Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV
SZKOT DLA GROSZA MARNEGO SPRZEDAŁ KRÓLA SWEGO

Pomiędzy dwiema rzekami, na granicy szkockiej, ale już na ziemi angielskiej, wznoszą się namioty małej armji.
Północ. Ludzie, w których po nogach nagich, po spodniach krótkich, po pledach i piórach u czapek, poznać można szkotów, czuwają niedbale. Księżyc uwydatnia mury, dachy i dzwonnice miasta, które Karał I-szy oddał wojskom parlamentu, tak, jak Oxford i Newark, co trzymały jeszcze z nim w nadziei jakiegoś pogodzenia. Na jednym z końców obozu, obok dużego namiotu pełnego oficerów szkockich, odbywających naradę, pod przewodnictwem starego hrabiego Lewen, ich wodza, śpi jakiś człowiek, na murawie, prawą ręką trzymając szpadę. Opodal, inny mężczyzna, ubrany po myśliwsku, rozmawia z placówką szkocką.
Kiedy wybiła godzina pierwsza w mieście Newcastle, śpiący obudził się i, przeciągnąwszy się, spojrzał uważnie dokoła, a widząc że jest sam, powstał i udał się w stronę mężczyzny, rozmawiającego z placówką. Ten poszedł mu naprzeciw. Spotkali się w cieniu namiotu po drodze.
— I cóż, drogi mój przyjacielu?... — odezwał się najczystszym językiem francuskim.
— A cóż, mój przyjacielu, niema czasu do stracenia trzeba uprzedzić króla.
— Cóż się więc dzieje?...
— Zbyt długo byłoby opowiadać. Zresztą dowiesz się o tem niebawem. Najmniejsze słówko, tu wymówione, może wszystko zgubić. Idźmy do milorda de Winter.
obaj podążyli na przeciwległy koniec obozu; przyszli wkrótce do namiotu tego, którego szukali.
— Czy pan twój śpi, Tony?... — zapytał po angielsku jeden z mężczyzn służącego.
— Nie, panie hrabio — odpowiedział lokaj — chyba nie, albo jeżeli śpi, to od bardzo niedawna, bo przeszło dwie godziny po rozstaniu się z królem chodził, a odgłos jego kroków ustał zaledwie od dziesięciu minut; zresztą — dodał lokaj, podnosząc kotarę namiotu — mogą panowie zobaczyć.
W istocie, de Winter siedział przed otworem, zastępującym okno, którędy przenikało powietrze nocne, i przyglądał się melancholijnie księżycowi, gubiącemu się, wśród masy chmur czarnych. Obaj przyjaciele zbliżyli się do Wintera, który nie słyszał wcale, jak weszli, i pozostał w tej samej postawie, dopóki nie uczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu. Odwrócił się, poznał Athosa i Aramisa i podał im rękę.
— Czyście zauważyli, panowie... — rzekł do nich — jak księżyc tego wieczoru nabrał koloru krwi?...
— Nie — odrzekł Athos — wydał mi się taki, jak zwykle.
— Zresztą — dodał — w położeniu tak groźnem, jak nasze, badać należy ziemię, nie zaś niebo. Czyś badał pan naszych Szkotów i jesteś ich pewny?...
— Szkotów?... — zapytał de Winter — co za szkotów?...
— A!... naszych, panie!... — odrzekł Athos — tych, którym się król powierzył; szkotów hrabiego de Lewen?...
— Nie — rzekł de Winter, poczem dodał: — Więc powiedzcie mi, panowie, czy nie widzicie wcale tego czerwonego obłoku, który pokrywa niebo?
— Wcale a wcale — odpowiedzieli razem Athos i Aramis.
— Powiedzcie mi, panowie — ciągnął dalej de Winter, zajęty wciąż tą samą myślą — czy nie krąży we Francji podanie, że w przeddzień swej śmierci Henryk IV, grając w szachy z panem de Bassompierre, widział krwawe plamy na szachownicy.
— Tak — odrzekł Athos — marszałek opowiadał mi to bardzo wiele razy.
— Tak — szepnął de Winter — i nazajutrz Henryk IV został zabity.
— Ale jakiż związek ma widzenie Henryka IV z panem, hrabio?... — zapytał Aramis.
— Żadnego, i doprawdy warjat ze mnie, że rozmawiam i panami o takich rzeczach, kiedy przybycie wasze do mego namiotu zwiastuje, że przynosicie jakąś ważną wiadomość.
— Tak, milordzie — odrzekł Athos — chciałbym pomówić z królem.
— Z królem? ależ król śpi.
— Mam mu do powiedzenia bardzo ważne rzeczy.
— To chodźmy, panowie — rzekł de Winter.
Namiot de Wintera znajdował się obok królewskiego; rodzaj korytarza łączył je oba. Korytarz ten strzeżony był nie przez szyldwacha, lecz przez zaufanego lokaja Karola I-go, tak, ażeby w razie potrzeby król mógł natychmiast wezwać wiernego sługę.
— Ci panowie są ze mną — objaśnił de Winter.
Lokaj skłonił się i przepuścił wszystkich. Rzeczywiście na posłaniu obozowem, w czarnym surducie, w długich butach, rozpuszczonym pasie — król Karol, ustępując potrzebie nieprzepartego snu, usnął. Trzech ludzi podeszło, i Athos, który zbliżał się pierwszy, popatrzył przez chwilę na tę szlachetną twarz, tak bladą, otoczoną długiemi czarnemi włosy, z zamkniętemi oczyma, na których powiekach żyłki niebieskie nabrzmiały, jak gdyby od łez.
Athos westchnął głęboko, westchnienie to obudziło króla, taki miał słaby sen. Otworzył oczy.
— A!... — rzekł, wspierając się na łokciu — to ty, hrabio de La Fére?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Athos.
— Pan czuwałeś, kiedy ja spałem, i przynosisz mi jakąś nowinę?
— Niestety — odpowiedział Athos — Najjaśniejszy Pan zgadł.
— To nowina musi być zła — rzekł król, uśmiechając się smutnie.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Mniejsza... ale przynoszący ją mile jest witany, bo każde przyjęcie pana sprawia mi przyjemność, choćby już przez to samo, że pana przysłała Henryka, jakakolwiek więc to wiadomość, powiedz ją odrazu śmiało.
— Najjaśniejszy Panie, pan Cromwell przybył tej nocy do New-Castle.
— O!... — rzekł król — ażeby mnie zwyciężyć?
— Nie, ażeby Najjaśniejszego Pana kupić!
— Co pan mówisz?...
— Powiadam, Najjaśniejszy Panie, że wojsku szkockiemu należy się czterysta tysięcy funtów sterlingów...
— Dawnego żołdu, tak, wiem o tem. Od roku nieomal moi dzielni i wierni szkoci biją się tylko honorowo.
Athos uśmiechnął się.
— Otóż, Najjaśniejszy Panie, jakkolwiek honor piękną jest rzeczą, sprzykrzyło im się już bić za Waszą Królewską Mość — i tej nocy sprzedali cię za dwakroć sto tysięcy funtów, to jest za połowę tego, co im się należy.
— Niepodobna!... — zawołał król — szkoci mieliby sprzedać swego króla za dwakroć sto tysięcy funtów!
— Żydzi sprzedali przecie swego Boga za trzydzieści srebrników!
— I cóż to za Judasz zrobił takki targ!
— Hrabia de Lewen.
— Czyś pan tego pewny?
— Słyszałem na własne uszy.
Król westchnął głęboko, jak gdyby serce mu pękało i opuścił głowę.
— O! szkoci!... — wyrzekł — szkoci! nazywałem was wiernymi — i wam się powierzyłem, gdym mógł uciec do Oxfordu, szkoci! współziomkowie moi! Szkoci! moi bracia!... Ale czyś tego tylko pewny, mój panie?
— Leżąc za namiotem hrabiego de Lewen i uchyliwszy płótno, widziałem wszystko i wszystko słyszałem.
— I kiedy się ma odbyć ten ohydny handel?
— Dziś zrana. Jak widzi więc Wasza Królewska Mość, niema czasu do stracenia.
— A cóż robić, kiedy, jak pan powiadasz, zostałem sprzedany?
— Przeprawić się przez Tynę, dostać się do Szkocji, połączyć się z lordem Montrose, a on Waszej Królewskiej Mości nie sprzeda.
— A cóż pocznę w Szkocji? będzie to wojna powstańców. a taka wojna niegodna jest króla.
— Przykład Roberta Bruce rozgrzesza Waszą Królewską Mość.
— Nie! nie!... zbyt długo walczę... jeżeli mnie sprzedali, niech mnie wydadzą, i niech na nich spadnie wieczna hańba zdrady.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Athos — może tak powinien postąpić król, ale nie tak powinien postępować małżonek i ojciec Przybyłem tu w imieniu żony Waszej Królewskiej Mości, i córki... i w imieniu żony i córki i dwojga innych dzieci, które pozostawiłeś królu, w Londynie, wołam: Żyj, Najjaśniejszy Parnie, Bóg tego chce!
Król wstał, spiął pas, przypasał szpadę i, ocierając chustką czoło, zroszone potem, rzekł:
— Cóż mam czynić?
— Najjaśniejszy Panie, czy możesz w całem wojsku liczyć choć na jeden pułk?
— De Winter — odezwał się król — czy wierzysz w wierność swego pułku?
— Najjaśniejszy Panie, to są, tylko ludzie, a ludzie stali się albo źli, albo bardzo słabi. Wierzę w ich wierność, ale nie mogę ręczyć; powierzyłbym im swe życie ale waham się z powierzeniem życia Waszej Królewskiej Mości.
— Ha!... — rzekł Athos — to w braku pułku jest nas trzech wiernych ludzi... wystarczymy. Niech Wasza Królewska Mość dosiądzie konia, niech się umieści między nami, przeprawiamy się przez Tynę, dostajemy się do Szkocji i jesteśmy ocaleni.
— Czy takie twoje zdanie, de Winter?... — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I twoje, panie d‘Herblay?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Niech więc tak będzie, jak chcecie. De Winter, wydaj rozkazy.
De Winter wyszedł; tymczasem krol kończył się ubierać. Pierwsze blaski dzienne jęły sączyć się przez okna namiotu, kiedy de Winter wszedł.
— Wszystko gotowe, Najjaśniejszy Panie — rzekł.
— A my? — zapytał Athos.
— Grimaud i Blaisois trzymają konie osiodłane.
— To nie traćmy chwili, — rzekł Athos — jedźmy.
— Jedźmy, — powtórzył król.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Aramis — czy Wasza Królewska Mość nie uprzedzi swych przyjaciół?
— Przyjaciół moich? — odrzekł Karol I, wstrząsając smutno głową, — mam tylko trzech. Jednego przyjaciela od lat dwudziestu, który o mnie nigdy nie zapomniał, dwóch przyjaciół od sześciu dni, których nigdy nie zapomnę. Chodźcie, panowie, chodźcie.
Król wyszedł z namiotu, przed którym oczekiwał już jego koń, król jeździł na nim od trzech lat i bardzo go lubił. Koń, zobaczywszy go, zarżał z zadowolenia.
— O! — rzekł król — byłem niesprawiedliwy, bo oto jeszcze jedna przynajmniej istota, która mnie kocha. Ty pozostaniesz mi wierny, Arthusie, nieprawdaż?
A koń, jakby zrozumiał te słowa, zbliżył dymiące nozdrza do twarzy królewskiej, podnosząc wargi i pokazując uciesznie białe zęby.
— Tak, tak — rzekł król, głaszcząc go ręką — tak, dobrze, Arthusie, jestem z ciebie zadowolony.
I z tą lekkością, która go czyniła jednym z najlepszych jeźdźców w Europie, Karol wskoczył na siodło i, zwracając się do Athosa, Aramisa i de Wintera rzekł:
— No, panowie, czekam na was.
Ale Athos stał na miejscu, nieruchomy, z oczami wpatrzonemi i ręką, wyciągniętą ku linji czarnej, ciągnącej się wzdłuż brzegu Tyny w długości dwa razy większej od obozu.
— Co to za linja? — rzekł Athos. — Wczoraj jej nie widziałem.
— To zapewne mgła od rzeki, — odparł król.
— Najjaśniejszy panie, to coś namacalniejszego, niż mgła.
— Istotnie, widzę jakby jakąś przegrodę ciemnawą — rzekł de Winter.
— To nieprzyjaciel wychodzi z Newcastle i otacza nas! — zawołał Athos.
— Nieprzyjaciel? — rzekł król.
— Tak! nieprzyjaciel! już za późno; tam, przy tym promieniu słonecznym, od strony miasta, widać błyszczące „brzegi żelazne“.
Tak nazywano wówczaas kirasierów, z których Cromwell stworzył swoją gwardję.
— O! — rzekł król — zobaczymy, czy to prawda, że szkoci mnie zdradzają.
— Co chcesz uczynić, Najjaśniejszy Panie? — zawołał Athos.
— Chcę dać im rozkaz, ażeby atakowali i razem ze mną przeszli po brzuchach tych nędznych rokoszan.
I król, spiąwszy konia, popędził ku namiotowi hrabiego Lewena.
— Za mną, panowie, — rzekł Athos.
— Za mną — rzekł Aramis.
— Czyżby król był ranny? — spytał de Winter. — Widzę na ziemi plamy krwi.
I popędził za dwoma przyjaciółmi. Athos go zatrzymał.
— Zbierz pan swój pułk — rzekł — przewiduję, że będziemy go potrzebowali za chwilę.
De Winter zawrócił, a dwaj przyjaciele sami jechali dalej. W dwie sekundy król przybył do namiotu naczelnego wodza wojska szkockiego. Zeskoczył na ziemię i wszedł. Generał otoczony był przez głównych dowódców.
— Król!... — zawołali wszyscy, prostując się i patrząc na siebie ze zdumieniem.
Karol stał przed nimi, w kapeluszu na głowie, ze zmarszczonemi brwiami, smagając szpicrutą po swych butach.
— Tak, panowie — wyrzekł — król we własnej osobie, i król przychodzi do was, ażebyście zdali sprawę z tego, co się dzieje.
— A co się dzieje, Najjaśniejszy Panie? — zapytał hrabia de Lewen.
— A to, mój panie — rzekł król, dając się unieść gniewowi, — że jenerał Cromwell przybył tej nocy do Newcastle, że wy o tem wiecie, a ja nie jestem przez was uprzedzony; dzieje się to, że nieprzyjaciel wychodzi z miasta i zamyka nam przejście przez Tynę, że wasze straże musiały widzieć ten manewr, a ja nie jestem przez was uprzedzony; dzieje się to, że układem sromotnym sprzedaliście mnie, za dwakroć sto tysięcy funtów parlamentowi, ale o tym układzie zostałem przynajmniej uprzedzony. Oto, co się dzieje, moi panowie, odpowiadajcie i usprawiedliwiajcie się, bo ja was oskarżam.
— Najjaśniejszy Panie, — wyjąkał hrabia de Lewen — — Waszą Królewską Mość w błąd wprowadził jakiś fałszywy raport.
— Własnemi oczyma widziałem wojsko nieprzyjacielskie, rozciągające się między mną a Szkocją — rzekł Karol — i mogę prawie powiedzieć: na własne uszy słyszałem roztrząsane warunki handlu o moją osobę.
Wodzowie szkoccy spojrzeli po sobie, sami teraz z kolei marszcząc brwi.
— Najjaśniejszy panie — mruknął hrabia de Lewen, przygnieciony brzemieniem wstydu — Najjaśniejszy Panie, gotowi ci jesteśmy złożyć wszelkie dowody.
— Ja żądam tylko jednego — wyrzekł król — wojsko do bitwy i dalej na nieprzyjaciela.
— Niepodobna, Najjaśniejszy Panie — rzekł hrabia.
— Jakto? niepodobna?... A któż temu przeszkadza? — zawołał Karol I.
— Wasza Królewska Mość wie dobrze, że między nami i wojskiem angielskiem jest zawieszenie broni — odpowiedział hrabia.
— Jeżeli jest zawieszenie broni, wojsko angielskie pogwałciło je, wychodząc z miasta wbrew postanowionym warunkom; otóż powiadam wam, macie razem ze mną przebić się przez wojsko do Szkocji; a jeżeli tego nie uczynicie, wybierajcie między temi dwiema nazwami: albo jesteście tchórze!... albo jesteście zdrajcy!...
Oczy szkotom zapałały i, jak się to często zdarza w podobnych okolicznościach, z niezwykłego wstydu przeszli do niezwykłej bezczelności; dwaj wodzowie klanów, podsunąwszy się bliżej do króla, odezwali się:
— A więc tak... przyrzekliśmy uwolnić Szkocję i Anglję od tego, który od lat dwudziestu pięciu pije krew i złoto Anglji i Szocji. Przyrzekliśmy i dotrzymujemy naszego przyrzeczenia: Królu Karolu Stuarcie, jesteś naszym więźniem...
I obaj jednocześnie wyciągnęli ręce, ażeby pochwycić króla. Ale zanim końcami palców dotknęli jego osoby, obaj padli, jeden ranny, a drugi nieżywy.
Athos ugodził jednego kolbą pistoletu, Aramis drugiego przeszył szpadą na wylot. Potem, gdy hrabia de Lewen i inni wodzowie cofali się, przerażeni tą niespodziewaną pomocą, jakby spadającą wprost z nieba temu, którego uważali już za swego więźnia, Athos i Aramis wyprowadzili króla z namiotu wiarołomnego, gdzie tak nierozważnie się zapędził, i, wskoczywszy na konie, które lokaje trzymali w pogotowiu, galopem ruszyli ku namiotowi królewskiemu. W przejeździć zobaczyli de Wintera, nadbiegającego na czele swego pułku. Król skinął nań, ażeby mu towarzyszył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.