Dwie jagódki/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie jagódki |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37 |
Redaktor | Jan Skiwski |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Panna Leonka!
— Nasza jedyna! droga!
— Paniusia najsłodsza przyjechała nareszcie!
— Buziaka mi dać proszę! mnie! mnie!
Takie serdeczne okrzyki powitały panienkę w żałobnym stroju.
Była to osoba lat dwadzieścia najwyżej mieć mogąca, bardzo sympatyczna, o spojrzeniu smutnem i twarzyczce bladej.
Otoczono ją zaraz. Uśmiechnięta łagodnie, całowała dziewczynki i pieściła.
— Nie zapomniałyście jeszcze jak wyglądam? — pytała, odrzucając w tył dwa grube warkocze, połyskujące blaskiem złotawym. — Ja także stęskniłam się do was, bo po mamusi nie mam już nikogo. Tylko wy pocieszyć mnie możecie.
Kilkanaście par ramion wyciągnęło się do niej. Jedne śmiałym ruchem opasały szyję panienki w żałobie, inne objęły w pół drobną postać, jeszcze inne czepiały się sukni, warkoczy, kolan.
— Leonko — zawołała jedna ze starszych panien — ani wiesz, jak bardzo cię kochamy. Płakałyśmy nad tobą wszystkie, nad twojem sieroctwem i naszem.
— W dzień pogrzebu mamy trzy msze się odprawiły, byłyśmy na wszystkich.
— I trumnę wystawili — dorzuciła Stasia.
— Ładnie ubraną... tak dużo kwiatów, mnóstwo kwiatów...
— Dziękuję wam — odrzekła młoda osoba, zajmując miejsce przy stole. — Z całego serca wdzięczną wam jestem, drogie, poczciwe dzieciaki!
Po chwili dodała:
— Jeśli macie czas, do roboty się zabierzemy. Opuściłam cały tydzień i chcę to wynagrodzić, o ile można.
— Mamy czas, mamy — upewniały panienki, siadając gdzie się dało. — Tylko jedna mruknęła niechętnie:
— Ja czasu wolnego nie mam!
Młoda nauczycielka spojrzała na mówiącą, przyczem w błękitnych jej źrenicach odbiło się zdumienie. Nie nawykła do takiego tonu, w pierwszej chwili uśmiechnęła się nawet, a potem nie spuszczając wzroku z twarzy obcej sobie dziewczynki, rzekła:
— Tak dużo masz lekcyi, moje dziecko? Jeśli są trudne, chętnie ci wytłómaczę i ułatwię.
— Nie jestem pani dzieckiem — brzmiała szorstka odpowiedź.
— Ten tytuł cię obraża? — zapytała panna Leonka z łagodną wymówką.
— Nie znoszę czułości od osób obcych, bo przekonałam się, że są fałszywe — odparła chłodno Ludka. — A pani nawet nie znam.
Poruszyła mrowisko. Panienki zaczęły szeptać między sobą i grozić. Nowa koleżanka przez krótki czas bytności swojej w zakładzie przyzwyczaiła je potrosze do wyniosłego obejścia, stanowczych i wogóle dosyć szorstkich odpowiedzi, czem w pierwszych dniach czuły się dotknięte, teraz przyjmowały już bez gniewu, między koleżankami bowiem wszystko uchodzi i wszystko trzeba wyrozumieć.
Co innego wszakże z Leonką. To nauczycielka: skarb ich najmilszy, wzór do naśladowania, przyjaciółka i przewodniczka; wszystko w jednej osobie, drogiej im, prawie czczonej.
Trzeba tę zuchwałą dziewczynę do porządku doprowadzić — mówiły czarne oczy Maniusi Skalskiej — tak, trzeba — potakiwało spojrzenie Wandy Myszkowskiej, Alinki Micewiczówny, Zosi Mateckiej, Stefki, Józi i Michasi Żurawskich. Nie śmiały jednak odezwać się z tem głośno, czekając, co powie sama „panna Leonka“ i śledząc wyraz jej twarzy.
Młoda nauczycielka pozostała spokojną, tylko głos jej drżał nieco gdy mówiła:
— Jeśli znasz ludzi fałszywych, udających serdeczność, szczerze cię żałuję. Proszę mi jednak wierzyć, że są też i inni, pełno jest takich, tamci zaś do wyjątków się liczą.
To powiedziawszy, spojrzała mile swemi poczciwemi oczami i wyciągnęła obie ręce do dziewczynki. Ludka zbladła, potem zarumieniła się mocno, w pierwszej chwili, ujęta czarem słodkiego wzroku Leonki prawą rękę podniosła, zaraz wszakże ją cofnęła i, zerwawszy się z krzesła, wybiegła z pokoju. Ztamtąd wpadła do sypialni i przekonana, że ją wołać będą, może nalegać, tłómaczyć, postanowiła nie słuchać nikogo i na krok się nie ruszyć, przesiedzieć tutaj do końca wieczora. Zajęła miejsce tuż przy drzwiach, wzburzona przejściem, które bądź co bądź nie sprawiło jej przyjemności, bo chociaż lubiła postawić na swojem, ile razy to zrobiła, zwłaszcza tu, na pensyi, doznawała następnie uczucia zawodu i niesmaku.
Wmawiała w siebie jednak, że tylko istoty wyższe, niekoniecznie nawet rozumniejsze, lecz wyższe — czem i przez co? tego nie umiałaby wytłómaczyć — dość, że w jej przekonaniu, tylko takie są zdolne postąpić jak ona. Wszystkie inne, drżące ze strachu wobec władzy szkolnej, spełniające dosłownie każdy rozkaz, choćby jeden kierował je na lewo, a drugi na prawo, to gęsi bezmyślne.
Ona, Ludka, inaczej została wychowaną: od lat najmłodszych wolno jej było mieć własne zdanie, usłuchać jeśli chciała, a gdy chciała rozkazywać — zkąd więc zasada, by zrzekła się praw swoich, na korzyść pani przełożonej, panny Zofii, Flory, Wandy lub Leonki.
— Zwłaszcza Leonki, wynoszonej pod niebiosa, Bóg wie za co... zwłaszcza tej! — powtórzyła z głuchą urazą.
Spojrzenie, którem młoda nauczycielka, zdobywała nietylko serca skłonne do uczuć tkliwych, lecz nawet kalekie, nie kochające dotąd nic i nikogo, prócz własnego samolubstwa, wywarło wpływ szczególny na Ludkę. Zabolało ją, zraniło. A propozycya ułatwienia lekcyi, a to poufałe odezwanie!...
Panna Maliniecka ani łask niczyich, ani czułości przyjmować nie zwykła; więc jest obrażoną, gniewa się.
Bo przedewszystkiem pamiętać wypada, do kogo mówimy, odpowiednich słów dobierać i odpowiedniego tonu; delikatne odcienie uprzejmości znane są osobom dobrze wychowanym. Tu nikt pojęcia o nich nie ma.
Tak rozumując, Ludka siedziała chmurna, gotowa odciąć się szorstko każdemu, kto by po nią przyszedł. W godzinach lekcyi, mniej więcej wypełnia co każą, teraz jednak nie lekcye, wolno pracować lub też wypoczywać. Koleżanki wymykają się po dwie, trzy razem, nikt nie pyta dokąd poszły. Dopiero gdy przyjechała jakaś tam, psuje cały porządek i względną swobodę.
Głośne czytanie, także wymysł?.. Kto sam czytać umie, nie potrzebuje tej przysługi. Brzęczenie nad uszami ani jest pożyteczne, ani przyjemne. Zresztą, ona nie chce; posiedzi tutaj sama, zasłuchana w myśli własne, które niby skrzydła do Malinek ją poniosą, drwiąc z odległości i spóźnionej pory.
Przymknęła oczy, by nie patrzeć na łóżka, ustawione dwoma rzędami przez całą długość ogromnego pokoju, na ściany, czyste wprawdzie, lecz malowane jednym kolorem, nudne, szare i ujrzała się w Malinkach. Skrzydła jej myśli zawisły nad parkiem, powiały nad chińskim pawilonem w ogrodzie, musnęły kotarę z bladoróżowego atłasu i zatrzymały się chwilę przy łóżeczku wykwintnem, miękkiem, niby gniazdko. Wtargnęły też do gabinetu i przez całą długość alei grabowej biegły stęsknione, w ślad za wysoką poważną postacią, która całemi godzinami odbywa tam wędrówkę. Były wszędzie, lecz nie bawiły długo, z jakiej racyi, Ludka sama nie umiałaby odpowiedzieć.
Wstała z krzesła i przeszła parę razy między dwoma szeregami łóżek, „samotność“ zaczynała ją draźnić. W sypialni było cicho, a od małej lampki prawie ciemno.
Co też panna Leonka robi teraz? może czytać przestała, opowiada o matce swojej, wszak z pogrzebu wróciła z niezaschniętemi jeszcze łzami. A może to co czyta, ładnem jest, może zajmujące, bądź co bądź, nie nudniejsze przecież od czterech ścian sypialni, białości łóżek, niby mogił zasypanych śniegiem.
To ostatnie porównanie przeraziło Ludkę. Mogiły, trumny — nigdy nie lubiła myśleć o nich, a tu tak cicho, głucho — Boże!... do okna jakiś cień się skrada..
Ledwie powstrzymała okrzyk trwogi i nie bacząc, że to cień jej własny, przerażona mocno wybiegła z pokoju.
W sali rekreacyjnej było także pusto, lecz nie tak strasznie, bo mniej samotnie, dochodził tutaj głos. A co za głos! co za wspaniała melodya rytmu, co za muzyka!.. Niepomna strachu, który ją przygnał tutaj, ani urazy, ani gniewu, dziewczynka podziwiała silne słowa wiersza:[1]
W najdalszy, cichy kraju kąt
Unieśli swe najdroższe skarby,
I pielęgnując święty żar,
Między skalnemi żyli garby...
Wierzyli tak, iż żadna moc
Nie mogła złamać tej ich wiary,
Że przyjdzie dzień, gdy w łonach puszcz
Odżyje znów świat Bogów stary,
—————————
„I lud porzuci obce sny,
Ukocha znowu przeszłość jasną,
Jeśli tak ognia będą strzedz,
Że święte żary nie zagasną.
Bo w tem zarzewiu siła tkwi,
Pewniejsza wiele od oręży,
Co przerwie sen, oświeci błąd,
Nieufność, opór przezwycięży.
Moc cicha w niem zaklęta śpi
Moc święta — ducha wszego ludu,
Póki w niem jedna skra się tli,
Można z ufnością czekać cudu.“
Zaraz przy pierwszych zwrotkach nietylko melodya wiersza oddziaływała na ucho Ludki, lecz treść tężna, wypowiadana z siłą przez Leonkę. To nie była deklamacya, harmonia dźwięków, lecz głęboko odczuty wyraz żywego bólu ducha.
„Lecz przyszła chwila, kiedy stróż,
Co stał z kolei u ołtarza,
Krzyk trwogi wydał, że brak drwa,
A ogień święty się dożarza.
Druidów grono zbiegło się
Aby usłyszeć wieść straszliwą,
Że nastrojony wrogo lud
Broni im z lasu brać paliwo,
Zgroza!.. Więc ogień zgasnąć ma?
Ból im szalony zmysły miesza,
Nadzieja złudną była więc?..
Z rozpaczą szepcze cała rzesza.
Lecz arcykapłan woła: Nie!
Ta ostateczna klęska wieści
Że już się zbliża koniec zła
I trudów naszych i boleści.
Odwagi, bracia! blizko świt!
Aby nam zorza zajaśniała
Wytrwania tylko kilka chwil!
Paliwa brak?.. A nasze ciała?!..“
Zasłuchana, przejęta, Ludka bezwiednie posunęła się ku drzwiom, aby żadnego słowa nie stracić. Czy zna te wiersze?.. Jeśli nawet czytała je kiedy, były dla niej tylko pieśnią niezwykle harmonijną, a dopiero teraz rozumie i odczuwa treść.
Wsunęła się cichutko do pokoju. Nikt wejścia jej nie zauważył, wszystkie oczy utkwione były w Leonkę. I oczy Ludki zawisły teraz na twarzy czytającej; słuch nie rozkoszował się rytmiką, ani dobranym dźwiękiem rymów, lecz dusza otwarta na oścież wchłaniała w siebie ideał poświęcenia i ofiary.
Wśród ciszy głębokiej, pieśń o ogniu świętym, w którym druidzi ginęli kolejno, dobiegała końca:
„I w ogniu marli jak olbrzymy,
Aż arcykapłan został sam...
Widział męczeńską śmierć współbraci,
A nie miał dotąd żadnych wróżb,
Że ich ofiarę los odpłaci,
Że się marzony spełni cud;
Jednak nie wahał się ni chwili,
Może tam już się budzi lud?
Może śmierć jego — los przesili?
...I wstąpił na ofiarny głaz.“
Zadzwoniono na wieczerzę; wszystkie dziewczynki wstały i, jedna po drugiej, ściskały Leonkę, dziękując za śliczne czytanie utworu wspaniałego, który bardzo a bardzo im się podobał.
Ludka siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach — dopiero gdy czyjeś usta dotknęły jej włosów, podniosła głowę. Przed nią stała Leonka, uśmiechnięta życzliwie.
— Chodź, moje dziecko — rzekła, ujmując ją za rękę.
Poszły razem, bo Ludka już się nie broniła.