[88]
Dymy wysokie sztandary. Deszcz srebrna gałąź
kwitnie powoli i krople coraz to bardziej jak łzy.
Ona smukleje u grobów, deszczem owija ciało
i nie wie czy żyje jeszcze, czy już odchodzi. Dym
duszny napół z kwiatami, a kwiaty rude jak liście
wybucha. Płomień pochłania. Smutek jakże ogromny.
Jak ciężkie statki na dno spływają ciała i domy
puste domy bez ludzi. A ludzie mieszkają w ziemi
świat przenoszą głęboko. Zdaje się żyją tam
matki jak grona ciężarne, i dzieci które za niemi
zduszone zeszły w ziemię, bo zieraziemia tu jeszcze żywa
dzwoni blaszkami liści, kwiatami gam.
A żywi snują się nisko, groby, płomyki niżej
razem jak zioła jesienne ostatni, już ostatni
nie wiedzą, czy glina tak miękamiękka, że stopy pochłania, gdy liże
czy taka przestrzeń już gęsta, że wchodzą powoli w śmierć
po szarych schodach powietrza. O co uderza pierś
kiedy w szumieniu cmentarza spotyka łodyg ruch
umarli to są, czy oni tak przemieniają się w puch?
[90]
A ona coraz to niżej, to z dymem pełza stopiona
Ogromne płachty powietrza lepkie na postać się kładą
to w nich się żywi odcisną, to jak pod maską bladą
ruszy się kształt niewidzialny, jak twarz bolesna drgnie.
Oto już widzi: jak smugi wody cienkie
wiją się z ziemi powoli. Ona gałęzią stóp
ledwo ziemię utrzyma; jak gwiazdę błękitną rękę
wyciąga ku nim, a oni jak ciężkie kłęby snu
sączą się, łączą i wznoszą pod szary deszczu dach
i słyszy śpiew podobny twarzom widzianym w snach,
głęboki, jak ziemia daleki drżący jak trwogi wić
długa i srebrna to znowu płaski jak wodny liść.
Duchy ziemiziemi:
Olch szerokich kaptury się chwieją
nitka wody drąży jak kornik
warstwy czasu podobne nadziejom,
odwalonym bryłom historii.
Grudnie czarne jak grudy i rude
jesienie rozdęte jak żagiel,
tu odmierzaj powoli, świdrem łez, a tu uderz
znajdziesz serca jak strzechstrzechy nagie
Więcej tutaj miłości się starło,
niż udźwignie koleb ziemskich dźwigar
miłość taka co jak orkan za gardło
od niej krew jak ptak śmigła — zastyga
Stygnął śpiew w dłoniach z trzepotem skrzydłem pluskał.
W palców jej siatkę wiotką w bolesny, niebieski dotyk
szmer szary opadł z dymów ciągnących wolno aż ustał
w dłoniach ojcowski mundur jak ciężki pluszowy motyl
O[jcze] — szeptała — ile —
lat ile oczu potrzeba
żeby ten obraz twój zwolna jak cień biegnący wtyle
tak odbudować po kropli jak dzień jeden teraz go wznosi
[92]
Chór ojców:
Nasze ciała wieczne są,
rdza przeżera stary mundur
ale synom, wnukom z rąk
jeden kwiat wyrośnie — buntu.
Wielkie kraje są jak dzbany,
w których kipi miodu bulgot,
ale naszych wnuków rany
nie nasycą ziemi ulgą.
Chmur gejzery dzielą się na wstęgi
nitka wody drąży warstwy grube,
zasadziliśmy młodziutkie dęby
aby synom wyrosły na maczugę.
Ciemne wieki huczą jak głosy
które w żarnach rzeki trud obraca z nami
pod fundament poto było ryć ziemię
aby wnukom z niej dobyć dynamit?
Oto niebiosa wysoko, daleko do nich
ziemia ciężka za nisko już, jak ołów
ciężkie pręty zgrzybiałej broni
zamykają dróg naszych koło.
I szli już jak szare mary miast, które nagle ożywi
jedno wspomnienie bolesne, czy jeden dziewczęcy uśmiech.
Przez dłonie jej wyciągnięte płynęła mgła.
Wołała — Ojcze! — rzucała rękami jak dziecko w snach,
co wie, że niema powrotu i długo marzy nim uśnie.
Płakała cicho — tyle skruszyło się lat
tyle oczu roztarły ogromnych armat koła
Cisza była. Za niemi dym się zawinął jak bat
Odeszli. Milczenie. Deszcz pruszyłprószył. Nikt za niemi nie wołał.
A oto nowe gałęzie — mroczny puch
kwitną powoli; rosną splecione z deszczem w konar
Ciemność. Dłonie jej drżą. Powolny mogił ruch.
Głosy dalekie żywych, czy zmarłych?