Dwie jagódki/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie jagódki |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37 |
Redaktor | Jan Skiwski |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ruch, gwar i wesołość uderzają nas przyjemnie, gdy wchodzimy do wygodnego, lecz z wielką prostotą urządzonego lokalu przy ulicy Strzeleckiej.
Pokoje wysokie, obszerne — w jednym z nich widzimy grono dziewcząt, zajętych rozmową lub pracą. Siedzą grupami, inne chodzą, jeszcze inne rysują cierpliwie. Od czasu do czasu śmiech się rozlega, wtórują mu głosy i głosiki, cieńsze i grubsze, w miarę tego, czy starszą jest osóbka, czy też należy do grona „malców“. Tych ostatnich wszakże znajduje się tu niewiele, przeważają dorastające już panienki.
Wyraz zadowolenia ożywia ich młodziutkie wpółrozwinięte rysy, pogoda maluje się na twarzach, energia tryska z oczu. Spoglądają na siebie życzliwie, naukę przerywa żartobliwa uwaga — tam znów śmiechy milkną, bo zjawia się książka, mająca rozstrzygnąć jakąś kwestyę, powstałą z gawędy.
Smukła brunetka, o mocno śniadej cerze, rozwija barwny haft — jasne i ciemne główki pochylają się nad nim.
— Nieźle wyszło — chwali jedna ze starszych panien — nieźle! Ani przypuszczałam, że taka „zbieranina“ będzie do czegoś podobną.
— I ja sądziłam, że każdy kawałek się odznaczy — dodaje śniada panienka. — Ale same widzicie teraz...
— Tak, to ładne, bardzo ładne, choć nie dosyć równe.
— Robota rąk tylu równą być nie może.
— Zapewne! Ale gdyby ją wykonała jedna para rąk, musiałybyśmy długo czekać. Oho! tyle pracy! Niech-by kto spróbował wykończyć taki dywan przez pięć tygodni.
— Pięć?.. Nie, jeszcze niema całych pięciu.
— Prawda, dziś wtorek, a zaczęłyśmy w sobotę. To wszystko bardzo prędko: bilety rozkupione, chory stolarz pieniądze otrzymał — wczoraj mu zanieśli. Jutro loteryę urządzimy.
— A ile jest pieniędzy?
— Dwieście reńskich.
— Ślicznie! — klasnęła w ręce mała dziewczynka, czarna jak żuczek. — Dopiero tam się cieszą!.. Wykupią zaraz warsztat; mają zamówienia: od mamusi, od cioci i od Waciów. Chłopaki do roboty się wezmą, stolarka przyjmie czeladnika i będzie dobrze.
— Naturalnie! Wszystko odrazu się poprawi — upewniały panienki.
— O, dywaniku, jesteś wielki, jesteś mocny! — szepnęło dziecko i, z wyrazem rozczulenia w dużych oczach, przyłożyło usta do kwiatów z jedwabiu.
Starsze koleżanki śmiały się.
— Mocny? ten gałganek! W ogień go wrzucimy i nie obroni się — i już po jego wielkości.
Dziecko zasłoniło haft drobną swoją osóbką.
— Nie dam!
— Zrobimy to.
— Magdziu! Franiu! — prosiła dziewczynka, naprawdę wylękniona.
— Więc nie mów, że dywanik jest mocny. W czem widzisz jego siłę?
— Jakto? — odparła dziewczynka. — Tyle dopomógł.
— Silną jest praca zbiorowa — rzekła jedna ze starszych panien. — Gdy gromada za ręce się weźmie, wykona dużo; poszłyśmy gromadą i oto rezultat. Leonka podała myśl szczęśliwą.
— Złota Leonka! złota, droga!.. Wszystko, co ona powie, dobrem jest.
— Masz racyę, Stasiu — potwierdziły koleżanki — gdyby jej nie było...
— Nie mów!... My bez Leonki, to coś strasznego!.. Trudno sobie wyobrazić.
— Leonka, Leonki, Leonce — ciągle to samo słyszę. — Jak wam się nie znudzi przez wszystkie przypadki całemi wieczorami powtarzać to imię?
Pensyonarki spojrzały gniewnym wzrokiem na dziewczynkę, odzywającą się w ten sposób. Oburzenie ich było tak wielkie, że w pierwszej chwili nie wiedziały czem ukarać zuchwalstwo. Wszystkie z miejsc się zerwały, a pałające ich spojrzenia przemawiały silniej od słów najgroźniejszych.
Mała Stasia zdobyła się pierwsza na odpowiedź. Zacisnąwszy drobne dłonie, czerwona jak wiśnia, wyskoczyła na środek pokoju.
— Jesteś niedobra! zła jesteś i nic nie wiesz! — zawołała z mocą.
Odezwa „malca“ stała się hasłem dla innych.
— Nic nie wiesz! nie znasz jej! — potwierdzono jednogłośnie. — Dlatego darujemy ci. Inaczej, musiałabyś ztąd odejść zaraz, albo ty, albo my wszystkie.
— Tak, musiałabyś się wynieść, moja panno!
— Ale, że nie znasz jej, że nie masz pojęcia o Leonce, możemy tylko cię żałować.
Dziewczynka, osądzona w ten sposób, uśmiechała się z przymusem, znać jednak było, że ją ta scena kosztuje. Lecz nie zdradziła swoich myśli, ani uczuć. Wejście nauczycielki uspokoiło burzę, która zawisła nad nią; siadła też zaraz do pisania i dopiero dzwonek wzywający na wieczerzę od długiego listu ją oderwał:
Więzienie, grób, i jeszcze raz więzienie! temi wyrazami określę ci najjaśniej dom, w którym mnie zamknięto. Duszę się, życie mi obrzydło; nigdy, nigdy się nie przyzwyczaję.
Wszystko tu inaczej, niż w domu. Po naszym cudnym ogrodzie, po moich drogich pokoikach, wyobraź sobie szopę z wielkiemi oknami, bez firanek, malowane olejno stoły i stołki, a będziesz miała klasę — mniej stołków, w zamian całe szeregi prostych, biało zasłanych łóżek, jakbyś widziała sypialnię. Sypialnia zwłaszcza, to okropność!.. Gdy się obudzę, leżę z przymkniętemi powiekami, bo otworzywszy je, cóż-bym ujrzała? Oko nie ma na czem się zatrzymać, niczem rozerwać; same przedmioty brzydkie, ordynarne, do koniecznego użytku służące. Sypialnio w Malinkach, mój pokoiku miły, jakże do ciebie tęsknię!..
Tam nawet inaczej się sypia, sny bywają przyjemne, czasem zabawne; tu śpię niby kamień, ledwie przyłożę głowę do poduszki, już usypiam, ale snów nie mam żadnych.
Pierwszy raz słyszę, żeby kto snów nie miał, one są tak miłe!.. później całemi godzinami można myśleć, a nawet „mademoiselle“ (ona to doskonale potrafi), czasem mi je tłómaczyła; i sprawdzały się, jak ojczunia kocham! Żal mi snów, czuję się jak gdyby okradzioną; przyznasz, Jadwisiu, że to okropne.
Ale jedno mnie dziwi tutaj: czas ucieka szalenie, ani uwierzysz jak ucieka... Dopiero był ranek, już i wieczór, już i ranek znowu. Koleżanki, mam ich bardzo wiele, lecz dałam sobie słowo, że trzymać się będę zdaleka od tych panien, koleżanki śmieją się, gdy mówię, że tego nie rozumiem. Zapewniają, o ile chcę słuchać, że pensyi, jak „nasza“, niema na całym świecie, kiedyś jednak, w przyszłości, wszystkie wzór z niej wezmą.
— Radabym była tej doskonałości nie widzieć — odpowiadam szczerze, nawet przy nauczycielkach. Sądzisz, że się gniewają? Bynajmniej, lecz każda gotowa jest przysiądz, że w krótkim czasie przekonanie zmienię. O, nigdy, nigdy!..
Dowodzą one, że ja nie weszłam jeszcze w „tryb“ tutejszy, dopiero na przyszły tydzień zostanę wciągniętą; tymczasem egzaminują mnie, „na co zdać się mogę“.
Jestem bardzo nieszczęśliwa, Jadwisiu droga, więc pragnę płakać po nocach, w dzień bowiem niema gdzie, ani nawet kiedy, ale cóż! w wieczór usypiam i śpię do rana bez przebudzenia. To okropne!.. W tej chwili także całemi siłami przeciw senności walczę, chciałabym porozmawiać z tobą, a już ledwie patrzę.
Napracowałam się: były lekcye, później fortepian zajął mi parę godzin, istna niewola!
W kwestyi fortepianu miałam dziś rozmowę bardzo osobliwą, przełożona wypytywała mnie, czy grać lubię, czy grywam chętnie i czy muzyka mi przyjemność sprawia.
— Naturalnie — odparłam, szczerze jak zawsze. — Muzykę lubię bardzo, ale trzeba mi dobrego nauczyciela. Konieczny warunek.
Mówię wszystko, nie lubię się krępować, pożałowałam jednak słów trochę za ostrych wobec przełożonej. Ręczę, że ani jedna pensyonarka, nie zdobyłaby się na taką otwartość.
Pani Słońska nie obraziła się wcale; odpowiedziała mi z uśmiechem:
— Wymaganie bardzo słuszne, ale idzie mi jeszcze o to, czy muzykę prawdziwie lubisz. Jeśli nie lubisz całą duszą, lepiej zarzucić, szkoda czasu. Człowiek powinien uprawiać i doskonalić każdy dar wrodzony, trzeba jednak to wziąć pod uwagę, że nie wszyscy posiadają te same dary. Panuje tutaj wielka różnorodność i byłoby błędem myśleć inaczej. Taka omyłka drogo nas kosztuje, nie rozwiniemy bowiem zdolności nieistniejącej, a zmarnujemy przez ten czas inną rzeczywistą zdolność.
— Cóż więc pani robić mi każe? — zapytałam, gniewna naprawdę.
— Zobaczymy — odrzekła. — Tymczasem próbuj; może istotnie posiadasz dar do muzyki.
Ta pani jest paradna!.. Od sześciu lat kuję na fortepianie, doszłam do jakiej takiej wprawy i polubiłam jarzmo, z początku bardzo przykre, a ona mówi: spróbuj, zobaczymy!
Muszę całą rozmowę powtórzyć ojczusiowi; jakie też będzie jego zdanie? Mnie śmieszy ten pogląd i zadziwia.
Nie umiałam sobie wyobrazić panny „bez muzyki“ — wszystkie moje znajome grają, pewno i ty grasz, donieś, moja droga, tutaj zaś połowa koleżanek otwarcie się przyznaje:
— Nie mamy „daru“.
Oj, spać, spać iść trzeba, ledwie żyję. Obiecywałam sobie, że po napisaniu listu, wypłaczę się za wszystkie czasy, a tu jak na złość, powieki opadają. Nic mi się nie wiedzie, trudna moja dola. Śpieszę do łóżka, za dwie minuty będę spała na dobre. Buziaka przesyłam tobie i siostrzyczkom.
Rodzicom ukłony od biednej, nie mogącej nawet zapłakać Ludki.
Odpowiedź niebawem nadeszła.
O mało nie napisałam „panno Ludwiko,“ nawet przyznam się, napisałam, lecz rzuciłam kartkę i piszę inną.
Twój list zrobił mi przyjemność — tyle w nim szczerości, że nie mam słów na podziękowanie. Jednak zrozumieć nie mogę, więc zapytuję otwarcie, czem zasłużyłam na to, że pierwszy list z Krakowa do mnie adresujesz. Pisząc kilka razy w wasze strony, do wujenki, do siostry ciotecznej i do brata, wypytywałam ich o ciebie. Myślałam, że Kocia Osińska wie coś o tobie, że korespondujesz z Zofką Górską, Amelką Przystrojecką, Lunią Młynarską, a tu nic i nic. Zkąd-że więc łaska na mnie spada? przecież najmniej się znamy, a tamte, to są twoje przyjaciółki. Wziąwszy pod rachunek ścisły, nie znamy się wcale, a raczej ty mnie nie znasz. Byłam gościem chwilowym u wujenki i widziałaś mnie w tej roli, a mojem zdaniem, poznać człowieka można tylko w domu, w „jego“ domu. Tam dopiero każdy jest sobą. Dlatego mówię: Ty mnie nie znasz.
Radabym dać ci się poznać, odpłacić szczerością za szczerość, gdyż zobowiązałaś mnie bardzo.
Panna Maliniecka z Malinek, najbogatsza dziedziczka w okolicy i Jadwiga Borowiczówna, jedna z pięciorga pociech ubogiego dzierżawcy... To niby dwa bieguny.
Ty posiadasz bardzo dużo, ja nic, ani trochę jednak nie zazdroszczę ci tak hojnych darów losu, prócz jednego, który na ciebie spłynął teraz. Pragnęłam zawsze uczyć się na pensyi; od lat najmłodszych myśl ta serdecznie mnie zajmuje, a nie spełni się nigdy w życiu, nigdy! Jestem z rodzeństwa najstarszą, to przeszkoda ważna, choć nie jedyna; jako najstarsza, muszę wyręczać mamę, w gospodarstwie pomagać.
A mateczka nasza bardzo spracowana, młoda jeszcze, czuje się już starą; nie wyrzeka, lecz znać na niej wysiłek. Czasami blednie, jak gdyby kropli krwi nie miała w sobie i dopiero odpocząwszy, wygląda lepiej. Ale dlatego właśnie, że mama jest taka zajęta, trudno sobie wyobrazić, jakie byłoby nasze wychowanie, gdyby nie ciocia. Ta ciocia, droga ciotuchna!.. gdybym ci mówiła o niej przez rok i sześć niedziel, jeszcze nie dopowiedziałabym wielu rzeczy.
Gdy rodziców przeróżne klęski pozbawiły majątku, ona oddała swój skromny posag na opłatę dzierżawy. Była bardzo piękną panną, mogła o swojem własnem szczęściu pomyśleć, wyrzekła się wszystkiego i osiadła z nami. Uczyła nas i uczy dotąd codzień po sześć godzin, wzdychając, że za mało umie, chociaż zkąd może, książki wypożycza i ciągle się kształci, wyrozumiała, cierpliwa, jeśli w czem się zaniedbamy, a dumna z postępów. Nie przesadzę, gdy powiem, że nasza ciocia jest aniołem.
O Janku wspominałam ci nieraz, widziałaś jego fotografię. W nim spoczywają nadzieje rodziców, on też najpierwszy wywdzięczy się cioci, ale my, dziewczęta, jakim sposobem!... Po chwili, gdy zobaczyłam pierwszy włos siwy w warkoczu ciotuchny, myśl ta często mnie trapi, rady sobie dać nie mogę. Nietylko mama, ale i ciocia powinna wkrótce odpocząć, napracowała się dosyć. O tem wszakże mówić z nią nie wolno; twierdzi, że jest jej dobrze i o niczem lepszem nigdy nie marzyła. Poczciwa, złota ciocia! Od jesieni osobno kurs przechodzę, niektóre przedmioty zarzuciłam, ponieważ brakuje mi czasu. Siedmnaście lat skończyłam, te wszystkie lata były wyłączną moją własnością, cząstkę następnych muszę rodzicom oddać.
Dawniej marzyłam o wyjeździe do wielkiego miasta, o nauce w wyższym zakładzie u nas, lub za granicą, szalone plany, prawda? Kochałam je, Ludko, uciekałam do lasu, błądziłam po polach, pieszcząc się niemi, snując, rozwijając, niby długą barwną wstęgę. Wyobrażałam sobie jak to będzie: kilka lat trudów, znoju, biedy, a potem wrócę i wspólnie z Jankiem wydźwigniemy wszystkich. Ojciec rozprostuje krzyż zgarbiony, mama nogom opuchniętym da wypoczynek, ciocia dostanie bibliotekę, Kazia, Józia, Zosia, co której potrzebne... Moje sny cudne!..
Rozwiała je ciocia kilka miesięcy temu, w sam dzień mych imienin, lecz rozbudziła inne, Posłuchaj, jak było: Wszyscy jeszcze spali, bardzo rano, przyszła do mnie, siadła na łóżku i, ucałowawszy, dała mi niewielką książkę. Co to za książka!.. Ciocia Zosia napisała ją widać umyślnie dla mnie, bo wszystko do mnie zastosowane: każda rada, każda wskazówka, a nawet tytuł: „Najstarsza córka domu“.
Gdy przeczytałam pierwsze kartki, zaczęłam rozważać, czy bez wysokich dążeń szczęśliwą i użyteczną być nie mogę, przyszedłszy do ostatniej, wątpliwości już nie miałam. Zaraz nazajutrz podzieliłam godziny pracy na „moje“ i „nasze“, a marzeniom o wyjeździe dałam za wygranę. W godzinach „moich“ odrabiam lekcye, w „naszych“ doglądam kurnika i obory, a na przyszłość wezmę się do pszczół. Stary pasiecznik mnie poucza.
Życie upływa jednostajnie, ale w każdy wieczór, gdy robię obrachunek pracy, jestem szczęśliwą i już nie myślę o czemś „lepszem“, bo czuję, że to co podjęłam — dobre jest, że najlepsze chyba.
Książeczka cioci obudziła we mnie dużo myśli nowych, wprowadziła do świata nieznanego, a bardzo pięknego, ja już nie ta, co byłam.
A jednak, powiem ci pod sekretem: Twój list przez jedną krótką chwilę wzniecił we mnie zazdrość.
Uczucia tego się wstydzę, wybacz mi, Ludko złota, i wierzaj, że ono już zgasło, bo jestem szczęśliwa, przytem osobie kochanej nie wolno zazdrościć.