<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


V.
Myśl Sosthène’a.

Twarz pani de Perny przybrała wyraz srogi, prawie okrutny.
— Czekałam na ciebie, moja córko — rzekła — zdaje się, że byłaś u margrabiego.
— Tak, mamo.
— Nie chcę ci robić wyrzutów, ale muszę powtórzyć, że margrabia potrzebuje spoczynku i że wasze sam na sam mogą pociągnąć za sobą najgorsze skutki.
Oczy młodej kobiety napełniły się łzami.
— Jakże się ma dzisiaj — badała matka.
— Stan jego zawsze ten sam. Sądzi jednak, że mu jest lepiej.
Pani de Perny potrząsnęła głową.
— Doszedł już do takiego stanu wyczerpania — rzekła — że nie czuje nawet bólu.
— O! mamo, jesteś dla mnie bez litości!
— Kochana Matyldo — przemówił Sosthène — trzeba się przygotować na cios, który cię czeka; gdybyśmy ci nie pokazywali rzeczywistego położenia, byłoby to słabością z naszej strony.
Margrabina westchnęła głęboko i ukryła twarz w dłoniach.
— Twój brat nie ma na myśli, aby margrabia mógł prędko umrzeć — uspakajała ją matka, widząc, że łzy ściekają jej po twarzy — ale wiesz tak, jak my, iż jest skazany i że nie ma dla niego żadnej nadziei....
— Ale nadzieja mnie podtrzymuje — odparła boleśnie Matylda — cóż wam szkodzi mi ją zostawić?
— Zostawiłabym ci ją z pewnością, gdyby cię ona nie zaślepiała do tego stopnia, że nie widzisz własnego dobra.
Margrabina milczała.
— Czy mąż twój mówił ci o wizycie, którą mu wczoraj złożyłam? — zapytała pani de Perny.
— Nie.
— Więc nie wiesz, że nakłaniałam go do napisania testamentu?
— Miałaś tę smutną odwagę, mamo!
— Muszę robić dla ciebie, czego sama dla siebie zrobić nie chcesz.
— Cóż ci odpowiedział mój mąż?
— Co ty byłabyś osiągnęła, tego mnie odmówiono.
— Nie, mamo, nie byłoby mi się lepiej udało od ciebie, i miałam słuszność, nie słuchając waszych namów. Wszystko winna jestem memu mężowi; znam go, gdyby sądził, że mi się należy więcej niż to, co mi dał dotychczas, nie czekałby, aż ktoś się o to w mojem imieniu upomni.
— To uczucia, sprawiające wrażenie w poezji — zauważyła drwiąco pani de Perny — w życiu codziennem nazywa się to głupotą!
Ale — ciągnęła dalej — jesteśmy tu na szczęście, ja i Sosthène, ażeby się zajmować twojemi interesami.
— Nie zależy nam już na tem, aby mąż twój ciebie mianował swą jedyną spadkobierczynią — dodał de Perny.
— Tak jest — potwierdziła matka — znaleźliśmy inny sposób zachowania dla ciebie całego majątku pana de Coulange...
— I zapewnienia ci spadku po księżnej de Chesnel-Tanguy — dokończył Sosthène.
Margrabina otworzyła szeroko oczy, w których malowało się zdziwienie i niepokój.
Najprzód, moja córko, musisz nabrać przekonania. że za trzy, cztery, pięć miesięcy najwyżej zostaniesz wdową.
— Lecz będziesz bogatą, Matyldo, i kuzynowie pana de Coulange nie wypędzą cię z tego pałacu.
— Nie rozumiem — wyjąkała margrabina.
— Moja córko, pani de Perny obrzuciła młodą kobietę dziwnym wzrokiem — jesteś trochę za bezinteresowną, jeżeli nie masz ambicji, jeżeli nie troszczysz się o własną przyszłość, powinnaś — to twój obowiązek — pomyśleć o przyszłości twych najbliższych. Wiesz o moich stratach pieniężnych; mam tylko małą pensję, która mi zaledwie na życie wystarcza, a co do twego brata, to ten nie posiada nie zupełnie. Więcej niż kiedykolwiek, powinnaś pamiętać, że tylko jemu zawdzięczasz swoje świetne stanowisko. Jeżeli już nie dla siebie, moja córko, to dla mnie i dla twego brata, nie wolno ci zrzekać się dobrowolnie majątku, który tak łatwo możesz otrzymać.
Jak Sosthène przed chwilą ci powiedział, nie jest koniecznem, ażeby pan de Coulange tobie majątek zapisał.
Teraz, moja córko, pani de Perny przybrała głos rozkazujący, — słuchaj dobrze, co ci powiem.
Podczas tej przemowy Matylda przechodziła najokropniejsze męczarnie. Zwróciła się do brata, jak gdyby go chciała błagać o litość. Spotkawszy jednak spojrzenie zimne i odpychające, zrozumiała, że nie może się od niego więcej niż od matki spodziewać.
— Moja córko! — głos pani de Perny brzmiał złowrogo — od dwóch miesięcy jesteś brzemienną.
Margrabina wyprostowała się jak struna.
— Brzemienną! ja, ja! — krzyknęła oszalała.
— Tak jest — odparła pani de Perny sucho i bardzo spokojnie, a za siedem miesięcy lub wcześniej, będziesz miała dziecko.
Młoda kobieta opadła napowrót na fotel, nie mogąc wymówić ani słowa.
Pani de Perny ciągnęła dalej:
— Jeszcze dzisiaj oznajmimy tę szczęśliwą wiadomość panu de Coulange, a jutro dowiedzą się o niej nasi przyjaciele.
Margrabinę ogarnęło konwulsyjne drżenie. Nagle odzyskała mowę i silnie zaprzeczyła.
— Ależ tak nie jest moja matko! — zawołała głosem rozdzierającym.
— Zrobisz tak, jakby było.
— To ohydne kłamstwo!
— Nie ty będziesz miała je na sumieniu.... żądamy tylko od ciebie, abyś nam pozwoliła działać i milczała.
— Milczeć, to znaczy być waszą wspólniczką w tej ohydzie, bo to, co chcecie uczynić, jest zbrodnią, matko, zbrodnią!
Oczy pani de Perny zalśniły złowrogo i błyskawica gniewu zapaliła jej wejrzenie.
— Moja córko, jesteś szaloną — odparła krótko — i nie widzisz nawet, że znieważasz twoją matkę. Zbrodnia! gdzie ona? Czy co dzień nie widzimy, jak ludzie przybierają małe biedne sieroty za własne dzieci?.... Proponujemy ci tylko adoptowanie. Z powodu jednak obecnych okoliczności, koniecznem jest, ażeby wierzono, że to dziecko adoptowane zrodziło się z twego małżeństwa z panem de Coulange. Rozumiesz, Matyldo? Nic łatwiejszego i zachowujesz majątek twego męża, nie licząc innych spadków. Moja córko, powtarzam ci raz jeszcze, nie masz prawa poświęcać nas dla jakiejś przesadnej delikatności i skazywać twego brata, który wszystko dla ciebie uczynił, na to ubóstwo, lub nawet nędzę.
— Ach! jesteś bez litości, moja matko! — jęknęła margrabina.
— A więc, tak, jestem bez litości — odparła pani de Perny gwałtownie — i tym razem, przysięgam ci, musisz uledz mej woli.
Spojrzenie jej stało się tak straszne, że młoda kobieta uczuła krew ścinającą się w żyłach.
— Dziecko, dziecko! — szepnęła z obłąkaniem. — Ależ nie, to niemożliwe, wszystko to nieprawda..... To jakiś sen okropny, to przerażająca zmora!
Nie odpowiedziała jej brutalnie matka to nie sen, jesteś na jawie i twoja matka do ciebie przemawia. Powiedziałam ci, jakie są nasze żądania; od dzisiaj, staraj się, aby zachowanie twoje zgadzało się z naszymi zamiarami.
— Oh! oh! oh! — wyrwało się Matyldzie chrapliwie z gardła.
Pani de Perny nie spuszczała z niej swego nieubłaganego wzroku.
— Dziecko dziecko! — powtarzała młoda kobieta stłumionym głosem.
Sosthène zbliżył się do siostry.
— Tak jest — rzekł — dziecko, to ja zajmę się jego wynalezieniem. Zresztą dodał cynicznie nie jesteś zobowiązaną go kochać.
Margrabina go nie słyszała. Z głową pochyloną na piersi, ramionami zwieszonemi, otworzyła szeroko oczy, które utkwiła w podłodze, zdawała się być pozbawioną myśli i uczucia.
Pani de Perny powstała.
Chodźmy — rzekła do syna Matylda potrzebuje dłuższego namysłu.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na swą ofiarę, wyszli z pokoju.
Upewniwszy się, że znajdują się sami w przedpokoju, Sosthène rzekł cicho do matki:
— Przeszłaś sama siebie, ale czy jesteś pewna, że Matylda nas nie zdradzi?
— Gdyby nawet miała co mówić, milczałaby z pewnością — odparła pani de Perny.
— Tak sądzę; w każdym razie, póki margrabia będzie tutaj, nie będę się czuł pewnym.
— Dlatego powinniśmy go czemprędzej ztąd wyprawić. Nie wiem jeszcze, w jaki sposób zdołam go nakłonić do opuszczenia Paryża; ale pod jakimkolwiek pozorem, wyjechać musi. Czy twój przyjaciel Ernest Gendrou przyrzekł ci, że przyjdzie jutro?
— Tak jest.
— Może zajdzie potrzeba, ażebyś się z nim dziś jeszcze widział. Rozmówię się z margrabią, muszę uprzedzić o tem Matyldę. Przez ten czas będziesz na mnie czekał w swoim pokoju.
Rozeszli się w przeciwne strony. Pani de Perny skierowała się śmiało do apartamentu margrabiego. Nie widząc Firmina, ani żadnego innego służącego w przedpokoju, zapukała lekko do drzwi swego zięcia.
— Proszę, — dał się słyszeć słaby głos chorego.
Przybrawszy odpowiedni wyraz twarzy, weszła do pokoju margrabiego, ze spojrzeniem jasnem i wesołem.
— Ah! to pani? — margrabia zrobił wysilenie, ażeby powstać. — Pani obecność sprawia mi prawdziwą przyjemność.
— W tej chwili zrobiłeś pan wysiłek, ażeby powstać; dlaczego się męczyć, panie margrabio? Nie trudź się pan.
— Widzisz, siadam tutaj, w tym fotelu, blizko ciebie, ażebyśmy mogli łatwiej porozmawiać.
Margrabia podał jej wychudłą rękę, którą wzięła i chwilę w swojej zatrzymała.
— Jakże się pan czujesz dzisiaj? — zapytała głosem, pełnym współczucia.
— Ani lepiej, ani gorzej — odparł, potrząsając smutnie głową — zawsze to samo osłabienie, jakbym miał wszystkie członki pogruchotane....
Ah! ta choroba przewleka się w nieskończoność, szczególniej dla mojej drogiej Matyldy i innych osób, które mnie otaczają.
— Nie trzeba tracić odwagi, panie margrabio; odzyskasz zdrowie, i powinieneś tylko to mieć na myśli. Nie możesz nic zaniedbywać, musisz wszystko zrobić dla wyleczenia się z tej choroby. Tak jest, pójdziesz pan za radami doktorów, będziesz posłuszny tym, którzy cię kochają.
— Rozumiem panią, ten młody lekarz, który był tu rano, oświadczył jak inni, że zdrowie moje wymaga dłuższego pobytu na południu.
— Tak, panie margrabio.
— A więc, nie mam zamiaru go słuchać; wiem, że....
— Czekaj pan — przerwała żywo — nie powinieneś opierać się tym, którzy cię pragną uleczyć, nie masz już do tego prawa.
Margrabia spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Zaraz mnie pan zrozumiesz.
Przychodzę panu oznajmić szczęśliwą, bardzo szczęśliwą wiadomość.
Co pani chcesz powiedzieć?
— Panie margrabio, za kilka miesięcy córka moja zrobi cię ojcem.
Margrabia drgnął.
— Czy dobrze słyszałem? — zawołał — pani naprawdę powiedziałaś....
— Tak, panie margrabio, niedługo będziesz miał dziecko.
Blada twarz chorego ożywiła się; czoło jego rozjaśniło się, a niewypowiedziana radość błysnęła mu w oczach. Skierował do nieba spojrzenie, pełne wdzięczności; następnie, opierając obie ręce na piersi, rzekł:
— Moja matko, wstrząsnęłaś mną całym.... Serce mi bije, jak gdyby miało pęknąć. Ale to nie boleść, nie; zdaje mi się, że to początek powrotu do życia!... Mieć dziecko było zawsze naszem najgorętszem życzeniem; co za upojenie!
Dziecko może będzie to syn — ciągnął dalej jakby w zachwycie. — Mieć dziecko, ażeby je kochać, syna, który będzie miał piękność i cnoty swej matki, szlachetną dumę i wielkość swych przodków, czyż jakie inne szczęście na ziemi da się z tem porównać?
Zatrzymawszy się na chwilę, aby odetchnąć, dodał:
— Przed chwilą, Matylda była tu, przy mnie, czemu mi nie powiedziała o niczem?
— Młoda kobieta czuje się nieraz zakłopotaną wobec pewnych rzeczy — odparła pani de Perny bez namysłu — a powtóre obawiała się, ażeby zbyt silne wzruszenie.... Ale ponieważ nie powinniśmy byli ukrywać przed panem dłużej szczęścia, które cię spotyka, podjęłam się pana o tem uprzedzić. Zresztą dopiero wczoraj rozmawiając z moją córką, zrobiliśmy to szczęśliwe odkrycie.
— Tak, tak, rozumiem.... Kochana Matylda nie śmiała mi tego sama powiedzieć. Ah! pojmuję teraz, dlaczego, całując mnie, często mi powtarzała: „Nie umrzesz, nie chcę, ażebyś umierał, musisz żyć dla nas!....“ Dla nas! Myślała o dziecku. Moja najukochańsza! I mówiąc to, płakała.
— W tej chwili więcej niż kiedykolwiek, panie margrabio, powinieneś odczuć, że pański obowiązek nakazuje ci surowo zrobić wszystko, co możesz, dla twego zdrowia.
— Moja matko — odparł chory — jakaś dziwna jasność przenika mnie w tej chwili, masz słuszność, muszę przezwyciężyć wszystkie moje wstręty, ustąpię naleganiom przyjaciół — trzeba być posłusznym woli lekarzy.
Pani de Perny zdołała z trudnością pohamować swą radość, widząc jak bez żadnych prawie wysiłków z jej strony, przeszkody jedna po drugiej usuwają się z drogi.
— A więc tak — margrabia dalej ciągnął — opuszczę Paryż, choćby jutro, i udam się, gdzie mi rozkażą.
— Ah! panie margrabio, to postanowienie uszczęśliwi nas wszystkich!
— Jutro już wyszlę Firmin’a. Sądzę, że znajdzie on łatwo cały dom do wynajęcia, któryby nas wszystkich pomieścił.
— Chciałbyś pan zabrać ze sobą żonę?
— Ma się rozumieć, i panią również.
Pani de Perny potrząsnęła głową.
— Panie margrabio, nie zastanawiasz się nad stanem Matyldy i nad niebezpieczeństwem, któreby jej taka podróż.
przedstawiała. Bez wątpienia, radząc się tylko swego serca, swego przywiązania, objawi życzenie towarzyszenia ci wszędzie; ale byłoby to wielką nieostrożnością. i, jeżeli zajdzie tego potrzeba, powinieneś pan użyć swej powagi, aby ją przekonać, że musi tu pozostać. Potrzeba jej przede wszystkiem ciszy i spokoju. Obok pana, byłaby ciągle dręczona i niespokojna, wystawiona na różne obawy, których skutki łatwo przewidzieć.....
— To prawda — chory smutnie szepnął.
— Matylda musi zatem zostać w Paryżu; będę przy niej, nie opuszczę jej ani na chwilę, otaczając ją wszystkiemi staraniami, które wymaga obecne położenie. Oh! wiem, że to rozłączenie będzie się panu wydawała okrutnem, ale jest ona koniecznem. Jest to poświęcenie tak z jednej, jak i z drugiej strony.
— Tak jest, masz pani znowu słuszność. Pojadę sam z moim wiernym Firmin’em.
— Czy doktór Gendrou, który był tu rano, podobał się pani?
— Tak jest, ma on twarz sympatyczną i w ogóle wygląd rozumnego człowieka.
— Mamy nadzieję, ja i Sosthène, że doktór Gendrou zgodzi się panu towarzyszyć. Przyszło nam na myśl, że wyszłoby to z pewnością na twoją korzyść, gdybyś miał zawsze lekarza przy sobie.
— Oh! dziękuję wam obojgu za przywiązanie, które mi na każdym kroku okazujecie.
— Nie zapominamy o wdzięczności, którą ci winniśmy, panie margrabio.
— Zatem, to ułożone, jeżeli pan Gendrou zechce mi towarzyszyć, powierzę mu się z całą ufnością.
— Jutro będziemy mieli jego odpowiedź.
— Będziesz pani czuwała nad Matyldą, nieprawdaż?
— Możesz pan na mnie liczyć. Jak tylko rozpoczną się piękne dni wiosenne, pojedziemy na wieś, do zamku de Coulange, i tam, mam to silne przekonanie, zobaczysz ją pan znowu, jeżeli niezupełnie zdrów, to w każdym razie na drodze do uleczenia.
Po tych słowach, uradowana ze swego powodzenia, chciała się oddalić.
Ale w tej chwili, w drzwiach bocznych ukazała się Matylda.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.