<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XV.
Gorycze życia.

Rosła i rozwijała się mała Lola pod bacznym wzrokiem matki, margrabiny de Coulange, otoczona jej najczulszemi staraniami. Nastąpiło jednak coś strasznego. Odkryła niebawem nieszczęśliwa Matylda, że margrabia zdawał się nie kochać wcale swojej córki. Nie zapragnął nigdy widzieć jej, nie spytał o nią. Myślał jedynie o tamtym!... o chłopcu narzuconym im zbrodniczo!... Nie zajmował się niczem innem, jak tylko przyszłością małego Ernesta i jego obecnem zadowoleniem. Jeżeli żona wspomniała mu o córce, słuchał z najwyższą obojętnością. Gdy zaś chcąc wzbudzić w nim uczucie rodzicielskie, podawała mu do pocałunku śliczną dzieweczkę, pozostawał zimnym, niby bryła marmuru, dotykając zaledwie ustami, czoła dzieciny. Matylda była tem zrazu zdziwiona nader boleśnie. Przekonawszy się jednak wkrótce, że margrabia zdaje się na serjo kochać tylko syna, a córki może nawet nie cierpi, była zrozpaczoną tem smutnem odkryciem. Wśród wybuchów żalu do męża, które teraz powtarzały się codziennie, porywała córeczkę w ramiona, tuląc namiętnie do serca i okrywając pocałunkami.
— To przecież jego własne dziecię! — wołała zalana łzami — a on nie znosi prawie jej widoku, nie lubi jej! Nieszczęsny zaślepieniec!.... Ależ to coś potwornego! Coś przeciw naturze!... Ojciec nienawidzący swego dziecka!... I powiedzieć, że kocha jedynie tamtego podrzutka, dziecko zupełnie nam obce... Mój brat nikczemny wyciągnął tego chłopca z jakiegoś rynsztoku najniezawodniej. Sprzedała mu swoje niemowlę matka wyrodna za kilka sztuk złota. Oh! jak ja nienawidzę tego dzieciaka, kradnącego w dodatku mojej córce, miłość jej ojca!
Porywał ją czasami gniew wściekły i była prawie gotową wyjawić mężowi, całą straszliwą tajemnicę, choćby miał zwalić się na nią jeszcze większy ogrom niedoli. Chciała zawołać:
— Dziecko przez ciebie ubóstwiane, dla którego odtrącasz własną córkę, nie nasze! Brat mój narzucił nam je zbrodniczo, wyciągnąwszy z kału najgorszego prawdopodobnie, w którym brnęła i jego matka!
Pomimo gniewu, nią miotającego i wybuchów rozpaczliwych, rozsądek brał u niej górę nad wszystkiem. Zaczynała zastanawiać się niebawem nad straszliwemi, a nie dającemi się z góry obliczyć następstwami, odkrycia zbrodni popełnionej.... tak spóźnionego. Jakiżby wynikł z tego skandal olbrzymi. Nazwisko dotąd niczem nie splamione margrabiów de Coulange, byłoby wydane na pastwę ciekawości nienasyconej całej Francji. Pociągnęło by to za sobą zgubę jej matki i brata. Dla męża zaś, którego kochała nad życie, co za piorun z jasnego nieba!.... Któż zaręczy, czy margrabia widziałby w niej ofiarę obcej przewrotności i niegodziwości, czy też wspólniczkę spisku haniebnego? To przypuszczenie fatalne, mroziło krew w jej żyłach, zatrzymując prawie serca uderzenia. I tym razem wstrzymały ją owe powody, zamykając usta na nowo.
Gdy poznała swoją niemoc pod tym względem, musiała stłumić bunt wewnętrzny; pohamować się w słusznym żalu do męża, i... milczeć dalej. Po wybuchach rozpaczliwych, nastąpiło okropne zniechęcenie!
— Za późno! za późno! — powtarzała w duchu, z goryczą niewysłowioną. — Powinna byłam wyznać wszystko od razu mężowi. Dziś muszę milczeć. Nie mogę wydobyć się z przepaści, w którą mnie wtrącono.... Przeczuwałam, ile będzie mnie kosztowało to pomimo wolne wspólnictwo w spisku zbrodniczym. Wiedziałam z góry, że moje biedne serce zazna i wycierpi najstraszniejsze katusze! Jestem skazaną na cierpienie wieczne! wieczne!.... Skoro mogłam dopuścić do tej zbrodni ohydnej, stałam się współwinną. Powinnam była zbuntować się od razu. Moja słabość nikczemna i nie do przebaczenia, związała mnie na zawsze z zbrodniarzami.... Bóg mnie karze całkiem słusznie!.... Jeżeli jednak doświadcza mnie tak ciężko, ich bądź jak bądź nieszczęśliwą ofiarę, jakąż karę wymierzy tamtym?....
Gniew jej spadał w zupełności na matkę, a szczególniej na brata. Przysięgała uroczyście, że ich nigdy w życiu nie zobaczy.
To, co istniało w stosunku do dzieci, nie poróżniło jednak obojga małżonków i nie wpłynęło ujemnie na ich miłość wzajemną. Margrabia otaczał zawsze żonę najczulszemi staraniami. Uważał poniżej swojej godności, dotknąć Matyldę bodaj jednem ostrzejszem słówkiem, jedną uwagą co do jej postępowania, z jego domniemanym synem. Każde z nich miało w sercu ranę krwawiącą się potajemnie. Jeżeli Matylda kryła się przed mężem ze swojemi cierpieniami, margrabia nie dawał tak samo poznać po sobie, ile i jemu sprawia to przykrości.
Margrabia zajmując się wyłącznie synem, chciał mu wynagrodzić niejako zupełną obojętność Matyldy. Udawał jednak tylko, jakoby córki nie kochał. Był to system z góry powzięty; plan ułożony, którym spodziewał się otworzyć w końcu oczy żony. Zadawał gwałt swemu sercu ojcowskiemu, które wyrywało się do ślicznej dzieweczki. Gdyby Matylda mogła była przeniknąć myśl tajemną margrabiego, jakżeby się była ucieszyła, poznawszy, że w gruncie rzeczy kocha i on najczulej małą Lolę. Umiał jednak margrabia strzedz doskonale swojej tajemnicy wobec żony.
Margrabina nie bywała prawie nigdzie. Zabawy wielkoświatowe, tak ponętne dla innych kobiet, w jej wieku i położeniu, nie miały dlań żadnego uroku. Najmilszem jej zajęciem było pielęgnowanie małej Loli. Badaby była poświęcić córce każdą chwilę w życiu i nie odrywać się wcale od swoich macierzyńskich powinności.
Pomimo, że mąż abonował dla niej loże w trzech głównych teatrach, prawie nigdy się w nich nie pokazywała. Ledwie raz, lub dwa razy na miesiąc, posłuchała opery, i to na usilne prośby męża. Przynosiła również mężowi i tę ofiarę, że brała udział kiedy-niekiedy w jakim wieczorze, dawanym przez kogoś z dobrych znajomych margrabiostwa. Margrabia ubił widzieć żonę ubóstwioną wśród najbardziej wykwintnych i arystokratycznych sfer, świata paryskiego. Rozumiała ta zresztą Matylda, że pomimo jej wielkiego zamiłowania w samotności, stanowisko wysokie jej męża, wymagało koniecznie pewnej ofiary i haraczu, złożonego światu z jej strony. Nie rozszerzali margrabiostwo kółka ścisłego swoich znajomych, # ale i nie zrywali stosunków, z dawnymi przyjaciółmi rodziny margrabiów de Coulange. Była więc zmuszoną Matylda dać na rok kilka objadów i kilka bodaj mniejszych wieczorków tańcujących dla młodzieży połączonych z koncertami, dla osób starszych. Trzeba było również pooddawać kiedy niekiedy wizyty, które składano jej w czwartek, jako w dniu przyjęcia w pałacu Coulange.
— Nie byłaś od miesiąca, kochana Matyldo, u hrabiny de Germont — przemówił raz mąż po drugiem śniadaniu — ona zaś odwiedza cię regularnie co czwartek. Spotkałem się z nią wczoraj przypadkowo na bulwarach. Oświadczając się dla ciebie, z najżywszą przyjaźnią i całem uznaniem; nie ukrywała przedemną zdumienia, że bywasz u niej tak rzadko.
— Właśnie dziś wieczór przyjmuję hrabinę — wtrąciła Matylda. — Nie mogę jak tylko być wdzięczną pani de Germont, za tak wiele dowodów jej serdecznej dla mnie życzliwości. Byłabym więc niepocieszoną, gdybym pomimowolnie sprawiła jej przykrość czemkolwiek. Jeżeli chcesz kochany Edwardzie, pójdziemy do niej dziś. Wiesz, że nie lubię wyjeżdżać z domu tak późno w nocy.
— Byłoby mi najmilej towarzyszyć ci tam, droga żoneczko. Mam jednakże schadzkę na dzisiejszy wieczór w bardzo ważnym interesie. Na ten raz muszę odmówić sobie tej przyjemności.
— Oh! pojedziemy do niej zatem na przyszły tydzień...
— Dlaczegóż nie miałabyś udać się sama Matyldo, na ten wieczór?
— Czy interes zajmie ci czas Edwardzie do późna w nocy?...
— Nie wiem na pewno... sądzę jednak, że potrafię uwolnić się około godziny jedenastej.
Po chwili milczenia, Odezwała się margrabina:
— Pojadę zresztą dziś do pani de Germont...., a jeżelibyś uwolnił się wcześniej, to przyjedziesz po mnie, co?
— Z pewnością, droga żoneczko!
— Zaczekam na ciebie do jedenastej....
— Rzecz ułożona... Przyjadę, skoro będę w stanie uwolnić się z konferencji.
O wpół do dziesiątej wieczorem, weszła Matylda do salonu hrabiny de Germont, gdzie zastała już ze dwadzieścia osób.
Po zwykłem powitaniu, rozmawiano dalej z wielkiem ożywieniem, dotykając przelotnie rozmaitych przedmiotów, interesujących ogół zgromadzonych. Młody człowiek, jasny blondyn, bywający we wszystkich dystyngowanych paryskich salonach, sypał jak z rękawa anegdotki, pełne dowcipu, opowiadał przeróżne awanturki i skandaliki, które nie były się jeszcze przestarzały; a we wszystkiem było tyle rozumu, pieprzyku i tego czegoś, co Włoch nazywa eon brio, że słuchający ginęli po prostu ze śmiechu. Z kolei zaczęto mówić — o teatrze.
— Teatr upada najfatalniej — zadecydował pewien staruszek, wielbiciel sztuki klasycznej. — Nie istnieje już dawna tradycja. Zamordował ją dzisiejszy romantyzm. Nie usłyszycie państwo w Paryżu Corneille’a, ani Bacine’a. Zaledwie raczą sobie przypomnieć kiedy-niekiedy Moliere’a.
— Nie podzielam w tem zdania pana hrabiego — oderwał się ktoś inny. — Sztuka nie umiera, tylko się przeobraża po prostu. Tego właśnie podjął się romantyzm nowoczesny i trzeba przyznać, z powodzeniem najświetniejszem. Gdy coś się nadto przestarzeje, trzeba koniecznie zastąpić to czemś nowszem. Nasze zwyczaje, nawyczki i żądania, zmieniły się zupełnie. Nie wystarcza nam obecnie to, czem zachwycał się wiek ośmnasty. Sztuka musi również iść z postępem epoki; jest bowiem tegoż postępu najwznioślejszem wcieleniem. I ona musi zastosować się do wymagań publiczności. Powinniśmy więc oklaskiwać każdy nowy prąd w sztuce dramatycznej. Tragedję zastąpił obecnie dramat; a komedja brana z życia codziennego, zajęła miejsce poczesne na owych samych deskach, na których pojawiały się niegdyś same Doryny i Filiny, trochę nienaturalne i nadto zmanierowane postacie, z komedyj klasycznych. Co do mnie, wcale się nie skarżę na tę zmianę i nie widzę powodu do narzekania. Możemy przeto podziwiać i klasyków, którzy zostaną na wieki prawdziwą chwalą Francji.
Przyklaśnięto gorąco tym słowom.
— Rzeczywiście — wtrąciła jedna z pań — tragedje nudzą nas na śmierć... już się przeżyły....
— Dowodzi to jedynie zepsucia smaku i braku poczucia estetycznego w dzisiejszem pokoleniu! — wybuchnął zgryźliwie zapalony wielbiciel klasycyzmu.
— Jakiż dramat jest dziś najmodniejszy w Paryżu? — spytała jedna z pań, wiedzącego o wszystkiem blondyna.
— „Zebraczka“, pani margrabino. Napisali tę sztukę do spółki panowie Anicet Bourgois i Michał Masson. O ile ja się znam na tem, najlepsza to sztuka z tych wszystkich w tym rodzaju, które pojawiały się od lat kilku. Wystawiają dramat w teatrze Gaité. Jest on pochwycony żywcem z ogniska rodzinnego. Niesłychanie zajmujący i wzruszający do głębi serca; wynosi pod niebiosa i otacza świetlaną aureolą, miłość macierzyńską, grając mistrzowsko na wszystkich nerwach. Przestrzegam panie z góry, że jeżeli pójdziecie na tę sztukę, zaopatrzcież się przynajmniej w cztery chusteczki. Nie będzie ich za wiele, aby obcierać łzy, które wam ów dramat z oczu wyciśnie, Nie opowiem go wam; zabrało by to nam bowiem zbyt wiele czasu. Idźcie do teatru i podziwiajcie tak autorów, jak i przejęcie się każdą rolą artystów, którym powierzono takowe. Zajmą was, tak jak i mnie zajęły, przygody nieszczęśliwe biednego dziecka, wykradzionego rodzicom przez bandę cyganów, która bawiła przelotnie w tej okolicy.
— Główną osią zatem, około której obraca się dramat, jest dziecko ukradzione? — spytała żona inżyniera Anglika, pani Wend.
— Tak pani... Wzbudza najwyższe zajęcie owe dziecko i jego matka, żebraczka.
— Na szczęście — wtrąciła inna pani — że to wylęgło się jedynie w bujnej wyobraźni autorów. Nie wierzę, żeby w naszej epoce, znaleźli się ludzie na tyle zuchwali, aby kraść dziecko rodzicom.
— Zdarza się to jednak — rzekł młody blondyn. — Bardzo często opisują nam dzienniki coś, w tym rodzaju.
— Oh! papier cierpliwy — odpowiedziała owa pani niedowierzająca.
— Pozwala pisać i drukować, co się komu podoba.
— Nie wiem, czy można wierzyć wszystkiemu, o czem donoszą nam dzienniki — przemówiła na nowo pani Wend. — Zdaje mi się jednak, że i dziś dopuszczają się ludzie nikczemni zbrodni podobnych.
Przed kilku laty w Asnières, ukradziono matce synka, w dwanaście godzin zaledwie po przyjściu dziecka na świat.
Dotąd Matylda nie zwracała uwagi na całą rozmowę. Drgnęła dopiero i wyprostowała się nagle, usłyszawszy te ostatnie słowa.
— Nie wiem, czy jesteście panie tak samo jak ja usposobione — odezwała się głosem drżącym od wzruszenia — ale ta wzmianka przelotna pani Wend, podnieciła w wysokim stopniu moją ciekawość.
— I naszą również — powtórzyły zgodnym chórem inne panie.
— W takim razie — zwróciła się hrabina de Germond do młodej inżynierowej — raczy pani udzielić nam łaskawie bliższych szczegółów tej nader zajmującej historji.
— I owszem — zarumieniła się młoda kobieta — tylko że ja nie umiem opowiadać po autorsku, sensacyjnie, i w sposób zajmujący całą uwagę słuchających.
— Słuchacze potrafią ocenić pani skromność tak budującą — wtrąciła uprzejmie hrabina de Germond.
— Słucha się zawsze z przyjemnością historji prawdziwej — skłonił się szarmancko pani Wend, ów staruszek, wielbiciel klasycyzmu, poprawiając na nosie złote okulary.
Wszyscy skierowali wzrok ku pani Wend. Matylda w szczególności wytężyła całą uwagę, aby nie stracić ani jednego słowa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.