Dwie matki/Część druga/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXIII.
Głos krwi.

Wskutek serdecznej prośby Morlota, Gabryela spędziła cały wieczór dnia tego w domu swoich najlepszych przyjaciół.
Zauważyli oboje ku swojemu zadowoleniu, że Gabryela była o wiele weselszą, w mniej ponurem usposobieniu, i rozmowniejsza, niż kiedykolwiek dawniej. Wzrok jej był dziwnie ożywiony i rozpromieniony. Wpierw musiano ciągnąć z niej słówko po słówku, z mozołem; tego zaś wieczora mówiła chętnie, jakby potrzebowała podzielić się z Melanją tem, czemś tajemnem, co ją tak rozweselało.
Była dotąd pod wpływem olbrzymiej radości, którą odczuła, trzymając na kolanach owych dwoje dzieci, nie znanych jej przedtem. Zapanował w jej duszy dziwny spokój. Korzystała z chwilowej przerwy w cierpieniu, nie wątpiąc, że opanuje ją na nowo, i utonie niebawem w morzu boleści i zwątpienia.
Nie potrzebujemy pytać cię kochana Ello — wtrąciła Melanja — czyś zadowolona z dzisiejszej przechadzki; czytamy to bowiem w twoich oczkach rozpromienionych.
— Rzeczywiście pogoda była prześliczna — rzekła Gabryela — Dzień ciepły jakby w lecie, zwabił do Tuilleriów mnóstwo dzieci.
— Tobie zaś droga moja, nigdy ich nie jest za wiele — uśmiechnęła się Melanja. — Lubujesz się w dzieci towarzystwie. Dziś więc odwiedziłaś Tuillerje?
— Tak, i będę tam już teraz chodziła codziennie. Nigdzie nie ma drzew wspanialszych i więcej cienia.
— I ja podzielam co do tego pani zdanie — wmięszał się Morlot do rozmowy — Tuillerje, to najpiękniejszy ogród w Paryżu.
— Spotkało mnie tam dziś szczęście niezwykłe — dodała Gabryela. — Jeżeli widzicie mnie państwo mniej smutną, niż zazwyczaj, to zawdzięczam to temu dziwnemu trafowi.
— Odgadywałam coś podobnego — zawołała Melanja. — Czy nie podzielisz się z nami droga Eluniu tem miłem wrażeniem?
— I owszem!....
Zaczęła im opowiadać całą przygodę, z wdziękiem jej właściwym, który owiewał czarem rzecz najpospolitszą.
— Biedna Gabryela! — pomyślał Morlot. — Opowiada nam podobne zdarzenie, może po raz dwudziesty, nie zdając sobie nawet sprawy z powtarzania w kółko tego samego.
— Widzicie państwo z tej mojej przygody — kończyła Gabryela — jak mi mało potrzeba do nadmiaru szczęścia.... Nie wiem naprawdę, co się ze mną stało, ale byłam upojona... przeniesiona zupełnie w inny świat, trzymając na łonie i tuląc do serca tych dwoje aniołków. Dziewczynka także milusienka, ale chłopczyk stokroć piękniejszy. Istny cherubin! Prześliczny! cudowny dzieciak!.... Gdybyście mogli byli widzieć, jak się wpatrywał we mnie swojemi dużemi, czarnemi oczami, pełnemi rozumu. Oh! to słodkie dziecięce spojrzenie! Zdaje mi się, że przeniknęło w głąb mego serca, i żem je tam schowała na zawsze!... Jakby odgadł mój ból, drogi chłopczyna!.... Można było, przypuścić, że żałuje mnie i współ czuje ze mną.... Wzrokiem zdawał się przemawiać do mnie: — „Skoro tak cię uszczęśliwia możność całowania mnie... całuj mnie jeszcze... jeszcze... tyle, ile sama zechcesz!“....
A ja ściskałam go prawie do uduszenia, z zapałem, z namiętnością. Kiedy niekiedy obdarzyłam pocałunkiem i małą dziewczynkę, ale to z bojaźni, żeby matka nie była zazdrosną, i nie obraziła się, że pieszczę wyłącznie chłopczyka. Tamtę całowałam li ustami, a jego sercem całem!... Wpatrywałam się w niego, niby w obraz cudowny, powtarzając w duchu: — „Ma około siedmiu lat, właśnie byłby w tym wieku mój synek... Czyż wyznać wam wszystko?... Ah! przecież przed wami, nie potrzebuję robić z niczego tajemnicy... Strzeliło mi nagle do głowy, że trzymam w objęciu moje własne dziecko! Omało mi nie wyskoczyło serce do niego! Nigdy jeszcze nie doświadczyłam uczucia tak gwałtownego!...
Po chwili milczenia, przemówiła na nowo głosem zdławionym przez łzy:
— Ułuda... zwodnicza, bolesna ułuda! Stała matka obok niego... wielka dama... margrabina wzięła za rączki synka i córeczkę, i odeszła z nimi ku bramie.... Było więcej dzieci w około, dla mnie jednak przestały istnieć zupełnie. Patrzyłam na nie niby przez gęstą mgłę, zasłaniającą mi wszystko i wszystkich. Z blasków światła wyszedłszy, zapadłam w pomrok nocny....
Zaczęła płakać po cichu.
— Nie bierz tego tak bardzo do serca, droga Eluniu — prosiła Melanja. Nie pierwszy to raz oddajesz się tej samej zwodniczej ułudzie. Skoro zobaczysz chłopczyka, w wieku twego synka, zdaje ci się, że poznajesz w nim własne dziecię.
— To prawda... nigdy jeszcze jednak, wierz mi Melanjo, nie doświadczyłam tak gwałtownego wstrząśnienia, jak dzisiaj. Cóż chcesz? Nie moja wina, że widzę w każdym chłopczyku mego syna... Mam go bowiem wiecznie przed oczami.
Uśmiechnęła się przez łzy, dodając:
— Wyleczyli mnie na pozór lekarze w Salpêtrière. Przypominam sobie wszystko, myślę, zastanawiam się i cierpię.... Został jednak wielki chaos w mojej głowie; roją się po niej rozmaite dziwaczne myśli i przypuszczenia. Krótko mówiąc: jestem dotąd po trochę.... szaloną....
— Oh! nie mów tak Ello, bo sprawiasz mi tem wielką przykrość.
— Przyznają słuszność mojej żonie — odezwał się Morlot. — Poco oddajesz się kochana pani takim smutnym myślom?
— Skoro państwo sprzysięgliście się oboje przeciw mnie — zażartowała Gabryela — muszę uznać się za pokonaną i złożyć broń dobrowolnie.
Aby rozerwać Gabryelę, Morlot sprowadził rozmowę na inne tory. Ona jednak zaczęła znowu mówić o przygodzie swojej w Tuillerjach, o prześlicznym chłopczyku i wielkiej damie, jego matce.
Nazajutrz Gabryela przyszła do ogrodu o godzinę wcześniej. Szeptał jej niby głos tajemny, że zobaczy tego dnia dzieci margrabiny. Czekała na ich pojawienie się z gorączkową niecierpliwością. Wodziła w koło wzrokiem błędnym, niespokojna i ogromnie rozdrażniona. Nie zważała wcale na resztę dzieci, bawiących się w koło niej. Nie odpowiadała, jeżeli które z nich do niej przemówiło. Może go nawet i nie słyszała. Patrzyła na nie, jakby nie widząc nikogo przed sobą. Zrywała się co chwila, siadając na coraz innej ławce. W ten sposób obeszła ogród w około. Niepokój i jej niecierpliwość, rosły z każdą chwilą; czekała jednak dalej.
— Przybędą! — powtarzała w duchu — przybędą niezawodnie!
I rzeczywiście zjawiły się dzieci w ogrodzie, o trzeciej po południu. Rozpromieniła się natychmiast twarz Gabryeli, zajaśniały oczy nadziemską radością i doświadczyła tego samego wstrząśnienia, co wczoraj.
Nie towarzyszyła tym razem dzieciom margrabina. Prowadziły każde za rączkę dwie kobiety: Ochmistrzyni Genia, którą poznała wczoraj Gabryela, i druga, zapewne nauczycielka małej Loli.
Szepnęła do ucha drugiej, ta kobieta, która widziała wczoraj Gabryelę.
— Oto owa blada pani, całująca wczoraj tak namiętnie dzieci, a szczególniej Genia.
— Pożera ich i dziś pocałunkami.
— W tem jest coś nienaturalnego....
Rzeczywiście Gabryela, skoro ją spostrzegł chłopczyna, a wyrwawszy się ochmistrzyni, podążył ku niej wraz z młodszą siostrzyczką, ciągnąc za sobą Lolę siłą, mocą; wzięła oboje tak jak wczoraj na kolana, nie mogąc się dość napieścić z niemi, a szczególniej... z nim.
— To samo działo się wczoraj, w obecności pani margrabiny — wtrąciła pierwsza ochmistrzyni. — Nie mamy prawa zakazywać dzieciom tego, na co ona wczoraj pozwoliła.
— Tem bardziej, że dzieci są, o ile się zdaje, uszczęśliwione tą nową znajomością — dodała druga. — Genio rozprawiał wczoraj wieczorem, i dziś przez cały ranek, wyłącznie o „bladej pani“. On to napierał się gwałtem, żeby nie iść gdzie indziej, tylko do Tuillerjów.
— Pragnął widocznie zobaczyć ową „bladą panią“, którą jest tak zachwycony.
— Zapewne....
— Musi być jeszcze młodziusieńką. Ale jaka strasznie blada! Nie darmo dzieciaki przezwały biedaczkę „figurą woskową“. — Wygląda na istotę niespełna rozumu...
— To prawda.... Byle tylko nie zrobiła czego złego dzieciom?
— Niema obawy... Bardzo łagodna..... Jeżeliby nawet była choć trochę szaloną.... nie jest wcale niebezpieczną...
Zbliżyły się obie kobiety do ławki, na której siedziała Gabryela, trzymając dzieci na lonie.
— Jak się pani nazywasz? — spytał nagle chłopaczek.
Gabryela zadrżała do głębi, słysząc jego słodki głosik.
— Wiesz przecie mój aniołku... „Figura woskowa“.
Dzieciak potrząsnął główką:
— Nie... musisz mieć inne nazwisko.... Nazwano cię tak, boś biała naprawdę, jakby z wosku.
— Chcesz je koniecznie poznać mój maleńki?
— Koniecznie!
— I dla czego?....
— Bo ja nie będę cię nazywał „Figurą woskową“.
— Skoro tak, dowiedz się więc mój drogi, że nazywam się panią Ludwiką.
— To imię bardzo mi się podoba.... Odtąd nazwę cię „panią Ludwiką“. — Co do nas, mamy na imię Eugenjusz i Karolina.... — Gdzie mieszkasz pani Ludwiko?
— Stąd nieopodal.... po drugiej stronie rzeki....
— I my mieszkamy nie bardzo daleko, na ulicy Babilońskiej, w dużym, pięknym pałacu, gdzie z tyłu rosną tak wielkie i rozłożyste drzewa, jak te tutaj. Gnieździ się u nas w ogrodzie i dużo ptactwa rozmaitego: Wrony, sroki i dzikie gołębie.... Tam bawimy się, skoro jest pogoda. Jeździmy dość często do Lasku Bulońskiego. Ja bo mam dobre nogi, i wolę chodzić, niż jeździć. Alei Lola mały leniuszek. Chce bądź siedzieć w powozie, lub każę nosić się na ręku.
— Genio pędzi mnie zawsze przed siebie, i muszę gonić się z nim wiecznie! — Dziewczynka odrzuciła ze śliczną minką naburmuszoną.
Chłopczyk wybuchnął śmiechem:
— Cóż mam z nią począć? — zawołał. — Każę jej biegać, skoro nie chce chodzić.... W lecie nie ma nas w Paryżu — opowiadał dalej. — Wyjeżdżamy do zamku na wieś... Ah! tam prześlicznie!... Kaskady, duża rzeka, trawniki miękkie jak aksamit, szerokie, cieniste aleje, basen marmurowy, z złotemi rybkami i z fontanną, wytryskującą na środku, i mnóstwo a mnóstwo wonnych kwiatów.... Przychodzą ze wsi bawić się z nami, chłopcy i dziewczęta... Cieszę się bardzo, gdy wyjeżdżamy na wieś.
— I ja się cieszę — powtórzyła Lola.
Słuchała Gabryela z zachwytem, tego szczebiotu dziecięcego.
— Czy wyjedziecie wkrótce z Paryża? — spytała.
— Nie wiem na pewno — rzekł Genio. — Każdego roku wybieramy się na wieś, gdy róże zaczynają kwitnąć.
— Za dwa miesiące — pomyślała Gabryela, dodając głośno ze smutkiem:
— Pojedziecie daleko, do zamku waszych rodziców, moje aniołki, a ja tu za wami będę bardzo tęskniła.
— Oh! powrócimy znowu — zapewnił chłopczyk z żywością. Pani Ludwiko, cieszysz się zatem z naszego widoku?
— Uszczęśliwia mnie wasza obecność, kochane dziateczki.
Chłopczyk namyślał się przez chwilę:
— Słuchajże szepnął — zanim zabiorą nas do zamku, będziemy tu przychodzili bardzo często. Musisz wiedzieć pani Ludwiko, że to ja uparłem się koniecznie, aby nas zaprowadzono tu, nie gdzieindziej.
— Ty, ty! mój skarbie najdroższy! — wykrzyknęła w słodkiem upojeniu Gabryela.
— Chciałem ciebie zobaczyć...
— Oh! dziecko moje najmilsze! Tak... od wczoraj myślę ciągle o tobie, pani Ludwiko. W nocy... we śnie, widziałem cię przed sobą tak wyraźnie, jak gdybym miał oczy otwarte. Stałaś przy mojem łóżeczku, patrzyłaś na mnie z tą słodyczą w oczach, jak teraz; brałaś mnie w ramiona i przyciskałaś do piersi. Obudziłem się nagle. Rozglądnąłem się po pokoju.... ciebie jednak już w nim nie zobaczyłem. Skorom usnął na nowo, znowu mnie ściskałaś i całowałaś. Mówię ci, że sprawiało mi to wielką radość. Gdym się w końcu przebudził rano na dobre, żałowałem, że nie usnę więcej, aż w nocy.
Drżała całem ciałem, biedna młoda kobieta; a z jej ócz spływały zwolna grube łzy. Chłopczyk wspiął się na palcach, przytknął usteczka do samego jej ucha, i rzekł cichuteńko!
— Kocham cię bardzo, pani Ludwiko!
Najmilsze te słówka, wpadły do serca Gabryeli, niby balsam najcudowniejszy:
— Oh! skarbie mój aniołku drogi! — wyszeptała głosem urywanym i zdławionem łkaniem spazmatycznem.
Jej drżące usta wpiły się w jasne czoło chłopaczka, a ramionami tuliła go namiętnie do łona.
— Czyś bogata, pani Ludwiko? — spytał po chwili.
— Dla czego chcesz o tem wiedzieć, dziecię kochane?
— Dla czego? — powtórzył chłopczyk pomięszany, spuszczając główkę. Podniósł ją atoli bardzo szybko: — Powiem ci otwarcie pani Ludwiko: Tatko mój jest bardzo bogaty. Powtarza zawsze, że ci, których Bóg obdarzył wielkim majątkiem, powinni wspierać takich, co mają za mało. Gdybyś więc była ubogą, poprosiłbym tatka o pieniądze dla ciebie.
Nie mogła teraz zapanować nad ogromnem wzruszeniem biedna Gabryela, i wybuchnęła rzewnym płaczem.
— Co znaczą te łzy? — spytał chłopczyna posmutniały i mocno zaniepokojony. — Przecież nie płaczesz pani Ludwiko z mego powodu? Ja nie chciałem wcale sprawić ci przykrości.
— Nie, nie, moje dziecię najmilsze!... Płaczę właśnie z nadmiaru szczęścia, tak mnie rozczuliły i uradowały twoje chęci najlepsze!
Obsypała go na nowo pocałunkami:
— Myśl, którą miałeś mój aniołku, dowodzi, jakie posiadasz złote serduszko. Zapewniam cię jednak, że nie będąc tak bogatą, jak twój tatuś, mam tyle, że mogę żyć wygodnie, i nawet udzielać z tego cokolwiek uboższym odemnie. I ja tak samo, jak twój ojciec, staram się dopomódz takim, co nie mają nieraz na kęs chleba suchego. Nie potrzebujesz zatem aniołku prosić o pieniądze dla mnie twego tatka.
Skinął główką chłopczyk na znak, że zrozumiał wszystko doskonale.
Rozmawiali jeszcze chwilę. Nareszcie przywołane przez ochmistrzynię dzieci, pożegnały Gabryelę. Na odchodnem powiedział jej chłopczyk:
— Oczekuj nas wkrótce. Obiecuję ci, że się tu zjawimy niebawem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.