Dwie matki/Część pierwsza/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po odejściu matki i brata, margrabina pozostawała długo w zupełnem obezwładnieniu. Jakiś ciężar tamował jej oddech, gęsta mgła przysłoniła oczy, a w uszach szumiało. Nie miała świadomości swego istnienia, zdawało się, że wpadła w jakieś dziwne znieczulenie.
Powoli zaczęła odzyskiwać przytomność i zdołała zapanować nad swem wzruszeniem. Straszliwe słowa matki zabrzmiały jej w uszach i w sercu ponurym oddźwiękiem. Widząc przerażającą przepaść, w którą ją chciwość jej najbliższych strącała, wydała krzyk trwogi. Podniósłszy się z trudnością z siedzenia, wyciągnęła rozpaczliwie ręce przed siebie, jakby dla odepchnięcia jakiegoś groźnego widziadła.
— Ah! to okropne, okropne — jęknęła boleśnie, załamując ręce, aż zatrzeszczały w stawach.
Po krótkiem milczeniu mówiła dalej:
— Więc byłabym tak podłą!... Co! miałabym pozwolić na spełnienie tej zbrodni, gdy jedno moje słowo wystarczy, aby mu przeszkodzić! Żądają mego milczenia. O! nędzni!... Ależ milcząc staję się ich wspólniczką, zostaję, jak oni, zbrodniarką!.... Oh! serce mi pęka na tę myśl i wszystko we mnie się burzy!
Nie, nie — zawołała stanowczo, muszę się uwolnić z tej matni. Nie pozwolę, ażeby w moich oczach i z moją wiedzą dopuszczono się zbrodni!
Wybiegłszy z budoaru, rzuciła się szybko do pokoju swego męża, nie zastanawiając się nawet nad tem, co mu ma powiedzieć.
Na widok matki doznała gwałtownego wzruszenia; zatrzymała się na środku pokoju, czując, jak krew ścina jej się w żyłach.
Z drugiej strony, pani de Perny przeraziła się tem nagłem zjawieniem się córki. Prędko jednak odzyskała przytomność. Domyśliwszy się, w jakim zamiarze margrabina przychodzi do męża, zrozumiała, że, ażeby stawić śmiało czoło niebezpieczeństwu, trzeba użyć jednego tylko sposobu. Mogła ocalić się tylko przytomnością umysłu i zuchwalstwem.
— Kochana Matyldo — odezwała się pieszczotliwym głosem — mąż twój wie już o wszystkiem. Przed chwilą oznajmiłam mu, że masz zostać matką, i naturalnie, podziela naszą radość. Uczyniłaś go bardzo szczęśliwym!
— Tak, bardzo szczęśliwym! — powtórzył margrabia.
Młoda kobieta chwiała się na nogach. Chciała przemówić, usta poruszyły się, ale żaden głos nie wydobył się ze ściśniętego gardła.
— No, no, Matyldo nie trzeba się tak rumienić. Przy tych słowach matka zmiażdżyła ją spojrzeniem, którego wpływ dobrze znała.
Młoda kobieta była blada jak ściana.
Tymczasem margrabia zdołał się podnieść — czego nie mógł robić bez pomocy już od dwóch tygodni.
Postąpił naprzód kilka kroków, z otwartemi ramionami.
— Matyldo, moje dziecko rzekł uściskaj mnie.
Margrabina nie byłaby może uczyniła zadość temu wezwaniu, gdyby pani de Perny nie popchnęła jej w objęcia męża.
Margrabia przycisnął ją mocno do piersi.
— A zatem — zaczął — będziemy mieli dziecko, małą istotkę do ubóstwiania... Moje serce, zdaje mi się, że dopiero teraz widzę, jak cię kocham. Teraz, jestem pewny już, że żyć będę. Czuję się nawet mocniejszym; widziałaś przecie, powstałem sam i trzymam się na nogach.... Ta radość, to szczęście, którego się tak mało spodziewałem!
Pani de Perny przytknęła mu chustkę do oczu.
Margrabina próbowała mu przerwać, jeszcze raz chciała mu wszystko wyjawić; ale jego słowa, więcej jeszcze niż obawa przed matką, zamknęły jej usta.
Zapewne, że mogła zawołać: „Oszukano cię, wszystko, co ci powiedziano, jest fałszem!“
Odsłaniając mu jednak całą ohydę swej matki i swego brata, czyż nie mogła mu zadać śmiertelnego ciosu?
Pani de Perny, która nie spuszczała z niej wzroku, odgadła myśl. Uśmiech szatańskiego zadowolenia przemknął jej po zaciśniętych wargach.
— Nie omyliłam się — pomyślała — to właśnie przewidziałam; teraz niema już najmniejszej obawy.
Margrabina zaczęła obsypywać gorączkowemi pocałunkami twarz męża. Nagle, nie mogąc się dłużej powstrzymać, wybuchnęła płaczem.
Margrabia przypisał radości to, co było wybuchem ogromnego bólu. I, patrząc na nią z nieokreśloną czułością:
— Tak płakała wtedy, kiedy pierwszy raz powiedziała, że mnie kocha — szepnął.
Margrabina osunęła się na krzesło. Pani de Perny pomogła choremu ułożyć się napowrót we fotelu.
— Panie margrabio — przemówiła — możemy donieść odrazu mojej córce to, cośmy już postanowili.
Młoda kobieta wyprostowała się gwałtownie.
— Kochana Matyldo — rzekł margrabia — dziś jestem rozsądnym, chorym i ulegam radom lekarzy, którzy zgodzili się wszyscy na to samo zdanie. Jadę szukać sił i zdrowia na południu. Tamto słońce i powietrze będzie dla mnie zbawiennem. Wydam rozkazy jeszcze dziś wieczór, memu poczciwemu, staremu Firminowi, aby przygotował wszystko do rychłego odjazdu.
— Pojadę z tobą Edwardzie, nie mogę puścić cię samego! — zawołała żywo Matylda.
— Nie, moja droga — odrzucił margrabia — z nader wielu przyczyn, z których jedna zresztą wystarczy — nie pojedziesz wcale ze mną.
— Ależ mężu kochany....
— Proszę cię nie żądaj tego Matyldo — przerwał jej mąż. — Powiększyłabyś jedynie twoim uporem smutek przejmujący mnie i tak do głębi serca, na myśl o rozłączeniu z tobą. Będzie mi jedynie towarzyszył Firmin w podróży.
Margrabina spojrzała z trwogą na matkę i opuściła głowę na piersi. Pani de Perny tryumfowała na całej linji.
— Czy nie czujesz się zbyt znużonym panie margrabio? — wtrąciła.
— Ależ bynajmniej, zaręczam.
— Polecono panu mówić jak najmniej.
Ujęła córkę pod ramię, zmuszając ją do wstania.
— Pójdźmy Matyldo — rzekła czule:
— Nie zapominajmy o tem dłużej, że spokój zupełny, jest nakazany bezwarunkowo twojemu mężowi....
Zanim margrabina zdołała słowo bodaj wypowiedzieć, uprowadziła ją z pokoju chorego prawie przemocą.
— Moja córko — pani de Perny zmieniła nagle ton słodziutki, i przybrała minę surową — wiesz czego oczekujemy od ciebie, ja i twój brat. Przed chwilą miałaś ochotę zadać mi kłam wobec margrabiego. Nie dziękuję ci, żeś nie wypowiedziała owych słów. potępiających mnie, bo tylko brak odwagi zamknął ci usta. Dobrześ uczyniła litując się nad twoim mężem! Jak ci to sam zapowiedział, odjedzie jutro.... pojutrze.... Któż wie? — mówiła dalej kładąc umyślnie nacisk na każde słowo — czy nie odszuka rzeczywiście, tak, jak się tego spodziewa, sił i zdrowia, pod ciepłemi promieniami słońca na południu. W chwili obecnej życie jego spoczywa w twojej dłoni. Jeżeli nie będziesz milczała, jeżeli wzniecisz w jego duszy, bodaj cień powątpiewania, zabijesz go niezawodnie! Oto com ci chciała powiedzieć.
Zostawiła córkę w jej pokoju sypialnym. biegnąc czemprędzej do syna.
— Oczy twoje mówią mi wyraźnie: mamo — syn zawołał spojrzawszy na nią — że ci się powiodło doskonale.
— Lepiej, niż się nawet spodziewałam. Margrabia uradowany, jest w siódmem niebie. Tego tylko było potrzeba, aby go wyprawić z Paryża. Teraz mu pilno wyjechać. Najdalej za trzy dni, pozbędziemy się go z Paryża.
— Nie może powrócić aż za pół roku.
— Nie wróci wcale. Przy tych słowach, pani de Perny wzruszyła znacząco ramionami.
— Prawdopodobnie przywiozą go w trumnie metalowej — dodał Sosthène.
— Byłam jeszcze u niego, gdy wpadła tam Matylda.
— Doprawdy! — Miała zamiar zdradzić nas.
— A wtedy?....
— Na szczęście, nie dopuściłam jej do słowa. Przelękła się strasznych następstw, które byłaby wywołała niezawodnie, zaprzeczając memu twierdzeniu, i nie miała odwagi uczynić tego. Z jednej strony oskarżając nas, spowodowałaby najokropniejszy skandal; a z drugiej, mogła zadać mężowi cios śmiertelny podobnem odkryciem. Zamknęliśmy ją w kole, z którego nie ma wcale wyjścia.
— W takim razie wszystko idzie najpomyślniej.
— Nie koniec jeszcze na tem. Wspomniałam margrabiemu o twoim przyjacielu Gendron. Podobał mu się i niczego więcej nie pragnie, jak mieć go za towarzysza podróży, Trzeba więc, żebyś udał się do niego, i namówił na wyjazd z margrabią. Możesz mu wspomnieć o hojności chorego, zapewniając, że zostanie sowicie wynagrodzonym, za chwilowe dobrowolne wygnanie. Bezwiednie on bowiem nie powinien domyślać się niczego, Ernest Gendron może nam oddać nie jedną przysługę.
W kwadrans później Sosthène wyjeżdżał z pałacu w powozie swego szwagra. Konie, ekwipaże jak i cała służba margrabiego, wszystko było zawsze na rozkazy tak pana, jak i pani de Perny.
Gdy wrócił wieczorem, rzekł do matki:
— Ernest przystaje na towarzyszenie margrabiemu. Nie dotykaliśmy wcale kwestji pieniężnej. Zamknął mi usta od razu, twierdząc, że o tem pomówimy później.
Nazajutrz zjawił się młody lekarz o dziewiątej rano u margrabiego. Badał i opukiwał chorego przeszło godzinę w obecności Sosthéna.
Postanowiono, żeby margrabia wyjechał nazajutrz. Gendron spytany, która miejscowość wydaje mu się dla chorego najstosowniejszą, wybrał wyspę Maderę. Zadecydował również, że będą zwolna podróżowali, aby nie narażać pacjenta na trud zbyteczny. Lekarz zobowiązał się w dodatku, wziąć ze sobą całą apteczkę, potrzebną do podtrzymywania sił chorego.
Podczas tych poważnych narad, Matylda zalewała się łzami. Stary kamerdyner Firmin, z pomocą drugiego służącego pakował rzeczy potrzebne do podróży.
Przez cały dzień ostatni, pani de Perny nie opuszczała córki ani na chwilę. Pomimo, że Matylda była na pozór spokojną, matka lękała się, czy w chwili odjazdu męża, nie powiedziała i nie uczyniła czegoś, wręcz przeciwnego planom pani de Perny jej syna. I rzeczywiście, chociaż opasali i uwięzili niejako wolę młodej kobiety siecią intryg haniebnych i złowrogich; można było obawiać się wszystkiego ze strony Matyldy, póki margrabia będzie obecny w Paryżu.
Nie mogli odsunąć całkiem żony od męża; ale biedna Matylda nie miała tego wewnętrznego zadowolenia, żeby zostać sam na sam z margrabią, bodaj na chwilę. Ciągle stali na straży pomiędzy nimi, Sosthène i pani de Perny. Porozumiewali się cichaczem dwaj wspólnicy. Zachowywali wszelkie ostrożności, aby zapobiedz przypuszczalnej... zdradzie.
Dopiero około północy, zdecydowała się matka opuścić margrabinę, aby wrócić na górę do siebie. Młoda kobieta, nie zamknąwszy oka przez całą noc poprzednią, czuła się złamaną, bezsilną i senną niesłychanie.
Potrzebujesz gwałtownie wypoczynku, kochana Matyldo — rzekła matka.
Połóż się natychmiast. Przyszlę ci twoją pokojowę.
Dziękuję mamie. Obejdę się bez niej dzisiejszego wieczora.
— Jak chcesz. — odrzuciła z przekąsem pani de Perny.
Odeszła nareszcie.
Matylda zerwała się z fotelu, przesuwając kilkakrotnie ręką po czole.
— Oh! jak ja cierpię! — szepnęła.
Biedna młoda istota była zrozpaczoną. Zwątpienie ogarnęło całą jej duszę.
— Co czynić? Co czynić? — powtarzała głucho, z głową zwieszoną na piersi. Pozostała tak przez chwilę nieruchomą, tonąc w głębokiej zadumie. Widziała przed sobą widma straszliwe; a nie mogła znaleść sposobu, żeby się od nich uwolnić i schronić przed niemi gdziekolwiek. Jak słusznie zauważyła pani de Perny, czuła się zamkniętą w kole bez wyjścia, w kole złowrogiem, w którem szamotała się daremnie z rozpaczą niby ptak, nie mogący wyfrunąć z klatki drucianej.
Rysy twarzy kurczowo wykrzywione, i wyraz bolesny w jej łzawych oczach świadczyły wymownie o bólu przenikającym na wskróś jej duszę.
Naraz drgnęła nerwowo, odrzucając w tył głowę ruchem gwałtownym. Wytężyła słuch. Wszędzie jednak było cicho. Głuche milczenie panowało w całym pałacu. Z jej ócz zamglonych wymknęła się błyskawica. Zapaliła świecę różową, w eleganckim, nocnym lichtarzyku i wysunęła się na palcach, cichuteńko ze swojej sypialni.