Dwie jagódki/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie jagódki |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37 |
Redaktor | Jan Skiwski |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W zakładzie „Dwóch jagódek“, jak nazywano ogólnie pensyę przy ulicy Strzeleckiej, zbudził się wczesnym rankiem ruch niezwykły.
Wiadomo było, z chwilą gdy Leonka przyjechała, że uczennice zostaną uwolnione od lekcyi, wszystkie jednak przyjść muszą, a nawet zaprosić siostry starsze i kuzynki, które tam uczęszczały dawniej, oraz rodziców albo opiekunów. Na co to? w jakim celu?... Dziewczynki szeptały między sobą, nastrojone uroczyście. Taki sam nastrój, tylko spotęgowany jeszcze, o ile to możliwe, panował nazajutrz.
Ponieważ w żadnej sali nie zmieściłoby się tyle osób, spodziewanych z miasta i okolic, zebranie miało być urządzone w ogrodzie. Ogród ten do zakładu nie należał, jednakże sąsiad, człowiek uczynny, którego córka, dziś już nie żyjąca, trzy lata blizko pobierała tutaj edukacyę, przyprowadził swój zielony salon do porządku i oddał go na użytek pensyi.
Ogromne wieńce napływały koszami, setki wspaniałych bukietów i skromnych wiązanek, rzadkie rośliny i proste kwiaty polne składały się na całość bardzo urozmaiconą i różnorodną. Przy niektórych wieńcach wisiały wstęgi żałobne, parę bukietów zasłaniała krepa; cień smutku padał na ten przepych — róże bladły, barwność storczyków gasła pod jego chłodnem tchnieniem.
Powóz za powozem wjeżdżał w bramę: z herbami i bez herbów, ekwipaże własne i wynajęte stały długim sznurem na ulicy, a przybywało ich coraz więcej, w miarę zbliżania się południa.
Uczennice stanęły wszystkie do apelu. Nie brakło prawie żadnej z eks-uczennic — przybyły w porę, zarówno mieszkające daleko, czy też blizko.
Od czasu do czasu wpadał mężczyzna z gwiazdką na czapce, to pachołek pocztowy, roznoszący depesze i listy. Pierwszych było sporo, ostatnich moc niezmierna; gdyby je chciano czytać na głos, zajęłoby to parę godzin.
Służba wnosiła do ogrodu piramidy krzeseł; ustawiono już tam w przeddzień masę ławek, lecz była to kropla w morzu. Nie umiano się obliczyć na takie mnóstwo gości, brakowało pomieszczenia, bo każdy przecież wypocząć pragnął, usiąść choć na chwilę.
Na tle zieleni i kwiatów, czarność sukien odbijała rażąco. Nawet dzieci przybyłe z rodzicami miały ciemne stroje, pensya, ochrona i szwalnia mundurki. Zachowywano się poważnie; w licznem zebraniu panowała taka cisza, że słychać było brzęczenie much i granie komarów; ptaki, spłoszone trochę niezwykłem widowiskiem tłumu, powróciły do gniazd, do prac swoich, do pląsów, bo tłum nie robił im różnicy, kiedy niekiedy tylko szeptem przyciszonym zdradzał swą obecność.
Nawet przy powitaniach dziewcząt z rodzicami nie słyszano okrzyków radości, zachowywały się spokojnie, stąpały bez szelestu; niektóre ze śladami łez świeżych na twarzy i oczach.
Napływ gości, wszczęty bardzo rano, trwał do południa. Zapraszano ich grupami do sali rekreacyjnej, gdzie było ustawione śniadanie, oczekując widać na kogoś, spóźniającego się, a niezbędnego. Gdy wielki zegar w korytarzu pensyi wydzwonił pierwszą, przełożona, w towarzystwie dwóch nieznajomych panów, weszła do ogrodu.
Pomiędzy gośćmi szmer się rozległ:
— Notaryusz z Wiednia, notaryusz!
Obecność przełożonej stała się hasłem do gromadnego napływu służby. Ze wszystkich stron posesyi, z każdego jej zakątka wychyliły się postacie najrozmaitszego wieku i najróżnorodniejszych strojów: siermięgi, surduty, grube wełniaki i modne falbany — wszystko dążyło ku ogrodowi, a wszedłszy do środka, stawało szeregiem tuż pod bramą; szczególna ta gromadka sprawiała sympatyczne wrażenie ładu i karności; na twarzach czytać było można nie tylko ciekawość, podnieconą widokiem tylu obcych państwa, lecz świadomość celu uroczystości i smutek z przyczyny, jaka ją spowodowała. Nie rozmawiali nawet, zachowywali się milcząco, ten i ów łzy ocierał, to chustką, to rękawem — dusze proste, wierne...
Nieznajomy pan, idący pod rękę z panią Słońską, zatrzymał się przed klombem, pośrodku którego, w powodzi wieńców i bukietów, na wysokim słupie kamiennym, jaśniało popiersie marmurowe, o liniach piękności prawie klasycznej. Twarz anielsko łagodna, czoło nieduże, greckie, usta rozchylone w uśmiechu... godzinami całemi chciałoby się stać i patrzeć i podziwiać fantazyę artysty, czy też doskonałą harmonię rysów osoby, którą sportretował.
— Nieboszczka pani... — szeptały dzieci — uśmiechnięta, zdaje się, że przemówi zaraz.
Pani Słońska wyszła i wróciła za chwilę w towarzystwie Leonki, bardzo bladej, literalnie chwiejącej się na nogach. Gdy młoda panienka, cała w czerni, podniosła jasną główkę i utopiła wzrok błyszczący łzami w chłodnym marmurze, twarz jej stała się uderzająco podobną do tamtej twarzy. Z wyjątkiem uśmiechu, była to twarz ta sama, tylko młodsza, mniej rozwinięta w wyrazie rysów, lecz w zamian jeszcze bardziej anielska.
Wszyscy z miejsc się podnieśli, pan z Wiednia odchrząknął parę razy, dobył z kieszeni kopertę z czarną pieczęcią, wyjął z niej papier złożony we czworo, ruchem powolnym, systematycznie, bez pośpiechu, rozwinął go, jeszcze chrząknął i czytać zaczął co następuje:
„Ja, Ludmiła Woyniłłowiczówna, córka Józefa i Anny, po mężu Mokronowska, przemawiam do was, dzieci drogie, z za bram wieczności. Ciało moje stało się prochem, jak prochem jest doczesność i wszelkie dobra ziemskie: władza, majątek, piękność, sława; ale duch mój, ten nieśmiertelny, pozostał z wami. Czy utrzymacie go? czy ideałów moich nie porzucicie, pracy nie zmarnujecie? nie pytam, ponieważ czuję się tak pewną jak gdyby każda z was nosiła w sobie cząstkę mego ducha...
Szłam przez ciernie... to dobrze... przez ciernie idzie się do gwiazd, do celów wyższych; droga usłana różami ani rozwija ducha, ani doskonali. Kto pragnie być człowiekiem, niech jej nie wybiera, gdyby mu wybrać dano.
Ale te moje ciernie; te kolące, dlatego sprawiały mi ból tak dotkliwy, że usłało je na drodze mego życia samolubstwo najbliższych. Nie wdaję się w szczegóły; ani córce mojej to potrzebne, ani wam; są rany, które wiecznie krwawią...
Z czasem, gdy nabrałam doświadczenia życiowego, przekonało mnie ono, że ofiarą taką nie jestem tylko ja jedna, że pełno ich, gdzie okiem rzucić, że samolubów moc, i moc też ofiar.
Miałżeby ten fakt smutny zmniejszyć moją rozpacz? wytworzyć rezygnacyę?.. Na szczęście, tak nie było. Zbudził we mnie wielkie współczucie dla towarzyszów niedoli, przyśpieszył dojrzałość sił duchowych, wzmocnił energię. Błogosławię go!
Z uwagą, podnieconą w tym kierunku, widziałam teraz mikroby samolubstwa wszędzie; rzucały mi się w oczy i wołały: Oto jestem!..
Wystrojona córeczka ubogich, pracujących ludzi i takiż synek, matki, ojcowie, bracia, siostry, bezwzględni czciciele swego ja, przedstawiali mi się w całej nagości dusz tacy liczni, a więc groźni i niebezpieczni, że tylko ręce opuścić i czekać, aż pochłoną wszystko co szlachetne, bo słabsze.
Opuścić ręce?.. Gdy spojrzałam na dziecko, które wychować mam, lub może odejść i zostawić je na pastwę, na dzieci inne, na matki zbiedzone, zafukane, ojców zgiętych w kabłąk z pracy nad siły — podniosłam głowę i powiedziałam: To zmienić się powinno!
Wyplenić samolubstwo, a cały świat przybierze inną postać: uśmiechną się do życia wszyscy, którzy teraz płaczą, skrzywione karki wyprostują, odetchną pełnemi piersiami. Królestwo Boże spłynie na ziemię i zamieszka z ludźmi.
Od czego zacząć? Pod tym względem ani na chwilę nie miałam wątpliwości. Takiem jest społeczeństwo, jaką jest kobieta, jego matka. Od niej więc zacznę, ją wychowam. Jakiemi środkami wzięłam się do dzieła, wy starsze, wiecie dobrze. Wszak zaczynałyśmy od elementarza, od najpierwszych liter... Każda z nas obdzielała swoją klasę jednem posiadanem jabłuszkiem, jedną brzoskwinią, śliwką jedną; krajała na ździebełka i mówiła: dla Zosi, dla Józi, dla Mani... Dzielić się, dzielić każdą myślą dobrą, iskrą talentu — wszelką własność, zarówno materyalną jak duchową, nietylko dla siebie, lecz dla ogółu obracać, to było nasze hasło. Ukochałyście ten podział. Kasa „Dwóch jagódek“ — szwalnia; to rozwinięcie moich skrzydeł waszemi rękami. Ja tylko przy szkole założyłam ochronkę, kuchnia powstała sama przez się, pralnia, pomysł szczęśliwy, bo przyjmując bieliznę ze sklepów, daje utrzymanie wdowie z czworgiem dziatek, niewiele przyczyniła trudu...
Lecz odchodzę już, Bóg nie pozwolił, bym swoje dzieło doprowadziła do końca. Wy to zrobicie, wy!
Musi jeszcze powstać czytelnia wzorowa. Tylko pojmijcie mnie dobrze. Nie idzie mi o dobór utworów doskonałości artystycznej, lecz utworów szlachetnych. Sztuka jest kapłanką, a niektórzy obrali ją za pokojówkę, wymiatającą śmiecie, za stróżkę, wygarniającą brud uliczny. Woń tych odpadków zaraża dusze, pył z nich bijący brudzi serca. Gromadźcie prace czyste!
Musi też powstać kasa dla nauczycielek. Przeznaczam na fundament jej istnienia dominium Kaliny; w skarbonce № 1 u „Dwóch jagódek“, która to skarbonka była moją, a nosiła nazwisko siostry dawno zmarłej, znajdziecie zarys projektu.
Leonko, dziecko drogie, nie zostawiam cię sierotą...“
Pan z Wiednia przerwał czytanie testamentu; przeszkodziła mu publiczność, zachowująca się dotąd jak należy. Niektóre panie łkały głośno, jakaś panienka dostała spazmów, a nie pozwoliła się wyprowadzić.
„Nie zostawiam cię sierotą“ — powtórzył notaryusz głosem doniosłym. — Masz tyle sióstr, ile jest dusz w tym domu, i te, co z niego wyszły, i te, co przyjdą, ich rodziny, potomstwo, wnuki. Posagiem twoim jest to dzieło dobre, które ukończysz, wspólnie z siostrami. Gdybyś pożądała majątku, do chwili pełnoletności twojej, zostawiam trzy folwarki, odziedziczone po ciotce. Możesz niemi rozporządzić, jak ci się podoba; im cel będzie godniejszy, tem więcej uradujesz nim duszę moją. Ośmdziesiąt tysięcy reńskich w gotowiźnie przeznaczam na rozszerzenie posesyi, gdyby się dało, dokupienie placu i ogrodu od sąsiada Wecla. Sześć tysięcy, córko moja, obdzielisz równo pomiędzy służbę; wdowie, utrzymującej się przy pralni, pięć tysięcy reńskich.
Leonko, wierzę, wierzę — i jeszcze raz wierzę, że będziesz szczęśliwa. Tyle radości słodkich ma ten świat, w którym cię wychowałam!... Nie zasklepia on ducha w sferze drobiazgów i małych ambicyj; każe rozdawać miłość — i sam daje miłość... Przędzą miłości osnułam go i połączyłam z tobą. Umieram w przekonaniu, że nie zostawiam cię sierotą. Osierocić ciebie byłoby mi bardzo, bardzo ciężko.
Drogie córki! (tu wymienione zostały nazwiska: przełożonej, nauczycielek, a także uczennic dawnych i obecnych) błogosławię was, jak błogosławię Leonkę, siostrę waszą.
Zamykała testament odezwa do dzieci z ochrony, robotnic szwalni, służby, wreszcie data z przed trzech tygodni i podpis:
Podczas czytania testamentu, Leonka osunęła się na ziemię; sama także niby kwiat owinięty w czerń żałobną, klęczała pośród kwiatów, łzami zalana, ledwie żywa. Jedna z nauczycielek usiłowała ją podnieść; wreszcie klękła przy niej i zostały tak do końca, złączone uściskiem.
Gdy notaryusz umilkł i spokojnym wzrokiem prawnika, który rozmaite rzeczy widział i przywykł panować nad sobą, powiódł po zgromadzeniu, nie znalazł ani jednej pary oczu, któreby nie płakały. Wzruszenie było ogólne. Matki, uczennice, dzieci z ochrony cisnęły się do portretu Ludmiły Mokronowskiej. Czyste linie profilu, zaróżowione w blaskach słonecznych, pogodne czoło, uśmiechnięte usta, przypominały wszystkim niedawno jeszcze pośród nich żyjącą, zaprzątniętą do ostatniego tchu w piersiach bólem cudzym i szczęściem cudzem — pracownicę na roli ogólnego dobra.
Niektóre dzieci płakały głośno, inne modliły się; modliła się też i służba.
— Nasza pani najdroższa! najzacniejsza opiekunka! — rozlegało się co chwila wśród westchnień i modlitw. — Boże, zbaw ją! Boże, wynagródź!
Leonkę prawie na rękach zaniesiono do mieszkania. Mały jej pokoik, cały też w kwiatach, był ciągle pełen gości. Dziękowała spojrzeniem więcej niż słowami, bo słowa gasły jej na ustach, tak była wzruszoną.
Pod wieczór, przyjezdne panie wróciły do hotelów, część pensyonarek się rozproszyła; po gwarze, jaki od rana panował tutaj, cisza zaległa sale. Panienki dzieliły się uwagami — Ludka, rozmowniejsza niż zwykle, wzięła pod rękę jedną z koleżanek i chodziła z nią długo po korytarzu szkolnym.