Dwie matki/Część druga/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, około godziny dziewiątej rano, mała Lola była już wykąpana i ubrana. Matka posadziła ją sobie na kolanach, rozkoszując się jej wesołym szczebiotem. Otworzyły się drzwi, i margrabia wszedł do pokoju żony:
— Przychodzę uściskać na dzień dobry moją córeczkę przemówił.
— Dzień dobry tatusiowi — pieszczotka nastawiła ojcu swoją buzię różową.
Oddała ją Matylda mężowi, nie mogąc dość się nasycić tym radosnym widokiem.
— Dlaczego nie przyprowadziłeś z sobą Genia, kochany Edziu? — spytała Matylda głosem drżącym od wzruszenia.
— Nie chciałem tego uczynić bez twojego przyzwolenia.
— Pragnę widzieć go co rano, i uściskać na dzień dobry, tak samo jak ty Lolę dodała z rozkosznym uśmieszkiem:
— Czyż nie ułożyliśmy pomiędzy sobą, że będziemy odtąd żyli wspólnie z dziećmi i dla dzieci?...
Wybiegł natychmiast margrabia, wracając po chwili z malcem którego prowadził za rączkę. Powiedział mu wehodząc:
— Idź Geniu uściskać twoją mamę.
Matylda stała na środku pokoju sztywna, nieruchoma, i trupio blada. Odbywała się w jej duszy walka ostatnia. Była rzeczywiście w stanie, godnym pożałowania. Czyż miała w końcu odtrącić biednego sierotę?
Chłopczyna postąpił ku niej o kilka kroków bliżej z wzrokiem wlepionym w Matylde, i stanął pomieszany i onieśmielony tym posągiem z kamienia. Przypomniała sobie jednak margrabina tę nieszczęsną matkę, oszalałą z bólu, po stracie syna; i stopniały lody, mrożące jej serce. Była zwyciężoną. Litość zastąpiła nienawiść. Ożywiła jej się twarz marmurowa, roztworzyła szeroko ramiona, i schyliła się, wołając na cały głos:
—Chodź dziecię, chodź śmiało.... i uściskaj mnie!
Rzucił się jej na szyję chłopczyna z okrzykiem najwyższej radości.
— Za kilka dni droga żoneczko — wtrącił czule margrabia — zapomni twój syn najzupełniej, że był od urodzenia pozbawiono macierzyńskich pieszczot i pocałunków.
Zaszła istotnie niesłychana przemiana w życiu margrabiny. Nie powiemy, żeby nie czuła już teraz żadnego ciężaru na sercu. Była zmuszoną do kłamania, jak i przedtem.
Stała widocznie pomiędzy nią a mężem złowroga tajemnica. Zdawało jej się jednak, że obecnie przyjdzie jej łatwiej ukrywać zbrodnię dokonaną przez Sostena.
W chwilę później, odszedł jej mąż z Geniem, ochmistrzyni zabrała i małą Lolę na ranną przechadzkę do ogrodu, a Matylda ujrzała się sam na sam ze swojemi myślami.
— Wczoraj wieczór — dumałam — jeszcze w strasznym niepokoju. Zdawało mi się, że nie potrafię przenieść tego na sobie, patrzeć na obcego chłopca, obok mojej własnej córki, i nie wybuchnąć gniewem.... Nastąpiła próba decydująca. Skamieniałam zrazu z oburzenia, Znalazłam atoli dość siły, aby zapanować nad sobą, a później litość wzięła górę w mojem sercu, nad wszystkiem innem.... Trzeba przyznać, że położenie moje jest dziwne i niezwykłe!.... Czy naprawdę uczucie litośyi nad sierotą, dokonało tego przewrotu w mojej duszy? Tak, z jednej strony rozrzewnienie nad niedolą matki Genia, a z drugiej chęć szczera wynagrodzenia krzywdy, którą mu dotąd wyrządzałam. Dlatego ucałowałam go wczoraj w nocy; a dziś rano zdobyłam się na czyn iście bohaterski, roztwierąjąc mu moje ramiona. Teraz rzecz skończona. Przycisnęłam go do łona, adoptowałam niejako; jest więc moim synem.... Powinnością moją jest, starać się go pokochać, jakby rzeczywiście był mojem dzieckiem. Mogłabym obecnie zapomnieć o przeszłości, a przynajmniej zepchnąć pamięć o zbrodni dokonanej przez Sostena, w noc nieprzeniknioną. Niestety! czuję, że nie zdołam zrobić ani kroku naprzód, żeby nie potrącić o tę potworność!.... Skoro spotka mnie w życiu jaka radość niespodziewana, to straszne wspomnienie zamąci mi ją, budząc na nowo w sercu śmiertelny niepokój. Złowrogie widmo będzie stało wiecznie przed mojemi oczami: okropne, ponure, przerażające i zatruwające mi resztę życia. Grożąc mi co chwila, że nie dopuści do mojej duszy błogiej nadziej zniknie w przyszłości. Jestem skazaną na wieczne katusze. Będę drżała z trwogi śmiertelnej, do ostatniego uderzenia, mojego biednego, zbolałego serca!.... Ah! chciałabym nadaremnie wynagrodzić złe popełnione! Wkręcona przemocą, w koło bez wyjścia, muszę obracać się w niem, cierpiąc niewinnie za tych, którzy dopuścili się zbrodni ohydnej. Będę staczała wieczną walkę z mojem sercem i sumieniem, podnoszącemi bunt przeciw temu kłamstwu i niecnemu oszukiwaniu... Nie przestanę nigdy.... nigdy.... znosić mąk piekielnych!....
Zastanawiała się dalej z coraz większą goryczą.
— Mam najlepszego męża, noszę tytuł margrabiny, jestem bogatą, młodą i piękną. Świat cały uważa mnie za najszczęśliwszą kobietę pod słońcem.... nie jeden może spogląda na mnie z zazdrością.... Ah! gdyby oni wiedzieli!.... gdyby wiedzieli!....
Nagle drgnęła nerwowo, zerwała się na równe nogi i zaczęła biegać po pokoju, z wzrokiem dzikim i błędnym: Strzeliło jej do głowy, że mogłaby umrzeć nieprzygotowana, i unieść z sobą do grobu straszną tajemnicę.
— Oh! to by było czemś okropnem! — wykrzyknęła. — Nie mogę dopuścić do czegoś podobnego! Któż z nas zaręczy, czy dożyje jutra? Nużbym umarła wpierw od mego męża, ani mój brat, ani moja matka, nie wyjawili by mu z pewnością zbrodni popełnionej! Trzebaby na to skruchy i żalu, a ten jest dalekim od ich serc, w złem zakamieniałych! Wypędziłam z domu oboje; powróciliby jednak natychmiast, skorobym ja im miejsca ustąpiła, nadużywając dalej dobroduszności Edwarda, który będąc sam najzacniejszym z ludzi, nie podejrzywa nikogo o obłudę i nikczemną przewrotność.
....Po tem, czego się już raz na nas dopuścili, jestem przekonaną, że są zdolni do wszystkiego najgorszego. Dziś trzymają się od nas z daleka; są skromni, pokorni, nawet uniżeni. Dla czego? Czują, że ja zawadzam im na drodze, i ta myśl przejmuje ich trwogą. Wiedzą, że kara za zbrodnię popełnioną, zawieszona nad ich głowami, na cieniutkim włosku.... który spoczywa w mojej dłoni.... Gdyby mnie nie stało obok Edwarda, podnieśliby natychmiast głowy, z bezczelną zuchwałością. Ah! nie śmiem zastanowić się nad tem, co by uczynili w końcu, była posiąść napowrót majątek, który już uważali nieledwie za swoją własność. Bezkarność ich pierwszej niegodziwości zachęciła by ich do dalszych zbrodni. Padłby ofiarą ich chciwości, mąż mój i moja droga córka!.... Otóż nie! — podniosła głowę ruchem energicznym. — Muszę obmyśleć wszystko naprzód. Chcę uczynić ich na zawsze bezwładnymi i nieszkodliwymi, drżącymi pod nieustanną grozą kary, za zbrodnię popełnioną! Jeżeli za życia postanowiłam nie wyjawić niczego po mojej śmierci, musi mąż mój dowiedzieć się o wszystkiem. Zrozumie wtedy iłem wycierpiała, a ponieważ jest dobry i szlachetny, przebaczy mi winę pomimowolną.... Tak, oto co powinnam uczynić — dodała po namyśle. — Opiszę szczegółowo smutną historję mego życia.
Będzie ona niejako moim testamentem. Zacznę pisać moją spowiedź, jeszcze dziś na wieczór. Papier dyskretny, nie zdradzi mnie. Nie zataję przed nim niczego. Opiszę dokładnie moje katusze, bóle, i zniechęcenie rozpaczliwe do życia, które mnie nieraz ogarniało.
Tym sposobem Matylda zadawalniała niejako swoje sumienie, wiecznie udręczone i niespokojne. Zwolna potrafiła zapanować nad okropnym rozstrojem nerwowym. Zbliżyła się do ślicznego biureczka, w stylu Ludwika XIII, otwierając szufladkę, pełną wstążek, kwiatów i koronek. Wsunęła ramię w otwór, pocisnęła sprężynę w głębi, i dostała się w ten sposób do skrytki. Z niej wydobyła nie wielki pakiecik, owinięty w kawałek fularu, i przewiązany na krzyż wstążką. W pakiecie był powijacz i reszta bielizny, w której przywieziono małego Genia, raz pierwszy do zamku w Coulange. Matylda przechowywała te drobiazgi najstaranniej, niby jakie relikwie. Oczy jej zaszły łzami, na widok czepeczka i kaftaniczka, prześlicznie haftowanych i oszytych prawdziwą koroneczką Valencienne.
— Pracowała nad tem biedna matka — szepnęła. — Ileż w tem smaku wytwornego, jak to wszystko misternie wykończone! Nie dziw! Wszak robiła te cudowności dla dziecka własnego! z sercem przepełnionem nadziemską radością. Niestety! nie przeczuwała, że zbrodniarze czyhają na dziecka urodzenie, aby oderwać niemowlątko od piersi matczynej. Spodziewała się szczęścia bez granic, a spiorunował ją cios niespodziewany, pozbawiając zdrowych zmysłów.... Każda sztuka bielizny naznaczona monogramem G. L..,. Zapewne pierwsze litery imienia i nazwiska matki, lub odnoszące się do dziecka, któremu chciała nadać imię, zaczynające się na G.... Na nieszczęście, szczegół to nadto drobny, aby mógł posłużyć kiedyś za nitkę przewodnią w tym labiryncie, i pomógł do odszukania matki. Zachowam pomimo tego, te smutne drobiazgi, jako jedyny corpus delicti, zbrodni popełnionej.
Dłoń Matyldy namacała na spodzie pakietu, jakiś papier złożony w czworo.
— A! przypominam sobie — uderzyła się w czoło, zajrzawszy do środka papieru. — Żądałam od owej kobiety, żeby podała mi swój adres i swoje nazwisko. Powiedziała, że się nazywa Róża Dubois, a mieszka przy ulicy Saint-Denis, pod numerem siedmdziesiątym. I to skłamała prawdopodobnie. Dowiem się o tem dziś jeszcze. Zanotowałam jej słowna na tym świstku i zachowałem razem z malca bielizną, Wtedy fakultet medyczny skazał był na śmierć przedwczesną mego męża. Gdyby Edward był zstąpił do grobu rzeczywiście, zanim byłabym i ja przeniosła się w lepszy świat, postanowiłam odszukać matkę za jakąbądź cenę, i oddać jej narzuconego nam chłopczyka. Nie chciałam dopuścić do tego, żeby Sosten po naszej śmierci miał korzystać ze swojej zbrodni i zagarnąć po nas cały majątek.
Wsunęła świstek z adresem w zanadrze. Zawiązała nazad pakiecik i schowała w skrytce.
— Tu ukryję również i moje pisemne wyznanie — pomyślała Matyłda. — Skrytka nie wyda przed nikim mojej tajemnicy.
Około drugiej po południu, wyszła Matylda pieszo z pałacu. Zatrzymała przejeżdżającą doróżkę, i podała adres stangretowi, ulica Saint-Denis, Nr. 70.
Gdy powóz stanął przed domem, wysiadła z niego Matylda i weszła do loży odźwiernego.
— Czy mieszka dotąd w tym domu niejaka Róża Dubois? — spytała.
— Nie pani.... nie znam nikogo podobnego u nas — brzmiała odpowiedź.
— Dano mi ów adres przed kilku laty.... może wyprowadziła się ta pani stąd w tym czasie?
— Czy pamiętasz w naszej kamienicy kogoś, ktoby się tak nazywał? — zainterpelował mąż żonę, zajętą naprawianiem bielizny.
— Słyszę raz pierwszy w życiu o podobnem nazwisku! — wzruszyła odźwierna ramionami. Dodała po chwili: — Zaręczam panią, że mój mąż ma pamięć nadzwyczajną. Jesteśmy w tym domu odźwiernymi od lat dziesięciu, i wiem na pewno, że nikt podobny nie mieszkał u nas w tym przeciągu czasu.
— Dziękuję państwu za udzielone mi szczegóły — skinęła im głową margrabina i wyszła na ulicę. Wiedziała z góry, że tak adres jak i nazwisko zmyślono na prędce, chciała jednak przekonać się o tem. Teraz nie został jej cień wątpliwości, co do tej sprawy. Była jednak zadowoloną z tej pewności, nie żałując wcale trudu podjętego.
— Ta więc łotrzyca ukradła niemowlę biednej matce — powiedziała sobie Matylda, wracając do domu. — Wszystko zresztą było bajeczką ułożoną naprzód i wymyśloną przez nią i jej wspólników w zbrodni popełnionej!
Wieczorem ułożywszy do snu małą Lolę, margrabina zasiadła do biurka i napisała jednym tchem, pierwszy rozdział swojej smutnej historji, Chciała wykonać zamiar powzięty jak najrychlej. Pomimo, że była ona najprawdziwszą, wyglądała na romans niesłychanie sensacyjny.... ale trochę przesadzony.