Dwie matki/Część druga/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bał się Morlot na serjo, żeby się Gabryela nie rozchorowała po tym dziwnym śnie.
Dręczony tą myślą, spędził noc prawie oka nie przymknąwszy. Nie zwierzył się z tem przed żoną, żeby i jej nie zaniepokoić.
Z rana wyszedł zaraz po śniadaniu. Pokazał się na chwilę w biurze policyjnem, czy nie mają dlań jakiego zajęcia? i pospieszył do Gabryeli. Zastał ją krzątającą się jak zwykle, około śniadania.
— Nie spodziewałam się przyjemności, widzieć cię tak rano, panie Morlot — uśmiechnęła się słodko, podając mu rękę na powitanie.
— Byłaś pani wczoraj na wieczór trochę cierpiącą.... znużoną i osłabioną. Byłem cokolwiek o nią niespokojny. Przyszedłem li, aby przekonać się naocznie, czyś pani zdrowa zupełnie?
— Potrzeba mi było tylko wypoczynku, jak pan widzisz. Spałam przewybornie, i dopiero słońce mnie zbudziło o niezwykle późnej godzinie, zaglądając aż do mego łóżka. Zmęczenie wczorajsze zniknęło bez śladu. Pomimo, żem wstała o ósmej, zamiast o szóstej zrana, szyłam już trochę... z przyzwyczajenia....
— Cieszy mnie, żem zastał panią zdrową i żwawą.
— Ja zaś nie mam dość słów, żeby wyrazić panu moją wdzięczność za tyle troskliwości!
— A cóżby to był ze mnie za przyjaciel, gdybym się nie troszczył wcale o pani zdrowie? Uścisnęła mu rękę powtórnie.
— Tak.... państwo oboje jesteście moimi prawdziwymi i.... jedynymi przyjaciółmi!
— Ale... ale... powiedziałem mojej żonie, że ją pani odwiedzisz dzisiaj....
— Z pewnością, panie Morlot.
— Mamy gościa w domu... na trzy... cztery dni... krewniaka Melanji. Byłem właśnie u pani wczoraj na wieczór, gdy on się zjawił niespodzianie. Był nam winien czterysta franków, i chciał oddać tę sumkę we własnej osobie.
— Tak... — rzekła Gabryela obojętnie.
— Widocznie nie pamięta niczego! — pomyślał Morlot, wpatrując się w nią badawczo.
— Przez ten czas Melanja będzie miała dużo więcej zajęcia — wtrąciła Gabryela.
— Eh! drobnostka... o jedną więcej pościel do sprzątnięcia, i mały dodatek do objadu.... Niechże tylko nie spłoszy drogiej pani, obecność naszego krewniaka. Gdybyś chciała wyświadczyć nam łaskę prawdziwą i zrobić największą przyjemność, przyjęłabyś zaproszenie na dzisiejszy skromny objadek, o co błagamy usilnie oboje.
— Oh! boję się, żebym nie narobiła państwu niepotrzebnego kłopotu....
— Nigdy! nigdy to nie nastąpi, kochana pani! Rzecz ułożona! Zjesz z nami dziś objad....
— Skoro pan tak nalegasz.... przyjmuję zaproszenie.
— Tak to lubię! A Melanja jak będzie tem uszczęśliwiona.... Do zobaczenia więc przed szóstą na wieczór, kochana pani.
Odszedł Morlot zupełnie uspokojony, co do stanu zdrowia Gabryeli.
— Co to za dobrzy ludzie! — pomyślała Gabryela gdy ją opuścił Morlot.
— Ah! Opatrzność pozwoliła mi spotkać ich na mojej drodze, pełnej cierni i ostów, aby mi pomogli, i ulżyli cokolwiek, w dźwiganiu ciężkiego Krzyża! Odkąd ich poznałam, o wiele mi lżej na świecie. Czuję się nawet mniej smutną, jakby ich przyjaźń była balsamem, gojącym i rany mojego serca. Niestety!... nic się właściwie nie zmieniło dotąd w mojem życiu. Przygniata mnie zawsze ta sama niedola.
Dodała z smętnym uśmiechem:
— Oddziałowuje na mnie tak zbawiennie, powrót wiosny; widok pierwszych listków zielonych na drzewach. Również i błoga nadzieja, że przy pięknej pogodzie, zaroją się ogrody od dzieci... a one tak mi się stały niezbędnemi!
Czas był rzeczywiście prześliczny. Słońce świeciło w całym blasku, na niebie lazurowem, bez jednej chmurki.
Skoro ukazała się Gabryela w Tuillerjach, pod Kasztanami, przyjęto ją okrzykami żywej radości:
— Figura woskowa! wołały dzieci naokół zgodnym chórem.
Otoczono niebawem Gabryelę. Rozdawała karmelki i ciastka, składając jednocześnie pocałunki serdeczne na tych jasnych, lub ciemnych główkach, i rumianych okrągłych buziakach. Zdołała zaledwie dobić się do jakiejś ławki próżnej, przez ten tłum, tamujący jej przejście, i usiadła na niej.
Zbliżył się do niej chłopczyk z minką junacką, z usteczkami uśmiechniętemi figlarnie, i z ciemnemi błyszczącemi oczami. Ujął Gabryelę za rękę, i rzekł:
— Widzimy cię tu raz pierwszy tej wiosny, figuro woskowa. Cieszymy się wszyscy z tego, nawet bardzo! Nie zapomniałem dotąd, żeś nam opowiadała cudowne historyjki. Czy nauczyłaś się jakich nowych? Czy będziesz nam tylko powtarzała dawniejsze?
— Umiem i nowe, mój drogi chłopaczku; a posłuchacie zapewne chętnie i niejednej z roku zeszłego.
Dzieci uderzyły w dłonie, nie posiadając się z radości.
— Opowiedz nam historyjkę!... opowiadaj prędko! wołały w niebogłosy.
Zanim Gabryela usta otworzyła, przedarł się przez tłum, zbity w koło niej, chłopczyk kilkuletni, ubrany wytwornie i bogato, ciągnąc za rękę dziewczynkę, młodszą, o jakich dwa lat. Starsi chłopcy i wyżsi od niego, zasłaniali mu Gabryelę, siedzącą na ławce; on zaś ciekawy, jak ogół dzieci w jego wieku, pragnął przypatrzeć się jej z bliska.
Na widok dwojga malców, nieznanych jej zupełnie, i na których spoczęły jej oczy, po raz pierwszy w życiu doznała Gabryela dziwnego wstrząśnienia. Brakło jej tchu w piersi, i serce bić przestało na chwilę. Odetchnęła nareszcie, a serce uderzało teraz gwałtownie, jakby pęknąć miało. Źrenice rozszerzone i pełne blasków fosforycznych, wlepiła w nieznanego jej chłopczyka. Dla niej on jeden istniał obecnie w całym ogrodzie. Nie widziała nawet obok niego dziewczynki, trzymanej za rączkę. W zachwycie nadziemskim, nie mogła dość się go napatrzeć, dość nim napaść wzroku rozpłomienionego, a jednak tak słodkiego i pieszczotliwego. Była w spojrzeniu Gabryeli czułość niewysłowiona i upojenie radością bez granic.
Malec ze swojej strony przypatrywał się bacznie, tej bladej pani, bez cienia trwogi, tylko ze zdziwieniem, wzruszeniem i smutkiem pomimowolnym.
— Cóż to za dziecko prześliczne i czarujące! — pomyślała Gabryela.
— Co się dzieje ze mną?... Czuję, jak mnie jego spojrzenie przenika na wskróś lejąc w serce niby promień ożywczy, niby balsam cudowny i uśmierzający ból wszelki.
Wzruszenie Gabryeli wzrastało z każdą chwilą. Oczy jej zaszły łzami i patrzyła teraz jak przez mgłę na chłopaczka. Zawsze jednak była w jej spojrzeniu, słodycz niewypowiedziana; i czytało się te słowa w jej wzroku wymownym:
— Pójdź! pójdź w moje objęcie! Niech cię przycisnę do łona!
Chłopaczek zdawał się rozumieć tę mowę bez słów, tę niemą prośbę. Jakby popychany ku niej siłą niewidzialną, czarem tajemnym; posuwał się coraz bliżej.... i bliżej... Nagle roztworzyła Gabryela ramiona i zawołała na cały głos:
— Chodź! chodź!....
Chłopczyk miał właśnie rzucić się jej na szyję, gdy pochwyciła go z tyłu czyjaś ręka, odrywając gwałtem od biednej młodej kobiety.
Gabryela uczuła ból niesłychany, jakby jej kto wbijał nóż w serce. Zerwała się z ławki, z drganiem konwulsyjnem, z piersią falującą, z błyskawicami w źrenicach, które zresztą łzy zaćmiły natychmiast:
— Jesteś pani zapewne boną tych dzieci? — spytała drżącym głosem kobietę, która porwawszy za ręce oboje malców, chciała ich koniecznie z sobą uprowadzić.
— Jestem ich nauczycielką — odrzuciła tonem suchym i ostrym:
— Niech i tak będzie... rozumiem... potrząsła smutno głową Gabryela.
— Słuchasz pani zapewne rozkazów, danych ci z góry. Nie wolno ci dopuszczać dzieci powierzonych twojej pieczy, do osób obcych i nieznanych. Nie mogę sprzeciwić się temu zakazowi.... Pragnęłam gorąco uściskać tych dwoje dzieci.... Dlaczego, raczej ich niż tę resztę, cisnącą się do mnie?....
Tego nie umiem sobie wytłumaczyć.... Nie pozwoliłaś pani na to?....
Pozbawiłaś mnie tem okrucieństwem, radości niewysłowionej.... Ah! Nie pierwszy to zawód bolesny w mojem życiu, i zapewne nie ostatni.... Przestałam od dawna liczyć wszystkie moje zawody i... cierpienia....
Westchnęła ciężko:
— Popatrz pani — kończyła — na ten tłum dzieci, który mnie otacza. Znają mnie one nie od dziś.... nazywają „figurą woskową“, nikt im nie zakazuje garnąć się do mnie, wiedzą bowiem ich matki i opiekunki, że ich kocham i pragnę ich dobra jedynie.
Po tych słowach Gabryeli, zbliżyła się ku nim kobieta młoda, olśniewająco piękna, i ubrana z całą wytwornością:
— O cóż to idzie? — spytała.
— Oh! o nic pani margrabino — wtrąciła ochmistrzyni trochę pomięszana. — Tylko ta, oto kobieta chciała całować dzieci....
Margrabina spojrzała na Gabryelę, uderzona jej trupią bladością, i nader bolesnym wyrazem twarzy. Przed tą wielką damą, spuściła wzrok łzawy pomimowolnie, biedna „figura woskowa“.
— Czy to prawda, żeś pani pragnęła uściskać tych dwoje malców? — przemówiła do niej słodko margrabina.
— Jesteś pani zapewne ich matką?
— Tak, to moja córeczka, i mój.... syn.
— Jakże pani musisz być szczęśliwą, jak dumną z posiadania takiej parki istnych aniołków. Rzeczywiście.... oczarowana ich widokiem.... radabym była przycisnąć do serca oboje.
— Dlaczegóż nie uczyniłaś pani tego, czegoś pragnęła?
— Nie pozwoliła mi na tę rozkosz prawdziwą, ich ochmistrzyni.
— Z jakiego powodu? — margrabina zmierzyła nauczycielkę spojrzeniem surowem i pełnem wyrzutu.
— Sądziłam.... myślałam pani margrabino, że.... — bełkotała nauczycielka okropnie zawstydzona i zmięszana, poczerwieniawszy jak piwonja.
— Postąpiłaś pani jak zwykle... bez taktu; przesadzając w gorliwości, zupełnie zbytecznej — rzekła margrabina tonem wyniosłym. Zwróciła się następnie do Gabryeli z miłym uśmiechem:
— Na co nie chciała pozwolić ochmistrzyni moich dzieci, do tego upoważniam ja panią — ich matka.
— Oh! pani.... jaka łaska! — szepnęła Gabryela głosem zdławionym przez łkanie. Upadła nazad na ławkę, — czując, że się pod nią nogi uginają.
— Geniu.... Lolu.... uściskajcie tę panią — margrabina wskazała dzieciom ręką wyciągniętą, biedną „Figurę woskową“.
Dzieci przystąpiły bez bojaźni. Otoczyła je ramionami Gabryela, cisnąc namiętnie do piersi, nie mogącej tchu złapać z nadmiaru radości. Ucałowała kilkakrotnie każde z osobna, posadziwszy je sobie na kolana. — Oh! w tej chwili czuła się zupełnie szczęśliwą biedna Gabryela. Można było przypuścić, spojrzawszy na jej czoło rozpromienione, i widząc jej oczy płomienne, że zapomniała nagle o wszystkich swoich cierpieniach, że zagoiły się od razu rany jej serca. W jej pocałunkach było upojenie, miłość bez granic, szał nieledwie... Czyż potrzebujemy dodawać, że o wiele namiętniej tuliła do piersi chłopczyka, niż dziewczynkę?....
Uśmiechała się błogo na ten widok margrabina. Nie zdziwiła jej wcale ta scena, niezwykle rozczulająca. Nie spytała się w duchu, co wprawia w taki zachwyt, i prawie w szał namiętny, tę młodą kobietę o twarzy kredowo-białej, którą dzieci przezwały „figurą woskową?“ Nie strzeliło jej do głowy, żadne przypuszczenie; nie podejrzywała niczego.
Wydało jej się to, na co patrzyła, całkiem naturalnem. Wszak ona była matką!
Spuściła nareszcie Gabryela dzieci z kolan na ziemię, a te ujęły margrabinę, każde za jedną rękę. Na odchodnem, skinęła jeszcze przyjaźnie głową wielka dama, tej ubogiej kobiecie z ludu, i oddaliła się z dziećmi, dążąc ku bramom ogrodu. Odprowadzała ich wzrokiem Gabryela, póki nie zniknęli na zakręcie aleji. Jęknęła wtedy boleśnie, dumając głęboko, z głową na piersi opuszczoną.
Ani spostrzegła, że otacza ją jeszcze spora gromadka dzieci. Zapomniała zupełnie i o tem, że obiecała im dawniej opowiedzieć jaką „historyjkę“.