Dwie matki/Część druga/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gabryela przesiadywała teraz całemi dniami tylko w Tuillerjach. Spodziewała się tam zastać każdego dnia Genia i Lolę. Zdarzało się czasem, że czekała na nich daremnie do późnej nocy. Zapominała jednak o tym bolesnym zawodzie, skoro ich zobaczyła bodaj dwa razy na tydzień. Jeżeli nie pokazały się dzieci, dwa... trzy dni z rzędu, stroskana i niespokojna szła przed południem na ulicę Babilońską, snując się tam i nazad wzdłuż trotoarów. Stała nieraz dłuższą chwilę z wzrokiem wlepionym w bramę dziedzińcową pałacu margrabiów de Coulange, nie śmiąc jednak wejść do środka. Przechodząc raz pierwszy ulicą Babilońską, zatrzymała ją jakaś siła niewidzialna przed tym gmachem wspaniałym, i szepnął jej głos tajemny:
— Tu mieszka Genio!....
Chciała jednak dowiedzieć się na pewno, czy nie omyliło jej przeczucie serca. Spytała więc kobiety, wychodzącej z domu naprzeciw:
— Nie wie pani przypadkiem, czyj jest ten piękny pałac?
— Oh! wiem doskonale.... Należy do margrabiostwa de Coulange.
— Czy mają dzieci?
— Dwoje... synka i młodszą od niego córeczkę.
Dowiedziała się więc jednocześnie Gabryela, że ojcem Genia, jest margrabia de Coulange. Nadaremnie jednak wystawała całemi godzinami naprzeciw pałacu, nie zobaczyła nigdy nikogo wychodzącego lub wyjeżdżającego powozem przez bramę. Zdawać się mogło, że jakiś duch złośliwy uwziął się na biedną Gabryelę, krzyżując jej zamysły, i przemieniając w przykry zawód jej najmilsze nadzieje, że rzuci okiem bodaj z daleka na Genia najmilszego.
Gdy powiedziała obojgu Morlotom, że owych dwoje dzieci spotykanych przez nią z taką radością w ogrodzie tuilleryjskim, są synem i córką margrabiostwa de Coulange, zamienili z sobą małżonkowie spojrzenie, które uderzyło Gabryelę jako coś niezwykłego.
Zdziwiło państwa to moje odkrycie, dla czego? — spytała.
— Znamy bowiem doskonale rodzinę margrabiów — odpowiedziała Melanja. — Trzeba ci wiedzieć kochana Elo, żem przyszła na świat w wiosce Mieran, i tam wyszłam za mąż.... o małe pół milki od zamku Coulange. Rzeka tylko przedziela naszą wioskę, od posiadłości iście pańskiej margrabiego. Wcześnie na wiosnę, dopóki nie zjechali do zamku margrabiostwo, odwiedzałam często ogrodników, którzy mnie do Chrztu trzymali. Raz nawet wyrobili mi pozwolenie u kamerdynera, zwidzenia samego zamku. Utkwiło mi w pamięci to królewskie urządzenie. Zamek i wieś Coulange, leżą na prawym brzegu Marny, a Miéran na lewym.
Zadumała się Gabryela.
— O czem tak myślisz Eluniu? — zapytała Melanja.
— O tem — uśmiechnęła się słodko, ale dziwnie smętnie — że jeżelibyście wybrali się państwo w lecie na dwa tygodnie do waszego krewnego na wieś, jak to ma przyobiecane; a moglibyście znaleść tam i dla mnie jaki kącik; towarzyszyłabym wam bardzo chętnie.
— Nie śmiałam tylko wystąpić pierwsza z tą propozycją, kochana Elo — zawołała Melanja, nie posiadając się z radości. — Rzecz ułożona! Skoro nam nic nie przeszkodzi, pojedziemy w trójkę do Miéran.
Od chwili, kiedy zaczęła widywać dzieci margrabiów de Coulange, Gabryela była w ogóle mniej smutną i zamyśloną ponuro, jak dawniej. Można było zauważyć z łatwością nader szczęśliwą zmianę w jej całym nastroju.
— Odtąd tak pokochała małego Genia — rzekł raz Morlot do żony — Gabryela wygląda jakby nie ta sama. — Weselsza i swobodniejsza. Ręczę, że gdyby udało mi się odszukać jej własnego syna, zmieniłaby się wkrótce do niepoznania. Odmłodniałaby i poróżowiała na twarzy, jak wtedy, gdy miała lat szesnaście, i była w całej krasie pierwszej młodości.
Zaczął się maj. Dnia pewnego zawieziono dzieci państwa de Coulange do lasku Bulońskiego, wraz z dwiema ochmistrzyniami. Powóz wracał galopem przez Pola Elizejskie, gdy Genio zaczął prosić bardzo:
— Radbym wstąpić do Tuillerjów, aby zobaczyć moją kochaną panią Ludwikę.
— Za późno już na to! — ofuknęła go ostro ochmistrzyni. — Musimy wracać.... Państwo margrabiostwo, mogliby się zaniepokoić....
— Popatrzę tylko na nią i powiem jej słów kilka.
— Zobaczysz ją jutro.
— Kiedy ja chcę widzieć dziś panią Ludwikę.... dziś, koniecznie!
Ochmistrzyni widząc łzy w oczach malca, zawołała na stangreta, żeby stanął przed bramą ogrodu. Lola została w powozie z drugą ochmistrzynią, a tylko Genio wyskoczył, ciągnąc za sobą czemprędzej swoją nieodstępną towarzyszkę. Siedziała na zwykłem miejscu, biedna „figura woskowa“, wodząc smutno oczami po całym ogrodzie. Była bardzo przygnębiona i zaledwie zdołała powstrzymać się od płaczu rzewnego. Mijał piąty dzień z rzędu, a ona czekała nadaremnie na swego ukochanego pieszczoszka, od drugiej po południu, do szóstej na wieczór.
— I dziś go nie zobaczę — powtarzała w duchu. — Powiedziano mi jednak, że margrabiostwo nie opuścili jeszcze Paryża. Rzecz skończona!.... nie przyjdą tu więcej.... Zajmowałam go czas jakiś... zaciekawiała go moja biedna, smutna blada twarz... Teraz nie myśli więcej o mnie. Ah! te dzieci, jakie to niewdzięczne stworzeńka!....
Nagle krzyknęła zdziwiona radośnie. Chłopczyk posądzony przez nią o niewdzięczność i zapomnienie, wdrapał się jej na kolana, obejmując serdecznie za szyję. Jakże uszczęśliwiała ją ta omyłka! Z jakiem upojeniem przyciskała malca do piersi!
— Dziś pan Eugenjusz nie może zostać z panią dłużej, nad jedną minutkę — wtrąciła ochmistrzyni zasapana szybkim biegiem.
— Oh! dla czegóż tak krótko? — westchnęła Gabryela.
— Zapóźniliśmy się i tak... Mieliśmy nakazane wrócić przed czwartą....
Dzieciak zwrócił się ku ochmistrzyni:
— Jeżeliby tatuś gniewał się o to na panią, proszę tylko powiedzieć otwarcie, że to ja pragnąłem widzieć i pomówić z panią Ludwiką.
— Oh! ten mały despota — zaśmiała się trochę kwaśno ochmistrzyni. — Musi zawsze postawić na swojem.
— A czy wiesz pani Ludwiko, z jakiego powodu pragnąłem żywo widzieć się z tobą dzisiaj?
— Nie wiem aniołku.... Powiedzże mi dla czego?
— Bo chcę ci coś darować....
— Ty mnie?.... — spojrzała nań zdziwiona.
Chłopczyna wyciągnął z zanadrza pularesik, oprawny w białą morę:
— Cóż to takiego? — spytała Gabryela.
— Otwórz i popatrz do środka, pani Ludwiko.
Czekała ją nader słodka niespodzianka. Wewnątrz była śliczna, koloryzowana fotografja Genia.
— I to dla mnie?.... I ty mi ją dajesz raz na zawsze?! — wykrzyknęła głosem drżącym z nadmiaru wzruszenia.
— Tak... prosiłem, i tatuś pozwolił mi na to.
— Skarbie mój najdroższy! Jakże ja ci mam podziękować za ten dar dla mnie nieoceniony!
— Jestem i ja z tego bardzo zadowolony! Odjeżdżamy wkrótce z Paryża. Ale ty mnie przeto nie stracisz z oczu, bo będziesz patrzyła na moją fotografję.
— Co za myśl doskonała! — rzekła Gabryela, dodając z wzrokiem wzniesionym w niebo:
— Dziękuję Ci Boże miłosierny, żeś go natchnął i pobudził do tego czynu!
Chłopczyna wymknął jej się z rąk tymczasem, pędząc nazad do powozu.
Gabryela spojrzała w lewo i w prawo. — Chyłkiem jak gdyby popełniła kradzież.... następnie wsunęła pularesik za gors, umieszczając go na sercu.
Wieczorem zjadłszy objad u siebie, poszła odwidzić Morlotów. Była w dziwnem nerwowem podnieceniu. Oczy jej pałały ogniem gorączkowym.
— A tobie co się dziś przytrafiło Elo? — spytała Melanja zaniepokojona.
— Radość niesłychana przepełnia mi serce, że o mało go nie rozsadzi. Nie jestem jednak zadowoloną z samej siebie i wyrzucam to sobie bardzo surowe.
— O cóż pani idzie? — wtrącił Morlot.
— Nie powinnam cieszyć się w taki sposób...
— Z czego, kochana pani?.... Skądkolwiek pochodzi radość, chwytajmy ją w lot... Tak rzadko zdarzają się w życiu ludzkiem chwile jaśniejsze.
— Ah! nie możecie sobie państwo wyobrazić, ile mięsza się do niej goryczy... Mamże wam objawić szczerą prawdę?... Otóż ten chłopak, który jest mi niczem, syn margrabiego... margrabiny... zawładnął mną zupełnie... Kocham go do szaleństwa: rwie się do niego moja dusza; zabrał miejsce w mojem sercu, które powinno było zostać nietkniętem dla mego syna własnego! Czyż nie mam powodów, do wyrzutów sumienia? Czyż to nie jest niegodziwością z mojej strony? Zapomnieć o dziecku rodzonem i pokochać namiętnie kogoś obcego? Pokazuje się więc, że jestem najgorszą matką!....
— Nie Elo droga — zaprotestowała przeciw temu Melanja. — Nie jesteś bynajmniej złą matką, tylko serce twoje tak jest przepełnione miłością macierzyńską, że wylewa się ono pomimowolnie i na dzieci obce. To ci sprawia pewną ulgę, i rozwesela po trochu twój umysł. Bądź spokojna. Czułość twoja dla dziecka własnego, zostanie zawsze nietkniętą w duszy. Gdy pieścisz małego Genia, łudzisz się na chwilę przelotną, że tulisz do łona własne dziecię. Kochając tego obcego ci chłopczyka, kochasz i w nim twego syna.
— Być może... jednak to co czuję dla niego, jest czemś niezwykłem...
— Nie powiedziałaś nam pani dotąd — zauważył Morlot — co cię dziś spotkało tak radosnego?
— Ah! prawda. Widziałam niedawno Genia w ogrodzie, ale tylko przez minutkę.... I oto czem mnie obdarzył! — wyciągnęła z zanadrza pularesik.
— Podobna do przemówienia! — podała fotografję Morlotom.
— Oh! co za prześliczna twarzyczka! — zawołała Melanja z zachwytem.
— Rzeczywiście ładny chłopak — wtrącił Morlot — a od głowy aż do stóp... margrabiątko!....
— Wszak istny cherubin, co? — spytała Gabryela.
— Nie widziałam w życiu ładniejszego dziecka — potwierdziła Melanja.
— Aby oczarował do reszty — przemówiła na nowo młoda kobieta — trzeba go posłuchać i widzieć słodki uśmiech na jego usteczkach purpurowych. Głos ma melodyjny, jak u słowika. Bardzo przytem inteligentny; rozprawia o wszystkiem, z powagą dojrzałego mężczyzny. Nie tylko piękny fizycznie, ale taksamo czuły i dobry. On to pomyślał aby zostawić mi swoją fotografję, gdy opuści Paryż wraz z rodzicami... Serce mu podszepnęło niezawodnie, czem może sprawić mi największą radość. Co mnie wzruszyło do głębi. to jego słowa: — „Odjeżdżamy wkrótce, ale ty mnie przeto nie stracisz z oczu, patrząc na moją fotografję“. Co za delikatność uczucia, w dziecku siedmioletniem! Odczytał wyraźnie tę myśl w moich oczach, w mojem sercu... Kochałam go przedtem, ale teraz... Zaczynam się lękać na serjo, abym przez niego nie zapomniała o własnym synu!...
Morlot oddał jej fotografję. Ujęła ją prawą dłonią, wpatrując się w nią z nadziemskim zachwytem:
— Do przemówienia! — powtarzała. — Na usteczkach uśmiech czarowny. Spadają na cienką szyjkę pukle ciemnych włosów. Jego minka rozkoszna, czoło wyniosłe i jasne, brwi i rzęsy aksamitne. buzia okrągła i rumiana, jak polna różyczka.... A oczy, to siedlisko duszy!.... Gdy spojrzy niemi na mnie, słodko i pieszczotliwie, przenika mnie niby promień słoneczny, zesłany prosto z niebios! Zdaje mi się i teraz. że patrzy i uśmiecha się do mnie!... Przemówi lada chwila.... Odjedzie skarb mój najdroższy!.... Choć będzie daleko odemnie, myślą pogonię za nim.... będę go nosiła wiecznie.... tu.... na sercu!...
Umilkła. Tonąc wzrokiem w fotografji, zapadła w głęboką zadumę. Zdawała się zapominać zupełnie, że się znajduje w domu Morlotów i w ich towarzystwie.
Oni patrzyli na nią ze smutkiem, milcząc również, aby nie przerwać jej miłego zamyślenia. Upłynęło w ten sposób z dziesięć minut.