękne lustro weneckie.
— O!.. — mówił do siebie — bardzo to boleśnie ulec przemocy; lecz poczekajcie! powetujemy dzisiejszą chwilę. Mniejsza o Broussela! człowiek to pojedynczy, a nie idea ogólna!
Ale, gdy nazajutrz rano Broussel wjeżdżał do Paryża paradną karetą, Lovieres siedział obok niego, Friquet stał za powozem, a ludność, cała pod bronią, cisnęła się na jego przyjęcie, wołając: „Niech żyje Broussel! Niech żyje nasz ojciec!“ — Mazariniemu zdało się, że słyszy swój wyrok śmierci.
Wysłańcy i szpiegi kardynała i królowej znosili niepokojące wieści, które ministra przejmowały strachem, a na królowej nie czyniły żadnego wrażenia. Zdawało się, że królowa powzięła jakieś wielkie postanowienie, co podwajało obawy Mazariniego. Znał on dobrze dumę i upór Anny Austrjackiej, i obawiał się jej postanowień...
Koadjutor wszedł do parlamentu z większą przewagą niż król, królowa i kardynał, razem wzięci; na wniosek jego, parlament wezwał edyktem mieszczan do złożenia broni i usunięcia barykad. Poznali oni już swoją siłę i przekonali się, że wystarcza jedna godzina do ujęcia za broń, a noc jedna do wzniesienia barykad napnwrót.
Planchet powrócił do handlu, nie obawiał się już szubienicy, pewny był bowiem, że, gdyby mu co groziło, lud stanie w jego obronie, jak to czynił dla radcy Broussela.
Rochefort oddał znów swoją konnicę kawalerowi d‘Humieres; dwóch wprawdzie brakowało do apelu, lecz kawaler, frondzista z przekonania, ani chciał słyszeć o wynagrodzeniu.
Żebrak znalazł się znowu pod kościołem św. Eustachego i, jakby nic nie zaszło, podawał jedną ręką wodę święconą, a drugą wyciągał po jałmużnę. Nikomu na myśl nie przyszło, że te ręce właśnie pomagały do wyjęcia kamienia z fundamentu władzy monarszej.
Lovieres był u szczytu szczęścia, zemścił się na Mazarinim, którego nienawidził. Cieszył się, że imię jego postrach siało w Palais Royal i ze śmiechem mówił do radcy, otoczonego rodziną:
— Jak sądzisz, ojcze, gdybym teraz zażądał od królowej rangi pułkownika, czyby mi odmówiła?
D‘Artagnan skorzystał z chwili spokoju i wyprawił Raula, którego z wielkim trudem udało mu się trzymać w zamknięciu podczas ruchawki. Młody człowiek pragnął koniecznie bić się, nie pytając nawet za czyją sprawę.
D‘Artagnan przemówił w imieniu hrabiego de la Fére, wtedy dopiero Raul poszedł pożegnać panią de Chevreuse i odjechał do armji.
Rochefort tylko nie był kontent z zakończenia: pisał, ażeby pan de Beaufort przybywał co prędzej; książę przyjedzie i zastanie Paryż uspokojony.
Udał się do koadjutora z zapytaniem, czy nie wypadałoby zatrzymać księcia w drodze? Gondy po krótkim namyśle odpowiedział:
— Pozwól mu przyjechać.
— Czyż to nie koniec jeszcze?... — zapytał Rochefort.
— Dobryś, kochany hrabio, dopiero zaczęliśmy!
— Skąd pan to wnosisz?
— Znam dobrze królowę; nie zechce ona zostać zwyciężoną.
— Czy przygotowuje jaką niespodziankę?
— Tak sądzę.
— Czy wiesz co pewnego?
— Wiem, że pisała do brata królewskiego, aby wracał jak najprędzej.
— A! to tak — rzekł Rochefort — w takim razie zgadzam się na powrót pana de Beaufort.
Tego samego dnia, gdy się odbyła powyższa rozmowa, rozeszła się pogłoska, że książę Orleański powrócił. Nic w tem nie było nadzwyczajnego, a jednak wszyscy powtarzali tę wiadomość z komentarzami rozmaitemi. Mówiono, że pani Longueville, której książę się zwierzył, jako siostrze, wygadała się niebacznie o jakichś strasznych zamiarach królowej. Zaraz po przybyciu księcia, mieszczanie, kupcy znaczniejsi i przywódcy dzielnic zbuntowanych zebrali się i radzili, co następuje:
— Moglibyśmy przecie porwać króla i umieścić w Ratuszu. Źle czynimy, pozwalając wychowywać go naszym wrogom, psują go tylko i bałamucą. Gdyby tak naprzykład pan koadjutor zajął się jego wychowaniem, wpoiłby weń zasady narodowe i nauczył kochać swój lud.
W nocy już zaczęto się burzyć, a rano zjawiły się płaszcze szare i czarne, patrole, złożone z mieszczan zbrojnych, i gromady żebraków.
Królowa spędziła noc na naradzie z księciem Orleańskim; o północy wprowadzono go do modlitewni, a o piątej rano wyszedł stamtąd. Zaraz też królowa udała się do kardynała. Ona się jeszcze spać nie położyła, a on już właśnie wstał. Układał odpowiedź do Cromwella; żądał od Mordaunta dziesięciu dni, a sześć już upłynęło.
— Kazałem mu trochę czekać — myślał — lecz Cromwell wybaczy, wie on, co to jest rewolucja.
Odczytywał z uwagą pierwszy paragraf swego dzieła, gdy, pukanie ciche dało się słyszeć u drzwi, prowadzących do apartamentów królowej. Kardynał podniósł się i poszedł otworzyć.
— Co pani jest — zapytał niespokojnie — masz minę strasznie wyzywającą?
— Tak, Giulio — odrzekła — dumna jestem i szczęśliwa, albowiem znalazłam sposób zgniecenia hydry.
— Wielkim dyplomatą jesteś, moja królowo — rzekł Mazarini — cóż to za sposób?
I ukrył pod biały arkusz papieru list, który pisał.
— Chcą mi odebrać króla, czy wiesz o tem?... — mówiła królowa.
— Tak niestety, a mnie chcą powiesić.
— Nie dostaną króla.
— A mnie nie powieszą... mam błogą nadzieję.
— Posłuchaj: wykradnę im syna i siebie i ciebie ze mną; to, co się stanie, zmieni zupełnie postać rzeczy i dlatego chcę, aby się stało w tajemnicy. Nikt wiedzieć nie będzie prócz mnie, ciebie i jeszcze trzeciej osoby.
— Kto jest tą trzecią osobą?
— Książę.
— Więc przyjechał, więc to prawda, co mi doniesiono? Widziałaś się z nim?...
— Rozstaliśmy się właśnie.
— Czy obiecał pomagać?
— Sam mi to poradził.
— A Paryż?
— Ogłodzi go i zmusi do zdania się na łaskę i niełaskę.
— Pomysł doskonały, jest jednak jedna przeszkoda.
— Jaka?
— Niepodobieństwo.
— Próżne słowo. Niema nic niepodobnego.
— W projekcie...
— W wykonaniu. Czy mamy pieniądze?
— Trochę — rzekł Mazarini w obawie, ażeby Anna nie zechciała przypadkiem czerpać z jego szkatuły.
— A mamy wojsko?
— Pięć do sześciu tysięcy ludzi.
— A odwagę mamy?
— Bardzo dużo...
— Zatem łatwiej pójdzie, niż myślałam. O! Giulio, czy pojmujesz radość moją? Paryż, ohydne miasto, budzi się pięknego poranku, pozbawione królowej i króla; opasane, oblężone, oglodzone, na całą obronę i pociechę zostanie mu głupi parlament i koadjutor na krzywych nogach!
— Ślicznie! pięknie!... — rzekł Mazarini — widzę już cudowny efekt, tylko nie widzę sposobu wyjścia do niego.
— Ja znajdę go! ja! rozumiesz?
— A wiesz, co to znaczy? To wojna domowa, — straszna, zaciekła, nieubłagana.
— Tak, wiem, że to taka wojna — rzekła Anna Austrjacka — o tak, wiem o tem i chcę zamienić miasto buntownicze w gruzy; pragnę ogień krwią stłumić; pragnę, aby przykład straszny uwiecznił zbrodnię i karę. Paryż!... o!... ja go nienawidzę, brzydzę się nim...
— Śliczna Anno, stałaś się krwi chciwą!... Miarkuj się jednak, nie żyjemy w epoce Malatestów i Castrucich Castracanich; utną ci główkę, moja piękna królowo, a szkoda byłaby jej wielka.
— Żartujesz, jak widzę.
— Nie żartuję wcale... walka z narodem całym jest niebezpieczna; wspomnij Karola I-go, źle z nim jest, bardzo źle...
— Jesteśmy we Francji, a jam hiszpanka.
— Tem gorzej, per Bacco, tem gorzej; wolałbym, żebyś francuzką była, i ja także... mniejby nas nienawidzono.
— Zgadzasz się jednak na mój projekt?...
— Tak, jeżeli wykonalny.
— Ja ci zaręczam; przygotuj się do wyjazdu...
— Ja zawsze gotów jestem; tylko, jak wiesz o tem, nigdy nie wyjeżdżam... i teraz pewnie będzie, jak zawsze...
— A ze mną razem czy pojedziesz?...
— Spróbuję.
— Śmierci się równają te twoje wieczne obawy, Giulio czegóż ty się boisz?...
— Bardzo wielu rzeczy.
— Jakich naprzykład?...
Oblicze Mazariniego straciło wyraz szyderczy, głęboki smutek malował się na niem, gdy zaczął mówić:
— Anno, ty jesteś kobietą, i jako taka, możesz bezkarnie ubliżać mężczyznom: zarzucasz mi tchórzostwo, a jednak mniej się obawiam, niż ty sama, ponieważ nie myślę uciekać. Przeciw komu krzyczano?... Kogo chciano wieszać?... Mnie czy ciebie?... Ja jednak stawiam czoła burzy, ja, którego o strach pomawiasz; nie brawuruję, nie mam tego zwyczaju, lecz trwam przy swojem. Krzyczysz głośno, a niczego nie dokonałeś. Chcesz uciekać!...
Mazarini ujął rękę królowej i zaprowadził ją do okna:
— Co widzisz przez to okno?... Jeżeli się nie mylę, są tam mieszczanie w pancerzach, uzbrojonych w doskonałe muszkiety... jak za czasów Ligi, patrzą śmiało w twoje okna; nie unoś bardzo firanki, bo cię spostrzegą. Chodźmy teraz do drugiego okna: co tutaj widzisz?... Masy ludu z halabardami, strzegące bram twego pałacu. Z każdego okna zobaczysz to samo; drzwi twoje strzeżone, okna piwnic nawet obstawione; powiem ci, co mówił La Ramée panu Beaufort: „Chyba ptakiem stąd wylecisz“.
— A jednak on uciekł.
— Czy masz zamiar w taki sam sposób stąd się wydostać?...
— Chcesz mi zatem dowieść, że jestem uwięziona?...
— Na Boga!... — rzekł Mazarini — od godziny przekonywuję cię o tem.
I zabrał się do pisania depeszy. Anna, drżąc z gniewu i upokorzenia, wyszła z gabinetu, trzasnąwszy gwałtownie drzwiami za sobą. Mazarini nie odwrócił nawet głowy. Królowa, wróciwszy do siebie, padła na fotel i łzami się zalała. — Naraz zerwała się... myśl nowa przyszła jej raptem do głowy.
— Znam człowieka, który mnie ocali!... — zawołała. — On jeden potrafi wydobyć nas z Paryża, a ja o nim napomniałam!...
Zamyśliła się i mówiła dalej:
— Niewdzięczna jestem, dwadzieścia lat nie pomyślałam o człowieku, którego powinnam była marszałkiem Francji uczynić!... Świekra moja obsypała złotem i zaszczytami Conciniego, który ją zgubił; król mianował Vitryego marszałkiem Francji za jedno zabójstwo, a ja zostawiłam w zapomnieniu, w nędzy, szlachetnego d‘Artagnana, który mnie ocalił!...
Pobiegła do stołu założonego papierami, usiadła i zaczęła pisać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.