Dwie matki/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


IV.
Matka i syn.

Odprowadziwszy doktora Gendron aż na ganek pałacu, Sosthène udał się czemprędzej do matki, czekającej na niego z gorączkową niecierpliwością.
— A więc? — zapytała niespokojnie.
De Perny potrząsł smutnie głową.
— Zatem, żadnej nadziei, skazany?
— Skazany! — odparł jak echo.
Czoło pani de Perny zasępiło się jeszcze bardziej.
— Ernest Gendron uprzedził mnie, że jeżeli margrabia chce porobić przygotowania, nie powinien zwlekać ani chwili.
— Wiem o tem jeszcze lepiej od niego. — To rzekłszy pani de Perny wzruszyła ramionami.
— Prawda. Trzeba więc koniecznie, aby Matylda...
— Dziś rano próbowałam znowu: głupia! nie chce słyszeć o niczem.
— Na nieszczęście, kocha swego męża.
— Tak jest, kocha go. Przez jakieś głupie skrupuły śmie mi się opierać. Mam władzę nad nią, złamałam jej wolę, ale jest w niej jeszcze jakaś siła, przeciw której wszelka walka niemożliwa.
— Trzeba zatem wpłynąć bezpośrednio na margrabiego.
— Nie czekałam aż do dzisiaj, ażeby mu dać do zrozumienia, że byłoby roztropnie pomyśleć o przyszłości jego żony i napisać testament na jej korzyść.
— Nie mówiłaś mi o tem.
— Nie potrzebuję ze wszystkiego ci się zwierzać.
— Cóż ci odpowiedział margrabia?
— Że dziękuje mi za moje przestrogi i rozumie mój niepokój, ale nie przeraża się bynajmniej. Dodał nadto, że na testament będzie czas za lat kilkanaście.
— Nieszczęśliwy, nie widzi grożącego mu niebezpieczeństwa.
— To wada prawie wszystkich chorych; wierzą w uleczenie, wydając ostatnie tchnienia.
— Ale za miesiąc, za tydzień, jutro może umrzeć. Co robić?
— Nie wiem. Mam ciągle nadzieję, że margrabia przestanie się łudzić i że zmuszę twoją siostrę do trzymania z nami.
— Ah! gdyby miała dziecko! — rzekł de Perny z żalem.
— Gdyby Matylda miała dziecko — matka odparła — moglibyśmy oczekiwać spokojnie ostatniej godziny margrabiego. Nie chodziłoby już tylko o majątek pana de Coulange, którego cyfra wynosi dzisiaj cztery miljony, ale również o majątek jego ciotki, księżnej de Chesnel-Tanguy, której margrabia jest jedynym spadkobiercą.
— Oh! to byłoby cudowne! — Sosthène wykrzyknął, z oczami błyszczącemi chciwością. — Stara księżna ma blisko dziesięć miljonów franków.
— Na nieszczęście Matylda dziecka nie ma. Nietylko nie możemy myśleć o miljonach księżnej, ale bardzo prawdopodobne, majątek mego zięcia wymknie nam się z rąk. Gdyby umarł jutro, jego i jego ciotki miljony rozprószyłyby się po czterech rogach Francji i powiększyłyby majątek dalekich krewnych margrabiego.
De Perny tupnął o ziemię z wściekłością.
— Gdyby to miało nadejść, moja matko — zawołał drżącym głosdm — nie byłoby sprawiedliwości na świecie, byłoby to bezprawia! Ale tak nie będzie, tak być nie może!
— Trudno walczyć z prawem.
— Nie, nie — powtórzył gwałtownie, chodząc po pokoju nierównym krokiem — tak nie będzie, wołałbym...
— Cóżbyś wolał?
Nie odpowiedział. Z głową pochyloną przemierzał pokój szerokiemi krokami. Po chwili zatrzymał się nagle, podniósł głowę i uderzył się w czoło. Straszliwy uśmiech przemknął mu po ustach, wzrok zapalił się dziwnym ogniem.
Zbliżył się do matki. Ta mimowoli zadrżała.
— Cóż znalazłeś? — zapytała.
— Co znalazłem, dowiesz się niebawem — odparł głucho. — Nowa myśl błysła mi w głowie i musimy, słyszysz matko, musimy ją wykonać.
— Nie pragnę lepiej. Pierwej jednak muszę ją poznać.
— Mogę liczyć na ciebie?
— Wiesz o tem dobrze.
— A zatem, matko, Matylda będzie miała dziecko.
Pani de Perny zerwała się na równe nogi.
— I to twoja myśl?
— Tak.
— Oszalałeś? zawołała oszołomiona.
— Bądź pewna, że jestem przy zdrowych zmysłach.
— Możnaby o tem wątpić. W istocie, jeżeli wyobraziłeś sobie, że twoja siostra jest zdolną wziąć sobie kochanka, było to szaleństwem.
— Nie myślałem o tem.
— W takim razie, nic a nic nie rozumiem, bo dziś mniej niż kiedykolwiek margrabia może zrobić ją matką.
— Jestem tego samego zdania.
— Coraz mniej cię pojmuję. Twoja myśl jest zagadką.
— Słuchaj.
Tu Sosthène pochylił się do matki i przez długą chwilę mówił jej coś szeptem do ucha.
W słowach jego musiało być widocznie coś straszliwego bo pani de Perny zbladła nagle jak ściana i chwilę stała jakby piorunem rażona pod wpływem gwałtownego wzruszenia.
— Słyszałaś? — młody człowiek głośno przemówił.
— Słyszałam.
— Zapewne, ale...
— Nie pochwalasz jej?
— Znajdują ją doskonałą; tylko....
— Tylko co?
— Czy jest ona wykonalną? Widzę piętrzące się przed nami trudności.
— Już!
— Po pierwsze Matylda.
— Podda się, jeżeli będziesz chciała, jak chcesz zwykle.
— Zresztą, ja ci dopomogę.
— Po drugie, wiele innych rzeczy.
— Bez wątpienia. Na razie nie potrzebujemy zajmować się wszystkiemi trudnościami, które ci się wydają niepokonanemi. Pierwszą przeszkodę musimy złamać; poradzimy sobie tak samo po kolei z innemi w miarę, ja będą stawały przed nami.
Pani de Perny potrząsnęła głową z powątpiewaniem. Argumentacja syna nie trafiała jej do przekonania.
Sosthène ciągnął dalej:
— Z silną wolą, energją, zręcznością i śmiałością, jest się zawsze pewnym wygranej.
— Tak sądzisz?
— Tak jest. Chcieć, to już połowa powodzenia.
— Skutki mogą być okropne.
— Nie boję się ich wcale.
— Więc masz silne postanowienie rzucić się w tę awanturę?
— Nie my stworzyliśmy dzisiejsze położenie i bronimy się tylko przeciw grożącemu nam niebezpieczeństwu. Moja matko, trzeba nam nie tylko majątku margrabiego de Coulange, ale przedewszystkiem miljonów starej księżnej de Chesnel-Tangay.
Chwilę trwało wspólne milczenie.
Pani de Perny namyślała się, z głową ukrytą w dłoniach.
Sosthène oczekiwał niecierpliwie decyzji matki, szarpiąc wąsy bez litości.
— Masz słuszność, tak być musi szepnęła w końcu.
Wstała, wyciągnęła rękę i zadzwoniła.
Prawie równocześnie drzwi się otworzyły i na progu stanęła pokojowa.
— Pani dzwoniła? — zapytała.
— Tak. Zapytasz się pani margrabiny, czy może mnie przyjąć, i przyniesiesz mi odpowiedź.
Pokojowa zniknęła.
Pani de Perny zaczęła zastanawiać się na nowo.
— O czem myślisz? — syn zapytał.
— Myślę o tem, że jeżeli margrabia ma żyć jeszcze kilka miesięcy, trzeba go rozdzielić z żoną.
— Tak jest, koniecznie.
— I zastanawiam się, jakby go można skłonić do wyjazdu na Maderę lub gdzieindziej.
— Bez Matyldy.
— Widzisz, to nie tak łatwo, jak ci się zdaje.
— Ale nie jest to niemożliwem dla ciebie — rzekł Sosthène — znam nie od dzisiaj zasoby twego rozumu, odniesie on i tutaj tryumf z pewnością.
Pani de Perny uśmiechnęła się z zadowolnieniem, dając jeden dowód więcej, że syn znał wyśmienicie jej słabe strony.
W tej chwili ukazała się pokojowa.
— Pani margrabina była przy panu — oświadczyła — uprzedziłam ją, że pani chce się z nią widzieć; odpowiedziała, że będzie mogła służyć za chwilę i prosiła, aby pani czekała na nią w jej małym saloniku.
— To dobrze — rzekła pani de Perny.
— Czy będziesz mnie potrzebowała? — zapytał Sosthène.
— Nie wiem, być może.
— Idę zatem z tobą.
— Chodź.
Wyszedłszy z pokoju, skierowali się do apartamentu margrabiny.
W przechodzie przez pokój, w którym znajdował się Firmin, stary kamerdyner margrabiego, pani de Perny kiwnęła mu przyjaźnie głową.
— Możesz się wdzięczyć jak chcesz — pomyślał stary sługa — nie podobasz mi się wcale, a twój synalek jeszcze mniej. Ah! gdybym był tu panem tylko przez dwadzieścia cztery godzin, wiedziałbym, jak mam sobie z wami postąpić.
Pani de Perny weszła z synem do budoaru margrabiny. Wszystko tu było wdzięczne i świeże. Pan de Coulange życzył sobie, aby ten salonik był godnym ukochanej kobiety, dla której go przeznaczył. Było to gniazdko czarujące, zalotne, z jedwabnemi obiciami jasno-niebieskiej barwy, harmonizujące zupełnie z wdziękiem i wytwornością swej ślicznej właścicielki.
Zaledwie pani de Perny usiadła na fotelu, margrabina ukazała się w pokoju.
Sosthène stał, oparty jedną ręką na kominku.
Na widok brata, którego niespodziewała się tu zastać młoda kobieta doznała przykrego wrażenia i rzuciła na niego niespokojne spojrzenie. Instynkt kazał jej przeczuwać jakieś nowe nieszczęście.
Pani de Perny, jakby znajdowała się w swojem mieszkaniu, wskazała jej majestatycznym ruchem fotel naprzeciw siebie.
Margrabina usiadła, nie spostrzegłszy tej zamiany ról.
Twarz pani de Perny była skupiona, widocznie przygotowywała się do walki, czując na sobie rozkazujące spojrzenie syna, które mówiło:
— Żadnego oszczędzania, żadnej litości!.... Wiesz, czego się po tobie spodziewam, wiesz czego pragnę!
Margrabina siedziała przed nimi, drżąca i lękliwa, jak winny wobec sędziów. Niestety! była to ofiara między swymi katami!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.