Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
D‘Artagnan udał się wprost do stajni. Zaczynało dnieć; poznał swego konia i konia Porthosa, przywiązanych do żłoba, ale pustego.
Ulitował się nad temi biednemi zwierzętami i poszedł w kąt stajni, gdzie zobaczył trochę błyszczącej słomy, która widocznie wymknęła się nocnym zakupom; zgarniając jednak tę słomę nogą, napotkał końcem buta jakieś okrągłe ciało, które dotknięte w czułe zapewne miejsce, wydało okrzyk i podniosło się na kolanach, przecierając oczy. Był to Mousqueton, który, nie mając już słomy dla siebie, przywłaszczył sobie należącą do kani.
— Mousqueton!... — odezwał — się d‘Artagnan — dalej!!... dalej!.. w drogę!. w drogę!...
Mousqueton, poznając głos przyjaciela swego pana, zerwał się prędko, ale, gdy się tak zerwał, wypadło mu kilka luidorów, bezprawnie zarobionych tej nocy.
— Ho!... ho!... — rzekł d‘Artagnan, podnosząc jeden z luidorów i obwąchując go — szczególne złoto, czuć je tak słomą.
Mousqueton zarumienił się tak uczciwie i wydał się tak bardzo zakłopotany że gaskończyk roześmiał się i rzekł:
— Porthos dopieroby się złościł, mój drogi panie Mousquetonie, ale ja ci to przebaczam; pamiętajmy tylko, że to złoto, ma nam posłużyć za balsam na naszą ranę i bądźmy weseli.
Mousqueton natychmiast przybrał ucieszną minę, osiodłał żwawo konia swego pana i wsiadł na niego, nie bardzo się krzywiąc.
Niebawem przybył i Porthos z miną bardzo chmurną zdziwił się niezmiernie, widząc d‘Artagnana zupełnie spokojnego, a Mousquetona, prawie uradowanego.
— O!... — rzekł — więc mamy wreszcie: ty swoją rangę, a ja moje baronostwo?...
— Tylko musimy pojechać po dyplomy na nie — rzekł d‘Artagnan — a za naszym powrotem Mazarini je podpisze.
— A dokąd jedziemy?... — spytał Porthos.
— Najprzód do Paryża — odpowiedział d‘Artagnan — muszę tam uregulować kilka interesów.
— To jazda do Paryża!... — rzekł Porthos.
Przybywszy do bram miejskich, zdziwieni zostali groźną postacią stolicy. Dokoła karety, połamanej w kawałki, lud miotał przekleństwa, a osoby, które chciały uciec, stały się więźniami; byli to mężczyzna i dwie kobiety. Kiedy przeciwnie d‘Artagnan i Porthos zażądali, ażeby ich wpuszczono do miasta, nie szczędzono im żadnych grzeczności. Brano ich za zbiegów z partji królewskiej i starano się ich sobie ująć.
— Co robi król?... — pytano.
— Śpi.
— A hiszpanka?...
— Marzy.
— A przeklęty włoch.
— Czuwa. Trzymajcie się też mocno, bo skoro pojechali, to zapewne po coś. Ale ponieważ ostatecznie jesteście silniejsi — ciągnął dalej d‘Artagnan — dajcie spokój kobietom i starcom, pozwólcie tym paniom odejść, a sami pomyślcie o poważniejszych rzeczach.
Lud słuchał tych słów z przyjemnością i puścił damy, które podziękowały d‘Artagnanowi wymownem spojrzeniem.
— A teraz naprzód!... — rzekł d‘Artagnan.
I szli dalej, przebywając łańcuchy; popychając, popychani, zapytywani i sami wypytując...
Na placu przed Pałacem Królewskim d‘Artagnan zobaczył sierżanta, który uczył wojskowych ćwiczeń, pięciuset czy sześciuset mieszczan. Był to Planchet, który na korzyść milicji miejskiej zużytkowywał dawne wspomnienia z pułku piemonckiego. Przechodząc przed d‘Artagnanem, poznał swego dawnego pana.
— Dzień dobry, panie d‘Artagnan — odezwał się Planchet z miną dumną.
— Dzień dobry, panie Dulaurier — odpowiedział d‘Artagnan.
Planchet stanął w miejscu, spoglądając na d‘Artagnana oszołomionemi oczyma; pierwszy szereg, widząc, że się wódz jego zatrzymuje, także się zatrzymał, a po nim każdy aż do ostatniego.
— Ci mieszczanie się strasznie śmieszni — rzekł d‘Artagnan do Porthosa i ruszył dalej w drogę.
W pięć minut później stanęli w hotelu „pod Kozą“. Piękna Magdalena rzuciła się na spotkanie d‘Artagnana.
— Moja droga pani Turquaine — rzekł d‘Artagnan — jeżeli masz pieniądze, to je schowaj prędko, jeżeli masz kosztowności, ukryj je jeszcze prędzej; jeżeli masz dłużników, każ im sobie zapłacić, jeżeli masz wierzycieli, to im nie płać.
— A to dlaczego?... — zapytała Magdalena.
— Bo cały Paryż obrócony zostanie w popiół, ni mniej ni więcej, jak Babilon, o którym zapewne słyszałaś.
— I pan mnie opuszcza w takiej chwili?...
— Nawet natychmiast — odrzekł d‘Artagnan.
— A dokąd pan jedziesz?...
— O!... gdybyś pani mogła mi to powiedzieć, oddałabyś mi wielką przysługę.
— O!... mój Boże!... mój Boże!...
— Czy masz pani jakie listy do mnie?... — zapytał d‘Artagnan, dając gospodyni znak ręką, ażeby oszczędziła wszelkich biadań, gdy biadania te będą zbyteczne.
— Właśnie jeden tylko co przyszedł.
I podała list d‘Artagnanowi.
— Od Athosa!... — zawołał d‘Artagnan, poznając pismo swego przyjaciela. D‘Artagnan otworzył list i przeczytał:
„Kochany d‘Artagnanie!... Kochany du Vallon, poczciwi moi przyjaciele, może otrzymujecie odemnie wiadomość: po raz ostatni, Aramis i ja jesteśmy bardzo nieszczęśliwi; ale podtrzymuje nas Bóg, odwaga nasza i wspomnienie o naszej przyjaźni. Myśl... o! myśl o Raulu. Polecam ci papiery, które znajdują się w Blois, a jeżeli w ciągu półtrzecia miesiąca nie będziesz miał od nas wiadomości, to przeczytaj te dokumenty. Ucałuj wicehrabiego z całego mego serca w imieniu waszego wiernego przyjaciela.
— O!... naturalnie, że go ucałuję — rzekł d‘Artagnan — zwłaszcza że się znajduję po drodze, o gdyby nieszczęściem stracił naszego biednego Athosa, od tego dnia zostanie moim synem.
— A ja — wyrzekł Porthos — czynię go swoim ogólnym spadkobiercą.
— Zobaczymy, co jeszcze pisze Athos?...
„Gdybyście spotkali gdzie na drodze niejakiego pana Mordaunta, strzeżcie się go. Więcej nie mogę wam o nim powiedzieć w mym liście“.
— Pana Mordaunt, to dobrze — rzekł Porthos — będzie się pamiętało. Ale zobacz, może jest jaki przypisek od Aramisa.
— Rzeczywiście — rzekł d‘Artagnan i przeczytał:
„Ukrywamy przed wami miejsce naszego pobytu, drodzy przyjaciele, znając wasze przywiązanie braterskie i wiedząc dobrze, że zarazbyście przybyli umrzeć wraz z nami“.
— Sacrebleu!... — przerwał Porthos z wybuchem gniewu, że aż Mousqueton podskoczył na drugim końcu pokoju — więc im grozi śmiertelne niebezpieczeństwo?...
D‘Artagnan czytał dalej:
„Athos zapisuje wam Raula, a ja wam zapisuję zemstę. Gdyby szczęśliwym trafem dostał ci się w ręce niejaki Mordaunt, powiedz Porthosowi, ażeby mu gdzie w kącie skręcił kark. Nie śmiem wam powiedzieć więcej listownie.
— Jeżeli o to tylko chodzi — rzekł Porthos — to się zrobi łatwo.
— Przeciwnie — podchwycił d‘Artagnan z miną ponurą — to niemożebne.
— A to dlaczego?...
— Bo właśnie z tym panem Mordaunt połączyć się mamy w Boulogne i razem z nim pojechać do Anglji.
— A gdybyśmy, zamiast połączyć się z tym panem Mordaunt, pojechali połączyć się z naszymi przyjaciółmi — rzekł Porthos, z gestem, mogącym przerazić całą armję.
— I ja o tem pomyślałem — rzekł d‘Artagnan — ale na liście niema ani marki, ani stempla.
— To prawda — rzekł Porthos.
I zaczął chodzić po pokoju, jak człowiek nieprzytomny, machając rękoma i co chwila wyciągając szpadę do potowy z pochwy. D‘Artagnan zaś stał jak człowiek zgnębiony i najgłębsze zmartwienie malowało się na jego twarzy.
— O! źle — rzekł Porthos — on nas znieważa, chce umrzeć sam, to źle.
— No, — odezwa! się d‘Artagnan, — wszystko to nie prowadzi do niczego. Dalej jedźmy ucałować Raula, jakeśmy sobie powiedzieli, a może on dostał także jakie wiadomości od Athosa.
— Patrz! pyszna myśl! — rzekł Porthos — doprawdy, mój drogi d‘Artagnanie, nie wiem, skąd ci się to bierze, ale zawsze masz pełno świetnych pomysłów. Tak, jedźmy ucałować Raula.
— Biada temu, ktoby memu panu wszedł w drogę! — rzekł Mousqueton do siebie, — groszabym nie dał za jego skórę.
Dosiedli koni i pojechali. Przyjechawszy na ulicę Ś-go Djonizego, przyjaciele napotkali wielkie zbiegowisko ludu. To pan de Beaufort przybył właśnie z Vendômes, a koadjutor pokazywał go Paryżanom zachwyconego i ucieszonego. Z panem de Beaufort na czele uważali się odtąd za niezwyciężonych.
Obaj przyjaciele skręcili w małą uliczkę, ażeby się nie spotkać z księciem i dostali się do rogatki Ś-go Djonizego.
— Czy to prawda? — spytali strażnicy naszych dwóch jeźdźców — że pan de Beaufort przybył do Paryża?
— Prawda zupełna — rzekł d‘Artagnan — a nas właśnie posyła na spotkanie pana de Vendôme, swego ojca, który przyjeżdża również.
— Niech żyje pan de Beaufort, — zawołali strażnicy i usunęli się z uszanowaniem, ażeby przepuścić wysłańców wielkiego księcia.
Gdy się wydostali za rogatki, droga się paliła pod kopytami koni tych ludzi, którzy nie znali, co to znużenie lub zniechęcenie; rumaki ich leciały jakby na skrzydłach, oni zaś nie przestawać mówić o Athosie i Aramisie.
Obóz leżał między Saint-Omer i Lambe, przyjaciele dotarli do obozu i pierwsi przynieśli wiadomości o ucieczce króla i królowej, o czem krążyły tu tylko głuche pogłoski. Zastali Raula przy namiocie, leżącego na sianie, które koń jego skubał ukradkiem.
Młodzieniec miał oczy czerwone i wydawał się przygnębiony. Margrabia de Grammont i hrabia de Guiche powrócili do Paryża, a biedne dziecko znajdowało się osamotnione zupełnie.
Po chwili Raul podniósł oczy i zobaczył dwóch jeźdźców, którzy mu się przypatrywali, poznał ich i przybiegł z otwartemi ramionami.
— O! to wy... drodzy przyjaciele! — zawołał — czy mnie szukacie? czyście przyjechali po mnie? a może przynosiecie mi wiadomość o moim opiekunie? Niewiem co się z nim stało. O! tak jestem niespokojny, że mi się na płacz zbiera.
I rzeczywiście dwie grube łzy stoczyły się po ogorzałych licach młodzieńca. Porthos odwrócił głowę, ażeby nie dać poznać po swej poczciwej szerokiej twarzy, co się działo w jego sercu.
— E! do djabła! — rzekł d‘Artagnan potężnie wzruszony — nie rozpaczaj tak, przyjacielu mój, jeżeliś ty nie otrzymał listów od hrabiego, to myśmy za to dostali.
— O! doprawdy?... — zawołał Raul.
— I nawet wiadomości są uspakajające — rzekł d‘Artagnan widząc radość, jaką ta nowina sprawia młodzieńcowi.
— Czy masz pan list przy sobie?
— Tak, to jest miałem — rzekł d‘Artagnan, udając, że go szuka — tak, musi być w kieszeni, pisze do mnie, że wraca, nieprawdaż, Porthosie?
D‘Artagnan, chociaż był gaskończykiem, nie chciał brać na siebie całego ciężaru tego kłamstwa.
— Tak, — odrzekł Porthos, chrząkając.
— O! daj mi pan ten list — rzekł młodzieniec.
— E! przed chwilą jeszcze go czytałem, czyżbym go zgubił? A do licha! w kieszeni mam dziurę.
— O! tak, panie Raulu — dorzucił Mousqueton — list był bardzo pocieszający i panowie czytali mi go, aż płakałem z radości.
— To przynajmniej wiecie, panowie, gdzie się znajduje? — zapytał Raul, napół uspokojony.
— A! tak, — odrzekł d‘Artagnan — naturalnie że wiem, ale to tajemnica.
— Przecież nie przede mną, spodziewam się?
— Nie; nie przed tobą, to też zaraz ci powiem, gdzie się znajduje.
Porthos patrzył na d‘Artagnana zdziwionemi oczyma.
— Gdzież, u djabła, mam oznaczyć miejsce tak, żeby tam do niego nie pojechał? — mruczał d‘Artagnan.
— No, panie, gdzież on jest? — zapytał Raul głosem słodkim i pieszczotliwym.
— Jest teraz w Konstantynopolu.
— U turków! — zawołał Raul przestraszony — mój Boże! Co też mi pan mówi?
— Jakto? czy cię to przestrasza! — rzekł d‘Artagnan. — Ba! alboż to turcy nie są ludzie, tacy sami, jak hrabia de la Fére i opat d‘Herblay.
— O! to przyjaciel jego jest z nim — podchwycił Raul — to mnie trochę uspokaja.
— A to ci ma spryt ten szatański d‘Artagnan! — szepnął do siebie Porthos, zachwycony dowcipem przyjaciela.
— A teraz — rzekł d‘Artagnan, któremu pilno było zmienić przedmiot rozmowy, oto pięćdziesiąt pistolów, które pan hrabia przysłał dla ciebie przez tego samego posłańca z przypuszczeniem, że już nie masz pieniędzy, i że ci się te bardzo przydadzą.
— Mam jeszcze dwadzieścia pistolów.
— No, weź te, to będziesz miał siedemdziesiąt.
— A jeżeli chcesz pan więcej — rzekł Porthos, sięgając ręką do swego worka.
— Dziękuję panu — odrzekł Raul, rumieniąc się — tysiąckrotnie panu dziękuję.
W tej chwili pokazał się Olivan.
— Ale, — rzekł d‘Artagnan tak głośno, ażeby go lokaj słyszał — czy jesteś zadowolony z Olivana.
— Tak, tak sobie.
Olivan udał, że nie słyszy i wszedł do namiotu.
— Troszkę złodziej.
— O! panie! o!
— A nadewszystko wielki tchórz.
— O! o! panie! — pan mi honor odbiera — rzekł Olivan.
— Tfu do licha! — wyrzekł d’Artagnan — dowiedz się, waść Olivan, że u takich, jak my ludzi, tchórze nie mogą służyć. Kradnij swego pana, wyjadaj mu konfitury i wypijaj wino! ale do kroćset, nie bądź tchórzem, bo ci uszy poobrzynam. Spójrz na pana Mousquetona, powiedz mu, ażeby ci pokazał zaszczytne rzeczy, jakie otrzymał, a widzisz, ile właściwe mu męstwo nadało godności jego obliczu.
Mousqueton był w trzecim niebie i byłby ucałował d‘Artagnana, gdyby tylko śmiał, a przyrzekał sobie, że da się za niego zabić, jeśli się tylko nadarzy sposobność.
— Odpraw Raulu, tego hultaja — rzekł d‘Artagnan — bo jeśli on tchórz, skompromituje cię jeszcze kiedy.
— Pan powiada, że ja tchórz — zawołał Olivan — bo chciał się tu kiedyś bić z kornetem z pułku Grammont, a ja nie chciałem iść.
— Panie Olivan! lokaj nie powinien być nigdy nieposłuszny — rzekł d‘Artagnan surowo.
I, odciągającego na bok, dodał:
— Dobrześ zrobił, jeżeli pan twój nie miał racji, weź za to talara; ale gdyby pana twego obraził kto kiedy, a ty nie dałbyś się w kiwały porąbać przy nim, język ci obetnę, i gębę ci nim wytrę. Zapamiętaj to sobie.
Olivan skłonił się i schował talara do kieszeni.
— A teraz, przyjacielu Raulu — rzekł d‘Artagnan — jedziemy, pan du Vallon i ja, jako ambasadorowie. Nie mogę ci powiedzieć, w jakim celu, sam nie wiem wcale, ale jeśli czego potrzebować będziesz, pisz do pani Magdaleny Turquaine do hotelu „pod Kozą“, 1 czerp z tej kasy, jak od bankiera, ale jednak umiarkowanie bo uprzedzam cię, że nie jest tak obficie zaopatrzona, jak kasa podskarbiego d‘Emmery.
I ucałowawszy chłopca, czasowo oddanego pod opiekę, popchnął go w potężne ramiona Porthosa, które porwały go z ziemi i trzymały przez chwilę zawieszonego na szlachetnem sercu potężnego olbrzyma.
— No — wyrzekł d‘Artagnan — w drogę!...
I pojechali ku Boulogne, gdzie pod wieczór zatrzymali swe konie, mokre od potu i białe od piany. O dziesięć kroków od miejsca, gdzie się zatrzymali przed wjazdem do miasta, jakiś młodzieniec, czarno ubrany zdawał się jakby na kogoś czekać, a odkąd ich zobaczył, nie spuszczał badawczego wzroku.
D‘Artagnan zbliżył się do niego i, widząc, że ów człowiek nie przestaje się w niego wpatrywać, rzekł:
— Mój przyjacielu! nie lubię, ażeby mnie kto tak śrubował oczami.
— Przepraszam pana — odezwał się młodzieniec, nie odpowiadając na tę uwagę d‘Artagnana — czy nie przybywa pan z Paryża?
D‘Artagnan pomyślał, że to jakiś ciekawy pragnie mieć nowiny o stolicy.
— Tak, panie — odrzekł wreszcie łagodniejszym tonem.
— A czy nie ma pan czasem, zatrzymać się „pod herbami Anglji“?
— Tak, panie.
— W takim, razie — odrzekł młodzieniec — to do mnie masz pan interes; jestem Mordaunt.
— A! — szepnął d‘Artagnan, — to ten, którego Athos każe mi się strzec.
— A! — szepnął Porthos — to ten, którego Aramis każe mi zadusić.
Obaj spojrzeli bacznie na młodzieńca. Ten omylił się, co do znaczenia ich spojrzeń.
— Czyżby panowie, nie wierzyli memu słowu? — rzekł — gotów jestem złożyć panom dowody!
— Nie, panie — rzekł d‘Artagnan, — oddajemy się do pańskiego rozporządzenia.
— Otóż, — podchwycił Mordaunt, — pojedziemy niezwłocznie, bo to dzisiaj ostatni dzień zwłoki, o którą mnie prosił kardynał. Statek mój gotów, i gdybyście, panowie, nie przybyli dzisiaj, byłbym bez was odjechał, bo jenerał Olivier Cromwell musi niecierpliwie oczekiwać mego powrotu.
— Ha! ha! — rzekł d‘Artagnan — więc to do jenerała Oliviera Cromwella, nas wysłano?
— Alboż panowie nie macie do niego listu? — zapytał młodzieniec.
— Mam list, którego podwójną kopertę mogę zedrzeć dopiero w Londynie ponieważ powiadasz mi pan, do kogo jest adresowany, nie potrzebuję już czekać dłużej.
D‘Artagnan rozdarł kopertę listu. List był rzeczywiście zaadresowany „Do p. Oliviera Cromwella, generała wojsk narodu angielskiego“.
— O! — rzekł d‘Artagnan — szczególne zlecenie!
— Co to za jeden ten pan Olivier Cromwell! — zapytał Porthos po cichu.
— Dawny piwowar — odpowiedział d‘Artagnan.
— Czyżby Mazarini chciał zrobić spekulację na piwie, jak zrobiliśmy na słomie? — zapytał Porthos.
— No, pewnie — odezwał się Mordaunt niecierpliwie. — Jedźmy.
— Ho! ho! — odparł Porthos — tak bez kolacji? Czyż pan Cromwell nie może trochę zaczekać?
— Tak, ale mnie bardzo pilno — rzekł Mordaunt.
— O! jeżeli to tylko o pana idzie — odrzekł Porthos — to mnie nic a nic nie obchodzi i zjem kolację za pozwoleniem pańskiem lub bez pańskiego pozwolenia.
Spojrzenie mgliste młodzieńca zapłonęło i gotów był rzucić niem błyskawice, ale się powstrzymał.
— Panie — ciągnął dalej d‘Artagnan, — trzeba wybaczyć zgłodniałym podróżnym. Zresztą kolacja nasza nie zatrzyma pana bardzo, pojedziemy do oberży. Idź pan pieszo do portu, my tymczasem co przekąsimy, i staniemy tam jednocześnie z panem.
— Tak panowie chcecie, bylebyśmy jechali — rzekł Mordaunt.
— A jak się nazywa okręt? — zapytał d‘Artagnan.
— Sztandar.
— Dobrze. Za pół godziny będziemy na pokładzie.
I obaj, spiąwszy konie, popędzili do hotelu „pod Herbami Anglii“.
— Co powiesz o tym młodzieńcu?... — zapytał d‘Artagnan, galopując.
— Że mi się wcale nie podoba — odrzekł Porthos — i że miałem gwałtowną ochotę usłuchać rady Aramisa.
— Strzeż się tego, mój drogi Porthosie, człowiek ten jest wysłańcem generała Cromwella i chyba kiepski byłby sposób przedstawienia mu się, oznajmiając, żeśmy skręcili kark jego powiernikowi.
— To nie racja — rzekł Porthos — ja zauważyłem zawsze, że Aramis daje dobre rady.
— Posłuchaj — rzekł d’Artagnan kiedy nasze posłannictwo się skończy...
— To co?...
— To zobaczymy.
Przy tych słowach przyjaciele przybyli do hotelu „pod Herbami Anglji“, gdzie zjedli wieczerzę z wielkim apetytem, poczem niezwłocznie udali się do portu.
Statek jakiś rozwijał już żagle, a na pokładzie tego statku Mordaunt przechadzał się niecierpliwie.
— To rzecz dziwna... — odezwał się d‘Artagnan kiedy łódka wiozła ich na pokład Sztandaru — to rzecz dziwna, jak ten młodzieniec podobny jest do kogoś, którego znałem, ale nie mogę powiedzieć do kogo.
Przybili do schodków i po chwili znaleźli się na statku. Wprowadzenie koni na pokład trwało jednak dłużej, niż ludzi, i statek podnieść mógł kotwicę dopiero o godzinie dziewiątej.
Młodzieniec trząsł się z niecierpliwości i kazał rozwinąć wszystkie żagle. Porthos, znużony trzema bezsennemi nocami i drogą kilkudziesięciu mil na koniu, poszedł do swej kajuty i spał. D‘Artagnan, przezwyciężając wstręt do Mordaunta, przechadzał się z nim po pokładzie; i setki historji opowiadał, ażeby go zmusić do mówienia.
Mousqueton cierpiał chorobę morską.