Dwie matki/Część druga/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nastały pierwsze wiosny zwiastuny, dni ciepłe, pogodne i pełne woni. Sławny kasztan z dwudziestego marca, okrył się liśćmi i pączkami.
W ogrodzie Tuilleryjskim, zjawiła się razem z jaskółkami i Gabryela Liénard, przezwana przez swywolną dziatwę „figurą woskową“.
Pewnego wieczora, wróciwszy niesłychanie utrudzona z dalekiej przechadzki, stała przez chwilę w oknie, jak zawsze boleśnie zadumana, nareszcie zapaliła lampę, chcąc popracować jeszcze przez dwie.... trzy godziny, zanim ułoży się po snu. Wtem zapukano z cicha do drzwi.
Poszła otworzyć i zobaczyła na progu Morlota.
— Przychodzę spędzić wieczór z panią — rzekł na wstępie — Nie radbym jednak przeszkodzić pani w czemkolwiek. Jeżeli jestem zbyteczną, to zabiorę się natychmiast z powrotem do siebie.
— Nie tylko nie zawadzasz mi pan — uśmiechnęła się słodko Gabryela — ale jestem ci szczerze wdzięczną za pamięć o mnie. Nie widziałam pana prawie od dwóch tygodni.
— To prawda.... byłem niesłychanie zajęty, przez ten cały czas. Musiała skarżyć się przed panią moją Melanja, żem nie raz wracał do domu, dobrze po północy.
— Ciężkie to rzemiosło twoje — panie Morlot! — Zapewne.... kto jednak oddaje mu się z całą duszą i z pewnem amatorstwem jak ja, znajduje w niem i wiele stron dodatnich. Czasem wynagrodzi mi jedna chwila i największe trudy, podjęte przez kilka tygodni. Dziś naprzykład, jestem bardzo zadowolony.
— Rzeczywiście, masz twarz rozpromienioną — panie Morlot.
— Przyłapałem dziś łotra najgorszego gatunku, wielce niebezpiecznego. Szukałem go blisko od roku, a nie mogłem dostać go w ręce. Wyśliznął mi się zawsze jak piskorz. Jest to rodzaj Herkulesa, noszącego przezwisko Gargasse. Byłem na tyle szczęśliwy, schwycić go za kark sam jeden, bez niczyjej pomocy. Hultaj należał do szajki złoczyńców, wybornie uorganizowanej. Badano go, nie wyciągnąwszy jednak z niego ani jednego słowa. Lęka się skompromitować zeznaniami swoich towarzyszów. Ręczę, że będzie milczał do końca nawet wobec „sędziów przysięgłych“.... Jemu to ani pomoże, ani zaszkodzi. Tyle nabroił i tak jawnie, że dostanie co najmniej piętnaście lat galer.
— A w mojej sprawie panie Morlot, zawsze nic i nic?
Zmarszczył nagle czoło ajent policyjny:
— Dotąd nie odkryłem niczego, niestety!.... Nie wpadłem na ślad, choćby najlżejszy — rzekł głosem przytłumionym.
Westchnęła ciężko Gabryela.
— Oh! nie zniechęca mnie to bynajmniej. — Morlot wyprostował się dumnie, z wzrokiem rozpłomienionym. — Nędznicy! potrafili ukryć się doskonale! Ale ja jestem niesłychanie wytrwały i cierpliwy. Mam dobre oczy, a jeszcze lepsze uszy. Patrzę i słucham. Pewnego dnia muszę wpaść na trop....
Gabryela potrząsła smutnie głową:
— Wszak nieraz powtarzałeś panie Morlot, że błądzisz po omacku wśród egipskich ciemności. Staram się tymczasem koić mój ból i uśmierzać śmiertelną tęsknotę za własnym synem, pieszcząc i całując dzieci obce.... Dziś jestem niezwykle smutno usposobioną.... Może rezerwie mnie trochę pańska obecność.
— Niestety! — wtrącił Morlot. — Kiedyż jesteś pani wesołą?
— Zapewne.... Tego wieczora jednakże, prześladuje mnie myśl uporczywa, i nie mogę pozbyć się jej w żaden sposób.
— Cóż panią tak udręcza?
— Zdaje mi się, że syn mój już nie żyje....
— Po co oddajesz się pani tak bolesnym przypuszczeniom?
— Gdy mi coś podobnego strzeli do głowy — mówiła dalej Gabryela — zapadam na czas jakiś niby w rodzaj halucynacji. Dusi mnie zmora.... ale na jawie.
....Słyszę odgłos dzwonów pogrzebowych, widzę mnóstwo świec płonących, a pomiędzy niemi na katafalku leży malutka trumienka.... Podnoszę jej wieko.... pod niem owinięte całunem.... ciałko martwe.... sine.... mojego syna.... Twarzyczkę ma kredowej białości.... Oczy nie zamknięte, patrzą w górę nieruchomo.... na coś.... w niebie.... Tak panie Morlot; poznaję w tym trupku mojego syna!
— I ten brzydki sen na jawie, zadaje pani nowy ból. Nie.... dziecię twoje żyje. Odpędź od siebie tę zmorę ponurą. Błagam cię pani o to najusilniej.
— Ja też nie poddaję się jej wcale, wierz mi panie Morlot. Trzyma mnie jedynie na tym świecie nadzieja odszukania mego syna. Inaczej nie żyłabym już od dawna!.... Dlaczegoż pan jednak nie siadasz? Ślicznie cię przyjmuję, nie ma co mówić, jakby mi pilno było pozbyć się pana czemprędzej.
Usiadł Morlot naprzeciw niej. Gabryela wyjęła robotę z koszyka i zaczęła szyć.
— Chcesz mi więc poświęcić cały wieczór, dobry panie Morlot? — spytała.
— Dla mnie to najmilszy wypoczynek i szczęście prawdziwe, gdy mogę spędzić z panią kilka godzin.
— Dziękuję ci serdecznie panie Morlot.
— Po spędzeniu dwóch nocy bezsennych, wolno mi przecie wypocząć dzień lub dwa i pomyśleć o jakiejś przyjemności.
— Ma się rozumieć!
— Jeżeli nie odwiedzam pani częściej, to li z braku czasu. Mam bowiem zawsze po temu chęci najszczersze.
— Nie zawiodłam się przynajmniej na was, kochani państwo. Obdarzacie mnie oboje drogocenną przyjaźnią, obsypując dowodami waszego poświęcenia.
— Nie mogłem dotąd niestety! uczynić dla pani tego, czego pragnę gorąco.
— Robisz ile możesz, panie Morlot, nie zniechęcając się tak długiem niepowodzeniem, a i to już znaczy bardzo wiele. Dla czegóż nie przyszła z panem moja droga Melanja? Nie widziałyśmy się jeszcze dzisiaj!
— Nie może domu opuścić, poprzewracała w nim bowiem wszystko do góry nogami. I mnie nawet wyprawiła czemprędzej, abym jej nie zawadzał w robieniu wielkich porządków.
— Gosposia bo z niej zawołana!
— Zapomniałem na śmierć, że kazała mi pozdrowić panią od niej i nagadać mnóstwo miłych rzeczy.... A ja milczę jak ryba.... Dobry ze mnie poseł!.... Czemu pani nie szyjesz?... Przecież ja nie przeszkadzam ci w niczem, nieprawdaż?....
— Ależ nie panie Morlot!.... Tylko jestem dziś okropnie zmęczoną i rozstrojoną.... Potrzebuję wypocząć.
— Rzeczywiście wyglądasz pani bardzo źle.... Możeby najlepiej było położyć się?.... Pożegnam się więc....
— Zostań pan, przeciwnie. Opowiedz mi cokolwiek.... na przykład w jaki sposób schwytałeś owego niebezpiecznego złoczyńcę? To mnie najłatwiej uspokoi i pomoże odzyskać równowagę.
— Najchętniej — rzekł Morlot.
Zaczął natychmiast opowiadanie, zapalając się własnemi słowami. Machał w dodatku obiema rękami, chcąc dodać pewnej dramatyczności swojemu opisowi. Zacietrzewiony, nie zauważył, że Gabryela słucha go z coraz większym wysiłkiem, starając się nadaremnie zapanować nad ogarniającą ją dziwną niemocą. Dochodził właśnie do miejsca, najbardziej zajmującego, gdy Gabryela drgnęła nerwowo i podskoczyła w górę na krześle. Opuściła natychmiast bezwładnie ramiona, westchnęła z cicha i pochyliła się w tył, na poręcz fotelu, jakby zupełnie zmartwiała, z zamkniętemi oczami.
Morlot przerażony urwał w pół słowa, zerwał się na równe nogi i zawołał w trwodze śmiertelnej głosem zdławionym:
— Boże wielki! Zemdlała.... czy co?
— Jak ją ratować?.... W jaki sposób mam ją trzeźwić?....
Skoczył do drzwi, aby wezwać kogoś więcej na pomoc. Zatrzymał się jednak na progu, zastanowiwszy się nad tem, że i więcej osób nie zdoła na razie wyprowadzić Gabryeli z omdlenia. Powrócił zatem do martwej pozornie, krzycząc w niebogłosy: — „Panno Gabryelo! panno Liénard!“
Nie drgnęła nawet na to wołanie, tylko poruszyła nieznacznie ustami.
— Ależ to cymbał ze mnie, na wielki kamień! — uderzył się w czoło, wściekły sam na siebie. — Czyż będę tak stał dalej przed nią, niby słup soli? Czym już zgłupiał z kretesem?
Oglądnął się w koło. W oszklonej szafie kredensowej, spostrzegł postument z dwiema flaszeczkami. W jednej była, oliwa, w drugiej ocet. Wpadła mu również w ręce mała serwetka. Umaczał część jej w occie i natarł skronie omdlałej. Odezwała się teraz Gabryela głosem cichym, ale zupełnie zrozumiale:
— Nie przestraszaj się panie Morlot. Nie zasłabłam, tylko śpię.
Morlot osłupiał wytrzeszczając na nią oczy:
— Jakto?.... wybełkotał. — Pa... pa... ni... śpisz?
— Nie inaczej,... śpię....
— I widzisz mnie pani, mając powieki opuszczone?
— Widzę i słyszę ciebie, panie Morlot.... pomimo, że mam oczy zamknięte. Trzymasz w ręce serwetkę, zmaczaną, w occie, a w tej chwili kładziesz ją na stoliku obok flaszeczki, którą wziąłeś z kredensu.
To wszystko było prawdą. Zauważył w dodatku, że nie śpiąc, i z oczami otwartemi Gabryela nie byłaby tych ruchów jego dostrzegła: robił to bowiem za jej plecami. Nie miało granic jego osłupienie. Dotykał się czoła, oczów, ciągnął się za nos, pytając się w duchu, czy mu się to przyśniło, czy też jest obudzony, i widzi na jawie te nadzwyczajności? Musiał w końcu uwierzyć rzeczywistości, której nie mógł zaprzeczyć. Gabryela siedziała naprzeciw niego, zupełnie bez ruchu. Miała oczy zamknięte, a widziała go, gdziekolwiek się obrócił i słyszała każde jego słowo. Nagle rozjaśniło mu się w głowie.
Drgnął i wyszeptał:
— Lunatyczka!
Usłyszała go jednak Gabryela — odpowiedziała bowiem natychmiast:
— Nie wiem czy jestem lunatyczką, jak pan sądzisz. Ale zapadam czasem w sen dziwny, niepodobny w niczem do snu zwyczajnego.
Zbliżył się do niej Morlot:
— Musisz pani wiele cierpieć? — spytał głosem drżącym z niepokoju.
— Tak.... boli mnie szczególniej głowa.... bolą mnie zresztą i wszystkie członki.
— Czy nie mógłbym pani obudzić?
— Tego nie wiem....
Ujął ją za ramię, wstrząsając dość mocno. Krzyknęła przeraźliwie:
— Zostaw mnie pan w spokoju! Sprawiasz mi ból okropny! — błagała usilnie. — Zdawało mi się, że wyrywasz mi ramię ze stawów.
Jęknął głucho Morlot i upadł na krzesło najbliższe. Cierpiał i on niewypowiedzianie, widząc że nie może niczem przynieść ulgi śpiącej. Patrzał na nią ze łzami w oczach.
— Czy zapadasz pani często w sen podobny? — spytał po chwili.
— Niezbyt często.... Cztery, do pięciu razy.... o ile sobie przypominam.
— Jakże się pani przebudzasz?
— Tak samo nagle, jak i sen mnie ogarnia.... bez poprzedniego przygotowania.
Po tych słowach Gabryeli, milczeli oboje dość długo. Morlot był niesłychanie pomięszany i zaniepokojony. Dziwił go ten stan i przerażał jednocześnie. Było w tem wszystkiem coś niewytłum
aczonego i nieobjętego ludzkim rozumem, istny cud!.... — Dziwne rzeczy... dziwne! powtarzał w duchu.... Może kto temu wierzyć, albo nie wierzyć.... ale ja patrzę własnemi oczami i słyszę na własne uszy!.... Gdyby mi ktoś nie dalej niż wczoraj. zaczął był opowiadać o czemś podobnem, byłbym mu parsknął w nos śmiechem, lub nabrał z góry uniesiony gniewem, że ośmiela się drwić ze mnie i poczytuje za głupca skończonego, w którego można wmówić, co się komu podoba.... Bądź jak bądź, nie jestem ani głupcem, ani dzieciakiem łatwo wiernym i naiwnym. Muszę jednak wyznać, że to przechodzi moje pojęcie, i że niczego nie rozumiem.... niczego najzupełniej! Cud, cudowny!.... i na tem koniec!....