<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


X.
Blada lokatorka.

Po złożeniu swego kufra w winiarni, o czem wspomnieliśmy wyżej... udała się Gabryela na zwiady, aby znaleść jak najprędzej stosowne pomieszkanie. Przeszła około kilka hoteli, nie ośmieliwszy się wejść do środka. Odczuwała rodzaj trwogi, która ją od nich odtrącała. Szła coraz dalej i dalej patrząc bacznie na lewo i na prawo, czy nie zobaczy kartki wywieszonej, z czemś stosownem dla niej. Zmęczyła się w końcu, przeszedłszy przez kilka ulic, przecinających ulicę Clichy. Czas ulatywał szybko, jak zwykle.
— Muszę jednak ulokować sio, gdzieś przed nocą — pomyślała — i zabrać moje rzeczy z winiarni.
W tej chwili znajdowała się na ulicy Kwiatowej, Nagle zatrzymał się jej wzrok na kartce: „Ładny pokoik-umeblowany do wynajęcia“.
Spojrzała badawczo na front domu, wcale okazały. Poznała od razu, że to dom prywatny.
— Tak — szepnęła — tu zamieszkałabym bardzo chętnie.
Tym razem nie wahała się ani chwili. Weszła do domu pytając odźwiernę:
— Przychodzę w chęci najęła pokoiku, który ma się znajdywać w tym domu.
Odźwierna spojrzała na nią ostro, mierząc od głowy aż do stóp. Egzamin musiał jednak wypaść na korzyść biednej Gabryeli; poznała i przeczuła w niej istotę, prawdopodobnie bardzo nieszczęśliwą, ale nie należącą do rzędu kobiet upadłych, których nie umieszcza się wcale w domu uczciwym i przyzwoitym.
— Czy wynajmujesz pani pokój dla siebie? — spytała.
— Tylko dla siebie...
— Będziesz pani w nim mieszkała sama jedna?
— Tak pani...
— Takaś jeszcze pani młoda, a tak strasznie blada!....
— Czyś chorowała?
— Bardzo ciężko. Wyleczono mnie jednak, i teraz jestem zdrową zupełnie.
— To dobrze. Czem się pani zajmujesz?
— Pracuję jako szmuklerka.
— Zkądże masz pani robotę?
— Jeszcze nie miałam czasu obejrzeć się za nią. Jestem pracowitą i sumienną robotnicą. Nie zabranie mi więc zajęcia. O to możesz pani być spokojną. Posiadam zresztą małą sumkę, która pozwoli mi przeczekać dni kilka, zanim znajdę stosowne zatrudnienie.
— Podobałaś mi się pani na pierwszy rzut oka — przemówiła serdecznie odźwierna. Wyglądasz na osobę nieszczęśliwą, uciśnioną, ale bardzo uczciwą. Pokoik do mnie należy, i ja go wynajmuję, Jeżeli tylko znajdziesz go stosownym dla siebie, przyjmę panią najchętniej na lokatorkę.
— Ile żądasz pani za niego miesięcznie?
— Nie drogo. — Dwadzieścia pięć franków na miesiąc.
— Czy raczysz mi go pani pokazać?
— No, spodziewam się. Nikt przecie nie najmuje pomieszkania, nie oglądnąwszy, czy mu będzie do gustu.
Udały się na piętro trzecie i ostatnie. Weszła Gabryela do malutkiego wprawdzie pokoiku, ale czyściuteńkiego, z ładnem obiciem, w bukiety róż, na tle niebieskiem umeblowanym dostatecznie, a szczególniej doskonale oświetlonym.
Zadowolił ją pod każdym względem. Otworzyła okno. Wychodziło ono na ogrody i sady.
— To tylko bieda, że nie zobaczysz pani ztąd niczego — wtrąciła odźwierna.
— Oh! o to nie idzie mi wcale — odpowiedziała Gabryela.
Na jej bladych ustach pojawił się uśmiech słodki a żałosny.
— Będę miała przed oczami kwiaty, drzewa, i zieloną murawę. Czegóż mogę pragnąć więcej — dodała.
— To prawda. Na kwiatach, nie zbraknie tu pani. Nie darmo nazywają naszą ulicę „kwiatową!“ Przypadł pani zatem do gustu mój pokoik?
— Najzupełniej.
— Możesz więc pani zamieszkać w nim, kiedy zechcesz.
— Biorę go natychmiast. Oto dwadzieścia pięć franków, za pierwszy miesiąc.
— A pani rzeczy.
— Zostawiłam kufer w winiarni na rogu ulicy Clichy. Poszukam kogo, aby mi go przyniósł.
— Nie trudź się pani daremnie. Za chwilę powróci „Mój człowiek“ do domu. Wyprawię go z panią po rzeczy. Chodź pani tymczasem do mnie.
W godzinę później, miała już swój kufer Gabryela, po który poszła z mężem odźwiernej i roztasowała się na dobre w nowem, malutkiem, ale schludnem i milutkiem mieszkanku. Tego wieczora, musiała zjeść objad z odźwiernymi na usilne nalegania obojga małżonków. Byli rzeczywiście bardzo poczciwymi ludźmi.
Jutro zaraz nakreśliła sobie plan Gabryela, w jaki sposób ma dzień podzielić.
Jeżeli jak przypuszczam — myślała — nędznica, która ukradła mi dziecko, mieszka w tej części Paryża; muszę spotkać ją kiedykolwiek. Na to jednak nie powinnam siedzieć wiecznie zamkniętą między mojemi czterema ścianami. Muszę pracować, aby żyć, to niewątpliwe, jeżeli nie pragnę jeszcze umierać. Tylko poświęcę kilka pierwszych dni na szukanie niegodziwej kobiety, starając się jednocześnie o robotę. Nawet i później będę wstawała do dnia, a potem poświęcę trzy.... cztery godzin codziennie, mojemu głównemu celowi. Odszukać moje dziecię! Wszak po to żyję jedynie! Po cóżby mnie Bóg trzymał na tej ziemi, gdybym nie miała tego celu przed sobą? W sercu Jezusowem złożyłam całą moją nadzieję. Ono mnie nie opuści, doda siły, odwagi i zachowa zdrowie, niezbędne do spełnienia moich zamiarów.
Nazajutrz wyszła z domu o ósmej. Błądziła dzień cały po ulicach: Batignolles, Montmartrais i Férnes. Wróciła dopiero o ósmej w nocy. Zaledwie trzymała się na nogach, była cała jak połamana.
— To przejdzie — pocieszała się biedaczka. — Muszę przywyknąć do podobnych nużących wycieczek. — I rzeczy wiście z dnia na dzień mniej odczuwała utrudzenie fizyczne, a jej stopy przyzwyczajały się do twardego i rozpalonego w lecie, bruku paryskiego. Dnia dziesiątego wróciwszy późno wieczór, oświadczyła odźwiernej:
— Dziś nie chodziłam długo. Wyczytałam na kartce, wystawionej w oknie, że poszukują wprawnej szwaczki w magazynie bielizny, na ulicy „Dame“. Udałam się tam natychmiast. Dyrektorka zakładu, zasadziła mnie do stołu z innemi robotnicami, i pracowałam od pierwszej po południu, do siódmej wieczór. Pochwaliła moje szycie, i obiecała przysłać jutro zaraz robotę do domu. Nie wyjdę zatem jutro zrana, czekając na posyłkę.
Zgłoszono się istotnie nazajutrz rano do odźwiernej, z tobołkiem bielizny pokrajanej, wypytując szczegółowo, co to za jedna, i czy można jej zaufać?... Poczciwa kobieta nie mogła się dość nachwalić, ręcząc za nią, jakby za siebie.
Nazajutrz więc zabrała się Gabryela gorliwie do roboty, pod przybranem nazwiskiem „Pani Ludwiki“. Tak się bowiem zapisała u swoich odźwiernych, na karcie meldunkowej.
Morlot rozbijał się tymczasem, szukając jej po wszystkich hotelach na Batignolles.
Miał ją znaleść do trzech dni, tymczasem upływał drugi tydzień na zupełnie daremnych poszukiwaniach. Przetrząsał skrupulatnie zaułki najciaśniejsze.... Nic.... i zawsze nic! Ogarniała go trwoga nieokreślona i wielki niepokój. Czyż będzie zmuszony rozesłać na zwiady innych jeszcze ajentów policyjnych?
Szedł zadumany ponuro, w górę ulicy Clichy, gdy otarła się prawie o niego, kobieta młoda, piękna, ale uderzająco blada. Przypomniał sobie natychmiast pewne uwagi woźnicy, który wywoził Gabryelę z Salpêtrière, co do dziwnej bladości, jego pasażerki. Przechodziła rzeczywiście ta, której szukał nadaremnie od tak długiego czasu. Widział ją wprawdzie raz w Asnières, bielszą od śniegu i leżącą jak martwą na podłodze, a później na łóżku, nie mógł jednak jej poznać.
— A gdyby to była ona? — pomyślał. — Ba! — dodał w duchu. — Nic łatwiejszego... Pójdę za nią i dowiem się kim jest.
Przyspieszył kroku, goniąc za bladą kobietą, gdy wtem znikła mu z oczu, w bramie domu na ulicy Kwiatowej.
— Ona, czy nie ona.... pójdę i spytam! — rzekł rezoWszedł zatem do sieni, i zapukał do loży odźwiernej.
— Byłbym pani nieskończenie obowiązanym — przemówił z całą uprzejmością, znalazłszy się naprzeciw odźwiernej — gdybyś mi raczyła powiedzieć, kim jest ta młoda osoba, która weszła przed chwilą do tego domu?
Zapytana zdawała się mocno zdziwioną, i zmierzyła go spojrzeniem podejrzliwem.
— Moja lokatorka? — bąknęła sucho i niechętnie.
— Czy dawno tu mieszka?
— Słuchajno pan!... Ciekawość to pierwszy stopień do piekła... Co pana może obchodzić moja lokatorka?... Zresztą... nie chcę i nie potrzebuję zdawać rachunków przed panem, kogo mam w domu u siebie!
Morlot odrzucił ze swojej strony z czołem chmurnem:
— Niepotrzebnie przemawiasz pani do mnie tak gniewnym tonem. Sądzę, żem nie obraził pani niczem. Poprosiłem najgrzeczniej o pewne objaśnienie, i zdaje mi się, że wymagała nawzajem prosta grzeczność, abyś mi pani odpowiedziała jak się należy.
— Być może, ale ja pana nie znam zupełnie... Kim jesteś?...
— Oh! bądź pani spokojną. Nie jestem żadnym złoczyńcą...
— Tego nie utrzymuję... Tyle jest jednak złych ludzi na świecie...
— Spróbuję uspokoić panią, o ile mi się uda... Szukam od dwóch tygodni po całym Batignolles, tej młodej osoby.... lub może innej?... Mam jej udzielić nader ważnych wiadomości o mająteczku, który spadł na nią po ojcu. Pojmujesz teraz pani, dla czego tak mnie ona żywo obchodzi? Zdawało mi się, żem ją poznał w pani lokatorce, i dlatego przyszedłem prosić o bliższe szczegóły.
— To zmienia postać rzeczy. Jakże nazywa się młoda osoba, której pan poszukujesz?
— Gabryela Liénard.
— Omyliłeś się pan. Nasza lokatorka nazywa się pani Ludwika.
— I nic więcej?
— Widocznie tak się nazywa, skoro zapisała się w ten sposób w książce meldunkowej.
— Możem się i omylił — bąknął Morlot mocno zafrasowany. — Przepraszam żem zabrał pani tyle czasu nadaremnie.
Nawrócił jednak od drzwi, stanąwszy już na progu. A nuż Gabryela zmieniła umyślnie nazwisko?
— Młoda osoba, którą ja się zajmuję — przemówił na nowo — opuściła zakład w Salpêtrière również przed dwudziestu czterema dniami.
— Oho! — odźwierna wytrzeszczyła nań oczy zdziwione.
— Ponieważ odzyskała zdrowie po bardzo długiej chorobie, pozostała jej bladość trupia niemal.... Mogłem jednak omylić się z łatwością.... Ten dom nie jest hotelem, ani nie wynajmuje pojedynczo umeblowanych pokoików. Ta zaś młoda osoba, nie mogła nająć, tylko pokój z meblami.
— Wszystko co mi pan mówisz, brzmi tak dziwnie — potrząsła głową odźwierna.
— Dlaczego? — Ponieważ to ja właśnie odnajęłam ten pokoik z calem urządzeniem. Dziś zaś upływa dzień dwudziesty czwarty, kiedy sprowadziła się do nas ta młoda osoba.
— To ona, to Gabryela! — wykrzyknął Morlot uradowany. — Dopiąłem nareszcie jednego przynajmniej!...
— Czemuż zapisała się u nas pod zmyślonem nazwiskiem?...
— Tem nie potrzebujesz się pani kłopotać — odrzekł Morlot. — Musiała mieć po temu ważne powody.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.