Dwie matki/Część druga/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Przedewszystkiem — pomyślał Morlot, wychodząc z zakładu — muszę odszukać pannę Gabryelę. Potrzebuję dowiedzieć się najprzód, jaki był numer doróżki, który ją powiózł. Nie podpada wątpliwości, że umieściła się w którymś hotelu na Batignolles. Wątpię jednak, żeby wróciła do swojego dawnego pomieszkania. Woźnica powie mi, gdzie ją zawiózł.
Tuż blisko stał szereg doróżek jednokonnych.
— Musiano stąd sprowadzić powóz dla panny Gabryeli pomyślał Morlot.
Poszedł na plac i znalazł dozorcę, fjakrów, w jego budce.
— Dziś, o godzinie pierwszej po południu przemówił ajent — zawezwano stąd jeden z powozów, do zakładu w Salpêtrière.
— Tak... przypominam to sobie.
— Jestem inspektorem policji, potrzebuję wiedzieć, który to był numer?
— Dowiesz się pan o tem z łatwością. Dozorca otworzył książkę, w której zapisywał każdy numer odjeżdżający, jak i godzinę odjazdu.
— Oto jest pokazał spis Morlotowi. Odjechała doróżka Nr. 1,025 o pierwszej, minut dwadzieścia.
— Dziękuję — rzekł Morlot, notując numer skwapliwie w swoim pugilaresie. — Teraz — mówił dalej ponieważ chcę się wypytać woźnicę o pewne szczegóły, radbym się dowiedzieć, do jakiej wozowni i stajni zajeżdżają stąd powozy? Czy mógłbyś dopomódz mi i w tem, panie dozorco?
— Tego nie wiem zupełnie, gdzie powozy stają na noc.
Stał nieopodal od rozmawiających stary woźnica, palący spokojnie fajeczkę na krótkim cybuszku, w oczekiwaniu na jakiego pasażera.
— Mogę oszczędzić panu trudu i straty czasu drogiego — bąknął przez zęby starowina. — Znam woźnicę numeru 1,025, Nie służymy wprawdzie u tego samego chlebodawcy, ale jesteśmy nie mniej serdecznymi przyjaciółmi. Powóz jego stoi na noc w Vilette, przy ulicy Flandrji, on zaś sam mieszka nieopodal przy ulicy Riquet, pod numerem jedenastym na dole.
— Serdecznie wam dziękuję zacny staruszku — odpowiedział Morlot. — Oszczędzacie mi rzeczywiście wiele trudu, oddając prawdziwą i nieocenioną przysługę.
Ukłonił się grzecznie, tak jednemu jak i drugiemu i spiesznie się oddalił. Morlot mieszkał przy ulicy Guenegaud. Ponieważ było już dość późno, zdecydował się wrócić do domu.
— I cóż? — spytała żona na samym wstępie.
— Nie mam szczęścia — i machnął ręką zniechęcony.
— Przybyłem do Salpêtrière w dwie godziny po odjeździe tej biedaczki.
— Aby wrócić do ojca?
— Bynajmniej. Oświadczyła, że nie myśli ruszać się z Paryża. Nie powiedziała jednak nikomu, gdzie zamieszka.
— Udała się może do kogo z dawnych znajomych?...
— Mogłoby to być, ale ja jednak bardzo wątpię, żeby postąpiła w ten sposób....
— Cóż więc przypuszczasz?
— Jestem przekonany, że ukryła się znowu w jakimś ustronnym kąciku, jak to już przedtem zrobiła. Ma ona w tem pewien cel. Myśli wyłącznie o swoim synu. Chcę go odszukać, jeżeli natrafi na ślad owej kobiety, która mieszkała z nią w Asnières.
— Zginie biedactwo, nie dokazawszy niczego!...
— Nie zginie, znajdzie bowiem mnie na swojej drodze. Wiem, że kazała zawieźć się na Batignolles. Dziś wieczór spodziewam się dowiedzieć, w którym hotelu wysiadła. Jutro rano odwiedzę ją, mówiąc jej to, cośmy ułożyli między sobą.
— Oby tylko przyjęła twoją propozycję.
— Dla czegożby przyjąć jej nie miała?
— Kobieta w jej smutnem położeniu staje się mimowolnie podejrzliwą....
— Zapewne... Zrozumie atoli, że to, co pragniemy dla niej uczynić, jest w jej własnym interesie; że robimy to jedynie z poświęcenia dla niej. Podczas gdy ja uporządkuję moje notatki, pospiesz się żoneczko z obiadem, muszę bowiem wyjść z domu przed ósmą wieczorem.
Usiedli niebawem oboje do stołu. Punkt o ósmej wyszedł ajent policyjny, zapowiadając żonie, że wróci prawdopodobnie późno.
Udał się naprzód Morlot na schadzkę umówioną z jednym ze swoich kolegów najsprytniejszych. Później poszedł na ulicę Flandrji. Powóz numer 1, 025 stał już w wozowni.
— Tem lepiej — pomyślał Morlot — nie potrzebuję wcale czekać na niego.
Woźnicy nie było już w stajni. Zaręczono jednak ajentowi, że poszedł prosto do domu.
Znalazł go rzeczywiście w pomieszkaniu, przy ulicy Riquet. Miał przed sobą ogromną szklanicę kawy, w której maczał bułkę. Jak ogół dorożkarzów paryskich, woźnica miał twarz poczciwą, czerwoną jak piwonja, z wyrazem prostodusznym.
— Musi być człowiek zacny — pomyślał Morlot, spojrzawszy nań. — Nie przerywaj pan sobie wieczerzy — rzekł Morlot z całą uprzejmością, widząc jak woźnica odsuwa od siebie kawę. — Przyszedłem po to jedynie, aby pogadać trochę z panem. Jesteś w możności udzielenia mi wskazówek drogocennych.
— Zawszem gotów na pańskie usługi, — odpowiedział woźnica.
— O cóż idzie?
— Dziś, po pierwszej z południa, wiozłeś pan rekonwalescentkę, z zakładu w Salpêtrière, nieprawdaż?
— Rzeczywiście.... bardzo młodziutką osóbkę.... Znać było na niej przebytą chorobę, była bowiem blada jak papier. Ale pomimo tego była ona śliczniutka, do zjedzenia!....
— Zawiozłeś ją pan na ulicę Clichy?
— Tak mi poleciła....
— Potrzebuję widzieć tę osobę jutro... w bardzo ważnej sprawie, jej dotyczącej. Nie wiem gdzie się umieściła i przyszedłem spytać pana o numer pomieszkania.
— Tego niestety! nie powiem panu, z tej prostej przyczyny, że mnie samemu nie wiadomo, gdzie się umieściła.
— Nie odwiózłeś jej pan zatem na miejsce?
— Pojechałem na ulicę Clichy, jak mi kazała. Stanąwszy u wylotu tejże, zatrzymałem konia, pytając, pod jaki numer jedziemy? Otworzyła wtedy drzwiczki i wyskoczyła z powozu, z tem słowem: — „Dobrze, nie potrzeba mnie dalej odwozić“. Zdjęła rękawiczkę i wsunęła mi w dłoń sztukę złota, abym odciągnął sobie z niej, ile mi się należy.
— I zostawiłejś ją pan samotną na środku ulicy?
— Ba! a cóż miałem uczynić? Powiedz mi pan!
— Miała jednak z sobą spory kufer z rzeczami?
— Miała istotnie.... Czekajże pan, a powiem mu resztę. — „Cóż pani zrobisz z kuferkiem? — spytałem. — Za ciężki, abyś mogła go nieść sama. — Oglądnęła się w koło, z taką jakąś dziwną miną, nic nie odpowiadając na moje pytanie.
Odgadłem z łatwością, że jest tem wielce zakłopotaną. — „Pani nie wiesz więc jeszcze, gdzie zamieszkasz?“ — wtrąciłem. — „Nie, nie znalazłam sobie jeszcze pomieszkania“ — rzekła cichutko, i z pewnem wahaniem. — „Nie brakuje tu przecież hotelów, ot mamy zaraz jeden naprzeciwko, wcale nie drogi“ — wskazałem ręką. Popatrzyła na dom, potrząsła przecząco głową, i rzekła: — „Wolę poszukać sobie gdzieindziej jakiego pokoiku“. — Była widocznie ogromnie zafrasowaną, co ma robić ze swoim kufrem. — „Ha! jak się pani podoba — odrzuciłem. — Co do pani kufra, zeskoczę z koziołka, i umieszczę go tymczasowo u mego znajomego winiarza.... stąd o kilka kroków“. — Tak zrobiłem, prosząc gospodarza, żeby pomieścił u siebie kufer do wieczora... Oto cała historja, panie szanowny... Wskoczyłem szybko napowrót na koziołek. Ściągnąłem batem Bijou, i wio! dalej do Inwalidów!
Podziękował Morlot temu poczciwcowi, mocno jednak niezadowolony i z tego drugiego śledztwa.
— Tam do djabła! — pomyślał. — Zaczynam jak najgorzej!... Trzyma się mnie nieszczęście, niby kleszcz! Czyż nigdy nie opuści mnie ono?
Nazajutrz o siódmej rano wchodził do wskazanej mu winiarni, gdzie złożył był wczoraj woźnica kufer Gabryeli. Morlot był bardzo wstrzemięźliwy, nie był jednak wrogiem nieubłaganym.... kieliszeczka, czegoś dobrego. Kazał więc sobie podać koniaku, z źródła najlepszego, a wysączając zwolna kieliszeczek, zaczął badać właściciela winiarni. Ten odpowiedział natychmiast:
— Kuferek był u mnie, ot, tu w tym kącie aż do zmierzchu. Wieczorem przyszła go zabrać ta młodziutka blada pani. Przyprowadziła z sobą człowieka, który zarzucił kufer na ramiona.
— Zapewne miejskiego posługacza?...
— Bynajmniej, był to jakiś człowiek prywatny. Znam doskonale wszystkich posługaczów w tej dzielnicy.
— Nie może mi więc pan wskazać, dokąd kufer odniesiono?
— Nie mogę pomimo najlepszych chęci. Tyle tylko wiem, że owa damulka i człowiek jej towarzyszący, poszli dalej, ulicą Clichy.
Spotkał więc nowy zawód Morlot’a. Domyślił się winiarz z jego czoła chmurnego, i brwi ściągniętych, że jest w najgorszym humorze. Zapłacił za koniak i wyszedł z winiarni. Idąc ulicą, dumał głęboko:
— Niech się skryje gdzie chce! — mruknął gniewnie — ja odszukam ją jednak, choćby pod ziemią... Potrzebuję tylko przepatrzyć na Batignolles wszystkie hotele i domy prywatne, odnajmujących pokoje umeblowane. Zabrałoby mi to kilka dni. Nie mam atoli tak wiele czasu do stracenia. Sąd rozpoczął na nowo śledztwo w tej sprawie, nakazując nam poszukiwania jak najgorliwsze. Jeżeli nie wezmę się natychmiast do dzieła gotowi mnie wyprzedzić, jak już tyle razy inni ajenci. Tego zaś nie życzę sobie wcale. Ta sprawa do mnie należy, i nie powinna dostać się w ręce nikomu innemu. Wiem, że nie zawahaliby się, poczciwi koledzy, skoroby mogli zdmuchnąć mi ją z przed nosa. Nibyto żyjemy zgodnie w przyjaźni i zażyłości, każdy jednak pracuje dla siebie. To tak samo, jak na wyścigach. Ten zyska cel upragniony, kto stanie pierwszy u mety. Ileż razy byłem kotką, wyciągającą kasztany z ognia Biroto’owi, Raclefowi, Caudier’owi i Broussard’owi! Sprzykrzyło mi się to nareszcie. Teraz zabiorę się sam do pracy. Jeżeli nie mam wcale oleju w głowie, jeżelim zupełnie głupi i niedołężny, okaże to przyszłość. Obecnie muszę najprzód zająć się biedną, młodą kobietą. Później dopiero puszczę się na zwiady, aby trafić na trop zbrodniarzów, i wydrzeć im z rąk ofiarę ich kradzieży niegodziwej.
Dochodził Morlot do końca ulicy. Spojrzał na nędzną ruderę, istniejącą jeszcze do dzisiaj. Zatrzymał się przed nią.
— Tam mieszkało jakiś czas biedactwo — szepnął. — Co za nora obrzydła! Wygląda raczej na zbójecką jaskinię, niż na hotel.
Czytelnicy nasi wiedzą, że ów hotel, oprócz wynajmu pokoi, utrzymywał na dole wyszynk wszelkich trunków gorących.
Wszedł Morlot do winiarni. Była to izba dość obszerna, z niskim pułapem, o wiele dłuższa, niż szeroka; okropnie wilgotna, której mury brudne do obrzydzenia, posmarowane ohydnemi bazgrałami, mającemi pretensje udawać malowidła; ukazywały gdzieniegdzie szerokie szpary. Ściskały tu i chwytały za gardło, iście duszące wyziewy z najpodlejszego tytoniu, czosnku, cebuli, sera cuchnącego i kwasu winnego... Stało rzędem wzdłuż sali, kilka stołów zamazanych wszelaką tłustością. Poustawiano przy nich ławki i proste drewniane stołki. Naprzeciw lady sklepowej, odznaczającej się tak samo wstrętnym brudem, stała szafka kredensowa, stoczona do gruntu, drzewnem robactwem. Mieściły się w niej flaszki wypróżnione i pełne, kieliszki i szklanki, jaja pomalowane na czerwono. kilka kawałków mięsa łykowatego, które czekało chwili, kiedy dostanie się w rądel lub na patelnią.
Przy jednym z stolików siedziało z sześciu obdartusów, o minach wielce podejrzanych. Pykali z fajek na krótkich cybuszkach, zabawiając się grą w karty, tak zatłuszczonemi, że lepiły się do rąk po prostu.
Właściciel szynku rozsiadł się za ladą pompatycznie. Zerwał się jednak, widząc wchodzącego Morlota i podbiegł ku niemu ze słodkim uśmiechem.
— Co pan rozkaże? — zapytał.
— Butelkę wina najlepszego, jakie macie w piwnicy — mrugnął nań ajent. — Pod warunkiem jednak, że pomożecie mi ją wysuszyć do dna. Pragnę porozmawiać trochę z panem.
— Ależ z największą przyjemnością, łaskawy panie! Pójdźże tu babo!
— A co tam? Czego tak skrzeczysz? — odezwał się głos niemiły i chrapliwy, a w okienku wmurowanem w ścianę, ukazała się głowa wstrętnie rozczochrana, niemłodej kobiety.
— Wypłucz babo co żywo dwie szklanki rozkazał szynkarz.
Sam podniósł wieko od piwnicy i zeszedł na dół po drabinie. Wrócił w okamgnieniu niosąc spory gąsiorek, zapieczętowany lakiem czerwonym.
Szynkarka postawiła tymczasem dwie szklanki na jednym z najmniej brudnych stolików. Usiedli naprzeciw siebie, Morlot z szynkarzem. Odkorkował gąsiorek, odlał trochę do swojej szklanki, spróbował i rzekł mlasnąwszy językiem, nalewając szklankę Morlot’a, i stuknąwszy się z nim:
— A co?... Wszak moje winko delicje!... nieprawdaż?...
Morlot był nadto uprzejmym, aby mu wręcz zaprzeczyć.
— Bardzo dobre — potwierdził, krzywiąc się nieznacznie na lure niegodziwą.
— Pan masz więc do mnie jakiś interes? ciłpodchwy szynkarz zaciekawiony.
Oglądnął się Morlot na obdartusów, grających zawzięcie w karty, a zniżając głos dostatecznie, aby nie mógł go nikt więcej usłyszeć, rzekł:
— Wszak wynajmujesz pan również i pokoje umeblowane?...
— Naturalnie... Trzeba, jak się da zarabiać na życie....
— Mieszkała u niego przed niespełna dwoma laty młoda osoba, nazywająca się Gabryelą Liénard?...
— Nieinaczej.... Dziewczyna jak łania!.... tylko... jakby to określić delikatnie?... W stanie interesującym....
— Nie mieszkała tu długo?...
— Około sześciu tygodni... Wyprowadziła się dnia pewnego, nic nam o tem nie wspominając, zapłaciwszy nawet z góry za dwa tygodnie, jak to jest u nas w zwyczaju.
— Nie widzieliście jej państwo odtąd?
— Nigdy. Słych zaginął o niej, i byłbym w nielada kłopocie, gdybyś pan szanowny chciał się dowiedzieć odemnie. co się stało z nią później?...
— Bywał kto u niej?
— Tylko jedna, jedyna kobieta; dość jeszcze młoda, i ubrana zawsze modnie i wytwornie. Ta odwiedzała ją prawie codziennie. Ona to zabrała z sobą pannę Gabryelę, a gdy już stąd odjechała, zgłaszały się do niej rozmaite damulki.... Po prostu panny z magazynu, jej dawniejsze koleżanki i towarzyszki.
— Znałeś pan ową kobietę, która uwiozła ją z sobą?
— Bynajmniej. Widziałem tę panią po raz pierwszy, w życiu, gdy zeszła na dół, chcąc dowiedzieć się od mojej żony bliższych szczegółów, tyczących się panny Gabryeli. Powiedziała, o ile mi się zdaje, że należy do jakiegoś „Towarzystwa Dobroczynnego“, które wzięło sobie za główny cel wspieranie biednych, młodych dziewcząt uwiedzionych... Niech to zostanie pomiędzy nami... alem ja stary wróbel! Nie dam się złapać na plewę...
Nie uwierzyłem ani jednego słowa z tej bajeczki, skomponowanej na prędce. Otóż ta pani, nie kto inny, wywiozła ztąd pewnego wieczora naszą lokatorkę.
— Czy nie wymieniła swego nazwiska?
— Być może.... ale już mi to dawno wywietrzało z głowy...
— Powiedziała państwu zapewne, że nazywa się Felicja Trélat.
— Aha! teraz zaczynam sobie przypominać...
— Gdy zażądała od pańskiej żony szczegółów o młodej osobie, czy nie wyjaśniła, jakim sposobem dowiedziała się, gdzie mieszka panna Gabryela?
Od dłuższej chwili przystąpiła do stołu szynkarka, słuchając uważnie rozmowy. Wmięszała się w końcu do niej, odpowiadając zamiast męża Morlotowi.
— Gdy ta dama weszła do nas po raz pierwszy — rzekła — wiedziała doskonale o rozpaczliwem położeniu, biednej młodziutkiej kobieciny. Udzieliła jej wszelkich szczegółów szmuklerka, u której pracowała również i panna Gabryela. Musiała bowiem ciężko zarabiać biedaczka, bodaj na kęs chleba... Ja poradziłam jej to i zaprowadziłam nawet do dobrze mi znanej szmuklerki, mieszkającej na rogu ulicy Saint-Quen.
Rozjaśniła się nagle twarz Morlot’a. Jego małe bure oczka zapłonęły wielką radością.
— Oh! — zawołał — otrzymuję od pani szczegół nader ważny.
— Tem lepiej, szanowny panie... Więcej bowiem i ja nie wiem...
— Czy szmuklerka mieszka tam dotąd?
— Wyprowadziła się... będzie rok temu...
— Dowiem się prawdopodobnie o jej teraźniejszem pomieszkaniu, w domu dawniejszym?....
— Prawdopodobnie... Wiem tylko że mieszka przy ulicy Lemercier... pod numerem 17, czy też 19... Tego już sobie nie przypominam dokładnie.
W chwilę później opuszczał Morlot wstrętną i wilgotną norę.
— Trafię nareszcie na nitkę Arjadny, mogącą wyprowadzić mnie z tego labiryntu — pomyślał uszczęśliwiony. — Do pioruna! otwierajmy dobrze oczy, i nie schodźmy na manowce.