Dwie matki/Część druga/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wielce zakłopotany i zaniepokojony, wpatrywał się Morlot smutno i z miną zafrasowaną w Gabryelę, która trwała dalej w swojej pozornej martwocie i nieruchomości. Można było przysiądz nieledwie, że już nie żyje, gdyby nie lekkie podnoszenie się i opadanie piersi, przy dość utrudnionem oddychaniu.
— Gdybym tak pobiegł po lekarza? — pomyślał Morlot. Jakże jednak mógł ją zostawić samotną, w tym dziwnym śnie, z którego obudzi się zapewne lada chwila?
— Ah! — powtarzał w duchu — chociaż przeraża mnie jej mowa, wolę to stokroć razy, niż gdy patrzę na nią, podobną zupełnie do trupa. Oddycha wprawdzie, ale wygląda tak, jakby śmierć miała ją napaść podczas snu. Coś okropnego! Ta głucha cisza, panująca w koło nas, jest ponura i mrozi mi po prostu krew w żyłach!
Wstrząsnęły nim dreszcze, od głowy aż do stóp. Zerwał się biegając szybko po pokoju, jakby chciał zrzucić z siebie ciężar przygniatający.
— Ejże! — szepnął zawstydzony — zdaje mi się, że jestem w strachu nielada.... po raz pierwszy w życiu.
Wziął delikatnie Gabryelę za rękę; była zimna, ale i wilgotna jednocześnie.
— Czy obudzisz się pani wkrótce? — spytał.
— Tego nie wiem — odpowiedziała.
— Widzisz mnie pani?
— Najdokładniej....
— Czujesz, że dotykam się twojej ręki? — spytał.
— Nie czuję dotknięcia pańskiego, ale widzę, że trzymasz moją rękę w swojej dłoni.
— Boli jeszcze panią głowa i reszta członków?
— Boli mnie wszystko....
Pocieszył się cokolwiek Morlot i uspokoił odpowiedziami Gabryeli. Coś mu strzeliło do głowy, i zdziwił się, że nie pomyślał o tem od razu.
— Czy wzrok pani sięga dalej niż ściany jej pokoju, i czy mogłabyś widzieć coś więcej, niż przedmioty, stojące w koło niej?
— Oh! widzę na bardzo znaczną odległość, panie Morlot.
— Mogłabyś zobaczyć moją żonę?
— I owszem.... jestem już u państwa.... widzę moją drogą Melanję.
— Czemże jest zajęta?
— Rachuje i wiąże wstążką pasową, tuzin serwet, odebranych z prania.
— To nie do uwierzenia! przechodzące wszelkie cudowności! — pomyślał Morlot, kręcąc się niespokojnie na krzesełku. — Jeżeli nie jest ona lunatyczką, to chyba miewa sny jasnowidzącej!
— Widzisz więc pani dalej Melanję?
— Tak samo jak pana.... najdoskonalej.....
— Cóż teraz robi?....
— Nic właściwie.... Stoi w miejscu i słucha.... Ktoś dzwoni.... Idzie mu otworzyć.... Wydaje okrzyk przyjemnego zdziwienia.... Wchodzi do pokoju jakiś obcy mężczyzna.
— Mężczyzna? Ejże! — zawołał Morlot.
— Ubrany w bluzę niebieską, a na głowie ma szary, filcowy kapelusz, z szeroką kryzą. Wygląda na wieśniaka.
— Czy nie przybył do nas krewniak mojej żony, Blaisois? — pomyślał Morlot który zapowiedział nam swój przyjazd do Paryża, od dwóch miesięcy?
Gabryela mówiła dalej:
— Całuje mocno i głośno Melanję w oba policzki.... Ona jest mu rada, i zadowolona z jego odwiedzin.
— Czy słyszysz pani ich rozmowę?
— Nie.... Obcy człowiek wchodzi do salki jadalnej, i siada przy stole. Melanja stawia przed nim szklankę i butelkę wina, tudzież chleb napoczęty i talerz z wędliną. Aha!... nieznajomy dobywa coś z zanadrza.... trzos skórzany.... Wysypuje na stół jego zawartość.... Widzę monetę złotą i srebrną...
— Niema wątpliwości, że to Blaisois! — pomyślał Morlot oszołomiony. — To, na co patrzę i czego słucham, jest coraz bardziej zdumiewającem.
Radby był skoczyć czemprędzej do swego domu, aby przekonać się, czy Gabryela powiedziała mu prawdę.
— Nie.... nie.... szepnął — nie odstąpię biedaczki, póki się nie obudzi.
Spojrzał na zegarek. Wskazywał godzinę dziewiątą na wieczór. Zabłysła mu w głowie nowa myśl:
— Gdyby to było możebnem! — uderzył się w czoło, z wzrokiem rozpłomienionym. Przeszedł się po pokoju, potem stanął naprzeciw śpiącej.
— Czy nie mogłabyś pani odszukać w swoim śnie iście cudownym, nikczemnej zbrodniarki, która ci syna ukradła? — zapytał.
— Nie.... jej nie widzę wcale....
— A widziałaś pani przed chwilą moją żonę?....
— Widzę ją i teraz.... ale dlatego, bo znam jej mieszkanie, i myśl moja dosięga tych miejsc, w których obraca się Melanja.
— Gdyby więc żona moja była gdzieindziej, nie u siebie, nie mogłabyś jej pani widzieć?....
— Tego nie wiem na pewno....
Zanim miał czas Morlot zadać jej nowe pytanie, szepnęła:
— Nie pytaj mnie pan o nic więcej. Jestem niesłychanie zmęczoną.
I rzeczywiście występywały na jej czoło i skronie, grube krople potu:
— Oh! chciałabym się już obudzić — rzekła z cicha głosem przytłumionym: — Cierpię!.... cierpię okropnie!....
Umilkł Morlot, nie śmiąc nawet się ruszyć, przejęty trwogą śmiertelną:
— Zaczekam, póki nie zobaczę jej obudzonej — pomyślał.
Morlot nie był żadnym mędrcem, odebrał jednak pewne wykształcenie i lubił nawet czytać. Najlepiej przypadały mu do gustu — „Causes cilebres“, opisywane w specjalnym dzienniku. Wszak jego rzemiosłem było łapać złoczyńców, dostarczając w ten sposób trybunałowi owej zwierzyny, i tematu do spraw rozgłośnych i wprawiających w zapał, graniczący z szałem częstokroć, ogół paryskiej publiczności. Nie dziw zatem, że interesował się mocno przebiegiem sprawy sensacyjnej i wyrokiem, wydanym na tego, lub owego zbrodniarza, przez „Sąd przysięgłych“. Oprócz tego dziennika, poświęconego sprawom kryminalnym, czytywał namiętnie romanse, a nawet i bajki „Z Tysiąca i Jednej Nocy“.
Jak ogół przeciętnych śmiertelników, Morlot czytał dla przyjemnego zabicia czasu wolnego. Skoro dojrzał na okładce książki tytuł, zwiastujący dzieło naukowe, nawet jej nie otworzył:
— Co mnie po tem — powtarzał w duchu. — Szkoda czasu! i tak nie zrozumiem ani słowa....
Wątpiący i niedowierzający w wielu kwestjach, zajmował się jednak namiętnie wytworami, mniej lub więcej nie podobnemi do rzeczywistości, które zrodziły się w bujnej fantazji poetów i romansopisarzy. Podziwiał naprzykład bajki wszelkie, rozkoszował się niemi, ale nie cierpiał, jeżeli mu ktoś przedstawiał podobne fakta nadprzyrodzone, jako rzeczy prawdziwe i zdarzające się w życiu rzeczywistem. W takim wypadku, unosił się gniewem i wołał oburzony:
— Ależ to po prostu niedorzeczne!
W owej epoce, tak w Paryżu, jak i w całym świecie cywilizowanym, zajmowano się gorączkowo lunatyzmem, magnetyzmem i jasno widzeniem pewnych „medjum“, szczególniej usposobionych i podatnych do podobnych eksperymentów.
W każdym domu nieledwie kręciły się stoły, wypukując lub pisząc ołówkiem, wprawionym w jedną nóżkę, pod naciskiem: rąk trzymających stół z wierzchu, rozmaite odpowiedzi, zdania i mądre sentencje.... ze świata pozagrobowego. Ukazywali się bowiem nieboszczyki, to łając obecnych, to im błogosławiąc; według usposobienia ich za życia.
Jak zwykle, lgnęły do tych cudowności przeważnie kobiety, wrażliwsze i z bujniejszą wyobraźnią. Zajmowali się niemniej tą niezwykłą kwestią mężczyźni, a nawet najpoważniejsi mężowie ciężko uczeni. I ci się zbierali, kręcąc stołami po kilka godzin z rzędu, i zapisując skwapliwie, co te im dyktowały. Chcieli koniecznie zbadać naturę owego „fluidum“, który poruszał bądź jak bądź martwy przedmiot; i ująć go w pewne formułki. To im się jednak niezupełnie udało.
Jeżeli wspomniał kto kiedykolwiek przed Morlotem o czemś podobnem, wzruszał miłosiernie ramionami i wybuchał niecierpliwie:
— Brednie wierutne!.... bajki dobre do usypiania małych dzieci! Trzeba chyba głupca skończonego, żeby uwierzył w podobne bzdurstwa! Jeżeli chcę się zabawić w sztuczki kuglarskie, to idę na cały wieczór do Roberta Houdin.
Trzymał się Morlot za boki od śmiechu, gdy mu opowiadano o stolikach wirujących i piszących, o magnetyzerach usypiających siłą woli, inne osoby, i wprowadzających takowe w stan jasnowidzenia.
— Do jakiego stopnia powtarzał dochodzi głupota i łatwo wierność ludzka! To naprawdę trudne do uwierzenia!
Wierzył atoli Morlot w lunatyków, bo widział na własne oczy, będąc młodym, ośmnastoletnim chłopcem, swoją sąsiadkę, szwaczkę jak w noc księżycową, wyszła na dach z pokoiku na poddaszu, obok niego, i tam chodziła czas jakiś, krokiem tak śmiałym, jakby stąpała po gładkiej posadzce, aż nareszcie spuściła się tą samą drogą po rynnie i gzymsie, wchodząc nazad do pokoiku. Tamta jednak ruszała się śpiąc, a nie mówiła zupełnie. Gabryela natomiast wyglądała jak martwa, mówiła zaś rzeczy niesłychane i zdumiewające! Morlot zresztą, tak wtedy, jak i obecnie, nie suszył sobie głowy nadaremnie, aby zbadać tę kwestję do gruntu. Widział lunatyczkę, spacerującą po dachu.... uwierzył w lunatyzm.... Patrzył i słuchał Gabryeli, w śnie jeszcze bardziej zdumiewającym, i zaczynał wierzyć.... w jasnowidzenie, nie nazywając już tego bredniami i bzdurstwami.... On, wygadujący zawsze rzeczy niestworzone i niedowierzający magnetyzerom, odegrał pomimowolnie rolę usypiającego wobec Gabryeli.
Tym razem zostało pokonane najzupełniej Morlota niedowiarstwo. Gabryela widziała i odpowiadała przez sen prawie na wszelkie pytania. Nie mógł więc zaprzeczyć przeświadczeniu własnych zmysłów. Uwierzył święcie we wszystko...
Minęło z pół godziny w głębokiem milczeniu. Wyszła nagle Gabryela ze swojej martwoty. Zaczęła drgać nerwowo; podniosła z trudem jedno ramię, potem drugie, i wyciągnęła sztywnie nogi przed siebie. Za chwilę westchnęła kilkakrotnie; rzuciła się konwulsyjnie na prawo i lewo, w końcu poruszyła głową, otwierając szeroko oczy. Spojrzała zrazu w koło niesłychanie zdziwiona. Usiłowała widocznie pozbierać myśli rozpierzchłe. W końcu utkwiła wzrok w Morlot’a.
— Ah! zaczynam sobie przypominać — rzekła z pewnem wahaniem — przyszedłeś pan z chęcią spędzenia ze mną całego wieczoru, i opowiadałeś mi o czemś nader zajmującem; ja zaś tak się pięknie spisałam, żem usnęła po prostu. Przebacz mi kochany panie Morlot! Czym długo spała?
— Prawie półtory godziny....
— Aż tak długo! Trzeba mnie było obudzić....
— Próbowałem.... spałaś pani jednak tak twardo....
— Dziwna rzecz! — szepnęła Gabryela.
— Czy przypominasz sobie pani, o czem śniłaś śpiąc?...
— Nie przypominam sobie niczego.... Może mówiłam przez sen?....
— Nie trzeba jej o tem wspominać — pomyślał ajent — Mogłaby się przestraszyć i rozchorować na serjo.... Oh! dodał głośno, trochę pomięszany — coś mi ot tak.... przyszło do głowy.
— Czy rzucałem się we śnie?....
— Przeciwnie, byłaś pani jakby martwa; tak, żem sądził zrazu, że to omdlenie.
— Przykro mi naprawdę, panie Morlot.
— Dlaczego ma pani być przykro?
— Pan byłeś na tyle uprzejmy i przyszedłeś uprzyjemnić mi cały wieczór, a ja usnęłam po głupiemu i przez to spędziłeś czas u mnie jak najnudniej.
— Proszę nie kłopotać się tem wcale. Każdego przecież może sen zmorzyć. Nie pani w tem wina, żeś nie była w stanie oprzeć się tej chętce niepokonanej.
— Niech będzie jak chce, gniewam się jednak za to sama na siebie.
— Idzie tu głównie o to, żeby sen wyszedł pani na zdrowie.... Czy nie czujesz pani bólu gdziekolwiek?....
— Bólu nie czuję, tylko cięży mi głowa niesłychanie, i wszystkie członki mam jakby połamane. Tem jednak nie trzeba się wcale niepokoić. Jutro, gdy wypocznę należycie, nie będzie ani śladu po dzisiejszem utrudzeniu.
— Połóż się pani natychmiast....
— Aby zasnąć na nowo? — próbowała się uśmiechnąć.
— Jeżelibyś pani życzyła sobie tego, przysłałbym tu na noc Melanję. Może będziesz czego potrzebowała?
— Dziękuję panu najserdeczniej za dobre chęci, ale zaręczam, że nic mi nie jest, tylko jestem dziwnie zmęczoną i osłabioną. Jak to sam powiedziałeś, potrzebuję li położyć się jak najprędzej.
— Odchodzę zatem.... Dobranoc pani.
— Dobranoc panie Morlot. Zapowiedz swojej żoneczce, że będę u niej jutro.
Odszedł Morlot. Zastał w domu żonę z krewniakiem, którzy czekali na niego niecierpliwie.
— O której godzinie przybyłeś do nas kochany kuzynie? — spytał Morlot, przywitawszy się z gościem.
— Zaraz po dziewiątej... Ale słuchajno Morlot — wtrącił wieśniak trochę markotny — jakoś nie zdziwiłeś się zupełnie, zastawszy mnie tutaj?
— Donosiłeś nam przecie, że wybierasz się niebawem do Paryża — odpowiedział ajent wymijająco.
— Aha!.... prawda i to! — bąknął wieśniak.
Gdy wkrótce udali się wszyscy na spoczynek, Blaisois w salce jadalnej na sofie, a Morlotowie w pokoju obok — rzekł do swojej żony:
— Wiedziałem, że Blaisois przybył do nas po dziewiątej.
— Widziałeś go więc wchodzącego do domu?
— Nie mogłem go widzieć, skoro byłem u Gabryeli.
— Teraz... to już niczego nie rozumiem!... Drwisz sobie ze mnie, czy co?...
— Nie żartuję i wyjaśnię ci wszystko, ale pod warunkiem, że nie wspomnisz o tem Gabryeli ani jednem słówkiem.
— Przyrzekam solennie milczeć przed nią, jak grób.
— Dowiesz się żoneczko o czemś nadzwyczajnem.
— Mówże prędko! — podchwyciła ogromnie zaciekawiona.
— Oto Gabryela nie tylko jest lunatyczką, ale w dodatku, opowiada we śnie rzeczy niesłyszane i zdumiewające!