Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV
WIADOMOŚCI O ATHOSIE I ARAMISIE

D‘Artagnan udał się wprost do stajni. Zaczynało dnieć; poznał swego konia i konia Porthosa, przywiązanych do żłoba, ale pustego.
Ulitował się nad temi biednemi zwierzętami i poszedł w kąt stajni, gdzie zobaczył trochę błyszczącej słomy, która widocznie wymknęła się nocnym zakupom; zgarniając jednak tę słomę nogą, napotkał końcem buta jakieś okrągłe ciało, które dotknięte w czułe zapewne miejsce, wydało okrzyk i podniosło się na kolanach, przecierając oczy. Był to Mousqueton, który, nie mając już słomy dla siebie, przywłaszczył sobie należącą do kani.
— Mousqueton!... — odezwał — się d‘Artagnan — dalej!!... dalej!.. w drogę!. w drogę!...
Mousqueton, poznając głos przyjaciela swego pana, zerwał się prędko, ale, gdy się tak zerwał, wypadło mu kilka luidorów, bezprawnie zarobionych tej nocy.
— Ho!... ho!... — rzekł d‘Artagnan, podnosząc jeden z luidorów i obwąchując go — szczególne złoto, czuć je tak słomą.
Mousqueton zarumienił się tak uczciwie i wydał się tak bardzo zakłopotany że gaskończyk roześmiał się i rzekł:
— Porthos dopieroby się złościł, mój drogi panie Mousquetonie, ale ja ci to przebaczam; pamiętajmy tylko, że to złoto, ma nam posłużyć za balsam na naszą ranę i bądźmy weseli.
Mousqueton natychmiast przybrał ucieszną minę, osiodłał żwawo konia swego pana i wsiadł na niego, nie bardzo się krzywiąc.
Niebawem przybył i Porthos z miną bardzo chmurną zdziwił się niezmiernie, widząc d‘Artagnana zupełnie spokojnego, a Mousquetona, prawie uradowanego.
— O!... — rzekł — więc mamy wreszcie: ty swoją rangę, a ja moje baronostwo?...
— Tylko musimy pojechać po dyplomy na nie — rzekł d‘Artagnan — a za naszym powrotem Mazarini je podpisze.
— A dokąd jedziemy?... — spytał Porthos.
— Najprzód do Paryża — odpowiedział d‘Artagnan — muszę tam uregulować kilka interesów.
— To jazda do Paryża!... — rzekł Porthos.
Przybywszy do bram miejskich, zdziwieni zostali groźną postacią stolicy. Dokoła karety, połamanej w kawałki, lud miotał przekleństwa, a osoby, które chciały uciec, stały się więźniami; byli to mężczyzna i dwie kobiety. Kiedy przeciwnie d‘Artagnan i Porthos zażądali, ażeby ich wpuszczono do miasta, nie szczędzono im żadnych grzeczności. Brano ich za zbiegów z partji królewskiej i starano się ich sobie ująć.
— Co robi król?... — pytano.
— Śpi.
— A hiszpanka?...
— Marzy.
— A przeklęty włoch.
— Czuwa. Trzymajcie się też mocno, bo skoro pojechali, to zapewne po coś. Ale ponieważ ostatecznie jesteście silniejsi — ciągnął dalej d‘Artagnan — dajcie spokój kobietom i starcom, pozwólcie tym paniom odejść, a sami pomyślcie o poważniejszych rzeczach.
Lud słuchał tych słów z przyjemnością i puścił damy, które podziękowały d‘Artagnanowi wymownem spojrzeniem.
— A teraz naprzód!... — rzekł d‘Artagnan.
I szli dalej, przebywając łańcuchy; popychając, popychani, zapytywani i sami wypytując...
Na placu przed Pałacem Królewskim d‘Artagnan zobaczył sierżanta, który uczył wojskowych ćwiczeń, pięciuset czy sześciuset mieszczan. Był to Planchet, który na korzyść milicji miejskiej zużytkowywał dawne wspomnienia z pułku piemonckiego. Przechodząc przed d‘Artagnanem, poznał swego dawnego pana.
— Dzień dobry, panie d‘Artagnan — odezwał się Planchet z miną dumną.
— Dzień dobry, panie Dulaurier — odpowiedział d‘Artagnan.
Planchet stanął w miejscu, spoglądając na d‘Artagnana oszołomionemi oczyma; pierwszy szereg, widząc, że się wódz jego zatrzymuje, także się zatrzymał, a po nim każdy aż do ostatniego.
— Ci mieszczanie się strasznie śmieszni — rzekł d‘Artagnan do Porthosa i ruszył dalej w drogę.
W pięć minut później stanęli w hotelu „pod Kozą“. Piękna Magdalena rzuciła się na spotkanie d‘Artagnana.
— Moja droga pani Turquaine — rzekł d‘Artagnan — jeżeli masz pieniądze, to je schowaj prędko, jeżeli masz kosztowności, ukryj je jeszcze prędzej; jeżeli masz dłużników, każ im sobie zapłacić, jeżeli masz wierzycieli, to im nie płać.
— A to dlaczego?... — zapytała Magdalena.
— Bo cały Paryż obrócony zostanie w popiół, ni mniej ni więcej, jak Babilon, o którym zapewne słyszałaś.
— I pan mnie opuszcza w takiej chwili?...
— Nawet natychmiast — odrzekł d‘Artagnan.
— A dokąd pan jedziesz?...
— O!... gdybyś pani mogła mi to powiedzieć, oddałabyś mi wielką przysługę.
— O!... mój Boże!... mój Boże!...
— Czy masz pani jakie listy do mnie?... — zapytał d‘Artagnan, dając gospodyni znak ręką, ażeby oszczędziła wszelkich biadań, gdy biadania te będą zbyteczne.
— Właśnie jeden tylko co przyszedł.
I podała list d‘Artagnanowi.
— Od Athosa!... — zawołał d‘Artagnan, poznając pismo swego przyjaciela. D‘Artagnan otworzył list i przeczytał:

„Kochany d‘Artagnanie!... Kochany du Vallon, poczciwi moi przyjaciele, może otrzymujecie odemnie wiadomość: po raz ostatni, Aramis i ja jesteśmy bardzo nieszczęśliwi; ale podtrzymuje nas Bóg, odwaga nasza i wspomnienie o naszej przyjaźni. Myśl... o! myśl o Raulu. Polecam ci papiery, które znajdują się w Blois, a jeżeli w ciągu półtrzecia miesiąca nie będziesz miał od nas wiadomości, to przeczytaj te dokumenty. Ucałuj wicehrabiego z całego mego serca w imieniu waszego wiernego przyjaciela.

Athos“.

— O!... naturalnie, że go ucałuję — rzekł d‘Artagnan — zwłaszcza że się znajduję po drodze, o gdyby nieszczęściem stracił naszego biednego Athosa, od tego dnia zostanie moim synem.
— A ja — wyrzekł Porthos — czynię go swoim ogólnym spadkobiercą.
— Zobaczymy, co jeszcze pisze Athos?...
„Gdybyście spotkali gdzie na drodze niejakiego pana Mordaunta, strzeżcie się go. Więcej nie mogę wam o nim powiedzieć w mym liście“.
— Pana Mordaunt, to dobrze — rzekł Porthos — będzie się pamiętało. Ale zobacz, może jest jaki przypisek od Aramisa.
— Rzeczywiście — rzekł d‘Artagnan i przeczytał:
„Ukrywamy przed wami miejsce naszego pobytu, drodzy przyjaciele, znając wasze przywiązanie braterskie i wiedząc dobrze, że zarazbyście przybyli umrzeć wraz z nami“.
Sacrebleu!... — przerwał Porthos z wybuchem gniewu, że aż Mousqueton podskoczył na drugim końcu pokoju — więc im grozi śmiertelne niebezpieczeństwo?...
D‘Artagnan czytał dalej:
„Athos zapisuje wam Raula, a ja wam zapisuję zemstę. Gdyby szczęśliwym trafem dostał ci się w ręce niejaki Mordaunt, powiedz Porthosowi, ażeby mu gdzie w kącie skręcił kark. Nie śmiem wam powiedzieć więcej listownie.

Aramis“.

— Jeżeli o to tylko chodzi — rzekł Porthos — to się zrobi łatwo.
— Przeciwnie — podchwycił d‘Artagnan z miną ponurą — to niemożebne.
— A to dlaczego?...
— Bo właśnie z tym panem Mordaunt połączyć się mamy w Boulogne i razem z nim pojechać do Anglji.
— A gdybyśmy, zamiast połączyć się z tym panem Mordaunt, pojechali połączyć się z naszymi przyjaciółmi — rzekł Porthos, z gestem, mogącym przerazić całą armję.
— I ja o tem pomyślałem — rzekł d‘Artagnan — ale na liście niema ani marki, ani stempla.
— To prawda — rzekł Porthos.
I zaczął chodzić po pokoju, jak człowiek nieprzytomny, machając rękoma i co chwila wyciągając szpadę do potowy z pochwy. D‘Artagnan zaś stał jak człowiek zgnębiony i najgłębsze zmartwienie malowało się na jego twarzy.
— O! źle — rzekł Porthos — on nas znieważa, chce umrzeć sam, to źle.
— No, — odezwa! się d‘Artagnan, — wszystko to nie prowadzi do niczego. Dalej jedźmy ucałować Raula, jakeśmy sobie powiedzieli, a może on dostał także jakie wiadomości od Athosa.
— Patrz! pyszna myśl! — rzekł Porthos — doprawdy, mój drogi d‘Artagnanie, nie wiem, skąd ci się to bierze, ale zawsze masz pełno świetnych pomysłów. Tak, jedźmy ucałować Raula.
— Biada temu, ktoby memu panu wszedł w drogę! — rzekł Mousqueton do siebie, — groszabym nie dał za jego skórę.
Dosiedli koni i pojechali. Przyjechawszy na ulicę Ś-go Djonizego, przyjaciele napotkali wielkie zbiegowisko ludu. To pan de Beaufort przybył właśnie z Vendômes, a koadjutor pokazywał go Paryżanom zachwyconego i ucieszonego. Z panem de Beaufort na czele uważali się odtąd za niezwyciężonych.
Obaj przyjaciele skręcili w małą uliczkę, ażeby się nie spotkać z księciem i dostali się do rogatki Ś-go Djonizego.
— Czy to prawda? — spytali strażnicy naszych dwóch jeźdźców — że pan de Beaufort przybył do Paryża?
— Prawda zupełna — rzekł d‘Artagnan — a nas właśnie posyła na spotkanie pana de Vendôme, swego ojca, który przyjeżdża również.
— Niech żyje pan de Beaufort, — zawołali strażnicy i usunęli się z uszanowaniem, ażeby przepuścić wysłańców wielkiego księcia.
Gdy się wydostali za rogatki, droga się paliła pod kopytami koni tych ludzi, którzy nie znali, co to znużenie lub zniechęcenie; rumaki ich leciały jakby na skrzydłach, oni zaś nie przestawać mówić o Athosie i Aramisie.
Obóz leżał między Saint-Omer i Lambe, przyjaciele dotarli do obozu i pierwsi przynieśli wiadomości o ucieczce króla i królowej, o czem krążyły tu tylko głuche pogłoski. Zastali Raula przy namiocie, leżącego na sianie, które koń jego skubał ukradkiem.
Młodzieniec miał oczy czerwone i wydawał się przygnębiony. Margrabia de Grammont i hrabia de Guiche powrócili do Paryża, a biedne dziecko znajdowało się osamotnione zupełnie.
Po chwili Raul podniósł oczy i zobaczył dwóch jeźdźców, którzy mu się przypatrywali, poznał ich i przybiegł z otwartemi ramionami.
— O! to wy... drodzy przyjaciele! — zawołał — czy mnie szukacie? czyście przyjechali po mnie? a może przynosiecie mi wiadomość o moim opiekunie? Niewiem co się z nim stało. O! tak jestem niespokojny, że mi się na płacz zbiera.
I rzeczywiście dwie grube łzy stoczyły się po ogorzałych licach młodzieńca. Porthos odwrócił głowę, ażeby nie dać poznać po swej poczciwej szerokiej twarzy, co się działo w jego sercu.
— E! do djabła! — rzekł d‘Artagnan potężnie wzruszony — nie rozpaczaj tak, przyjacielu mój, jeżeliś ty nie otrzymał listów od hrabiego, to myśmy za to dostali.
— O! doprawdy?... — zawołał Raul.
— I nawet wiadomości są uspakajające — rzekł d‘Artagnan widząc radość, jaką ta nowina sprawia młodzieńcowi.
— Czy masz pan list przy sobie?
— Tak, to jest miałem — rzekł d‘Artagnan, udając, że go szuka — tak, musi być w kieszeni, pisze do mnie, że wraca, nieprawdaż, Porthosie?
D‘Artagnan, chociaż był gaskończykiem, nie chciał brać na siebie całego ciężaru tego kłamstwa.
— Tak, — odrzekł Porthos, chrząkając.
— O! daj mi pan ten list — rzekł młodzieniec.
— E! przed chwilą jeszcze go czytałem, czyżbym go zgubił? A do licha! w kieszeni mam dziurę.
— O! tak, panie Raulu — dorzucił Mousqueton — list był bardzo pocieszający i panowie czytali mi go, aż płakałem z radości.
— To przynajmniej wiecie, panowie, gdzie się znajduje? — zapytał Raul, napół uspokojony.
— A! tak, — odrzekł d‘Artagnan — naturalnie że wiem, ale to tajemnica.
— Przecież nie przede mną, spodziewam się?
— Nie; nie przed tobą, to też zaraz ci powiem, gdzie się znajduje.
Porthos patrzył na d‘Artagnana zdziwionemi oczyma.
Gdzież, u djabła, mam oznaczyć miejsce tak, żeby tam do niego nie pojechał? — mruczał d‘Artagnan.
— No, panie, gdzież on jest? — zapytał Raul głosem słodkim i pieszczotliwym.
— Jest teraz w Konstantynopolu.
— U turków! — zawołał Raul przestraszony — mój Boże! Co też mi pan mówi?
— Jakto? czy cię to przestrasza! — rzekł d‘Artagnan. — Ba! alboż to turcy nie są ludzie, tacy sami, jak hrabia de la Fére i opat d‘Herblay.
— O! to przyjaciel jego jest z nim — podchwycił Raul — to mnie trochę uspokaja.
— A to ci ma spryt ten szatański d‘Artagnan! — szepnął do siebie Porthos, zachwycony dowcipem przyjaciela.
— A teraz — rzekł d‘Artagnan, któremu pilno było zmienić przedmiot rozmowy, oto pięćdziesiąt pistolów, które pan hrabia przysłał dla ciebie przez tego samego posłańca z przypuszczeniem, że już nie masz pieniędzy, i że ci się te bardzo przydadzą.
— Mam jeszcze dwadzieścia pistolów.
— No, weź te, to będziesz miał siedemdziesiąt.
— A jeżeli chcesz pan więcej — rzekł Porthos, sięgając ręką do swego worka.
— Dziękuję panu — odrzekł Raul, rumieniąc się — tysiąckrotnie panu dziękuję.
W tej chwili pokazał się Olivan.
— Ale, — rzekł d‘Artagnan tak głośno, ażeby go lokaj słyszał — czy jesteś zadowolony z Olivana.
— Tak, tak sobie.
Olivan udał, że nie słyszy i wszedł do namiotu.
— Troszkę złodziej.
— O! panie! o!
— A nadewszystko wielki tchórz.
— O! o! panie! — pan mi honor odbiera — rzekł Olivan.
— Tfu do licha! — wyrzekł d’Artagnan — dowiedz się, waść Olivan, że u takich, jak my ludzi, tchórze nie mogą służyć. Kradnij swego pana, wyjadaj mu konfitury i wypijaj wino! ale do kroćset, nie bądź tchórzem, bo ci uszy poobrzynam. Spójrz na pana Mousquetona, powiedz mu, ażeby ci pokazał zaszczytne rzeczy, jakie otrzymał, a widzisz, ile właściwe mu męstwo nadało godności jego obliczu.
Mousqueton był w trzecim niebie i byłby ucałował d‘Artagnana, gdyby tylko śmiał, a przyrzekał sobie, że da się za niego zabić, jeśli się tylko nadarzy sposobność.
— Odpraw Raulu, tego hultaja — rzekł d‘Artagnan — bo jeśli on tchórz, skompromituje cię jeszcze kiedy.
— Pan powiada, że ja tchórz — zawołał Olivan — bo chciał się tu kiedyś bić z kornetem z pułku Grammont, a ja nie chciałem iść.
— Panie Olivan! lokaj nie powinien być nigdy nieposłuszny — rzekł d‘Artagnan surowo.
I, odciągającego na bok, dodał:
— Dobrześ zrobił, jeżeli pan twój nie miał racji, weź za to talara; ale gdyby pana twego obraził kto kiedy, a ty nie dałbyś się w kiwały porąbać przy nim, język ci obetnę, i gębę ci nim wytrę. Zapamiętaj to sobie.
Olivan skłonił się i schował talara do kieszeni.
— A teraz, przyjacielu Raulu — rzekł d‘Artagnan — jedziemy, pan du Vallon i ja, jako ambasadorowie. Nie mogę ci powiedzieć, w jakim celu, sam nie wiem wcale, ale jeśli czego potrzebować będziesz, pisz do pani Magdaleny Turquaine do hotelu „pod Kozą“, 1 czerp z tej kasy, jak od bankiera, ale jednak umiarkowanie bo uprzedzam cię, że nie jest tak obficie zaopatrzona, jak kasa podskarbiego d‘Emmery.
I ucałowawszy chłopca, czasowo oddanego pod opiekę, popchnął go w potężne ramiona Porthosa, które porwały go z ziemi i trzymały przez chwilę zawieszonego na szlachetnem sercu potężnego olbrzyma.
— No — wyrzekł d‘Artagnan — w drogę!...
I pojechali ku Boulogne, gdzie pod wieczór zatrzymali swe konie, mokre od potu i białe od piany. O dziesięć kroków od miejsca, gdzie się zatrzymali przed wjazdem do miasta, jakiś młodzieniec, czarno ubrany zdawał się jakby na kogoś czekać, a odkąd ich zobaczył, nie spuszczał badawczego wzroku.
D‘Artagnan zbliżył się do niego i, widząc, że ów człowiek nie przestaje się w niego wpatrywać, rzekł:
— Mój przyjacielu! nie lubię, ażeby mnie kto tak śrubował oczami.
— Przepraszam pana — odezwał się młodzieniec, nie odpowiadając na tę uwagę d‘Artagnana — czy nie przybywa pan z Paryża?
D‘Artagnan pomyślał, że to jakiś ciekawy pragnie mieć nowiny o stolicy.
— Tak, panie — odrzekł wreszcie łagodniejszym tonem.
— A czy nie ma pan czasem, zatrzymać się „pod herbami Anglji“?
— Tak, panie.
— W takim, razie — odrzekł młodzieniec — to do mnie masz pan interes; jestem Mordaunt.
— A! — szepnął d‘Artagnan, — to ten, którego Athos każe mi się strzec.
— A! — szepnął Porthos — to ten, którego Aramis każe mi zadusić.
Obaj spojrzeli bacznie na młodzieńca. Ten omylił się, co do znaczenia ich spojrzeń.
— Czyżby panowie, nie wierzyli memu słowu? — rzekł — gotów jestem złożyć panom dowody!
— Nie, panie — rzekł d‘Artagnan, — oddajemy się do pańskiego rozporządzenia.
— Otóż, — podchwycił Mordaunt, — pojedziemy niezwłocznie, bo to dzisiaj ostatni dzień zwłoki, o którą mnie prosił kardynał. Statek mój gotów, i gdybyście, panowie, nie przybyli dzisiaj, byłbym bez was odjechał, bo jenerał Olivier Cromwell musi niecierpliwie oczekiwać mego powrotu.
— Ha! ha! — rzekł d‘Artagnan — więc to do jenerała Oliviera Cromwella, nas wysłano?
— Alboż panowie nie macie do niego listu? — zapytał młodzieniec.
— Mam list, którego podwójną kopertę mogę zedrzeć dopiero w Londynie ponieważ powiadasz mi pan, do kogo jest adresowany, nie potrzebuję już czekać dłużej.
D‘Artagnan rozdarł kopertę listu. List był rzeczywiście zaadresowany „Do p. Oliviera Cromwella, generała wojsk narodu angielskiego“.
— O! — rzekł d‘Artagnan — szczególne zlecenie!
— Co to za jeden ten pan Olivier Cromwell! — zapytał Porthos po cichu.
— Dawny piwowar — odpowiedział d‘Artagnan.
— Czyżby Mazarini chciał zrobić spekulację na piwie, jak zrobiliśmy na słomie? — zapytał Porthos.
— No, pewnie — odezwał się Mordaunt niecierpliwie. — Jedźmy.
— Ho! ho! — odparł Porthos — tak bez kolacji? Czyż pan Cromwell nie może trochę zaczekać?
— Tak, ale mnie bardzo pilno — rzekł Mordaunt.
— O! jeżeli to tylko o pana idzie — odrzekł Porthos — to mnie nic a nic nie obchodzi i zjem kolację za pozwoleniem pańskiem lub bez pańskiego pozwolenia.
Spojrzenie mgliste młodzieńca zapłonęło i gotów był rzucić niem błyskawice, ale się powstrzymał.
— Panie — ciągnął dalej d‘Artagnan, — trzeba wybaczyć zgłodniałym podróżnym. Zresztą kolacja nasza nie zatrzyma pana bardzo, pojedziemy do oberży. Idź pan pieszo do portu, my tymczasem co przekąsimy, i staniemy tam jednocześnie z panem.
— Tak panowie chcecie, bylebyśmy jechali — rzekł Mordaunt.
— A jak się nazywa okręt? — zapytał d‘Artagnan.
Sztandar.
— Dobrze. Za pół godziny będziemy na pokładzie.
I obaj, spiąwszy konie, popędzili do hotelu „pod Herbami Anglii“.
— Co powiesz o tym młodzieńcu?... — zapytał d‘Artagnan, galopując.
— Że mi się wcale nie podoba — odrzekł Porthos — i że miałem gwałtowną ochotę usłuchać rady Aramisa.
— Strzeż się tego, mój drogi Porthosie, człowiek ten jest wysłańcem generała Cromwella i chyba kiepski byłby sposób przedstawienia mu się, oznajmiając, żeśmy skręcili kark jego powiernikowi.
— To nie racja — rzekł Porthos — ja zauważyłem zawsze, że Aramis daje dobre rady.
— Posłuchaj — rzekł d’Artagnan kiedy nasze posłannictwo się skończy...
— To co?...
— To zobaczymy.
Przy tych słowach przyjaciele przybyli do hotelu „pod Herbami Anglji“, gdzie zjedli wieczerzę z wielkim apetytem, poczem niezwłocznie udali się do portu.
Statek jakiś rozwijał już żagle, a na pokładzie tego statku Mordaunt przechadzał się niecierpliwie.
— To rzecz dziwna... — odezwał się d‘Artagnan kiedy łódka wiozła ich na pokład Sztandaru — to rzecz dziwna, jak ten młodzieniec podobny jest do kogoś, którego znałem, ale nie mogę powiedzieć do kogo.
Przybili do schodków i po chwili znaleźli się na statku. Wprowadzenie koni na pokład trwało jednak dłużej, niż ludzi, i statek podnieść mógł kotwicę dopiero o godzinie dziewiątej.
Młodzieniec trząsł się z niecierpliwości i kazał rozwinąć wszystkie żagle. Porthos, znużony trzema bezsennemi nocami i drogą kilkudziesięciu mil na koniu, poszedł do swej kajuty i spał. D‘Artagnan, przezwyciężając wstręt do Mordaunta, przechadzał się z nim po pokładzie; i setki historji opowiadał, ażeby go zmusić do mówienia.
Mousqueton cierpiał chorobę morską.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.