Dwie matki/Część pierwsza/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Margrabina przeszła jak cień prawie bez szelestu dwa pokoje, dzielące jej apartament, od męża sypialni. Była niesłychanie wzruszoną. Powzięła jednak ile się zdawało, zamiar nieodwołalny.
Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami pokoju margrabiego. Następnie pocisnęła zlekka klamkę kryształową. Drzwi otworzyły się cichuteńko. Pokój oświetlała słabo nocna lampa płonąca w kącie.
Margrabia leżał rozebrany, i spał. Zamiast przystąpić bliżej do łóżka, młoda kobieta cofnęła się z przerażeniem. Obok łóżka, na szezlągu, leżał jakiś drugi mężczyzna, wyciągnięty w całem ubraniu, z poduszką pod głową, Matylda poznała w nim swego brata. Sosten zapowiedział z góry szwagrowi, że spędzi z nim tę noc ostatnią, na co tenże przystał z łatwością, widząc w tem nowy dowód miłości i poświęcenia. I Sosten miał oczy zamknięte. Spał, a może tylko udawał.
Nagle uczuła Matylda, że traci resztki sił, które była zebrała na tę wyprawę. I tym razem jej wolę ubezwładniła trwoga. Stłumiła jęk wydobywający się gwałtem z jej piersi, i odeszła chwiejąc się na nogach.
Gdy znalazła się napowrót w swoim pokoju, upadła jak bryła gliny, na fotel najbliższy.
— Ah! jestem zgubiona! zgubiona! — wykrzyknęła rozpaczliwie, ściskając głowę w skroniach obydwiema rękami.
Wkrótce jednak zwyciężona i ubezwładniona zmęczeniem, i nadmiarem cierpienia moralnego, zasnęła biedaczka w fotelu, tak jak była ubrana. Był to sen ciężki, gorączkowy; pełen marzeń straszliwych.
Obudziła się nareszcie zlodowaciała, w stanie opłakanym; o wiele gorszym jeszcze, niż dnia poprzedniego. Słońce było już wysoko na niebie. Spojrzała na zegar, wskazywał ósmą godzinę. Przypomniała sobie, że mąż odjeżdża o jedenastej przed południem. Za trzy godziny rozłączą się... może na zawsze? Może go już nigdy nie zobaczy? Ani pomyślała zadzwonić na służącą. Sama przeczesała włosy rozburzone, i poprawiła cokolwiek na sobie suknię pomiętą. Tym ruchem rozgrzała krew zastygłą w żyłach. Uczuła się trochę silniejszą.
Czas mijał jednak z szybkością błyskawicy. Poszła do męża. Sosten był tam i teraz, pracując z margrabią pospołu.
Siedział przed biurem, założonem papierami; notując coś w osobnej książce: i sprawdzał jakieś rachunki.
Nie potrafiła nawet ukryć Matylda, jak jest jej przykrą obecność brata w chwili rozłączenia z mężem. Rzuciła się na szyję margrabiemu, obsypując gradem pocałunków, z rodzajem szału namiętnego. Oddalała się zapatrzona w niego, z niewymowną czułością, a za chwilę zaczynała całować go na nowo.
Zdawać się jej mogło, iż nie przekonała męża dostatecznie o miłości, jaką pała ku niemu. A może raczej trwożyło ją smutne przeczucie, że już go więcej nie zobaczy, i pewność męczarni, jakie będzie zmuszoną ponosić od matki i brata? Skłoniło ją może do tego niezwykłego wylewu czułości, przekonanie bolesne, że i ona stała się pomimo woli i chęci wspólniczką w uplanowanej zbrodni, jeżeli pokrywa milczeniem niecne oszukiwanie margrabiego? W każdym razie szła za głosem serca; posłuszna uczuciu szczeremu i prawdziwemu.
— Uspokój się, moja najdroższa — rzekł słodko margrabia. Będę żył dla ciebie i dla naszego dzieciątka. Zobaczysz żoneczko, że powrócę, uzdrowiony najzupełniej.
Czułe te słowa sprawiły Matyldzie ból niewypowiedziany. Dreszcz wstrząsnął nią po całem ciele, jak gdyby kto zatapiał rozpalone żelazo w krwawiącą ranę jej serca. Nieszczęsna zapamiętała jedynie ostatni frazes męża. Odzywał się on w jej uszach złowrogo — niby dzwon pogrzebowy, budząc na nowo w jej duszy trwogę śmiertelną.
Cofnęła się do najbliższego fotelu i upadła na niego bezwładnie. Margrabia zwrócił się do Sosthèna, kończąc zaczęte przed chwilą rozporządzenia i polecenia. Wkrótce wyszła z pokoju chorego. Trzymała chusteczkę na oczach, aby osuszyć łzy i stłumić łkania, pierś rozrywające. Nic nie widziała przed sobą, tak, że o mało nie potrąciła po drodze starego kamerdynera, który miał czas zaledwie umknąć na bok przed swoją młodą panią. Wybełkotał pomięszany.
— Przepraszam najmocniej panią margrabinę.
Zatrzymała się przed starym, poczciwym sługą:
— Firminie, wszak kochasz bardzo twego pana, nieprawdaż? — spytała.
— Nie inaczej pani margrabino. Nic dziwnego. Wstąpiłem do służby u nieboszczyka ojca, pana margrabiego, jak tylko ten się ożenił; a więc przed trzydziestu sześciu laty. Przy mnie urodził się nasz drogi paniczyk i nieraz nosiłem go dzieckiem na ręku.
Staruszek otarł nieznacznie łzy cisnące mu się do oczu.
— Będziesz go pielęgnował najstaranniej, mój poczciwcze; nie opuścisz ani na chwilę; czy mi to przyrzekasz?
— Przysięgam pani margrabino, że będę pilnował pana margrabiego, jak oka w głowie.
— I jeszcze jedno...
— Jestem cały na rozkazy pani margrabiny — dodał starzec z niskim ukłonem, widząc, że Matylda waha się i namyśla, czy ma mówić dalej.
— Chciałabym cię o coś prosić...
— Pani margrabina wie doskonale, że jestem jej tak samo oddany na usługi, jak i jaśnie panu.
— A więc!... pisz do mnie kiedy-niekiedy, mówiąc długo i szeroko o moim mężu. Zechcą może ukryć przedemną niektóre szczegóły tyczące się jego; wiem zaś, że ty mój poczciwcze doniesiesz mi zawsze szczerą prawdę.
— Spełnię najdokładniej rozkaz pani margrabiny.
— Dziękuję ci, dziękuję serdecznie kochany Firminie.
Nadeszła straszna godzina rozłączenia. Młoda kobieta odprowadziła męża aż na dół do powozu, który miał go zawieść na dworzec kolei. Tu uściskali się małżonkowie po raz ostatni. Gdy powóz wytoczył się zwolna za bramę pałacową, stała jak wryta, w tem samem miejscu, łowiąc uchem turkot kół po bruku, póki nie ucichł zupełnie.
Nie słyszała wcale kilkakrotnego wołania matki, która została na pierwszem piętrze w sieni.
— Naprawdę jesteś wielce nierozważną moja córko — rzekła surowo pani de Perny, schodząc na dół ze schodów. Czyż nie czujesz, że stoisz przed bramą po kostki w śniegu topniejącym?
Margrabina pobiegła szybko na górę, nie odpowiadając matce ani słowa; zamknęła się na klucz w swoim pokoju.
Tu nakoniec, zdała od spojrzeń niedyskretnych, mogła wybuchnąć z całym żalem i wypłakać się do woli.
— Ah! — zawołała z rękami załamanemi — są więc zadowoleni! Plan im się powiódł.... wyprawili go z Paryża!... Nie masz go tu, aby mi dodawał odwagi; aby mną się opiekował i bronił!... Trzymają silnie w szponach swoją nieszczęśliwą ofiarę.
....Boże wielki! — kończyła po chwili skargę żałosną, głosem zdławionym, rozglądając się dokoła z wyrazem dzikiej rozpaczy i zwątpienia — teraz dopiero rozpocznie się dla mnie życie iście męczeńskie!
Znajomi, odwiedzający margrabinę dni następnych, nie byli w stanie ukryć zdumienia niesłychanego, widząc ją zmienioną tak straszliwie. Zgasł blask w jej pięknych oczach: twarz pokryła się trupią bladością; nawet usta niegdyś żywej barwy karminowej, zupełnie zbielały. Boleść i cierpienie, wyryły na jej całej postaci piętno niestarte. Uprzedzone przez panią de Perny przyjaciółki, uważały za święty obowiązek życzyć Matyldzie szczęśliwego rozwiązania i pociechy z dziecka, które miało przyjść wkrótce na świat. Wysłuchała życzeń w milczeniu, z miną wystraszoną, nie otwierając ust do nikogo.
Wpadła niebawem w stan zupełnego obezwładnienia. Zdawało się, że popękały w niej wszelkie struny życiowe. Wszystko było jej teraz obojętne. Wszystko na świecie budziło w niej odrazę nieledwie. Nie zajmowała się niczem. Pozwalała mówić i robić ze sobą, co się komu podobało, nie próbując nigdy zaprotestować przeciw temu, bodaj jednem słowem. Nie widziała i nie słyszała a raczej nie chciała o niczem wiedzieć i słyszeć. Otaczający Matyldę, mogli przypuszczać, że nie umie wcale myśleć. Było w niej znieczulenie, serce rozdzierające.
Pani de Perny nie mogła już zapragnąć niczego więcej. Dokonała dzieła potwornego. Córka stała się taką, jaką ją mieć chciała.
Samowładnie, nie poradziwszy się wcale z margrabiną pod tym względem, której niedołęstwo zdawało się pozwalać z góry na wszystko, matka objęła w pałacu rządy bezpośrednio, nie odnosząc się nigdy z niczem do córki. Zaczęła od wypędzania całej służby, zastępując takową nowemi figurami, które sama starannie dobierała. Nie ostała się nawet przed jej despotyzmem, pokojowa margrabiny. Prawda i to, że miała ona w oczach pani de Perny, wadę nie do przebaczenia. Była pełną gorliwości, w służeniu margrabinie, i byle na tyle słabą, czy niezgrabną... przywiązać się szczerze do swojej dobrej i nieszczęśliwej pani. Pani de Perny zaś była nader ostrożną i urządzała wszystko z niesłychaną przezornością.
W ten sposób Matylda została otoczoną szajką szpiegów... a raczej powiedzmy szczerze... bandą wrogów spikniętych przeciw niej. Nie mogła wymówić jednego słowa, ruszyć się na krok z pałacu, żeby jej matka nie była o tem natychmiast uwiadomioną. Tem bardziej nie doszedł do jej rąk żaden list, żeby go nie przeczytała wpierw matka. Pisywała Matylda nader rzadko... ale i w tym razie list jej nie odszedł, póki go nie przejrzała bacznie matka, czy nie zawiera w sobie przypadkiem jakich niebezpiecznych ustępów?
Coraz rzadziej odwiedzano panią de Coulange, a ponieważ ona nie oddawała wizyt nikomu, przestano ją w końcu widywać.
Wcale już teraz nie wychodziła z pałacu. Całodzienna jej przechadzka, ograniczała się obecnie na przejściu z sypialni do budoaru, a z niego do sali jadalnej.
Służba, konie, ekwipaże, wszystko było tylko na rozkazy pani de Perny i jej syna, jakby oni byli jedynie panami w pałacu.
Pod pozorem, że jest niespokojną o zdrowie córki i w celu, żeby czuwać nad Matyldą, jak w dzień, tak w nocy matka spała obecnie tuż obok niej, w saloniku.
Biedna młoda kobieta, czuła się w własnym pałacu, jakby za kratami więzienia, zupełnie oddalona od reszty świata.