Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII
OLIVIER CROMWELL

— Idziecie, panowie, do generała?... — zapytał Mordaunt d‘Artagnana i Porthosa — wiecie, że was wezwał po bitwie.
— Naprzód musimy umieścić swych więźniów w bezpiecznem miejscu — odrzekł d’Artagnan Mordauntowi. — Czy wiesz pan, że każdy z tych rycerzy wart jest tysiąc pięćset pistolów?...
— O!... bądźcie, panowie, spokojni — odparł, patrząc okiem, którego okrutne wejrzenie daremnie usiłował złagodzić — jazda moja będzie ich strzegła dobrze! ja za nich odpowiadam.
— Ja jeszcze lepiej sam będę ich pilnował — podchwycił d‘Artagnan — zresztą czegóż potrzeba?... dobrego pokoju ze strażą, lub tylko słowa od nich, że nie uciekną. Chcę naprzód to załatwić, a potem będziemy mieli zaszczyt stawić się przed generałem i zapytać go o zlecenia dla Jego Eminencji.
— Zamierzacie więc, panowie, prędko stąd odjechać?... — zapytał Mordaunt.
— Nasze zadanie już skończone, i nic nas nie zatrzymuje w Anglji, chyba dobra wola wielkiego człowieka, do którego zostaliśmy posłani.
Młodzieniec przygryzł sobie wargi i, nachyliwszy się do ucha sierżantowi, szepnął mu:
— Pójdziesz za tymi ludźmi, nie stracisz ich z oczu, a gdy się dowiesz, gdzie mieszkają, przyjdziesz do mnie, będę czekał przy bramie miejskiej.
Sierżant skinął na znak posłuszeństwa. Wtedy zamiast podążyć za jeńcami, których prowadzono do miasta, Mordaunt skierował się ku pagórkowi, skąd Cromwell przypatrywał się bitwie i gdzie kazał sobie postawić namiot. Cromwell nakazał, ażeby nikogo doń nie wpuszczano; ale szyldwach znał Mordaunta, jako jednego z najbliższych powierników generała, i pomyślał, że ten zakaz nie dotyczy młodzieńca.
Mordaunt uchylił więc płótno namiotu i zobaczył Cromwella, siedzącego przed stołem, z głową ukrytą w dłoniach; siedział, odwrócony doń tyłem. Mordaunt pozostał przy drzwiach namiotu.
Wreszcie, po upływie chwili, Cromwell podniósł zafrasowane czoło i, jakby poczuł, że ktoś jest w namiocie, obrócił zwolna głowę.
— Powiedziałem, że chcę być sam... — zawołał, widząc młodzieńca.
— Myślałem, że ten zakaz mnie nie dotyczy, panie — wyrzekł Mordaunt — jednak, jeżeli rozkażesz, gotów jestem wyjść.
— A!... to ty, Mordauncie!... — rzekł Cromwell, jakby siłą woli zdejmując zasłonę, zakrywającą mu oczy — skoroś to ty, to dobrze, zostań.
— Przynoszę panu powinszowanie.
— Powinszowanie?... a to czego?...
— Wzięcia do niewoli Karola Stuarta... Teraz pan jesteś władcą Anglji.
— Byłem tak samo nim przed dwiema godzinami — wyrzekł Cromwell — a nawet więcej.
— Jakto, generale?...
— Anglja potrzebowała mnie, ażeby pochwycić tyrana, teraz tyran jest już ujęty. Czyś go widział?...
— Tak, panie — odrzekł Mordaunt.
— Jaką ma minę?...
Mordaunt zawahał się, ale prawda przemocą wydobywała mu się z ust.
— Spokojny jest, zachowuje się z godnością — odrzekł.
— Co powiedział?...
— Kilka słów pożegnania z przyjaciółmi.
— Z przyjaciółmi!... — mruknął Cromwell — więc on ma jeszcze przyjaciół?...
Poczem głośno dodał:
— Czy się bronił?...

— Nie, panie, opuszczony został przez wszystkich,
D' Artagnan spróbował nawiązać rozmowę z Grosslowem.
z wyjątkiem trzech czy czterech ludzi; nie miał więc możności bronić się.

— Komu oddał szpadę?
— Nie oddał, tylko ją złamał.
— Dobrze zrobił; ale zamiast ją złamać, powinienby był lepiej z niej skorzystać.
Zapanowało chwilowe milczenie.
— Podobno zabity został dowódca pułku, który służył za eskortę Karolowi? — rzekł Cromwell, badawczo patrząc na Mordaunta.
— Tak, panie.
— Kto go zabił?
— Ja.
— Jak się nazywał? — Lord de Winter.
— Pański stryj!... — zawołał Cromwell.
— Mój stryj?... — podchwycił Mordaunt. — Zdrajcy Anglji nie należą do mojej rodziny.
Cromwell trwał przez chwilę w zamyśleniu, patrząc na młodzieńca.
Potem z głębokim smutkiem, który Szekspir tak dobrze maluje, rzekł doń:
— Mordaunt, jesteś strasznym sługą.
— Kiedy Pan rozkazuje — rzekł Mordaunt — opierać się nie można Jego rozkazom. Abraham podniósł nóż na Izaaka, a Izaak był jego synem.
— Tak — odrzekł Cromwell — ale Bóg nie chciał spełnienia tej ofiary.
— Rozejrzałem się dokoła siebie — rzekł Mordaunt — i nie zobaczyłem ani jagnięcia, ani koźlęcia, uwikłanego w zaroślach równiny.
Cromwell skłonił głowę.
— Silny jesteś wśród silnych, Mordaunt — wyrzekł. — A jak się sprawiali francuzi?
— Jak ludzie serca — rzekł Mordaunt.
— Tak, tak — szepnął Cromwell — francuzi biją się i rzeczywiście, jeżeli luneta moja dobra, zdaje mi się, że ich widziałem w pierwszym szeregu.
— Tak, byli tam — odrzekł Mordaunt.
— Po tobie jednak — podchwycił Cromwell.
— To wina nie ich, ale koni.
Znów nastało milczenie chwilowe.
— A Szkoci?... — zapytał Cromwell.
— Dotrzymali słowa — rzekł Mordaunt — ani się ruszyli.
— Nędznicy!... — szepnął Cromwell.
— Oficerowie ich chcą się z panem widzieć.
— Nie mam czasu. Czy im zapłacono?
— Tej nocy.
— Niech jadą więc, niech wracają w swe góry, niech ukryją swój wstyd, jeżeli góry ich są na to dość wysokie; nie mam już teraz żadnego do nich interesu, ani też oni do mnie. No, idź już, Mordaunt.
— Zanim odejdę — rzekł Mordaunt — mam jeszcze zadać panu kilka pytań; co więcej, mam pewną prośbę, mój mistrzu.
— Do mnie.
Mordaunt skłonił się.
— Przychodzę do ciebie, bohaterze mój, opiekunie, ojcze mój, i powiadam: Mistrzu, czyś ze mnie zadowolony?
Cromwell spojrzał nań ze zdziwieniem. Młodzieniec pozostał niewzruszony.
— Tak — wyrzekł Cromwell — odkąd cię znam, spełniałeś nietylko swój obowiązek, ale więcej jeszcze, niż obowiązek, byłeś moim wiernym przyjacielem, zręcznym dyplomatą, dobrym żołnierzem.
— Czy przypominasz sobie, panie, że to ja pierwszy miałem myśl traktowania ze Szkotami, ażeby opuścili swego króla?
— Tak, myśl ta pochodzi od ciebie, to prawda, nie czułem jeszcze takiej pogardy dla ludzi.
— Czy dobrym byłem ambasadorem we Francji?
— Tak, otrzymałeś od Mazariniego, o co go prosiłem.
— Czyż nie walczyłem zawsze gorąco za pańską chwałę i dobro?
— A może nawet za gorąco, jak wyrzucałem ci to przed chwilą. Ale dokąd zmierzasz?
— Ażeby powiedzieć ci, milordzie, że nastała chwila, kiedy jednem słowem wynagrodzić możesz wszystkie moje usługi?
— O!... — odezwał się Olivier z lekkim ruchem wzgardy — to prawda, zapomniałem, że każda usługa wymaga nagrody, żeś mi usługi wyświadczył i że nie jesteś jeszcze wynagrodzony.
— O! panie, mogę nim być natychmiast, i to ponad moje wszelkie życzenia.
— Jakto?
— Mam nagrodę pod ręką, prawie ją trzymam.
— Cóż to za nagroda?... — zapytał Cromwell. — Czy ofiarować ci złoto? A może prosisz o rangę? lub o urząd?
— Czy pan zgodzi się na moją prośbę?
— Zobaczymy naprzód, co to za prośba.
— O! bądź spokojny, pinie, — odparł Mordaunt, z ponurym wyrazem twarzy — nie zrujnuje cię ona wcale.
— Więc — rzekł Cromwell — przyrzekam zaspokoić twoją prośbę, o ile to będzie w mojej mocy; mów.
— Panie — odpowiedział Mordaunt — dziś zrana wzięto do niewoli dwóch jeńców, otóż ja o nich proszę.
— Więc ofiarowali za siebie okup tak znaczny?
— Przeciwnie, uważani ich za ubogich.
— Więc to są twoi przyjaciele?
— Tak, panie — zawołał Mordaunt — to są przyjaciele moi, przyjaciele drodzy, i życie swe oddałbym za ich życie.
— Dobrze, Mordaunt — rzekł Cromwell, z pewną oznaką radości, odzyskując lepszą opinję o młodym człowieku — dobrze, daję ci ich, a nawet nie chcę wiedzieć, kto oni; uczyń z nimi, co zechcesz.
— Dziękuję panu — zawołał Mordaunt — dziękuję! odtąd życie moje do ciebie należy, a nawet, gdybym je za pana stracił, jeszcze ci pozostanę dłużnym; dziękuję ci, wspaniale zapłaciłeś za moje usługi.
I rzucił się do kolan Cromwellowi i pomimo usiłowań generała purytańskiego, który nie chciał lub udawał, że nie chce przyjąć tego hołdu, prawie królewskiego, ujął go za rękę, pocałował, wybiegł z namiotu generała, z radością, przepełniającą mu serce ii promieniejącą z oczu: Cromwell podążył za nim wzrokiem.
— Zabił swego stryja!... — wyszeptał — niestety! jacyż są ci, którzy mu służą? Może ten, który o nic się u mnie nie upomina, zażądał więcej wobec Boga, niż ci, którzy przyjdą żądać złota, rządu i chleba dla nieszczęśliwych: nikt mi nie służy bez wyrachowania. Karol, który jest moim jeńcem, może posiada jeszcze przyjaciół, ja ich nie posiadam wcale.
I zapadł ponownie w marzenie, przerwane mu przez Mordaunta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.