Dwie matki/Część druga/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wsunęła się Matylda w najciemniejszy kącik karety, jakby się bała, żeby nie podpatrzył ktoś niepowołany, jej boleści bezgranicznej.
Mózg jej rozpierały myśli chaotyczne. Skoro wkradła się do jej serca litość nad matką nieszczęśliwą, uczuła, jak znika i nienawiść, którą żywiła w duszy do chłopca, narzuconego jej zbrodniczo.
— Pokochać go, nie pokocham nigdy..... to daremnie! — powtarzała w duchu — nie mam jednak prawa nienawidzić biednego sierotę, po tem wszystkiem, co usłyszałam o jego matce nieszczęśliwej. Nie zawinił on w niczem, tak jak i tamta ofiara ludzkiej niegodziwości. Czyż można karać go za zbrodnię popełnioną przez innych? Któż zaręczy, jeżeli dowie się kiedykolwiek, że jest obcym w domu margrabiów de Coulange, czy nie osądzi, że nie dość jeszcze uczyniono dla niego, rabując mu serce i czułość matki?...
Gdy pomyślała o tem Matylda, że śmierć mogłaby rozłączyć i ją z Lolą ukochaną, uczuła dreszcz w całem ciele.
— Nie wyciągnięto zatem biednego chłopaczka z jakiegoś rynsztoku — zastanawiała się dalej — nie znaleziono w śmieciu ulicznem; nie sprzedała go matka bez serca, jak sądziłam zrazu... Ah! jakże czuję się szczęśliwą, żem uwolniona przynajmniej od tej myśli przygnębiającej! Wyszukali biedną, uwiedzioną, a później oddaną na pastwę nędzy dziewczynę. Stała się ona ofiarą jednego z tych łotrów nikczemnych, gotowych poświęcić wszystko, byle dogodzić swoim chuciom namiętnym. Dla nich kobieta jest li zabawką chwilową, którą odrzucają, skoro się nią przesycili. Drwią w najlepsze z jej łez i cierpień, druzgocąc jej serce, jak dzieciak rozkapryszony, konika drewnianego. Zhańbiona i zrozpaczona uciekła prawdopodobnie z pod dachu rodzicielskiego, aby ukryć wstyd swój i nie ściągnąć na swoją głowę gromów gniewu ojca i matki. Co jej też obiecywali ci nędznicy, wciągając biedną niedoświadczoną, młodą istotę w sidła zostawione w Asnières? Trzymali ją tam widocznie jak uwięzioną.... Lękali się, żeby im się nie wymknęła ofiara ich niegodziwości... I ukradli jej w końcu syna!.... podstępnie! najhaniebniej!.... Boże! dlaczegóż nie zesłałeś na tych niegodziwców piorunów gniewu Twojego?.... Zbrodnia tych łotrów jest czemś potwornem!.... Oh! biedna, nieszczęśliwa matka!.... Zdaje mi się, że patrzę na nią oszalałą z bólu, wobec próżnej kolebki, w której spoczywało jej dziecię przed kilku godzinami, że słyszę jej krzyki i jęki rozpaczliwe!.... Bo ona kochała z całej duszy to swoje niemowlątko!.... Łotrom potrzebny był jej syn, do ich celów zbrodniczych.... I nie ulitowali się nad biedną kobietą!.... Oni?.... Czyż takie ludzkie potwory mogą zrozumieć uczucie matki, której odrywają od łona jej własne dziecię? Czy aby zabolała ich o to głowa, co się z nią stanie na przyszłość? Cóż u nich znaczy kobieta.... matka? Mniej, niż źdźbło słomy, z którem wiatr igra i unosi z sobą dowolnie.... — „Ukradliśmy ci skarb twój najkosztowniejszy“ — powiedzieli sobie — „a teraz żyj jak możesz.... lub umieraj... to nas już wcale nie obchodzi!“... I ona nieszczęsna oszalała z rozpaczy!.... Jeżeli Bóg nie ulitował się nad nią dotąd, zabierając do Swojej chwały, jest zapewne do dnia dzisiejszego w zakładzie dla obłąkanych!.... Oh! dobrze, żem się dowiedziała przynajmniej o tem wszystkiem! Miałam szczęśliwe przeczucie, idąc na ten wieczór do hrabiny Germond. Jest to wprawdzie nowy cierń na mojej drodze, nowy ból, dołączony do katuszy dawniejszych. Mniejsza o to! Dowiedziałam się nakoniec, skąd dziecko pochodzi; że jego biedna matka jest tak samo jak i ja, ofiarą nieszczęśliwą szajki łotrowskiej, a nie istotą, godną pogardy, która sprzedaje swoje dziecię za pieniądze. Myśląc o biednej matce, będę lepszą dla sieroty, oderwanej gwałtem od jej łona!....
Przerwano bieg myśli Matyldzie, wołaniem:
— „Otworzyć bramę!“
Wtoczył się powóz do sieni, i stanął przed schodami. Lokaj zeskoczył raźno z kozła i otworzył drzwiczki karety.
Matylda wysiadła z powozu, otarłszy wprzód starannie ostatnie ślady łez, tak w oczach, juk i na twarzy. Weszła szybko na pierwsze piętro do pokoju, od którego otworzono drzwi przed nią. W przedpokoju czekał na nią stary, poczciwy kamerdyner Firmin i pokojowa. Zrzuciła z głowy kapelusz i płaszcz aksamitny z ramion. Rzekła oddając te rzeczy służącej:
— Zaczekasz na mnie w moim sypialnym pokoju.
Pokojowa odeszła natychmiast z świecą zapaloną w jednej ręce. Zwróciła się teraz Matylda do Firmina:
— Czy pan margrabia w domu — spytała.
— Nie ma go jeszcze jaśnie pani.... Dopiero kwadrans na dwunastą — spojrzał na zegar wiszący na ścianie.
Matylda wyszła innemi drzwiami niż te, które prowadziły do jej apartamentu. Minęła trzy pokoje, zatrzymując się dopiero w czwartym z kolei. Zastała tu siedzącą przed kominkiem, na którym ogień dogasał, kobietę w średnich latach, czytającą dziennik przy świetle lampy. Była ona nauczycielką małego Gienia. Krzyknęła zdumiona widokiem Matyldy, zrywając się od stolika na równe nogi. Mogła być zdziwioną, pierwszy raz bowiem weszła pani de Coulange do tego pokoju.
— Czemu czuwasz tak do późna w nocy, kochana pani Durny? — spytała Matylda ze zwykłą u niej słodyczą i łagodnością.
— Nie kładę się nigdy, póki nie wróci do domu pan margrabia — odpowiedziała.
— A! I dla czego?....
— Zawsze bowiem odwiedza syna, nim uda się na spoczynek, i musi go ucałować bodaj lekko w główkę, gdy go zastanie śpiącym.
Ścisnęło się boleśnie serce Matyldy.
— A nigdy nie uściska swojej córeczki! — pomyślała z westchnieniem. Przeciągnęła dłonią po czole, jakby dla odpędzenia tych smutnych myśli.
— Wiem, że jesteś pani szczerze przywiązaną do dziecka, powierzonego twojej pieczy. Czuwasz nad niem z całą troskliwością. To bardzo chwalebnie. Czuję się szczęśliwą, że mam sposobność wyrazić ci nasze najwyższe zadowolenie z tego powodu i zapewnić panią, ze potrafimy odwdzięczyć ci to wszystko.
— Ależ pani margrabina zawstydza mnie na prawdę pochwałami nad zasługi. Czynię tylko moją powinność.
— Zasłużyłaś pani na wszelkie uznanie, i możesz przyjąć słowa moje bez wahania.
Posunęła się dalej o dwa kroki, pokazując na drzwi przeciwległe:
— Wszak tam pokój... dziecka?...
— Tam pani margrabino.
— Śpi zapewne?....
— Oh! od dawna, pani margrabino.
— Czy świeci się lampka nocna w jego pokoju?
— Nie pani margrabino....
Mam to ostro zakazane.... Pan margrabia życzy sobie, aby jego syn oswajał się wcześnie z ciemnością.... Czyżby chciała pani margrabina?....
— Proszę mi zapalić świecę....
Wzięła lichtarz Matylda z rąk osłupiałej nauczycielki, i udała się wprost do pokoju przyległego.
— Zostań pani — skinęła ręką i głową, widząc że ochmistrzyni chce jej towarzyszyć. — Pragnę być z Gieniem sam na sam....
Weszła, przymykając drzwi za sobą.
— A toż co za cud! — pani Duruy oczy wytrzeszczyła. — Ona przychodzi w nocy do dziecka?....
Margrabina w swojej własnej osobie?... Boże miłosierny!
Czyś zmiękczył nareszcie to serce twardsze od skały?
Skamieniała niejako ze zdziwienia, stojąc nieruchomo na środku pokoju, z ramionami wyciągniętemi przed siebie, z oczami zapatrzonemi w drzwi, jak w tęczę. W tej postawie zastał ją wszedłszy pan de Coulange.
— A pani co się stało? — zawołał.
— Pst! pst! — przyłożyła palec do ust — niech pan margrabia raczy mówić ciszej....
Drgnął nerwowo.
— Syn mój chory zapewne?....
Posłano po lekarza? — spytał szeptem, głosem zdławionym.
— Ależ bynajmniej....
— Cóż się więc dzieje?... Po co ta mina tajemnicza? Tłumacz bo się pani jaśniej....
— Ona jest tam.... w pokoju!....
— Jaka ona?....
— Pani margrabina!....
— Moja żona? — wtrącił tak samo zdumiony. — Ejże! Czy się to tylko pani nie przyśniło przypadkiem.
— Nie spałam wcale i widziałam na jawie panią margrabinę, wchodzącą do pokoju syna odpowiedziała trochę z przekąsem.
Twarz margrabiego rozpromieniła się nadziemską radością.
— Proszę się nie ruszać! — rzekł z naciskiem.
Odchylił drzwi cichuteńko i wsunął głowę przez niewielki otwór, aby zobaczyć co cię tam dzieje. Matylda umieściła lichtarz z świecą płonącą na nocnym stoliczku, w ten sposób, żeby oświetliła całą dziecka twarzyczkę. Stała w nogach łóżeczka, zapatrzona w śliczne rysy chłopaczka, w tę buzię zarumienioną i rozkosznie uśmiechniętą, która odbijała tem silniej od poduszeczki śnieżnej białości. Była obrócona do drzwi plecami. Mąż nie widział więc jej twarzy, domyślał się jednak po oddechu przerywanemi westchnieniami, że jest mocno wzruszoną, a nawet płacze.
— Jaki piękny! — mówiła w duchu Matylda — podobny zapewne do swojej biednej matki. Śpi błogo uśmiechnięty, snem niewinności. Powiadają, że dziatki, gdy się uśmiechają przez sen, rozmawiają wtedy z aniołami. Może też widzi swoją matkę? Taki jeszcze mały, a już posiada dobroć płynącą prosto z serca. Gdy nie zamykam uszów z umysłu, to słyszę naokół li jego pochwały. Mąż mój sam Gienia prowadzi. Radby wychować go na dzielnego potomka rodu wielkiego, margrabiów de Coulange. Bądź jak bądź, nosi ich nazwisko. Wszyscy podziwiają chłopaczka grzeczność, jego mile usposobienie, spryt i rozwijającą się nader wcześnie niezwykłą inteligencję. Kto tylko z nim obcuje, kocha go.... prócz mnie jednej, jedynej.... Otóż biedny sieroto, oderwany podstępnie od łona matki, spróbuję i ja przywiązać się do ciebie... Tak, chcę szczerze pokochać ciebie... Narzucono mi zbrodniczo, obce dziecię za syna.... Zostałeś potomkiem margrabiów de Coulange.... Od dziś postaram się uważać cię za należącego do mnie, na prawdę.... Przestaniesz być obcym dla mnie.... i nie wypędzę cię nigdy z domu!....
Pochyliła się jeszcze bardziej nad dzieckiem, i dotknęła się lekko ustami jego czoła, tak, aby nie obudzić śpiącego. Mąż widział przecież ten pocałunek i nie posiadał się z radości. Na odchodnem przemówiła Matylda pół głosem, tak atoli, że mąż usłyszał jej słowa:
— Przebacz mi moje biedne dziecię. Byłam dla ciebie bardzo niesprawiedliwą. Przebacz i zapomnij o tem co było!
Margrabia nie czekał ani chwili dłużej. Wysunął się cichuteńko, przymykając drzwi za sobą. Zbliżył się na palcach do Gienia ochmistrzyni, i rzekł szeptem:
— Wyjdzie niebawem moja żona.... proszę nie mówić przed nią, żem tu był dziś wieczór....
— Będę milczała jak grób, panie margrabio.
Pan de Coulange wybiegł szybko z pokoju. Po chwili Matylda wzniosła oczy w górę i pomyślała, składając ręce jak do modlitwy:
— A ty, biedna matko, niewinna ofiaro nikczemnych zbrodniarzów, jeżeli przestałaś cierpieć na tym łez padole, i Bóg pozwala twojej duszy krążyć niewidzialnie nad wydartem ci dzieckiem, przyjm moją uroczystą przysięgę, że odtąd nie uczynię niczego, coby mogło zakłócić spokój i szczęście twego syna. Obiecuję nie odtrącać go więcej, a nawet kochać, jeżeli to potrafię! Boże miłosierny! — dodała — pozwól, abym znalazła dość siły i nie patrzyła więcej z gniewem i nienawiścią na biednego sierotę, abym naprawiła ile to będzie w mojej mocy, krzywdę srogą, wyrządzoną jemu i jego matce nieszczęśliwej!
Wpatrzyła się na nowo w śliczną, różową dziecka twarzyczkę:
— Śpij biedaku.... śpij błogo! — szepnęła — i oby twoje obudzenie było zawsze szczęśliwe! Czy żyje, czy umarła i dostała się do nieba, twoja biedna matka! tego najpewniejszego przytułku dla takich, jak ona istot nieszczęśliwych, czuwa ona nad swojem dzieckiem i błaga dlań o Boże błogosławieństwo!
Otarła szybko z łez oczy i wyszła do drugiego pokoju, niosąc lichtarz w ręku. Przemówiła do ochmistrzyni Genia z pewnem pomieszaniem, nie znajdując na razie niczego innego.
— Mogę tylko pochwalić panią na nowo, za wzorowy porządek, tak w dziecka pokoiku, jak i co się tyczy samego chłopaczka. Proszę zajmować się nim i nadal, z tuką samą chwalebną gorliwością.
— Czy obudził się Gienio?...
— Bynajmniej.... starałam się zresztą sprawić jak najciszej, aby dziecku snu nie przerwać. Mąż mój wróci zapewne niebawem... Nie potrzebujesz pani wspominać przed nim, żeś.... widziała mnie tutaj....
Skłoniła się nisko ochmistrzyni za całą odpowiedź, kryjąc w ten sposób uśmiech, który igrał na jaj ustach pomimowolnie. Odeszła Matylda.
— Istnych dwoje dzieciaków! — mruknęła ochmistrzyni, gdy zamknęły się drzwi za margrabiną. Możnaby przysiądz, że się bawią w chowanego.