Dwie matki/Część druga/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na trzeci dzień wróciła Gabryela do ogrodu w Palais-Royale. Tym razem nie szła na chybił-trafił, ale ciągnęło ją tu serce. Pragnęła znaleść się na nowo, wśród tłumu dzieci. Popychała ją ku nim, jakaś siła niewidzialna, tajemnicza, a której nie mogła się oprzeć.
Czuła zrazu li chęć nieposkromioną, sprawienia sobie radości najwyższej i nasycenia się widokiem dziatwy rozbawionej. Dzieci budziły w jej sercu uczucia dziwnie słodkie i rozkoszne. One jedynie były w stanie ożywić jej biedne, zamarłe serce. Przy nich wstępywał w jej duszę błogi spokój, jakby odradzała się na nowo. Nie mogła wkrótce obejść się bez dzieci, bodaj na jeden dzień. Zajęły miejsce szerokie w jej sercu. Nie potrafiłaby już żyć teraz, nie słysząc ich wesołych krzyków, ich szczebiotania. Musiała patrzeć bodaj z daleka na ich podskoki, zabawy, podziwiać każde z osobna i wszystkie razem, pieszcząc się z nimi wzrokiem przynajmniej. Było to rodzajem manny z nieba dla jej duszy, prawie niezbędnym pokarmem.
Ogród w Palais-Royal nie jest bynajmniej unikatem. Pozakładano mnóstwo podobnych ogrodów w każdej części Paryża, aby dziatwa mogła tam użyć na świeżem powietrzu, w cieniu drzew i w blaskach słonecznych. Tam dzieci rozwijają swoje siły przez rozmaite zabawy, przez gonitwy po cienistych alejach i przez ruchy swobodne.
W każdym z tych ogrodów, mogła zatem Gabryela spotkać się z dziećmi. Dlaczegóż szła tylko do Palais-Royal, do Tuileriów, lub do ogrodu Luksemburgskiego?
Oswoiły się zwolna dzieci, bywające w tych trzech ogrodach z „Bladą panią“. Twarz biała Gabryeli, wzniecała dotąd ich ciekawość; przestały się jednak jej obawiać, nawet przeciwnie, oswajały się i spoufalały z nią coraz bardziej. Zrozumiały, wiedzione dziwnym instynktem, że ta piękna, młoda pani, taka strasznie blada i smutna, musi być bardzo biedną i bardzo nieszczęśliwą. Patrzyła na nich zresztą tak słodko! Spostrzegały często łzy w jej dużych, ciemnych oczach, gdy na nich spoczęły. Odgadły, że nie tylko nie chce im zrobić krzywdy, ale kocha je całem sercem. Jeżeli nie zjawiała się w którym z trzech ogrodów, po trzeciej z południa, szukały i oglądały się za nią niespokojnie po całym ogrodzie, jakby im czegoś brakowało do zupełnej uciechy i dobrej zabawy.
Odzywały się wtedy dzieci najstarsze:
— Szkoda! Dziś już nie przyjdzie nasza „Blada Pani“...
Skoro zaś pojawiała się w jednym z trzech ogrodów, przyjmowała dziatwa Gabryelę okrzykami niesłychanej radości. Zaprzestawano wszelkich zabaw, otaczano ją, wyciągając ku niej rączęta na wyścigi. Bądź siadała na ławce, bądź schylała się ku gromadce, przyklękając na ziemi, ściskana do uduszenia i obsypywana ognistemi pocałunkami. Patrząc na te objawy czułości ze strony dzieci, ich mamy uśmiechały się tylko. Podbiwszy serca malców, Gabryela pozyskała również i matek sympatję. Nie wiedziano kim jest, zajmowano się nią jednak całą duszą i litowano się nad nią. Wyglądała na istotę bardzo nieszczęśliwą!
Skoro ją dzieci otaczały, wieszając się jej na szyi, Gabryela nie mogła się wstrzymać od łez rzewnych, myśląc o swoim synku, którego uścisku nie zaznała i może nigdy nie zazna. Pomimo, że wzruszały ją do głębi te objawy czułości, znajdywała w nich jedyną przyjemność, jak ktoś inny, w hałaśliwych światowych rozrywkach. Serce biednej matki łudziło się na chwilę przynajmniej, i mniej cierpiało.
Gdy przekonała się Gabryela, że nie zawadza nikomu jej przywiązanie, okazywane cudzym dzieciom, że żadna z matek nie bierze jej tego za złe i nie zakazuje swojej dziatwie lgnąć do niej; że pozwala na uściski i pieszczoty z nią, stawała się coraz śmielszą. Sadzała sobie nieraz po czworo najmniejszych dziatek na kolana, a jeszcze zawsze właziło jej jedno na plecy, „na barana“ — śmiejąc się na cały głos.
Opowiadała im śliczne bajeczki i bawiła się z dziećmi, wymyślając gry coraz nowe. Nieraz przysłuchiwały się i matki jej „historyjkom“, zapamiętanych z własnych lat dziecięcych, lub utworzonych na prędce, w jej bujnej wyobraźni.
Umiała zająć uwagę nie tylko dzieci, ale nawet i osób dorosłych, opowiadaniem, pełnem uroku i polotu poetycznego. Dziatwa przepadała się po prostu za „bladą panią“ — nie mogąc obejść się ani na jeden dzień, bez swojej serdecznej przyjaciółki. Gabryela miała zawsze w kieszeniach karmelki, a w koszyczku smaczne ciastka. Rozdawała te doskonałości po kolei, w trzech ogrodach, które odwiedzała.
Zapraszały ją często matki, aby usiadła obok jednej z nich. Trzeba przyznać, że i ciekawość mocno podniecona, grała wielką rolę w tych objawach serdecznej sympatji, względem Gabryeli. Domyślano się z łatwością, że w jej życiu tkwi jakaś nieprzenikniona tajemnica, i każda z kobiet pałała żądzą niepohamowaną wybadania Gabryeli na tym punkcie. Skoro jednak zadawano jej pytania, tyczące się wprost stosunków rodzinnych w przeszłości, młoda kobieta była niemą jak grób. Ukrywała starannie swoje prawdziwe nazwisko i znano ją tylko jako panią Ludwikę. Dzieci wołały jednak nazywać Gabryelę „Bladą panią“. — Jeżeli pytano ją o coś, nie potrącającego o tajemnicę, którą pragnęła zachować li dla siebie, odpowiadała chętnie i bez ogródek. Gdy raz zapytano ją o wiek, rzekła bez wahania:
— Kończę lat dwadzieścia.
— Takaś pani młoda, a musiałaś już cierpieć bardzo wiele. Maluje się to w twojej bladej i smutnej twarzyczce.
— Rzeczywiście... przeszłam przez straszną niedolę....
— I cierpisz pani dotąd?
— Tak... jestem bardzo nieszczęśliwą.
— Cóż jest powodem pani smutku tak ciężkiego?
— Tego nie mogę wyjawić... radabym bowiem zapomnieć sama o wszystkiem.... Byłam dzieckiem prawie, gdy spadło na mnie nieszczęście, i od tej chwili prześladuje mnie nieustannie los złowrogi.
— Czyś była pani zawsze tak bladą?
— Bynajmniej. Miałam niegdyś twarz rumianą i usta purpurowe.
— Zmiana nastąpiła zatem wskutek cierpień doświadczonych przez panią?
— Nie inaczej. Chorowałam ciężko i długo. Wyleczono mnie dopiero przed kilku miesiącami. Podczas tej choroby twarz moja stała się bladą, jakby w niej nie było ani kropelki krwi.
— Czy masz pani jeszcze rodziców?
— Jestem zupełną sierotą; bez ojca i bez matki.
— Musisz pani posiadać jednak jakieś środki utrzymania?
— Mały kapitalik, umieszczony na dobry procent. Ten mi wystarcza najzupełniej, na moje skromne utrzymanie.
— Lubisz pani widocznie dzieci.
— Oh! kocham je całą duszą! Żyję li w nich i dla nich. Zdaje mi się, że bez nich nie byłoby już dla mnie niczego na świecie!
— Czy cierpisz pani fizycznie?
— Nie.... Ciało potrafiono wyleczyć, tylko serce cierpi wiecznie i będzie cierpiało do ostatniego swego uderzenia.
W ten sposób mniej więcej odpowiadała Gabryela tym wszystkim, którzy się nią interesowali; i nikt nie wydobył z niej niczego więcej.
Dnia pewnego, gdy wchodziła do Tuileriów, zaczął wołać na cały głos, malec siedmioletni, spostrzegłszy ją pierwszy:
— Figura woskowa! Figura woskowa!
Reszta dziatwy powtarzała za nim zgodnym chórem:
— Figura woskowa!
Znalazły nareszcie dzieci stosowne nazwanie dla „Bladej pani“. Jedna z dziewczątek przemówiła, obejmując Gabryelę za szyję rączętami:
— Wiesz?... To ten swywolnik Gaston nazwał cię „figurą woskową“.
— Naprawdę, moja ślicznotko? — spytała Gabryela, ściskając dziewczynkę nawzajem.
Odezwało się naraz ze dwadzieścia głosików dziecięcych:
— Tak.... tak.... Gaston nazwał panią „figurą woskową“... nie żaden z nas!
Na bladych ustach Gabryeli, zaigrał uśmiech smętny a słodki:
— Nie gniewam się wcale o to przezwanie mnie „figurą woskową“. Nazywajcie mnie tak, jeżeli wam to tylko sprawia przyjemność, dzieci kochane.
I zaczęła rozdawać jak zwykle, cukierki i ciastka. Dziatwa uszczęśliwiona z otrzymanego upoważnienia, powtarzała niby hasło z ust do ust: — „Figura woskowa!“ — Wkrótce w trzech ogrodach, w których bywała na przemian Gabryela nikt jej już inaczej nie nazywał.
Nastąpiła niestety! głucha jesień, i z drzew opadły suche listki. Robiło się coraz puściej po ogrodach. Czasem tylko, gdy dzionek był cieplejszy i słoneczny, przyprowadzano dzieci bodaj na krótko do ogrodów. Nareszcie mróz zniszczył resztę roślinności, a zima przykryła białym całunem szronu i śniegu, zieloność krzewów i trawników.
Snuła się jeszcze czasem Gabryela, w którym z trzech ogrodów, smutna śmiertelnie, rzucając w koło spojrzenia rozpaczliwe. Pusto było, jak wymiótł w alejach.... i cicho na okół.... jak w grobie. Odczuwała boleśniej niż kiedykolwiek, jak dzieci stały się dla niej niezbędnemi.
Łatwo zrozumieć, jak wydała się jej zima nieskończenie długą. Miała na szczęście swoją pracę i ta skracała jej i uprzyjemniała jedynie, zimowe miesiące. Nie wystarczała jej jednak zupełnie. Powtarzała codziennie swojej przyjaciółce Melanji:
— Jakże smutną jest zima! Gdyby tak doczekać się czemprędzej ciepłych i pogodnych dni wiosny!
Zakwitły nareszcie drzewa, okrywając się młodemi listeczkami. Zapełniły się ogrody świegotem ptasząt i wesołym gwarem dziatwy rozbawionej. Z jakąż radością powitała Gabryela swoją gromadkę z przeszłego lata. W ten sposób przeżyła ona lat kilka. Nie spodziewała się biedna „Figura woskowa“ że traf, w chwili, kiedy nie będzie tego wcale oczekiwała, sprowadzi ją z synem własnym, w jednym z owych trzech ogrodów.