<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


IX.
Dalsze poszukiwania.

Morlot odszukał z łatwością szmuklerkę, mieszkającą rzeczywiście przy ulicy Lemercier. Przypominała ona sobie doskonale Gabryelę Liénard. Słyszała również kilka razy o jakiejś kobiecie, dość jeszcze młodej i przystojnej, która obiecywała biednej, opuszczonej dziewczynie, protekcję wielkiej i bogatej damy, używającej swoich znacznych dochodów, na wspieranie nędzy ogólnie, a w szczególności dziewcząt w tem smutnem co Gabryela położeniu. Wiedziała i o tem, że owa kobieta dostała adres mieszkania Gabryeli, za pośrednictwem pewnej szmuklerki, biorącej zwykle od niej robotę. Powiedziała bez wahania i nie robiąc żadnych trudności, gdzie mieszka obecnie owa szmuklerka. Tego tylko pragnął i pożądał ajent policyjny. Opuścił natychmiast szmuklerkę, przenosząc się do tamtej drugiej, mieszkającej również na Batignolles, przy ulicy Levis.
Oto, czego dowiedział się Morlot od wyrobnicy. — Idąc raz bulwarem, spotkała pewną kobietę, której nie widziała co najmniej przez lat dziesięć. Poznały się na jednym z balów publicznych, gdzie odtąd spotykały się stale po dwa razy w tygodniu, w niedzielę i czwartki. Czem była ona wtedy zajęta, nie dowiedziała się nigdy na pewno, poznawszy ją przypadkiem. Nie zaprzyjaźniły się zresztą i nie bywały jedna u drugiej. Spotykały się tylko na balach. Znała ją jedynie pod imieniem Józefy, nie wiedząc wcale gdzie mieszka.
Ponieważ Józefa ubierała się wspaniale, miała zawsze na sobie mnóstwo klejnotów, a była bardzo ładną i ponętną, wywnioskowała z tego jej balowa towarzyszka, że musi ciągnąć dobre zyski ze swojej piękności, i ktoś bogaty utrzymuje ją, dostarczając pieniędzy na owe zbytki, stroje i klejnoty.
Uszczęśliwione, spotkawszy się tak niespodziewanie po tylu latach, usiadły na ławce, aby trochę porozmawiać. Przypominały sobie z lubością, owe chwile rozkoszne, spędzane na balach. Były wtedy obie w kwiecie młodości, lubiły namiętnie taniec, zabawę, śmiechy wesołe i flirtowanie z oficerami, a choćby od biedy i z cywilnymi. Józefa wyszła później za mąż i przeniosła się z mężem na prowincję. Owdowiała od czterech lat. Wróciła zatem napowrót do Paryża, gdzie żyje na ustroniu nader skromnie, z malutkiej rocznej renty, wynoszącej tysiąc franków.
Z nudów, aby zająć się czemkolwiek, wpisała się do pewnego Towarzystwa dobroczynności... Założycielką tegoż była miljonerka, jakaś baronowa, wyświadczająca w około wiele dobrego. Obecnie wyszukuje gdzie może biedne dziewczęta, uwiedzione, a następnie niegodziwie zdradzone i opuszczone. Wzięła to sobie za wzniosłe zadanie, wspierać je w chwili krytycznej, ratując od nędzy i śmierci głodowej, tak matkę jak i jej dziecię.
Baronowa poleciła więc gorąco Józefie śledzić pilnie za podobnemi nieszczęśliwemi istotami, polecając takowe opiece Towarzystwa, szczególniej hojności niewyczerpanej, samej baronowej. Spytała więc Józefa, spotkawszy trafem szczęśliwym swoją dawną towarzyszkę, czy nie zna przypadkiem jednej, lub kilku dziewcząt, znajdujących się w tym interesującym stanie? Ta zaś rada, że może oddać przysługę biednej Gabryeli, którą spotykała nieraz u szmuklerki, dostarczającej im roboty, podała adres młodej kobiety.
Odtąd straciła na nowo z oczów Józefę. Dowiedziała się z boku tyle tylko, że bywała często u Gabryeli, chcąc ulżyć jej w położeniu iście rozpaczliwem. Była przekonaną... i cieszyła się tem serdecznie... że Józefa, a raczej owa bogata baronówna, o której wspominała, wzięła biedną, opuszczoną dziewczynę pod swoje skrzydła opiekuńcze.
O tym szczególe, nie wiedziała dokładnie od Józefy, za kogo wyszła i gdzie z mężem mieszkała? Nie powiedziała jej również, gdzie teraz mieszka, powróciwszy do Paryża. W końcu sprawa nie wyjaśniała się wcale; otaczały ją zawsze ciemności nieprzeniknione. Odszedł i stąd Morlot, chmurny i zupełnie niezadowolony. Widział znowu rozwiewający się i rozpływający w powietrzu promyk nadziei, którym łudził się przez chwilę.
— Nic, i wiecznie nic! — mruknął najokropniej zniechęcony. — Nie mogę schwycić nitki przewodniej, któraby mnie wyprowadziła z tego labiryntu tajemnic nieodgadnionych. Ta kobieta, nazywająca się niegdyś Józefą, a przedstawiająca się Gabryeli, jako wdowa, Felicja Trélat, zjawia się, działa i niknie jak cień... bez śladu! Kierowała nią widocznie inna ręka, bardziej sprytna i zręczna... Ah! cieszyłem się zanadto prędko. Wracam napowrót w koło zaczarowane i bez wyjścia. Przyznaję, com pomyślał o tem od razu: Rzecz cała była po mistrzowsku uplanowaną i wykonaną, aż do końca przez kilku zręcznych a przewrotnych hultajów, którzy nie próbowali z pewnością na tej sprawie, po raz pierwszy sił swoich. Wiedzieli, że muszą liczyć się z policją, i urządzili wszystko w ten sposób, aby nam, ajentom zasłonić oczy i wyprowadzić w pole. Dla uniknienia śledztwa i zatarcia wszelkich śladów po sobie, łotry nie zaniedbali niczego... O tem, co prawda, wiedziałem od razu, że mamy do czynienia z hultajami sprytnymi, jak sam szatan i kutymi na cztery nogi!... jak to mówią... Tem milszem byłoby zwycięstwo i pokonanie zręcznych łotrów. Ale jak dotychczas, niech mnie djabli porwią! jeżeli widzę w okalających mnie ciemnościach, bodaj koniec własnego nosa? Do pioruna! Józefa, czy Felicja Trélat; kimże jest właściwie ta kobieta? Może oba imiona i nazwisko fałszywe?... Dałbym sobie głowę uciąć nieledwie, że to wszystko kłamstwo wierutne! Nie wierzę ani w jej małżeństwo, ani w owdowienie, dla tej prostej przyczyny, że nikt nie byłby na tyle głupi, aby prowadzić ją z sobą przed ołtarz. Ta strojna utrzymanka, latająca niegdyś z balu na bal, została niezawodnie tem, czem była przed laty dziesięciu; awanturnicą w najgorszym rodzaju.
...Dotąd więc nie znalazłem niczego... Zawsze i wiecznie prześladuje mnie nieszczęście!... Nie wiedzie mi się!... nie wiedzie!...
Po półtorarocznych daremnych poszukiwaniach, można było zniechęcić się zupełnie i zaniechać raz na zawsze całej sprawy, Morlot jednak miał wyjątkowe usposobienie. Zawody podniecały właśnie jego energję i były niejako bodźcem do poszukiwań tem gorliwszych. Upierał się przy swojem, pomimo trudności nieprzezwyciężonych. Przysiągł uroczyście, że odkryje zbrodniarzów, i nie ustawał w pół drogi, choć piętrzyły się wśród niej coraz nowe zapory.
Szło mu o okazanie gorliwości niezmordowanej, i przedstawienie dokładnego raportu swoim przełożonym, w jak najkrótszym terminie. W nim pokładał całą nadzieję szybkiego awansu i odznaczenia.
Aby więc nie pominąć niczego, coby mogło rzucić bodaj słabe światełko na sprawę Gabryeli, odwiedzał po kolei wszystkie osoby, z któremi łączył pannę Liénard jakikolwiek stosunek po jej przybyciu do Paryża. Był i w domu, gdzie najpierw mieszkała. Tam nie dowiedział się nic nowego. Ci poczciwi ludzie nie mieli wyobrażenia co się z nią stało, gdy raz ich porzuciła i magazyn, w którym znalazła zajęcie.
Nie zdziwił się tem Morlot. Był przygotowany na podobną odpowiedź.
Wstąpił z kolei i do owego magazynu, gdzie się umieściła zrazu Gabryela. Przyjęła go żona kupca.
— Opuściła nas panna Gabryela opowiadała nie powiedziawszy nic nikomu! Przypuszczaliśmy zrazu, że rozchorowała się nagle. Poszłam sama dowiedzieć się o nią, tam gdzie mieszkała. Osłupiałam, dowiedziawszy się, że wyniosła się stamtąd, nie mówiąc gdzie i dokąd? Niedługo potem spotkała ją przypadkiem na Batignolles, jedna z naszych panien. Znalazła dziwnem postępowanie wobec nas jak i wobec gospodarzów, u których mieszkała. Była, o ile się zdawało... w stanie odmiennym. Z tego powodu nie mogła zostać dłużej u nas, rozumiejąc, że bylibyśmy zmuszeni pożegnać ją sami... Nie wiedzieliśmy wprawdzie o jej stanie; to jednak nie było od dawna dla nas tajemnicą, że ma kochanka. Młody człowiek zjawiał się często w naszym magazynie, i trzebaby chyba było mieć kataraktę na oczach, żeby nie dopatrzeć, iż robił coraz nowe zakupna jedynie w celu zbliżenia się do panny Gabryeli. Do niej się tylko udawał przy wybieraniu tego lub owego, dotykając przelotnie jej dłoni. Musiała być jeszcze wtedy zupełnie czystą i niewinną; nie mogła bowiem ukryć okropnego pomieszania, a nawet widocznego niezadowolenia. Czerwieniła się jak piwonja, odwracając oczy od niego. Dla czego dała się mu uwieść w końcu? Co się z nią działo dalej?... O tem nie wiem zupełnie. Jedna z jej koleżanek, której nie ma już u nas, powiedziała mi tylko: — „Że jak zwykle, kochanek opuścił ją nikczemnie.“ — Pomimo tego sądzę, że ten młody człowiek był do niej szczerze przywiązany.
— Naprawdę, tak pani sądzi? — uśmiechnął się Morlot niedowierzająco.
— Naturalnie... Nie byłby inaczej powrócił do naszego magazynu, dopytując się o nię.
Ajent drgnął pomimowolnie:
— Jakto? Zgłosił się więc jeszcze później do państwa ów młody człowiek? — wykrzyknął.
— Nie wiedział o niczem. Wszedł do magazynu, przekonany, że zastanie w nim pannę Gabryelę.
— To dziwne! — mruknął Morlot.
— Nie uważałam za potrzebne owijać przed nim rzeczy w bawełnę. Oznajmiłam mu sucho, i tonem surowym, smutne następstwa, nadużycia z jego strony, niedoświadczenia i niewinności biednego dziecka. Słuchając mnie, pobladł trupio, i wydawał się iście zrozpaczonym.
— Oh! to straszne! to okropne! — powtarzał wpijając we włosy wszystkie palce.... Zaręczam, że czuł w tej chwili ból wielki i prawdziwy. Byłam i ja mocno wzruszona tem wszystkiem, żałując poniewczasie, żem okazała się może surową aż do zbytku, tak dla biednej Gabryeli, jak i dla niego.
— Jak dawno był z pani?
— Przed miesiącem.... nie dłużej....
— A... Badź jak bądź, pozostaje faktem niezbitym, że uwiódłszy nieszczęśliwą dziewczynę, opuścił ją potem w sposób nikczemny. Muszę w nim widzieć tylko podłego uwodziciela.
— Zapewne.... postąpił z nią niegodnie.
— Wyrzucałaś mu to pani?.... Bardzo słusznie! Czy próbował przynajmniej wytłumaczyć swój czyn haniebny? Cóż pani odpowiedział?
— Że oskarżam go niesłusznie o chęć opuszczenia Gabryeli.
— „Tak! — mówił dalej — przyznaję żem nadużył może w chwili szału, jej nieświadomości. Dziś żałuję tego gorzko. Radbym naprawić wszystko; a na to niestety! już zdaje się być za późno... Nie odjechałem wtedy z Paryża dobrowolnie. W chwili, kiedy nie byłem wcale przygotowanym na coś podobnego, dostałem rozkaz opuszczenia Paryża natychmiast. Kochałem ją całem sercem, i kocham dotąd miłością niewygasła. Czuję, że wytrwam w niej, do tchu ostatniego. Nie miałem nawet na tyle czasu, aby zobaczyć Gabryelę i zapowiedzieć mój odjazd. Zapakowałem się na prędce i odjechałem. Dla czegóż nie ufała memu sercu Gabryela? — dodał z goryczą. — Wiedziała przecież jak ją czule kochałem.
— Jeżeli to wszystko jest prawdą, to ten młody człowiek nie musiał mieszkać stale w Paryżu, tylko przybył doń tymczasowo, gdy poznał na balu pannę Gabryelę?
— I ja tak sądzę...
— Czy powiedział pani kim jest, i z jakich pochodzi okolic? Także czem się zajmował i zajmuje?
— Pytałam go o to wszystko, zbył mię jednak, ni tem, ni owem.
— I to mnie nie dziwi bynajmniej. Jegomość ów musi należeć do tej kategorji ludzi podejrzanych, którzy nie pragną wcale, aby wglądano z bliska w ich życie i stosunki.
— Być może... W każdym razie nie wyglądał na kogoś podobnego. Na pozór przedstawia się bardzo dystyngowanie, i musi mieć świetne w świecie stanowisko.
Morlot potrząsł głową:
— Tak nas często uwodzą pozory — bąknął. — Co jednak nie podpada wątpliwości, i co przedstawia mi się całkiem jasno, to fakt niezbity, że bądź co bądź, nie zapomniał gdzie miał nadzieję odszukać swoją ukochaną... Wszak był u pani przed miesiącem? Może bawi dotąd w Paryżu?
— Wątpię. Musiał odjechać niebawem. Powiedział mi przecież z naciskiem, że odwiedził Paryż w tym celu jedynie, aby odszukać pannę Gabryelę.
Ponieważ nie miał więcej o co pytać kupcową, a ona wypowiedziała wszystko, o czem wiedziała, pożegnał ją Morlot i odszedł.
Było jednak nad czem się zastanowić. Rozmyślał też Morlot głęboko nad każdym szczegółem udzielonym mu przez kupcową... Te myśli powiększyły tylko jego niezadowolenie i humor najgorszy.
— Z tem wszystkiem — pomyślał — nie postąpiłem ani krokiem naprzód. Pomimo, że badam, szukam i patrzę na wszystkie strony — ciemno w około, choć oko wykol! Czyż jestem na to skazany, żeby rozbijać głowę o mur, a zawsze napróżno? Oto znowu włazi mi w drogę, ten jakiś młokos, nie zostawiając śladu po sobie. Zamiast rozjaśnić sprawę, jeszcze ją zaciemnił. Sądziłem, że może on nie był obcym wykradzeniu chłopca... pomysł był niedorzeczny w najwyższym stopniu!... Bądź jak bądź... ten cały Oktaw Longuet (dałbym szyję, że i to nazwisko kłamliwe...) nie wzbudza we mnie ani cienia ufności. Jeżeli nie ma się żadnego grzechu na sumieniu, nie ukrywa się swojego adresu; mówiąc wyraźnie kim się jest!.... Zresztą... co mi tam po nim! Ani mi się nie śni gonić za nim... Może... kiedyś... później... zobaczymy... Obecnie, mam o wiele ważniejsze rzeczy na głowie. Kogo mi potrzeba, wydobędę ją choćby z pod ziemi, tę ową tajemniczą damulkę... Józefę Felicję Trélat, która dziecko wykradła z domu w Asnières!
Gdyby nawet nie znalazł nikogo Morlot ze sprawców zbrodni w Asnières, chciał przynajmniej wypełnić wszystko sumiennie, aby nie mieć sobie później nic do wyrzucenia.
— Aby dopełnić skrupulatnie powierzoną mu misję, postanowił udać się do Orleanu i przekonać się naocznie, co się dzieje z ojcem Gabryeli.
— Któż wie — pomyślał — czy nie schwycę tam wątku wyświecającego całą sprawę? Szukałem go może błędnie w Paryżu? Zaczynam wierzyć w traf najmniej spodziewany i oczekiwany.
W kilka dni później wyjechał do Orleanu. Nie znał miasta zupełnie, będąc w niem raz pierwszy w życiu. Ani pomyślał o zwiedzeniu miasta. Zaledwie rzucił okiem w przelocie, na piękny pomnik Joanny d’Arc na koniu.
Oto czego się dowiedział Morlot w Orleanie: Pan Liénard zmarł nagle prawie, przed pięciu miesiącami. Wdowa po nim niczem nienasycona, pomimo, że i tak zabrała lwią część majątku ruchomego, wszelkie klejnoty i srebro, po matce Gabryeli zaraz po ślubie, była na tyle bezczelną zażądać całego spadku po zmarłym, niby to na mocy testamentu.... nie podpisanego. Wdał się w to sąd. Udowodniono nieobecność jedynej córki zmarłego; poczem komisarz sądowy wszystko zapieczętował. Sprzedano następnie co było w domu ruchomości, i cały interes. Poczem zmuszono niegodziwą kobietę złożyć w depozycie u notarjusza pięćdziesiąt tysięcy franków, jako część majątku należącą z prawa do córki po ojcu.
Tak więc rzeczy stały. Odkąd Gabryela opuściła Orlean, zaginął słych o niej. Przypuszczano jedynie, że przebywa w Paryżu.
Obchodził go nadto los Gabryeli, aby nie miał zbierać skrzętnie Morlot tych wszystkich szczegółów. Były one bowiem bardzo doniosłe i poważne. Chociaż nie dowiedział się niczego o sprawie w Asnières, bardzo sobie winszował Morlot, że wpadł na szczęśliwy pomysł podróży do Orleanu. Gabryela nie musiała wiedzieć dotąd o śmierci ojca i o drobnym wprawdzie spadku, który jednak przy jej skromnych wymaganiach, mógł jej zapewnić przyszłość bez troski o chleb codzienny.
— Powiem jej to, skoro odszukam pomyślał uradowany.
Tym razem oddawał on Gabryeli przysługę osobistą. Był więc tem uszczęśliwiony. Nakoniec po tylu przykrych zawodach, napotkał na swoją; ciernistej drodze, bodaj cień pociechy.
Nie chciał opuścić Orleanu, nie odwiedziwszy notarjusza, u którego złożono w depozycie spadek Gabryeli. Prawny zastępca spadkobierczyni, przyjął tem chętniej i z większą uprzejmością, ajenta policyjnego, gdy usłyszał z ust Morlota, że przyszłe mu niebawem adres panny Liénard. Ajent umiał milczeć. Dyskrecja jest jedną z powinności w ego zawodzie. Pomimo gradu pytań ze strony ciekawego notarjusza, ani pary z ust nie wypuścił, ani wspomniał o nieszczęściach młodej kobiety. Wieczorem wrócił do Paryża.
Złożył nazajutrz raport dokładny w prefekturze policji. Spędził część nocy na spisywaniu tegoż. Raport upokarzał go w wysokim stopniu, musiał bowiem wyznać w nim szczerze, że mu się w niczem nie powiodło. Jedyną pociechę miał w tem, że inni koledzy najsprytniejsi, wiedzieli tyle właśnie co i on, to jest: nic! Po tem, co usłyszał w prefekturze, zrozumiał, że sprawa w Asnières pójdzie znowu do kosza... na czas dłuższy, a może i na zawsze.
— Tem lepiej! — pomyślał Morlot, wychodząc z prefektury policji. — Ja jej nie porzucę. Będę odtąd pracował na własną rękę, i dla mego własnego zadowolenia. Sam będę zmierzał do celu upragnionego. Muszę przeniknąć tajemnicę zbrodni, popełnionej z iście szatańską zręcznością i przewrotnością — prędzej czy później. — Tymczasem zacznę od dziś szukać jak szpilki panny Gabryeli. — Uważałbym się za ostatniego niedołęgę, gdybym nie umiał jej znaleźć najdalej do trzech dni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.