Dwie matki/Część pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VIII.
Grób tajemnic.

Sosthène de Perny słyszał nieraz od znajomych, o pewnym jegomościu, tytułującym się „prawnym pośrednikiem“, który oddawał mnóstwo przysług kobietom z półświatka, a nawet i ze świata wiejskiego. Udzielał tak samo rad zbawiennych letkiewiczom, męzkiego rodzaju; rozpustnikom, libertynom, słowem, każdemu wykolejonemu, do jakiejbądź sfery towarzyskiej, zaliczał się i należał rzeczywiście.
Kazał sobie opisać szczegółowo tego człowieka.
Był to na prawdę pośrednik prawny jak sam siebie mianował, ale do interesów bezprawnych i natury cokolwiek podejrzanej. Wybierał on z szczególniejszem zamiłowaniem właśnie sprawy nieczyste, zagmatwane i tajemnicze: wtedy bowiem, jeżeli mu się udało przeprowadzić takowe bez szwanku, nie zaczepiwszy o kratki sądowe, mógł uzyskać za nie wyższe wynagrodzenie.
Pożyczał pieniędzy na grubą lichwę, częstokroć i znaczne kwoty, ale zawsze za poręczeniem serjo, synom rodzin znakomitych, znanych z bogactwa i honoru dotąd bez skazy. Taksował bardzo wysoko swoje usługi, lecz skoro z nim się o cenę nie targowano, można było na śmiało zażądać od niego.... choćby i zbrodni. Nie cofał on się przed niczem. Powiadano po cichu, że otwarcie prowadził interesa prawnicze na wielką skalę; ale załatwiał jeszcze więcej spraw drażliwych w najgłębszej tajemnicy, co mu się prawie zawsze udawało; był bowiem bardzo zręcznym, przebiegłym i chytrym; umiejąc doskonale ludziom oczy mydlić, aby nie mogli przeniknąć jego nader podejrzanych operacyj finansowych, jak i wielu innych intryg i spisków najhaniebniejszych.
I o tem szeptano sobie na ucho, że posiadał swoją własną policję, doskonale zorganizowaną; a co się tyczy jego serdecznych i poufnych stosunków, z światem łotrów i złodziei w całym Paryżu, te mu nie przeszkadzały bynajmniej żyć w najlepszej przyjaźni z władzami rządowemi, i być nawet wysoko cenionym przez policję rzeczywistą, i jej bowiem oddawał prawie codziennie nader ważne usługi.
Tajemniczy ten człowiek mieszkał przy ulicy Króla Sycyli, i był ogólnie znany pod nazwiskiem pana Blaireau.
Powiadomiony dostatecznie co do tego Blareau’a Sosthen, postanowił nawiązać z nim bliższe stosunki i to niezwłocznie.
Wyszedł pewnego ranka z pałacu margrabiów de Coulange, aby udać się na ulicę Króla Sycylji. Przybył tam pieszo, zostawiwszy przezornie powóz z koroną margrabiowską, na ulicy Rivoli.
Według wskazówki, danej mu na dole przez odźwiernego, wyszedł na pierwsze piętro, dzwoniąc do jedynych drzwi, które znajdowały się na końcu kurytarza.
Otworzono mu po dłuższej chwili, a na progu ukazała się staruszka, z wzrokiem ostrym, z twarzą odrażająco brzydką, i rzekła szorstko:
— Chcesz pan zapewne mówić z moim chlebodawcą, Blaireau?... Nie wiem, czy będzie mógł pana przyjąć... Pójdę go zapytać. Pańskie nazwisko?
Sosthèn podał potwornej kobiecie bilet wizytowy.
Wprowadziła go do poczekalni prawie ciemnej, wyglądającej nader ponuro, która zdawała się służyć jednocześnie za pokój bawialny, bibljotekę i salę jadalną. Następnie znikła w drzwiach naprzeciw tych, któremi wszedł Sosthène. Wróciła w dziesięć minut z oznajmieniem:
— Proszę iść dalej... Pan Blaireau przyjmuje.
Poszedł za nią Sosthène i znalazł się wkrótce w gabinecie „prawnego zastępcy“.
Ujrzał przed sobą człowieka małego wzrostu, ale grubego i przysadkowatego, wyglądającego na lat trzydzieści sześć... do czterdziestu. Miał głowę ogromną, która zdawała się być przyklejoną do szerokich i barczystych ramion. Czoło i cały wierzch głowy, był zupełnie łysy. Wśród włosów czarnych, jak smoła, srebrzyły się gdzie niegdzie siwiejące kosmyki. Twarz miał ogoloną zupełnie, ręce zaś były kosmate jak u małpy. Usta grube, mocno czerwone, wargi wywrócone i wiecznie wilgotne, oznaczające człowieka zmysłowego. Nos był długi i zakrzywiony, jak dziób u krogulca. Oczy okrągłe, na wierzchu, o połysku żółtawym, przypominały również ślepie u ptaków drapieżnych.
Ubrany był w długi szlafrok, niegdyś barwy niebieskiej, dziś wypłowiały, pełen plam tłustych i z atramentu, świadczących, iż go noszono od dawna.
Umeblowanie gabinetu odpowiadało i licowało najzupełniej, z osobistością w nim przebywającą. Kilka krzeseł kulawych i przez robactwo nadgryzionych; dwa fotele dziurawe, z których wydobywał się na wierzch włosień i kłaki; stare biuro wprawdzie mahoniowe, ale niemiłosiernie zniszczone, z fornirem poodpadanym w wielu miejscach zawalone stosem papierów pożółkłych, pokrytych grubą warstwą kurzu. Od sufitu i w rogach ścian, wisiało mnóstwo pajęczyn; w nos zaś biło powietrze dziwnie zgniłe, zatęchłe, jakby z piwnicy nigdy nie przewietrzanej.
Powstał Blaireau na powitanie wchodzącego, wlepiając w niego wzrok badawczy.
— Czy to pański bilet wizytowy, który mi oddano? — spytał krótko.
Młody człowiek ukłonił się zlekka.
— Nazywasz się pan zatem Sosthèn de Perny?
— Tak panie.
— Proszę usiąść i powiedzieć mi, czemu zawdzięczam zaszczyt pańskich odwiedzin?
— Przyszedłem z jednym interesem.
Blaireau oparł łokieć na biórku, głowę na ręce, dodając:
— Słucham pana.
Jakkolwiek pod pewnym względem odważny aż do bezczelności, Sosthèn zmięszał się pomimowolnie, znalazłszy się wobec tego niezwykłego człowieka, który żądał od niego stanowczo, brutalnie prawie, aby jasno przedstawił mu swoją sprawę. Nie mógł się jednak wahać i namyślać. Jeżeli liczył w tej sprawie drażliwej na Blaireau’a, musi się dowiedzieć, czy podejmie się tego, czy też wręcz odmówi wszelkiego w niej udziału.
— To, co mi mówiono o pańskiej dyskrecji wypróbowanej — zaczął krążyć z daleka i z ogródkami — każę mi się spodziewać, że mogę z nim mówić z całą otwartością, przekonany, że słowa moje nie zostaną nigdy i nikomu powtórzone, nieprawdaż?
Blaireau odparł szorstko.
— Mój młody panie, ten gabinet jest rodzajem konfesjonału. To grób każdej tajemnicy.
— Chciej mi pan wybaczyć, że nie mając jego wprawy i doświadczenia w interesach, radbym otoczyć się pewnemi ostrożnościami.
— Gdybyś mię znał bliżej mój młody panie, uznałbyś sam za zupełnie zbyteczny, ów cały wstęp, przystępując od razu do rzeczy. — Mówże pan całkiem śmiało.
— Dla pewnych nader ważnych przyczyn, które panu wyłuszczę później, jeżeli tego zażądasz, potrzebuję niebawem dziecka nowonarodzonego... mającego dzień, lub dwa dni co najwyżej....
Zatrzymał się Sosthèn.
— W jakim celu? — spytał Blaireau.
— Oh! nie krzywdząc maleństwa, chroń Boże!... nawet wręcz przeciwnie. Byłoby ono otoczone staraniem najtroskliwszem, miłością, a w przyszłości miałoby zapewnione świetne stanowisko w świecie. Koniec końców, aby rzecz przedstawić odrazu jasno i zrozumiale, idzie tu o pewną młodą damę, bardzo bogatą, noszącą jedno z pierwszych nazwisk we francuskiej arystokracji, która nie mając dzieci i straciwszy wszelką nadzieję, żeby je mieć mogła kiedykolwiek, pragnie adoptować cudze dziecko.
— I z tą sprawą udajesz się do mnie mój młody panie? — bąknął Blaireau od niechcenia, zawsze z tym samym spokojem lodowatym. — Ależ zwróć się z tem żądaniem do „Domu podrzutków“, a dostarczą panu natychmiast tego towaru. Możesz pan być o to zupełnie spokojny. Tam niestety! mają zawsze na wybór dzieci, podrzuconych przez matki wyrodne, lub przez takie nieszczęśliwe nędzarki, które nie są w stanie ich wykarmić.
— Myślałem rzeczywiście o „Domu podrzutków“, zachodzi tu jednak pewna okoliczność, która mi nie dozwala tam się udawać.
— Mój młody panie — Blaireau uśmiechnął się szydersko — uważam, że jesteś tą całą sprawą mocno zażenowany, i nie wiesz którędy i w jaki sposób masz z niej wybrnąć. Gubisz się w labiryncie zwrotów i wybiegów, zamiast dążyć wprost do celu. Odpowiedz mi pan najprzód, dla czego dziecko nie ma mieć więcej niż jeden... do dwóch dni życia?
Mimo całej swej zakamieniałości w złem, Sosten zarumienił się po same uszy. Blaireau uśmiechał się dalej ironicznie, a wzrokiem przeszywającym zdawał się czytać w głowie pana de Perny, jego myśli najskrytsze.
— Rodzina młodej kobiety, jak i świat cały, muszą uwierzyć, że ona jest matką dziecka rzekł Sosten cicho, mocno pomieszany.
— Aha! Zaczynam nareszcie rozumieć! — wykrzyknął Blaireau. — Jest to milutkie oszukaństwo; dziedzic lub dziedziczka wielkiego majątku, którzy chcą przemycić gwałtem cudze dziecko — narzucając je nieprawnie reszcie rodziny! Ho! ho! to co ty mój młody panie nazywasz delikatnie „adoptacją“, staje się faktem niesłychanej doniosłości. Hm! hm! teraz pojmuję, dla czegoś pan nie udał się z tem wprost do „Domu podrzutków“. Czy wiesz aby dokładnie, czego ci się właściwie zachciewa? O ile mi się zdaje, ani się nie domyślasz! Otóż ja ci to wytłómaczę, mój młody panie. Chcesz po prostu ukraść dziecko matce, zaraz po urodzeniu; jeżeli nie znajdziesz pod ręką dość na to wyrodnej, żeby ci go sprzedała dobrowolnie.
Zapewne można znaleść i takie matki.... jeżeli podobne potwory, zasługują na to święte miano... które są w stanie wyrzec się za pieniądze dziecka własnego... Wszak częstokroć zabijają własną ręką, swoje biedne, niewinne niemowlęta! Przypuśćmy i tę okoliczność... czy sądzisz pan, że łatwo znaleść coś podobnego w takich warunkach? Nie zabiera się dziecka matce, niby szczenię suce, aby je podrzucić innej kobiecie. Czyż nie ma... w razie nawet, gdy ojciec jest nieznanym... krewnych, przyjaciół, sąsiadów, lekarzy, choćby tylko akuszerki? A księgi metrykalne, a kodeks, a sąd?... Ba! ba! z dzieckiem nie da się urządzić tak łatwo sztuczki kuglarskiej, „à la Bosco“, wyciągnąć ramię, uderzyć pałeczką, wymawiając sakramentalne słowa: „Changes passes“... Cóż mój młody panie?... Czyś zastanowił się nad temi trudnościami?
— Może nie tak szczegółowo, jak pan to czynisz w tej chwili — odrzucił zimno |Sosten, który odzyskał tymczasem równowagę i zwykłą niemałą odwagę — to też bardzo sobie winszuję, żem trafił na ciebie. Pomimo wielkich trudności do przezwyciężenia, spodziewam się, że się porozumiemy nawzajem, i że mi nie odmówisz swojej pomocy panie Blaireau.
Blaireau dumał przez chwilę.
— Gruba historja, mój młody panie — bąknął od niechcenia — sprawa niesłychanie drażliwa, pominąwszy nawet niebezpieczeństwa, na jakie można być narażonym, wdając się w podobną historję.
Wyprostował się nagle:
— Zkąd mnie znasz mój młody panie? — Kto ci o mnie wspominał?
— Kilku z moich dobrych znajomych.
— Ich nazwisko?
— Marek Aubertin, de Cossier, baron d’Orgette, hrabia de Soygne.
— Któryż z nich dał panu mój adres?
— Hrabia de Soygne. Wszyscy jednak nie mogli się dość nachwalić pańskiej zręczności, sprytu i usłużności.
— Nie mam zaszczytu znać cię bliżej mój młody panie. Wiem zaledwie jak się nazywasz, z tego oto biletu wizytowego — rzekł Blaireau. — Niech się więc nie dziwi, że i ja zanim przystąpię na serjo do interesu, który cię do mnie sprowadził, uważam również za stosowne, jak pan przed chwilą, zachować pewne ostrożności.
— Przystajesz pan zatem?
— Zwolna... zwolna... nie tak raptownie, mój młody panie. Pogadajmy najprzód o tem. Wychodzimy więc z tego punktu. Potrzeba dostarczyć panu, tym czy owym sposobem, noworodka; zabrać go matce i odnieść do innej kobiety, która uda, jakoby ona to dziecko na świat przyniosła. Wszak o to idzie, nieprawdaż?
— Nieinaczej...
— Dziecię będzie chłopcem, lub dziewczyną.
— Wszystko jedno — odrzekł Sosten z lekkim uśmiechem.
— Chciałem uprzedzić pana z góry — wtrącił Blaireau z całą powagą — że gdybyś wymagał koniecznie chłopca... nie podjąłbym się wcale tej sprawy.
— Niech będzie co chce, byłem dostał na czas dziecko.
— Dobrze. Wyjaśnijmy resztę stron, które mi się wydają cokolwiek zaciemnionemi. Dla czego owa dama pragnie mieć dziecko w podobnych warunkach i udawać, jakoby je sama urodziła? Zapewne, w celu zatrzymania majątku, który inaczej wyśliznąłby się z jej rąk, co?
— Tak jest rzeczywiście — potwierdził |Sosten, nie mogąc się wstrzymać od szczerego podziwu, tego człowieka, brzydkiego potwornie; ale który odgadującego wszystko, ze sprytem iście szatańskim.
— Od dawnego już czasu ta dama udaje brzemienną?
— Tak jest.
— Odkądże jest wdową?
— Nie jest wdową... jej mąż żyje.
— Ejże! — Blaireau strzepnął palcami, nie mogąc ukryć ogromnego zdziwienia. — A więc nie idzie tu li o rodzinę dalszą; w pierwszej linji potrzeba oszukać męża? W tym wypadku, wmówić w męża i przekonać go o fakcie podobnym, na to trzeba nie lada odwagi! I dla jakiej przyczyny? Kimże jest ów pan małżonek?
— Zaraz ci to wytłómaczę, panie Blaireau...
— Nie potrzeba... domyślam się sam. Mąż do niczego, lub z chorobą, zagrażającą na serjo jego życiu, co?
— Tak, jest chory niebezpiecznie, skazany na śmierć, prawie przez cały paryski fakultet medyczny.
— Także mi pan mów!.... teraz jestem w domu! A więc, ponieważ śmierci męża oczekujecie lada chwila, żona musi mieć dziecko, czyli przyszłego dziedzica. Ponieważ nie ma nadziei, być naprawdę w stanie błogosławionym... Idźmy dalej. Są zapewne i spadki spodziewane w przyszłości... bliższej lub dalszej. Kombinacja genjalna! Ojciec umierając, odstępuje wszelkie swoje prawa, dziecku, zrodzonemu w związku małżeńskim... Tylko trzeba będzie rozdzielić koniecznie małżonków na kilka miesięcy.
— To się już stało.
— Widzę, że postarano się z góry o wszelkie środki ostrożności.
— Tak mi się zdaje przynajmniej.
— Sprawa jak dotąd, jest doskonale prowadzoną, a ponieważ jestem przekonany, że ty zajmujesz się nią wyłącznie mój młody panie; składam mu więc moje szczere uznanie i winszuję. Pozwól zadać sobie jeszcze jedno pytanie. Zanim przyrzeknę komukolwiek mój udział w jakiej sprawie. lubię wyprowadzić rzecz na czysto. Z jakiego tytułu, zajmujesz się pan tem wszystkiem?
— Z jakiego tytułu?
— Albo jaki masz w tem interes osobisty? Czy jesteś może kochankiem tej damy?
— Bynajmniej.
— A więc łączy was jakieś pokrewieństwo?
— Jestem jej bratem.
— Dobrze... rozumiem. Wspomniałeś więc pan, żeś był na tyle przezornym, usunąć żonę od męża.
— Raczej męża od żony.
— Dla mnie to jedno i to samo. Gdzież znajduje się mąż obecnie?
— Pojechał szukać łagodniejszego klimatu, na wyspach oceanu Atlantyckiego.
Blaireau mrugnął znacząco oczami.
— Dość daleko, rzecz naturalna, aby niczego nie widzieć i nie domyślać się niczego. Suchotnik zapewne.
— Tak jest.
— No! nieboszczyk w najkrótszym czasie!... nie owijając kwestji w bawełnę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.