Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV
MŚCICIEL

Wszyscy czterej weszli do namiotu; nie mieli jeszcze żadnego planu działania, należało coś postanowić. Król padł na fotel.
— Jestem zgubiony!... — wyrzekł.
— Nie, Najjaśniejszy panie — odrzekł Athos — jesteś tylko zdradzony.
Król westchnął głęboko.
— Zdradzony!... zdradzony przez szkotów, wśród których się urodziłem, których zawsze przekładałem nad anglików!... O!... nędznicy.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się Athos — nie czas teraz narzekać, teraz chwila, ażeby pokazać, że jesteś królem i szlachcicem, śmiało!... Najjaśniejszy panie, śmiało!... bo masz tu przynajmniej trzech ludzi, którzy cię nie zdradzają, o to możesz być spokojny. O!... gdyby nas było pięciu!... — szepnął Athos, myśląc o d‘Artagnanie i Porthosie.
— Co pan mówisz?... — zapytał Karol, powstając.
— Powiadam, Najjaśniejszy Panie, że jest tylko jeden sposób. Lord de Winter odpowiada za swój pułk, a przynajmniej prawie ręczy, mniejsza o słowa; on staje na czele swych ludzi, my u boku Waszej Królewskiej Mości robimy wyłom w wojsku Cromwela i dostajemy się do Szkocji.
— Jest jeszcze inny sposób — rzekł Aramis — niech jeden z nas przebierze się w strój królewski i weźmie konia królewskiego. Gdy jego głównie ścigać będą, król może ujdzie niepostrzeżony.
— To dobra rada — rzekł Athos — i jeżeli Wasza Królewska Mość raczy jednemu z nas wyświadczyć ten zaszczyt, będziemy bardzo wdzięczni.
— Co myślisz o tej radzie, de Winter?... — pytał król, patrząc z zachwytem na tych dwóch ludzi, których jedyną myślą było ściągnąć na swoją głowę niebezpieczeństwa, które jemu zagrażały.
— Myślę, Najjaśniejszy Panie, że, jeśli jest sposób ocalenia Waszej Królewskiej Mości, to właśnie pan d‘Herblay go wskazał. Błagam więc jak najpokorniej Waszą Królewską Mość, ażeby spiesznie uczynił wybór, bo nie mamy czasu do stracenia.
— A jeśli się zgodzę, to śmierć, a przynajmniej więzienie grozi temu, kto mnie zastąpi.
— I zaszczyt ocalenia króla!... — zawołał de Winter.
Król spojrzał na starego przyjaciela ze łzami w oczach; zdjął wstęgę Ś-go Ducha, którą nosił, dla okazania honorów dworu francuzom, którzy mu towarzyszyli, i włożył ją na szyję de Winterowi.
— To słuszne — rzekł Athos — on służy mu dłużej, niż my.
Król usłyszał te słowa i zwrócił się ze łzami w oczach.
— Panowie — rzekł — zaczekajcie chwilkę, mam dla każdego z was także order.
Podszedł do szafy, gdzie zamknięte były jego własne ordery i wyjął dwa ordery Podwiązki.
— Te ordery nam nie przysługują — rzekł Athos.
— A to dlaczego?... — zapytał król.
— Bo to ordery prawie królewskie, a myśmy tylko zwyczajna szlachta.
— O!... — wyrzekł król — znajdź mi pan na świecie serca szlachetniejsze od waszych. Nie, nie, nie oddajecie sobie sprawiedliwości, panowie, ale ja to czynię za was. Uklęknij, hrabio. Athos ukląkł, król włożył mu order z lewej ku prawej stronie, jak zwykle, i, wznosząc do góry szpadę, zamiast zwykłej formuły: „Panuję cię kawalerem orderu, bądź dzielny, wierny i prawy“ — rzekł.
— Jesteś dzielny, odważny i prawy, mianuję cię kawalerem orderu, panie hrabio.
Poczem, zwracając się do Aramisa, rzekł:
— Na ciebie kolej, panie kawalerze.
I zaczęła się ta sama ceremonja, z temi samemi słowy, gdy tymczasem de Winter zdejmował z siebie pancerz, ażeby lepiej naśladować króla.
Po dokonaniu dekoracji Karol uściskał obu przyjaciół.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł de Winter, który w obliczu wielkiego poświęcenia odzyskał całą siłę i odwagę — jesteśmy gotowi.
Król spojrzał na trzech tych panów.
— Więc trzeba uciekać?... — rzekł.
— Uciekać wśród wojska, Najjaśniejszy Panie — rzekł Athos — to nazywa się walczyć.
— Umrę więc ze szpadę w ręku — rzekł Karol. — Panie hrabio, panie kawalerze, jeżeli kiedykolwiek będę królem...
— Najjaśniejszy Parnie, zaszczyciłeś nas już bardziej, niż przystało na zwyczajnych szlachciców, to od nas należy ci się wdzięczność. Ale nie traćmy czasu, bo już za dużo go straciliśmy.
Król po raz ostatni wyciągnął do wszystkich trzech rękę, zamienił się kapeluszem z de Winterem i wyszedł.
Pułk de Wintera ustawiony był na wzgórzu, które panowało nad obozem; król wraz z trzema przyjaciółmi skierował się ku wzgórzu.
— Może pożałują jeszcze — rzekł król — i gotowi będą pójść.
— Jeżeli żałują, Najjaśniejszy Panie — odpowiedzią! Athos — to za nami podążą.
— Cóż mamy czynić?... — spytał król.
— Przyjrzyjmy się wojsku nieprzyjacielskiemu — rzekł Athos.
Oczy całej gromadki skierowały się natychmiast ku owej linji, którą o świcie dnia wzięto za mgłę, a która w świetle pierwszych promieni słońca prezentowała się, jako wojsko, uszykowane do bitwy. Jednocześnie zobaczono na małym wzgórku, przed frontem nieprzyjacielskim małego człowieczka, krępego i ciężkiego w ruchach; otaczało go kilku oficerów.
— Czy ten człowiek zna osobiście Waszą Królewską Mość?... — zapytał Aramis.
Król uśmiechnął się.
— Ten człowiek... to Cromwell — rzekł.
— To niech Wasza Królewska Mość naciśnie kapelusz na czoło, ażeby nie zauważył zamiany.
— O!... — rzekł Athos — straciliśmy dużo czasu.
— Więc — rzekł król — niech będą dane rozkazy i jedźmy.
— Czy sam je dasz, Najjaśniejszy Panie.
— Nie, mianuję pana głównym dowódcą — rzekł król.
— Posłuchaj więc, milordzie de Winter; niech Wasza Królewska Mość raczy się trochę oddalić, proszę; to, o czem mówić będziemy, Waszej Królewskiej Mości nie dotyczy.
Król uśmiechnął się i cofnął o trzy kroki w tył.
— Ja taką rzecz proponuję — mówił dalej Athos — podzielimy pański pułk na dwa szwadrony; pan staniesz na czele jednego, Jego Królewska Mość i my — na czele drugiego; jeżeli nic nam nie stanie na zawadzie, uderzymy razem, ażeby przełamać linję nieprzyjacielską, rzucimy się do Tyny i przebędziemy ją wbród albo wpław; gdyby zaś przeciwnie nasunięto nam jaką przeszkodę na drodze, pan i pańscy ludzie dacie się zabić do ostatniego, a my z królem podążymy dalej; kiedy już staniemy na brzegu rzeki, to choćby stali w trzy szeregi, jeśli szwadron pański spełni swój obowiązek, to już nasza rzecz.
— Na koń!... — rzekł de Winter.
— Na koń!... — rzekł Athos — wszystko jest przewidziane i postanowione.
— Zatem, panowie — rzekł król — naprzód!...
Dosiedli koni: król — konia Wintera, Winter konia królewskiego, potem de Winter pojechał na czele jednego szwadronu, a król, mając po prawej stronie Athosa, po lewej Aramisa, wysunął się w pierwsze szeregi drugiego oddziału.
Całe wojsko szkockie przyglądało się tym przygotowaniom nieruchomie i z ciszą wstydu. Widziano, jak kilku wodzów wystąpiło z szeregów i złamało swe szpady.
— To mnie pociesza — rzekł król — nie wszyscy są zdrajcy.
W tejże chwili rozległ się głos Wintera.
— Naprzód!... — wykrzyknął.
Pierwszy szwadron ruszył z miejsca, potem drugi za nim podążył i zjechał ze wzgórza. Pułk kirasjerów, prawie równy liczebnie, rozwijając się poza wzgórzem, pędził cwałem na spotkanie. Król wskazał Athosowi i Aramisowi, co się dzieje.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Athos — ten wypadek jest przewidziany i zamiast nas zgubić, ocala.
W tej chwili pomimo tętentu koni galopujących i ich rżenia, usłyszano grzmiący głos Wintera:
— Szable do rąk!
Na ten rozkaz wszystkie szable zabłysły jak błyskawice.
— Dalej, panowie — zawołał z kolei król, upojony tą wrzawą i widokiem — dalej, panowie, szable do rąk!
Ale na ten rozkaz, przy którego wykonaniu król pierwszy dał przykład, tylko Aramis i Athos byli posłuszni.
— Zdradzeni jesteśmy — szepnął król.
— Poczekajmy jeszcze — rzekł Athos — może nie poznali głosu Waszej Królewskiej Mości i czekają rozkazu od dowódcy szwadronu?
— Czyż nie słyszeli głosu swego pułkownika? Ale patrzcie! patrzcie!... — zawołał król, zatrzymując konia swego gwałtownie, że aż zgiął kolana, i chwytając za cugle konia Athosa.
— O! podli!... o! nędznicy!... o! zdrajcy!... — krzyczał de Winter, którego głos było słychać, gdy tymczasem jego ludzie, opuszczając szeregi, rozpraszali się po równinie.
Zaledwie tuzin ludzi pozostał przy nim i czekał ataku kirasjerów Cromwella.
— Pójdźmy umrzeć z nimi!... — rzekł król.
— Pójdźmy umrzeć!... — rzekli Athos i Aramis.
— Do mnie wierne serca!... — zawołał de Winter Głos ten dobiegł aż do dwóch przyjaciół, którzy popędzili galopem.
— To wszystko na nic!... — zawołał po francusku, odpowiadając de Winterowi, głos jakiś, a głos ten przejął ich dreszczem.
Winter zaś na dźwięk tego głosu zbladł i osłupiał. Głos ten należał do jeźdźca na wspaniałym czarnym bachmacie. Jechał on na czele pułku angielskiego i w zapale wyprzedził go o dziesięć kroków.
— To on!... — szepnął de Winter z utkwionemi oczyma i zwieszając szpadę.
— Król! król!... — zawołało kilka głosów, biorąc Wintera za króla, z powodu konia izabelowatego i orderu — wziąć go żywcem!
— Nie! to nie król!... — zawołał jeździec — nie mylcie się. Nieprawdaż, milordzie de Winter, wszak nie jesteś królem! Jesteś tylko moim stryjem!
I w tejże chwili Mordaunt, bo on to był, wymierzył lufę pistoletu w Wintera. Strzał zagrzmiał; kula przeszyła piersi staremu szlachcicowi, który podskoczył na siodle i padł na ręce Athosa, szepcząc:
— Mściciel!
— Przypomnij sobie moją matkę — ryknął Mordaunt, przejeżdżając obok, unoszony galopem rozszalałego konia.
— Nędzniku!... — zawołał Aramis, strzelając doń z pistoletu prawie przyłożonego do ciała, bo przelatywał tuż przy nim; ale pistolet spalił na panewce. W tejże chwili pułk cały wpadł na kilku ludzi, którzy pozostali, i dwóch francuzów otoczono i ściśnięto. Athos, przekonawszy się, że de Winter umarł, puścił trupa i unosząc szpadę, zawołał:
— Co Aramisie!... za honor Francji!...
I dwaj anglicy, którzy znajdowali się najbliżej dwóch szlachciców, padli obaj ugodzeni śmiertelnie. W tejże chwili rozległa się straszliwa wrzawa, i trzydzieści kling zabłysło nad ich głowami. Nagle jakiś człowiek wyrywa się z pośród szeregów angielskich, które przewraca, skacze ku Athosowi, obejmuje go rękoma nerwowemi, wydziera mu szpadę i mówi do ucha:
— Cicho! poddaj się! Mnie się poddać — to nie znaczy się poddać.
Jednocześnie jakiś olbrzym pochwycił za obie pięści Aramisa, który daremnie stara się uwolnić z tego potężnego uścisku.
— Poddaj się! — rzekł, patrząc nań uporczywie.
Aramis podnosi głowę, Athos się obraca.
— D‘Artagnan!... — zawołał Athos; gaskończyk zamknął mu usta ręką.
— Poddaję się, — rzekł Aramis, podając szpadę Porthosowi.
— Ognia! ognia! — krzyczał Mordaunt, powracając do gromadki, gdzie byli dwaj przyjaciele.
— Po co? — odrzekł pułkownik — wszyscy się poddali.
— To syn milady — rzekł Athos do d‘Artagnana.
— Poznałem go.
— To mnich — rzekł Porthos do Aramisa.
— Wiem.
W tejże chwili szeregi zaczynały się otwierać.
D‘Artagnan trzymał za cugle konia Athosa, Porthos konia Aramisa. Każdy z nich starał się uprowadzić swego jeńca zdala od pola bitwy. Ustępujący pułk odsłonił miejsce, gdzie padło ciało Wintera. Instynktem nienawiści Mordaunt je odnalazł i patrzał na nie, nachyliwszy się na koniu z ohydnym uśmiechem. Athos, choć spokojny, sięgnął ręką do olster pistoletów.
— Co robisz? — rzekł d‘Artagnan.
— Pozwól mi go zabić.
— Ruchem najmniejszym nie zdradź się, że go znasz, albo zgubieni jesteśmy wszyscy czterej.
Poczem, zwracając się do młodzieńca, rzekł:
— Dobra gratka! — zawołał — dobra gratka! przyjacielu Mordaunt.
Mamy każdy po jednemu, pan du Vallon i ja, i to kawalerów podwiązki!
— Ale — zawołał Mordaunt, patrząc na Athosa i Aramisa oczyma krwawemi, — to, zdaje mi się, francuzi?
— Dalibóg nie wiem! Czyś pan francuz? — spytał Athosa.
— Jestem francuzem — odpowiedział tenże poważnie.
— A więc, dragi mój panie, jesteś jeńcem ziomka.
— Ale król? — odezwał się Athos z boleścią — król?...
D‘Artagnan ścisnął silnie rękę, swemu jeńcowi i rzekł:
— O! mamy i króla!...
— Tak — odezwał się Aramis — nikczemną zdradą!
Porthos o mało co nie zgruchotał pięści, swemu przyjacielowi i rzekł doń z uśmiechem:
— E! proszę pana, na wojnie tyle znaczy zręczność, co i siła: patrz pan.
Właśnie w tej chwili ów szwadron, który miał zasłaniać odwrót Karola, zbliżał się na spotkanie pułku angielskiego, otaczając króla. Król był jeszcze spokojny, ale znać było, ile musiał cierpieć, ażeby się zdobyć na ten pozorny spokój.
— Oto Nabuchodonozor — zawołał jeden z kirasjerów Cromwella, stary purytanin, a oczy mu zabłysły na widok tego, którego nazywał tyranem.
— Nabuchodonozor, co mówisz? — odezwał się Mordaunt l przerażającym uśmiechem — to król Karol I, to poczciwy król Karał I-y, który łupi swych poddanych, ażeby sobie brać zagrabione.
Karol podniósł oczy ku człowiekowi, który tak przemawiał, ale go nie poznał.
Jednakże spokojny, religijny majestat jego oblicza zniewolił tegoż do spuszczenia wzroku.
— Dzień dobry, panowie — wyrzekł król do dwóch szlachciców, których zobaczył jednego w rękach d‘Artagnana, drugiego w rękach Porthosa.
— Dzień był nieszczęśliwy, ale nie wasza to wina, chwała Bogu. Gdzież jest mój stary de Winter?
Obaj szlachcice odwrócili głowy i milczeli.
— Poszukaj, gdzie jest Straffort! — wyrzekł głos złowrogi Mordaunta.
Karol drgnął; pocisk ugodził celnie; Straffort był jego wiecznym wyrzutem sumienia, cieniem jego w dzień, widmem w nocy. Król spojrzał dokoła siebie i zobaczył trupa u swych nóg. Był to trup Wintera. Nie krzyknął Karol, ani łzy jednej nie przelał; tylko bladość jeszcze większa rozpostarła się na jego obliczu; ukląkł na ziemi, podniósł głowę Wintera i, pocałowawszy go w czoło, i zdjąwszy z niego wstęgę św. Ducha, którą mu założył był na szyję, pobożnie ułożył ją sobie na piersi.
— Winter zabity? — spytał d‘Artagnan, patrząc na trupa.
— Tak, — odrzekł Athos, — i to przez swego synowca.
— No! pierwszy z nas odchodzi — szepnął d‘Artagnan — niech śpi w spokoju!... dzielny to był człowiek.
— Karolu Stuarcie — wyrzekł pułkownik pułku angielskiego, przystępując do króla, który przywdział już na siebie oznaki królewskości — czy się poddajesz, jako więzień?
— Pułkowniku Thomlison — rzekł Karol — król się nie poddaje, człowiek ustępuje tylko przed siłą.
— Proszę o pańską szpadę.
Król wydobył szpadę i złamał ją o kolano. W tejże chwili koń jakiś bez jeźdźca, cały mokry od piany z oczyma w płomieniach, z nozdrzami rozwartemi, nadbiegł i poznawszy swego pana zatrzymał się przed nim, lżąc z radości. Był to Arthus. Król uśmiechnął się, pogłaskał go ręką i wskoczył lekko na siodło.
— No, panowie — wyrzekł — prowadźcie mnie, dokąd chcecie.
Poczem, zwracając się żywo, rzekł:
— Czekajcie, zdawało mi się, żem widział, jak się de Winter poruszył; jeżeli żyje jeszcze, na wszystko, co macie najświętszego, nie opuszczajcie tego szlachcica.
— O!... bądź spokojny, królu Karolu — odezwał się Moradunt — kula przeszyła mu serce.
— Ani słowa, ani ruchu, ani spojrzenia do mnie lub do Porthosa — rzekł d‘Artagnan do Athosa i Aramisa — bo milady nie umarła i dusza jej żyje w ciele tego szatana!...
Oddział podążył ku miastu, prowadząc królewskiego jeńca, ale w połowie drogi adjutant jenerała Cromwella przywiózł rozkaz pułkownikowi Thomlisonowi, ażeby zawieźć króla do Holdenby-Castle.
W tymże czasie kurjerzy rozbiegli się na wszystkie strony, ażeby zwiastować Anglji i całej Europie, że Karol Stuart jest więźniem generała Oliviera Cromwella.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.