Dwie matki/Część druga/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przemówiła więc młoda kobieta, widząc, że całe audytorjum gotowe do słuchania mniej więcej temi słowami:
— Mieliśmy wtedy w Asnières dom własny, zbudowany przez mego męża. Sprzedał go później, czego mocno żałuję, było mi tam bowiem w lecie nader przyjemnie, a dzieci miały dość obszerny ogród za domem, po którym uganiały swobodnie po całych dniach. W moich więc oczach niejako, odegrał się ów dramat, który postaram się opowiedzieć państwu jak najtreściwiej.... W domku ustronnym, przy ulicy Vielle-d’Argenteuil, wśród ogrodu opasanego murem wysokim, mieszkały dwie kobiety. Nie bywały nigdzie i nie przyjmowały nikogo u siebie. Żyły tak zdała od ludzi, że nikt nigdy nie dojrzał młodszej, która miała być siostrzenicą starszej, każącej się nazywać panią Trélat. Dom wynajął na pół roku, jakiś nieznany w Asnières mężczyzna. Dotąd nie ma w tem niczego zajmującego, jak państwo możecie sami osądzić. Każdy żyje, jak mu się podoba, i mogę zaręczyć, że prócz kilku zbyt ciekawych kumoszek, ogół nie interesował się wcale i nie podglądał życia tajemniczego, owych dwóch kobiet. Dnia pewnego wróciła moja służąca z targu, okropnie pomięszana.
— Co ci się stało Gertrudo? — spytałam zdziwiona.
— Ah! proszę pani! — zawołała — to coś przerażającego! — Wykradziono tej nocy, biednej młodej matce niemowlątko, które dopiero-co na świat wydała. Przed domem, na ulicy d’Argenteuil, zbiegło się ze trzysta osób. Niby rewolucja w całem miasteczku! Posłano po komisarza policji i po doktora. Zdaje się, że biedna matka nie przeżyje tego ciosu!
Dnia tego, jak i przez kilka dni następnych, mówiona li o tym dziwnym wypadku w całem mieście. Potrzebowałam jedynie nadsłuchiwać tu i owdzie, aby dowiedzieć się dokładnie o wszystkiem. Oto szczegóły, które wówczas pozbierałam:
Na dzień przedtem, owa pani Trélat, odwiedziła miejscową doktorkę, zamawiając ją do siostrzenicy, która może potrzebować lada chwila jej pomocy. Zdaje się, że doktorka była pierwszą obcą osobą w Asnières, która weszła do pokoju młodej kobiety, i zobaczyła ją zblizka. Koniec końców z rana, około dziewiątej, urodził się syn, chłopak zdrów i tęgi jak rzadko, według twierdzenia doktorki, która miała go pierwsza na ręku. Wróciła nazajutrz, ma się rozumieć, aby opatrzeć tak dziecko jak i jego matkę. Zastała furtkę od ogrodu, zamkniętą na klucz, dziwiąc się niezmiernie, że nikt nie odpowiada na jej wołanie i dzwonienie. Usłyszała nagle w głębi domu krzyki rozpaczliwe i serce rozdzierające. Zrozumiała, że musiało tam wydarzyć się jakieś wielkie nieszczęście, a nie mając na tyle siły, aby uporać się sama z furtką zamkniętą, zawołała na pomoc robotników pracujących nieopodal. Nadbiegło tymczasem więcej osób. Jedna z sąsiadek przypomniała sobie na szczęście, że jest drugie wejście do sadu, od bocznej uliczki. Rzucili się wszyscy do tamtej bramki, nie zamkniętej. Dostano się i do domu. Tu przedstawił im się widok okropny. Leżała rozciągnięta na podłodze młoda kobieta, zupełnie bez ruchu, zesztywniała i martwa na pozór. Przeniesiono ją natychmiast nazad na łóżko, wzywając lekarza i komisarza z policji. Niemowlę znikło bez śladu.... Zdołano nareszcie ocucić biedną matkę. Nie mogła jednak odpowiadać na żadne pytania, dostawszy gwałtownej gorączki, połączonej z chorobliwem majaczeniem. Wołała tylko bez ustanku.
— Coście zrobili z mojem dzieckiem?....Oddajcie mi mego syna!....
Z słów urywanych, które chora wyrzucała bezładnie, dowiedziano się, że pani Trélat była jej zupełnie obcą, że poznała ją bardzo niedawno; że nie miała również męża jak sądziła doktorka. Nie mogła niestety objaśnić kim jest, i skąd pochodzi?....
Komisarz zbadał na miejscu, że owa pani Trélat była na tyle przezorną nie zostawić w domu ani jednego strzępka do niej należącego. Nie podpadało wątpliwości, że to ona wykradła dziecko, zacierając wszelki ślad po sobie, byle nie wpaść w ręce karzącej podobne zbrodnie... sprawiedliwości. I rzeczywiście, śledztwo sądowe nie odkryło niczego, nie wpadło na trop zbrodniarzów. Cała ta sprawa utonęła, jak tyle innych zbrodni, w ciemnościach nieprzeniknionych.... Domyślał się jedynie komisarz, że kradzież dziecka była z góry obmyśloną. W tym celu sprowadzono do Asnières, biedną, młodą kobietę. Wypływało i to z planu, żeby nie pokazywała się nikomu, siedząc jakby w więzieniu, w domku ustronnym. Dlaczego zabrano niemowlę biednej matce? Co z niem zrobiono? Zadawali sobie wszyscy te pytania, nie znajdując na nich odpowiedzi. Przypuszczano to i owo.... ale czy było tak na prawdę?....
Matylda słuchała ze wzruszeniem coraz wzrastającem. Pani Wend kończyła w ten sposób opowiadanie.
— Musiała niegodziwa zbrodniarka wykraść dziecko około dziesiątej w nocy, o dziewiątej bowiem odeszła doktorka, nakłaniając młodą matkę do snu.... do wypoczynku. Jak okropnem było przebudzenie nieszczęsnej kobiety, gdy nie zastała już w kolebce swojego drogiego niemowlątka!
— Coś przerażającego! — zawołała jedna z pań obecnych.
— Gdy odchodziła doktorka — mówiła dalej żona inżyniera — nie zdradziła się niczem pani Trélat, jakie knuje haniebne zamiary. Pewien wyrobnik w Asnières, wracając do domu przed godziną dziesiątą, spostrzegł z daleka w miejscu bezludnem, nad brzegiem Sekwany, stojący powóz, pański, co się zowie, zaprzężony parą pysznych rumaków. Zaciekawiony, ukrył się w krzakach łoziny, czekając, co też z tego wyniknie. Nadbiegła za chwilę kobieta cała zadyszana, niosąc w ramionach niewielkie zawiniątko. Była wzrostu słusznego, pięknie zbudowana i dość jeszcze młoda, sądząc po ruchach szybkich i elastycznych. Ktoś otworzył jej drzwiczki ze środka. Jednym susem siedziała już w karecie. Woźnica zaciął konie, i pomknęły jak strzała ku Paryżowi.... Zbrodniarka miała widocznie wspólników. Była nawet prawdopodobnie li powolnem narzędziem, w rękach ludzi chytrych, przebiegłych i dość możnych, aby zapłacić za to wszystko.... Były to jednak, jak wyżej wspomniałam, bezpodstawne przypuszczenia: które pozostały niestety takiemi, pomimo najgorliwszych poszukiwań i śledzenia za zbrodniarzami, ze strony policji.
— I później więc nie dowiedziano się niczego od nieszczęśliwej młodej matki? — spytała Matylda.
— Ani o niej samej.... ani o zbrodniarce, która mieszkała z nią przez kilka miesięcy w Asnières.
Matylda była ogromnie poruszona temi szczegółami. Zaledwie zdołała opanować niepokój nią miotający. Łatwo zrozumieć, jak bolesne myśli mózg jej rozpierały, gdy słyszała o nieszczęśliwej matce, której syna ukradziono. Każde słowo przeszywało jej serce, jakby grotem. Szeptał jej w duszy niby głos tajemny:
— „Słuchaj pilnie, bo ciebie powinno to obchodzić najbardziej. Idzie tu o dziecko, narzucone zbrodniczo twojemu mężowi!“
— Co za odkrycie niespodziewane!
Przypomniała sobie kobietę, która przywiozła chłopca do zamku Coulange. Była słuszna, dobrze zbudowana, dość jeszcze młoda i w czarnej sukni. Wszak ją to przywiózł Sosten w powozie i końmi, należącemi do jej męża. Czyż potrzebowała jeszcze więcej dowodów, że to dziecię ukradzione w Asnières, jest tym samym chłopcem, który uchodzi dziś za syna margrabiostwa de Coulange?
— Pytałam wprawdzie skąd wzięli chłopca, tę kobietę — pomyślała Matylda. — To wszystko, o czem mnie wtedy zapewniała, musi być wierutnem kłamstwem! Nędznica! Strzegła się gdzieś jak ognia, żeby przypadkiem nie wyjawić mi prawdy!
Pomimo, że prawie wszystko opowiedziane przez panią Wend, zgadzało się z Matyldy wspomnieniami, z owego dnia fatalnego, uważała za swoją powinność zadać jej jeszcze kilka pytań, aby nie postał więcej ani cień wątpliwości w jej umyśle.
— Bardzo to smutne rzeczy, które nam pani opowiedziałaś — przemówiła do żony inżyniera.
— Każdy musi zainteresować się ową biedną matką, która padła ofiarą podobnej niegodziwości.... Choćby należała do rzędu owych istot upadłych, o jakich nie śmiemy wspominać w przyzwoitem towarzystwie, byłaby niemniej godną pożałowania. Współczuję też z nią całem sercem.
— Ta nieszczęśliwa, pani margrabino — ujęła się młoda kobieta za Gabryelą — pozyskała w Asnières ogólną sympatją. Wszyscy okazywali jej szacunek i litowali się nad jej losem okropnym. Nie byłam na tyle ciekawą, aby ją odwiedzić: dowiedziałam się jednak od lekarza, który niósł jej pomoc wszelką przez kilka tygodni, że była prześliczną i nadzwyczaj dystyngowaną. Według jego oceny, musiała pochodzić z lepszego domu; odebrała bowiem bardzo staranne wykształcenie. Słyszano ją nieraz wieczorami, grającą artystycznie na fortepjanie.
— Miała widocznie podnioślejsze uczucia — odpowiedziała Matylda głosem drżącym. — Trzeba ją więc żałować podwójnie.
— Zapewne — wtrąciła hrabina Germond. — Musiała cierpieć stokroć więcej, niż każda inna dziewczyna uwiedziona, znajdująca się w takiem rozpaczliwem położeniu.
— Jak dawno popełniono ową zbrodnię? — spytała Matylda od niechcenia.
— Zaraz.... zaraz pani margrabino.... przypomnę sobie datę z łatwością.... Stało to się w drugim roku mego pobytu w Asnières. Tak... działo się w sierpniu, roku 1853.
— W sierpniu.... — powtórzyła z cicha Matylda.
— Upłynęło zatem sześć lat i pół. Mogę nawet powiedzieć najdokładniej, że wykradziono niemowlę w nocy — z dziewiętnastego na dwudziesty sierpnia.
Tym razem rozwiały się ostatnie wątpliwości Matyldy. Nie zapomniała ona ani na chwilę owej daty nieszczęsnej, dnia 20 sierpnia, która była niedolą reszty jej życia!
— Aby wytłumaczyć paniom moją pamięć niezwykłą, co do tej sprawy — podchwyciła żona inżynjera — muszę dodać, że memu mężowi Bernard na imię, a ponieważ św. Bernarda obchodzi się 20 sierpnia, wilją dnia tego było u nas jak co roku, małe familijne zebranie.
Pobladła Matylda. Dumała, z głową spuszczoną i z oczami przymkniętemi. Zapominała na chwilę o swojej własnej niedoli, myśląc o strasznej boleści, tej biednej, młodej matki w Asnières, takiej samej ofiary, jak i ona, niegodziwości i przewrotności Sostena. Spojrzała na Matyldę z niepokojem hrabina de Germond. Wstała, podeszła ku niej, mówiąc z serdeczną życzliwością:
— Co ci to, kochana margrabino?
....Tak nagle pobladłaś.... To mnie przestraszyło.
— Czym na prawdę blada? — uśmiechnęła się gorzko Matylda — Oh! zaręczam, że mi nic nie jest.
— Już na nowo zakwitła rumieńcem twoja śliczna twarzyczka, droga margrabine! — zawołała wesoło pani domu.
Uśmiechnęła się powtórnie Matylda.
— Przejęło mnie do głębi opowiadanie tragiczne, pani Wend.
— I aż pobladłaś z tego powodu!... Wiem jakie masz dobre serduszko, droga margrabino, i jak umiesz współczuć z innymi.
Spojrzała Matylda na zegar nad kominkiem: Czyżbyś chciała nas już opuścić kochana margrabino? — protestowała pani de Germond.
— Mąż mój obiecywał mi — wtrąciła Matylda — że przyjedzie po mnie przed jedenastą. Jeżeli nie zjawi się do tej pory, zabiorę się z powrotem do domu. Muszę jednak powiedzieć ci kochana hrabino, żem nader szczęśliwa i zadowolona z dzisiejszego wieczora, spędzonego w tak miłem towarzystwie.
Dodała głosem cokolwiek podniesionym:
— Zdaje mi się, że pani Wend przerwała swoje opowiadanie, w miejscu najbardziej zajmującem.
— Przeciwnie pani margrabino.
....Nie mam już nic więcej do powiedzenia.
— Cóż się stało z ową matką nieszczęśliwą? O niej nic nam pani nie mówisz.
— To prawda — przywtórzyła hrabina Germond.
— Z tej prostej przyczyny, moje panie, że sama nie wiem co się dalej z nią działo.
— Umarła zatem biedna ofiara! — wykrzyknęła Matylda z przerażeniem.
— Tak utrzymywano zrazu.... Ta wieść jednak nie zdaje się być zatwierdzoną.... Oto wszystko, czegom się dowiedziała później o tej nieszczęśliwej kobiecie... Walcząc z śmiercią przez kilka tygodni, została w końcu wyleczoną ile tyle....
Stokroć lepiej byłoby dla niej umrzeć od razu, wtedy, gdy zastano ją prawie martwą na podłodze. Gdy bowiem zdołano uśmierzyć zupełnie gorączkę, lekarz spostrzegł, że nieszczęśliwa... postradała zmysły....
— Oszalała! — jęknęła głucho Matylda, zasłaniając twarz oburącz.
— Tak niestety — skinęła głową pani Wend. — Z tego powodu nie mogła biedaczka dostarczyć sądowi żadnych szczegółów co do kobiety, która sprowadziła ją podstępnie, do domku w Asnières.... Nie dowiedziano się o niezem.... Jak się nazywała? Czy miała rodziców?... Jaką była jej przeszłość?... Kto był jej uwodzicielem?.... Zapomniała o wszystkiem.... Skoro wyzdrowiała o tyle fizycznie, że można ją było przewieść do Salpêtrière, zabrano ją z Asnières, i odtąd nikt tam już o niej nie słyszał. Czy umarła? Czy jest dotąd w zakładzie dla obłąkanych? Tego nie wiem zupełnie.
Matylda prawie omdlewała. Serce ściskało się jej okropnie, a pierś podnosiła się głuchem łkaniem. Musiała powstrzymać się wobec tylu świadków, ale patrzyła co chwila na zegar, aby wymknąć się co prędzej z salonu. Bała się, że lada pytanie jej zadane, może sprowadzić u niej płacz spazmatyczny. Na szczęście wydzwonił zegar godzinę jedenastą. Wstała i wyniosła się cichaczem z salonu. Dogoniła Matyldę w przedpokoju hrabina Germond, i tam uściskały się nawzajem z całą serdecznością. Zbiegła pędem ze schodów. Powóz czekał na Matyldę przed bramą wjazdową. Zaledwie zatrzasnął za nią drzwiczki służący, margrabina wybuchnęła rzewnym płaczem.