Dwie matki/Część druga/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIII.
Dzieci.

Oboje Morlotowie byli rzeczywiście najpoczciwszymi ludźmi, jak to mówią: — „Z sercem na dłoni“. — Od pierwszej chwili poznania Melania Morlot, powzięła dla biednej młodej kobiety, serdeczne przywiązanie, idąc na wyścigi z swoim mężem, w okazywaniu najżywszej sympatji Gabryeli, i w składaniu jej tysiąca dowodów, swojej ofiarności. Odpłacała im też wzajemnością, biedna, opuszczona od wszystkich samotna, darząc tak żonę, jak i męża nieograniczonem zaufaniem. Winszowała sobie, że ich spotkała na swojej drodze, czując jak bardzo potrzebuje ich rad i czułej opieki. Przekonanie o ich życzliwości, dodawało jej otuchy, i przyszłość przedstawiała się jej nie tak groźnie, jak dawniej. Sama jedna, jak świat wielki i szeroki, odszukiwała niejako rodzinę w tych dwojgu; w ich przyjaźni, pełnej poświęcenia, obok najwyższej dyskrecji i delikatności.
Zrazu, trzymając się od nich trochę zdaleka, co trzeba było przypisać jedynie wrodzonej w Gabryeli nieśmiałości, w końcu pozbyła się początkowej sztywności, stając się wobec Melanji szczególniej, coraz czulszą i bardziej wylaną. Widywały się codziennie. Bądź przychodziła Gabryela do Morlotów, bądź Melanja szła do niej, skoro znalazła po temu chwilkę wolną. Melanja była tylko o sześć lat starszą od Gabryeli. Nie była wprawdzie pięknością; miała jednak pomimo dość grubych rysów, dużo świeżości; uśmiech serdeczny na ustach trochę za szerokich, i nadzwyczaj poczciwy, sympatyczny wyraz, w dużych, piwnych oczach. Przed czterema latami, poznał ją był Morlot na wsi, o trzydzieści mil od Paryża, drużbując na weselisku, jednemu ze swoich serdecznych przyjaciół. Wpadła mu w oko natychmiast hoża, przystojna Melanja Rouget. Pomyślał, że kończy trzydziestkę, że czas by był poszukać sobie również dozgonnej towarzyszki życia. Nic tak nie usposabia dobrze do małżeństwa kawalera, jak kiedy drużbuje przyjacielowi. Morlot przekonany, że już używał aż nadto długo złotej, kawalerskiej wolności, puścił się z miejsca w zaloty do wiejskiej dziewczyny, z szczerą chęcią zakochania się w niej na serjo, I rzeczywiście, zanim skończyło się huczne weselisko, był już zakochany w Melanji po same uszy. Tymczasem dowiedział się z boku, że panna Rouget liczy się we wsi, do najbogatszych dziedziczek. Mieszkała przy stryju, straciwszy rodziców.... czekając na męża, któryby przypadł jej do gustu. Miała w Banku okrągłych dwadzieścia tysięcy franków.
— Tam do djabła! — pomyślał Morlot, drapiąc się po głowie z wielkiego frasunku — palnąłem niechcący głupstwo kolosalne!
Naraz zniknęło bez śladu jego pierwotne ożywienie.
Smutny i osowiały, oddalił się raptem od bogatej panny udając, jakoby jej wcale nie widział.
Spostrzegła natychmiast panna Melanja tę zmianę frontu u Morlota, odkrywszy wkrótce, co dało powód do niej. Wywarło to na niej wrażenie jak najkorzystniejsze. Podobał jej się młody Paryżanin; potrafiła ocenić jego wygórowaną delikatność i skrupuły, myśląc w duchu, że warto ukochać całem sercem tak zacnego i poczciwego chłopca.
Wrócił Morlot do Paryża, przekonany, że wybije sobie z głowy Melanję, do kilku dni. Tymczasem, zamiast zapomnieć o niej, miał ją wiecznie przed oczami, co mu sprawiało dotąd nieznany niepokój i prawie ciągłe bicie serca. Powiedział sobie dnia pewnego:
— Nie wytrzymam dłużej w takim stanie, i w tak dręczącej niepewności! Ha! zrzućmy więc pychę z serca....
Siadł, i napisał dwa listy wziąwszy na odwagę. Jeden do Melanji z oświadczeniem swojej gorącej miłości, drugi do jej stryja z prośbą o rękę bratanicy.
Młoda dziewczyna przyjęła z radością Morlofa oświadczyny. Stryj, wieśniak zakamieniały, nielubiący wszystkiego, i wszystkich, co... według niego... trącili Paryżem; mocno się skrzywił zrazu, próbując, czy mu się nie uda wyperswadować Melanji tego kawalera ze stolicy.
— Tybyś chciała wziąć za męża policjanta! — zawołaj ze zgrozą.
— Dlaczegóż bym nie miała wyjść za Morlota? — odpowiedziała rezolutnie. — Wiem, że jest chłopak uczciwy, ma serce jak najlepsze, i jestem pewna, że potrafi uczynić mnie szczęśliwą.
Była pełnoletnią, mogła zatem rozporządzać sobą według własnej woli. Pomimo wszelkich perswazji stryja, poślubiła niebawem Morlot’a.
Spodziewała się szczęścia w tym związku, i mąż nie zawiódł położonego w nim zaufania. Mogła tylko powinszować sobie, że poszła za głosem serca. Z drugiej strony odkrywał i Morlot coraz nowe przymioty w swojej żonie, które warte były stokroć więcej dla niego, niż jej posag. Oszczędna, skrzętna gosposia, czuła, przywiązana, i pełna ofiarności dla męża, była dlań skarbem prawdziwym.
Nie wszczynali nigdy kłótni pomiędzy sobą, żadne z nich nie podniosło głosu jedno na drugie, a z dnia na dzień, kochali się coraz serdeczniej. Oto jakimi byli nowi przyjaciele biednej Gabryeli.
Po odebraniu spadku zupełnie niespodziewanego, młoda kobieta nie potrzebując zarabiać na kęs chleba, mogła oddać się tem gorliwiej poszukiwaniom za niegodziwą kobietą, która mogłaby była jedynie wskazać biednej matce, miejsce, w którem umieściła jej syna. Morlot tak samo nie przestawał ani na chwilę śledzić bacznie i przetrząsać najdalsze zaułki Paryża, czy nie wpadnie na trop zbrodniarzów. Podzielał on przekonanie głębokie Gabryeli, że skoro by tylko wpadła mu w ręce owa mocno podejrzana Felicja Trélat, doszedł by po nitce do kłębka. Ona bowiem służyła li za narzędzie, komuś o wiele jeszcze sprytniejszemu i bieglejszemu w podobnych sprawach.
Jakkolwiek zawodzi nas aż nadto często nadzieja, jest ona i będzie jedyną pociechą dla serc ludzkich, we wszystkich smutkach i nieszczęściach. Czyż potrafiłaby żyć biedna Gabryela, gdyby jej nie krzepiła nadzieja, że prędzej czy później, odszuka swego syna?
Pewnego wieczora, wróciwszy z dalekiej przechadzki, przemówiła Gabryela do pani Morlot:
— Pragnę poradzić ci się w pewnej sprawie.
— Mów moja droga.... o cóż to idzie?
— Wiesz, że mam dwa tysiące franków rocznego dochodu. Dla mnie wystarczy sto franków na miesiąc....
— Zapewne.... możesz więc odkładać co roku pewną sumkę....
— Sądzę, że mogłabym użyć pożyteczniej, pozostającej mi sumki...
— Naprzykład....
— Nie potrzebuję teraz pracować na własne utrzymanie, i odbierać zarobek biedniejszym odemnie....
— Naturalnie....
— Zostaje mi jednak dużo godzin, rankami i wieczorami, których nie mam czem zająć, pomimo, że nie ustaję w szukaniu codziennem niegodziwej Felicji Trélat. Lubię pracować, i wyrzucam sobie moje obecne lenistwo.
— Czemże więc chcesz się zająć kochana Gabryelo?
— Pragnę pracować w ten sposób, żeby nie tylko nie było w tem krzywdy dla ubogich wyrobnic, ale przeciwnie, chcę dopomódz moją pracą tym, które tego najbardziej potrzebują. O to właśnie pytam cię droga Melanio, w jaki sposób wziąć się do tej sprawy?
— Zrozumiałam z słów twoich Gabryelo, że radabyś szyć dla ubogich.
— Nie inaczej.
— Myśl nader zbawienna!....
— Pochwalasz więc mój zamiar droga Melanio?
— Ależ cieszę się nim całem sercem!....
— Dziś przyszło mi to do głowy, gdym była w Grenelles. Tarzały się w kurzu na ulicy całe gromadki dzieci, na pół nagie i trzęsące nędznemi łachmanami. Stanęłam, popatrzyłam na nie, i rozpłakałam się pomimowolnie, myśląc o moim synu.... Dałam każdemu z nich po dwadzieścia susów; uściskałam najmłodszego dzieciaka i uciekłam, płonąc wstydem, jak gdybym popełniła coś zdrożnego.... Boże! ileż takiej nędzy niezasłużonej częstokroć, można znaleść w Paryżu. Jak wiele biednych matek, nie ma w co odziać swoich dzieci; Jnie są w stanie zarobić dla nich kęsa chleba! Biedne niewiniątka! Ręczę, że znalazłabym tysiącami dzieci głodnych i prawie nagich, w tem mieście, potwornie wielkiem. W lecie nie cierpią jeszcze tak bardzo, ale gdy nadejdzie zima, jakże gdzieś marznie to biedactwo!... Otóż powiedziałam sobie, że muszę coś zrobić dla tych dzieci nie zaopatrzonych w najpierwsze potrzeby, prawie nieodzowne do życia. Gdybym posiadała miljony, budowałabym ochronki, zakładała szwalnie, kuchnie dla tego biedactwa. Rozdawałabym krocie dziatwie ubogiej! Dopomódz tym maleńkim, musi przynosić szczęście w życiu, nieprawdaż kochana Melanio?
— Oh! i ja wierzę, że zyskuje się w ten sposób błogosławieństwo Boże!
— Otóż zacznę szyć całe wyprawki dla dzieci, w różnym wieku, zacząwszy od nowo narodzonych. Mam jednę taką, która posłuży mi jako wzór. Tej nie oddam nikomu, choć nie przydała mi się na nic. Ah! szyjąc ją, jakże czułam się szczęśliwą!.... Mogłam-że przeczuć, co się stanie?... Moje drogie, biedne dzieciątko!... Tem się zajmę kochana Melanio, tylko nie wiem, jak się wziąć do tego dzieła, i to mi sprawia kłopot nie lada...
— Czemże się kłopoczesz Gabryelo?....
— Gdy przysposobię to i owo, komuż mam to wręczyć?....
— Oh! to już kłopot najmniejszy, kochana Gabryelo — uśmiechnęła się Melania. — Znajdziemy z łatwością ubogie matki, które przyjmą wszystko podobne, z najżywszą wdzięcznością. Czyż nie rodzą się codziennie biedne niemowlęta, pozostawione li tylko na Opatrzności Boskiej i ludzkiem miłosierdziu? Oprócz tego, jest mnóstwo zakładów dobroczynnych, przeznaczonych wyłącznie dla dzieci... Ochronki, szpitaliki, nareszcie domy podrzutków... Bardzo wiele pań bogatych pracuje tak samo, jak ty chcesz Gabryelo, dla ubogiej dziatwy, umieszczając wszystko w owych domach przytułku. Gdyby nikt się nie zajmował tem biedactwem, ginęłoby to z zimna i głodu, jak muchy. Wielką jest ofiarność dla ubogich, naszych pań bogatych, a jednak nie są w stanie zapobiedz nędzy w zupełności, i zaopatrzyć w pierwsze bodaj potrzeby, owe niemowlątka, które rodzą się na to tylko, aby cierpieć nędzę, skoro spojrzą na ten padół płaczu.
— Jakież to smutne, a jednak prawdziwe niestety! — westchnęła Gabryela.
Zaraz nazajutrz, nakupiła z pomocą Melanji rozmaitych przyborów i wzorów: bielizny, tudzież sukienek dziecięcych, na różne wzrosty. Wzięła się gorliwie do roboty, tworząc całe wyprawki, dla ubogiej dziatwy.
— Zdaje mi się, że szyję to wszystko dla mego dziecka — mówiła z prawdziwem zadowoleniem do Melanji.
Wstawała codziennie o szóstej rano. Szyła do godziny dziesiątej. Po skromnem śniadaniu wychodziła na miasto. Snuła się po placach i ulicach, przypatrując się bacznie przechodniom, z myślą o swoim synie. Obojętnem jej było, w którą stronę się obróci. Szła na oślep, gdzie ją nogi niosły; licząc na traf szczęśliwy, że pozwoli jej kiedyś wpaść na trop zbrodniarzów. Gdy uczuła się nadto zmęczoną, siadała gdziekolwiek na ławce a odpocząwszy, szła dalej, w wędrówce bez końca, po Paryżu. Wracała do domu dopiero pomiędzy piątą, a szóstą po południu. Przyrządzała objad na prędce, zasiadając nazad do roboty. Odwiedzali ją często wieczorem Morlotowie, lub zabierali do siebie, nie puszczając aż późno w nocy. Szyły obie z Melanją, uprzyjemniając sobie czas serdeczną pogadanką. Było to jedyną rozrywką dla Gabryeli. Prócz z nimi dwojgiem, nie rozmawiała nigdy z nikim, ani nawet z odźwierną domu, w którym mieszkała, i z posługaczką, sprzątającą u niej z rana.
Wstąpiła raz, idąc na chybił-trafił przed siebie, do ogrodu w Palais-Royal. Usłyszała natychmiast setki wesołych, srebrnych głosików, i ujrzała w koło siebie całe gromadki dziatwy rozbawionej, rozigranej, przelatującej z miejsca na miejsce. Oczy Gabryeli zajaśniały radością, a serce zaczęło bić gwałtownie.
— Oh! jakie śliczne dzieciaki! — szepnęła olśniona i oczarowana tym widokiem. Posuwając się zwolna coraz dalej, patrzyła bacznie na prawo i lewo.
— Dla czegóż nie przyszłam tu dotąd? — pomyślała. — Oh! będę przychodzić tu, często... bardzo często.... Jak ładnie poubierane... a takie wesołe, rozbawione, aż miło na nie popatrzeć! Szczęśliwe, zadowolone.
...Nic dziwnego! Wszak każde z nich posiada matkę, która je pieści i otacza najczulszemi staraniami!
Łzy zćmiły oczy biednej Gabryeli. Otarła je czem prędzej, aby rozkoszować się dalej czarownym obrazem, który sprawiał jej tak wielką przyjemność.
Pogoda była prześliczna dnia tego. Upał skłaniał każdego do szukania trochę chłodu, w miejscach ocienionych drzewami.
Roiło się w ogrodzie od tłumu rozbawionego. Jaki taki cisnął się do galerji, czekając na rozpoczęcie koncertu. Pod każdem drzewem umieściło się kilka osób. Wszystkie ławki i krzesła były zajęte. Śmiano się i rozmawiano. Piastunki, po większej części wcale przystojne dziewczęta, z buziami okrągłemi i świeżemi, w białych, kokieteryjnych czepeczkach i takichże fartuszkach, snuły się wszędzie w ślad za dziećmi, powierzonemi ich pieczy. Spotykało się dość tęgich wieśniaczek, z niemowlętami na ręku, które karmiły jako mamki.
Gabryela jednak nie patrzyła na nikogo, tylko na dzieci. Radaby była przycisnąć je do łona, każde z osobna, i obsypać pocałunkami. Zatrzymywała się kiedy-niekiedy przed jedną z mamek, zapatrzona jak w tęczę w malca tłuściutkiego, uwieszonego u jej piersi. Wyglądała niby w ekstazie, przed cudownym obrazem.
Chłopczyk trzechletni przewrócił się nieopodal od niej. Na krzyk dzieciaka nadbiegła jego matka, podnosząc z ziemi. Zaczęła synka pieścić, kołysać w ramionach, zcałowując łezki z ócz dziecka. Spojrzała Gabryela na tę matkę, cała drżąca, wzrokiem pełnym zazdrości.
— Boże! — pomyślała — czemuż mnie nie pozwoliłeś używać tych rozkoszy?
Zauważyła, że tutaj ogół dzieci musiał należeć do rodziców bogatych, sądząc po ich wykwintnem ubraniu. Lubiła w szczególności przypatrywać się małym chłopczykom. Podczas gdy biedne jej serce rwało się do nich, pożerała ich nieledwie wzrokiem rozpłomienionym. W każdym chłopczyku, mającym mniej więcej tyle lat co jej syn, zdawało się nieszczęśliwej matce, że widzi własne dziecko, oderwane gwałtownie od jej łona. Otwierała co chwila ramiona, jakby jeden z dzieciaków, miał ją poznać i rzucić się w jej objęcia.
Nie pomyślała i nie zastanowiła się nad tem, że jej całe zachowanie się wywołuje powszechne zdziwienie, zwracając na nią uwagę tłumu. Nie dosłyszała również, jak podawano sobie z cicha z ust do ust:
— Jakaś biedna warjatka!...
Ona widziała jedynie dziatwę bawiącą się w koło niej, i słyszała ich okrzyki radosne. Biedna młoda matka! Na chwilę ułuda czyniła ją prawie szczęśliwą.
Gdy obeszła ogród w kółko, usiadła na ławce, znalazłszy na niej przypadkiem jedno próżne miejsce. Opanowały ją wtedy myśli najsmutniejsze wobec tej powszechnej wesołości....
— Choćby moje dziecko znajdowało się w tej gromadce — powtarzała w duchu — wyciągałabym nadaremnie ku niemu ramiona, przywołując najsłodszemi imionami.... Nie przybiegłoby na mój głos, widząc we mnie jedynie osobę zupełnie mu nieznaną. Niestety! i ja sama, nie poznałabym mego syna, i nie odróżniła go od innych. Oh! to coś strasznego! Pomyśleć, że mogłabym znaleść się obok niego, i nie przeczuła bym, że to moje własne dziecię; a on by tak samo widział we mnie obcą osobę!
Westchnęła ciężko.
— Ale nie! — dodała po chwili. — Gdyby wydarzyło się coś podobnego, zadrgało by moje serce tak gwałtownie, że musiałabym poznać natychmiast moje dziecię.... Usłyszałabym w duszy głos tajemny, wołający:
— To on! to twój syn własny! — Niestety! — dumała dalej — widzę sama, że musi to pozostać li snem błogim; i nie zdarzy mi się nigdy na jawie... Ileż razy marzyłam już o czemś podobnem, a zawsze nadaremnie... Morlot słusznie utrzymuje, że aby odszukać moje dziecko, trzeba naprzód dostać w ręce zbrodniarzów, którzy mi je wydarli podstępnie.
Opuściła zwolna głowę na piersi. Pozostała tak nieruchomą, tonąc w bolesnej zadumie, z oczami prawie zamkniętemi. Gdy podniosła głowę, nareszcie ujrzała się samą na całej ławce, tylko w koło niej ustawiła się w półkole spora gromadka dzieciaków. Wlepiały w nią oczęta zaciekawione. Aby przypatrzeć się jej zbliska, te co były w tyle, przepychały się siłą naprzód, w pierwszy rząd. Gabryela wzbudzała w dzieciach zdziwienie i niezwykłe zajęcie, całą swoją postacią. Nie było w nich nic zaczepnego, lub wrogiego dla niej. Żadne nawet nie uśmiechało się swawolnie i drwiąco. Patrzały na nią z powagą nad ich wiek dziecięcy. Nie zdarza się bowiem codziennie sposobność oglądania twarzy białej, niby płatek śniegu. Dzieci, jak zwyczajnie, przypatrywały się z ciekawością, czemuś, czego dotąd nigdy jeszcze nie widziały. Dla nich było to rodzajem zajmującego w wysokim stopniu widowiska. Twarz zupełnie biała... to je bawiło...
Było to poniekąd niespodzianką dla Gabryeli, zobaczyć się tak otoczoną. Nie zaniepokoiła się tem jednak, ani nie sprawiło jej to przykrości. Ucieszyło ją to nawet. Nadto kochała dzieci, aby miała ich się nastraszyć lub odtrącić od siebie. Przeciwnie uśmiechnęła się słodko do zaciekawionej gromadki, zachęcając wzrokiem i ręką, aby podeszły ku niej całkiem blisko. Dziatwa jednak uznała za stosowne trzymać się od „Bladej Pani“ w przyzwoitej odległości.
Jeden z nich tylko, widocznie śmielszej natury, malec czteroletni, z buzią pucułowatą i rozkwitającą zdrowiem, niby róża, wyszedł z gromadki, idąc ku Gabryeli. Nie mogła oprzeć się chęci szalonej, ucałowania tej buzi rumianej. Pochwyciła w pół dzieciaka, obsypując go gradem pocałunków. Przestraszył się jednak malec tą nagłą napaścią, i zaczął wrzeszczeć w niebogłosy.
Wypuściła go natychmiast z objęcia Gabryela, i dzieciak uciekł jak mógł najprędzej, swojemi tłustemi, krótkiemi nożętami. W tej samej chwili ulotniła się i reszta gromadki, niby stadko spłoszonych ptasząt.
— Ja je tak kocham, a one boją się mnie! — pomyślała ze smutkiem biedna młoda kobieta.
Wyrwał się z jej piersi jęk bolesny. Spuściła głowę, wybuchając rzewnym płaczem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.