Autografy utworów poetyckich (1939-1943) niewniesionych do kodeksów/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Autografy utworów poetyckich (1939-1943) niewniesionych do kodeksów | |
Pochodzenie | z rękopisu autora | |
Data wyd. | 1939-1943 | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
akc 8185 179–244 Baczyński
Autografy utworów poetyckich Z którego dziejów czytać się uczyłem Don Kichot Dn. 17/VII/39 r.
Pieśń wigilijna.
„Świat obok”
Świat obok.
Na wybrzeżu uduszonym przez płynące drzewa 40 r.
sierpień
Noc samobójcza.
Ta noc bez pożegnania, noc bez gwiazd, noc bez ruchu. 3 / październik 40 r.
dn. 26 / październik / 40 r. Mamie Święta Bożego Narodzenia.
Nie patrz wtył — to dziecięctwo taka otchłań,
Ukochanej matce
Krzysztof. dn. 13 / XII / 1940 r. Do Andrzeja Kamińskiego.
O jakie szuwary nieśnione potrącałeś wiosłem?
Dn. 15/XII. 1940 r.
Krzysztof Baczyński
|
Rzekłbyś — kwiat rozwijający się, różowo-biały.
Jest to dłoń z której wykwita drgający słup ciepła.
Jest to dłoń twoja egzorcyzmująca od mijania nieuważnego.
Jest to dłoń błogosławiąca.
Jej przypomnienie pozwala zostać człowiekiem.
Jej rzeczywistość pozwala zostać ogromnym kotem, z zażenowaniem nucącym swe pieśni wojenne pod strumieniem jej milczącego wyzwania.
Ona każe myśleć o zwierzętach zamkniętych w klatkach w dzień upalny, którym się objawia strumień biały, strumień nadzieji, który nie pozwala zamknąć raz otwartych oczu.
Ona dotknięciem najcichszego z zapachów, każe żyć gdziekolwiek obudzę się idąc po tym gościńcu pośród rozdeptanych czasem szkieletów.
O dotknij nią rzeczy, dotknij nieba nalanego po brzegi wiecznością, dotknij obojętności ciał zmarłych, dotknij ludzi wokoło i przemień w jeden potok drgającego ciepła które dąży w milczeniu.
Uczyń z lilji twej dłoni namiot biały, jak namiot wojsk archanielskich i jak namiot zielonego żuka i daj mi usnąć w nim tak, abym przez sen nie szedł po tej drodze przedłużonej w nierzeczywistość, abym usnął w Tobie i w Tobie zbudził się zwycięzcą tego człowieka w liljowym płaszczu, który odwiedza mnie co wieczór i z kamienną twarzą opowiada mi dzieje przeraźliwe, a małość i szatana nazywa po imieniu.
Ten kataryniarz jest kukłą z dziecięcych jarmarków
30 / I / 41. KB.
|
Takim odważny pośród dział ziejących rozpaczą.
Jakże drżę pod Twoim spojrzeniem niepewnym.
Takim mocny niosąc pół świata i niebo całe na barkach
Jakże słabo oplatam cię ramieniem płonącym z niecierpliwości.
Ach w nocy otwierają się drzwi troski i niedostrzegalnie wychodzi z nich korowód martwych figur z wosku.
Jam żołnierz konający na polu oddalonym o wieczność, a muchy obszukują mi twarz, ręce i ciało, czuję ich dotyk lepki i ciekawy, aż do dna rany.
A ty przechodząc ulicą miasta myślisz znużona upałem o mnie — bezosobowo i nie pamiętając mojej twarzy: Kiedy wróci? Nie wiesz, że niema powrotu, gdyż muchy pożarły mi pamięć, a słońce rozkłada atom po atomie zakrwawioną twarz.
Jam konkwistador wyliczający ostanie kroki, aby przed śmiercią zdążyć do ciebie. Ale niebo nieubłaganie sypie popiół, a puszcza jak wąż zielony oplata. Gdzie zgubiłem moją siekierę? Czy nie byłem już raz nad tym strumieniem i nie zbłądziłem do jego źródeł? A w chłodnym pokoju pewna, że rzuciłem Cię dla tej dziewczyny bronzowej z tych wiosek upalnych i wilgotnych, kładziesz ręce na jego ramionach, pełna rozpaczy, chcąc zniszczyć wyroki ustalone.
Jam czekający w podmiejskiej kawiarni.
Ach jaki śmieszny jest ten mój sąsiad maczający bułki w kawie, a ta pani wycierająca ukradkiem oczy chustką jakże smutna. Zegar już dawno stanął, pył przysypał zamarłych nieruchomo u stolików, kelner zamarły w progu stoi jak przed latami uśmiechnięty i nieruchomy, podczas gdy oni prowadzą cię schwytaną i nieświadomą przez ten korytarz ciemny i nie prowadzący nigdzie.
Kiedy wstają jest zima, a na progu stoi Twoje przypomnienie i uśmiecha się.
Ukochana!
I znów będziemy chuchać w zmarzłe ręce i prowadzić nieskończone rozmowy o wiośnie, o odmienionym zdarzeniu życia.
O daj mi siłę przemiany, a uczynię Cię wieczną przez zamieć, mróz, skwar i przez rzeki ogniste.
O daj mi siłę przemiany, a uczynię Twój obraz doskonały w niedoskonałości mojej, uczynię Twój obraz widocznym we mnie po wszystkie czasy.
O daj mi siłę przemian, a uczynię Cię w głazie jednym z sobą, choćby na dnie morza, gdy nad nami zgubionymi w czasie będą płynęły ryby świecące, a wodorosty jak włosy zamyślenia porosną nas i zakryją przed ciał zmartwychstaniem.
Więc nie poszukasz mnie w oberżach kwiatów KB.
Erotyk
W potoku włosów twoich, w rzece ust Piękno...
O ty. Piękno konia w którym grają Romantyczność.
Zgliszcza. Takie już prawo wyrastać z popiołów
Krzysztof Baczyński. Dn. 24 / III / 1942r.
🞶 4.
naga kula jak posadzka 🞶 5.
Głos, którego nikt nie słyszy Czas – żałosny jak obrazek Dn. 11 / IV / 1942r.
Krzysztof Baczyński.
Śpiew o rycerzu purpurowej chmury
Gusło ognia. 1.
Moi mili, kochani, Wirydarz deszczu w czas II
Lot w wirydorze chłodne, Kurant srebrny nad snem klasztornym Śpiew: Dnem ciemności, gdzie niesie droga
III. Ciała zwierząt białe i ciche
Drzewa pną się jak złote strzały Płynął rycerz w smugach szklistych I te oczy pragnień pełne i te usta głodne pieśni Dn. 21 / IV (kwiecień) / 42r.
Krzysztof Baczyński.
Śpiew o rycerzu purpurowej chmury.
I. Gusło ognia
Moi mili, kochani, Dnem ciemności, gdzie niesie droga? pieśni rosną w górę jak sosny, Rzeka IV. Pieśń
Płynie rzeka. W śliskich strunach W dzień co w blasku jak popiół syczy Śpiew liry: Krwawy deszcz na błonia padał Tysiąc dzbanów nim spełnili. Dn. 21 / IV / 1942r.
Krzysztof Baczyński.
|
Królewnie od tygodnia ukazuje się demon Ebenehaon i zwiastuje narodziny małego jelonka.
Królewna jest w rozpaczy, ale nic nie mówi rodzicom. Pragnie, aby się to stało jak najprędzej gdyż boi się demona Ebenehaona i jego ognistych rogów.
O świcie 7-mego dnia nawiedzeń Królewna znajduje wśród koronek małego jelonka. Jest zasmucona i pełna lęku, gdyż jelonek podoba jej się bardzo.
— Kochany Maelibe! mówi do niego królewna, przytula do piersi dłońmi przejrzystymi jak papier i płacze. A Maelibe kładzie jej łebek na kolana i patrzy w oczy bronzowym, przerażonym wzrokiem. Nikt Cię nie dotknie, nie bój się — mówi królewna, a do łożnicy wchodzi król ojciec — i królowa-matka. Wiedzą już wszystko, nie gniewają się napozór wcale, ale Królewna dobrze widzi ironiczne spojrzenie króla.
Ojciec nigdy nie daruje zniewagi.
Odtąd Maelibe chodzi po ogromnych, pustych komnatach dzwoniąc srebrnym dzwoneczkiem. Dworzanie poszturchują go i biją, nawet na oczach króla, a na ustach mają przymilne uśmiechy. Król patrzy wtedy za okno, gdzie na wielkim dębie siedzi kos i gwiżdże
wstań, wstań z ziemi
wróć do ziemi
zejdź, zejdź z chmury
wstąp na chmury
Królowa matka patrzy z żalem, ale zaraz odwraca wzrok i słucha co mówi kos za oknem.
A Królewna wieczorem widzi krople krwi na uszkach Maelibe i płacze, płacze przytulając go do piersi i całując w szerokie czoło między wyrzynającymi się rożkami.
Jego Wysokość książę Maelibe musi już udać się na spoczynek – mówi marszałek dworu i zabiera jelonka do pustej komnaty w drugim końcu zamku.
Blednie królewna, słabnie, a po nocach śni się jej demon Ebenehaon, który mówi głosem huczącym jak echo bębna: Bę-kart, bę-kart – a potem śmieje się i odchodzi. Posadzka trzeszczy i pęka pod jego stopami.
Aż pewnego rana król każe zawiadomić córkę o śmierci księcia Maelibe.
Królewna zamarła ze zgrozy odnajduje jelonka zawisłego w powietrzu między pułapem a posadzką. Matko – mówi Maelibe ostatkiem sił poczem z wolna obraz jego staje się przejrzysty, a wreszcie niknie zupełnie. Czasem tylko, gdy królewna przechodzi przez tę pustą komnatę słyszy smutny głosik Maelibe, który nawołuje między stropem a podłogą: Matko, matko...
20 V 42 r.
K. O wielkie niebo świata, od wiatru zmarszczone, Jakże mi tych łaknących nasycić Krzysztof Kamil
Baczyński
czerwiec, 1942.
|
Kiedy milczenia głaz staje się ciałem,
a żeby oceany wołały najgłośniej,
żeby nieba kadzie przepastne wrzały,
żeby wiatry wielkie kruszyły korzenie ziemi
a on cichy jest i nieruchomy
to wiem, że między ludźmi położony oznacza wojnę,
a u zwierząt nocnych, które budzą się — łowy oznacza,
a wśród rzeźbiarzy, wśród poetów leżąc oznacza — bezsilność,
a wśród liści okrągłych, drzew, ziaren wypukłych i traw — posuchę mieści
a wśród łodyżek dwu ciał, śród strumieni dwu miłosnych położony
i wojnę i łowy zatajone i bezsilność i posuchę gorzką niesie.
Łamie się morze wielkie. Daleko zachodzą na siebie warstwy fal jak sukno sine szeleszcząc. A u brzegu woń ryb ostra i w piasku brzęczy pudełko, brzęczy pudełko blaszane, brzęczy, brzęczy pudełko.
Gdy spojrzeć tam daleko — myśli rybak Lilabar — jest to tylko szum, który nie posiada barwy. A tu znów blisko jest morze jak trąbki kręte na którym dzwoni ktoś — może żeglarze co potonęli, może ryby zaduszone w sieci, które wyrzucono, bo były za małe
Nie słyszę — mówi jeszcze rybak Lilabar — nie słyszę was, mówcie głośniej. A małe trąbki, gdy jest burza, mówią głośniej, zmieniają się w granatowe płomienie, och! grzmią, ryczą głucho, mruczą najpierw głęboko, jakby paszczy nie otwierając i znów ryczą, długo, donośnie.
Nie słyszę was — mówi wtedy zdziwiony Lilabar — nie słyszę. Ale słyszy on dobrze to wspinanie się warczące bałwanów po stromych grzbietach gór granatowych. Nie wie tylko Lilabor[4] że słyszy, a nie rozumie. O! te wędrówki grzbietów podmorskich, o te ukojenia fal, gdy burze odeszły, a kręte nici wirów oplatają, oplatają słup nieistniejący.
I tylko w piasku białym, wygładzonym spokojnie brzęczy pudełko, brzęczy pudełko blaszane, brzęczy pudełko.
Lilabar wraca dróżką ubożuchną gdzie krzak wyżarty słoną wodą, gdzie zwapniałe muszle w piasku i brunatne wodorosty
Nie słyszę — nie słyszę — powtarza, mówcie głośniej. A słyszy wszystko i morza przetaczanie się wieczne, i drzewek karłowatych skrzyp pod płachtą wiatru, i świerszczów wieczorne deszcze
Od lat tu mieszka Lilabor na Wybrzeżu Wapiennym. Oto już chata z ciemnych bierwion i ogień klaszcze w powałę i zapach dymu, i bulgot wody w kadzi miedzianej.
A w chacie Lilona smutna, niespokojna, nieutulona w milczeniu swoim.
Siada Lilabor u dźwierzy sękatych i pozdrawia ją spojrzeniem oczu, które stają się teraz dalekie, aż do horyzontu, dalekie.
Urodził się Lilabor w tej chacie ciemnej, dymu i ciszy pełnej, a nikt nie mówił do niego. Ani matka, którą kiedy wspomniał — widział umierającą z żalu na szeleszczących, suchych wodorostach tam w kącie. Ani ojciec ogromny pełen szmeru gościńców dalekich, ustrojony w rzezane jantary z brodą ostrą jak jantar błyszczącą. O bo wracał czasem tylko z wypraw niedosiężnych, a przywoził topór coraz rdzawszy, coraz błyszczących kamyków więcej, grozy i poszumu obcych borów coraz więcej. A nie mówił nic. Tylko wspierał się o topór szeroki jak płaska, lśniąca ryba i opowiadał, opowiadał, aż wyrastały knieje, a w dymie chaty stawały tęgie urwiska z mowy jego narosłe. Matka Lilabora coraz to mniejsza od żalu i lęku wielkiego kurczyła się u osmalonych bierwion, szeleściły suche wodorosty pod jej wiotkim ciałem i wraz z nią w proch się zmieniały. A nie mówiła nic. Aż zobaczył raz Lilabor jej oczy blade i smutne, trwożne oczy morzu porannemu podobne jak toczyły się jako dwie krople, jako łzy dwie ostatnie, gdy łez innym nie stało, toczyły się do morza o świcie. I żal go zdjął wielki i płakać począł. — O powiedz, powiedz mi, matko! — A oczy żałosne przystanęły i spłynęły do szerokich rozlewisk porannej zatoki.
Odtąd raz jeszcze, — trzy burze, pomni Lilabar — od tego czasu minęło — Ojciec do chaty zajechał.
Zamyślenie jakieś miał w spojrzeniu, a nie rozpowiadał jak zwykle wiele, jeno ręce ciężkie jak maczugi na ramiona synowi położył i odszedł. A gdy do dźwierzy szedł zawołał Lilabor
O, powiedz, powiedz mi ojcze! Ale słychać było już grzmot stóp ciężkich jak fale o zmierzchu burzliwym i topór ledwie z wydmy białej łysnął.
Ej, i czekał Lilabor dni długie nad morzem, które fale składało coraz nowe, a nigdy nad brzeg nie urosło, tylko się tak same pożerało przez wieki długie.
A raz o pełni, kiedy morze wygładzało się spychał Lilabor łódź płaską na wodę i w chlupocie skrzydeł wodnych czekał. Wtedy woda wznosiła się wysoko, długim lejem, biczem srebrnym księżyca dotykając i niosła daleko na połów.
Ryby były różne. Srebrne jak topór ojca, żółte jak jantar, błękitne jak oczy matki, albo czerwone i brunatne jak słońce i wodorosty.
Wszystkie trzepotały się i głos z nich szedł migotliwy. — Powiedzcie, powiedzcie mi, ryby kolorowe! — mówił do nich Lilabor, ale one umierały mu w dłoniach i zastygały jak wygięte barwne liście jesienne. A on wołał smutnie, tęskliwie
Nie słyszę, nie słyszę. A słyszał wszystko i morza przetaczanie się wieczne i łódki pluskanie nieustanne i z brzegu dalekiego drzewek karłowatych skrzyp i świerszczów wieczorne deszcze. O słyszał, słyszał, tylko nie rozumiał tych głosów, bo nic nie mówiło do niego.
A o jednym zmierzchu fiołkowym przyszła Lilona. Wiotka i jasna, smukła, o białym ciele jak muszla w formy giętym. O powiedz, powiedz mi, Lilono — prosił Lilabor, ale ona u ognia siadła i jęła długie włosy czesać szkieletem rybim. I patrzył tak Lilabar na one włosy, w których i potok był, i drzewa, które znał z wybrzeża i piasek w nich się mienił, i ryby pluskały kolorowe i świerszczów deszcze wieczorne grały i topór płaski i lśniący raz mignął to znów oczy i morze błękitne i blade pluskało.
I czekał tak prosząc — powiedz Lilono, powiedz — a we włosach jej świat i morze drzewa to znów muszle błyskały.
Za bierwionami brunatnymi chaty szły pełnie i noce, burze i pogody. Ale Lilona milczała nieutulona w milczeniu swoim. I płakała długo, gdyż wiedziała słowo, a wyrzec go się bała, gdyż wiedziała pieśń, a wyśpiewać nie mogła.
I siedziała u ognia klaszczącego smutna i niespokojna, a Lilabor u dźwierzy czekał i płakał z nią — Nie słyszę — mówił, nie słyszę — mów głośniej. A słyszał wszystko, i morza przetaczanie się wieczne i drzewek karłowatych skrzyp i świerszczów wieczorne deszcze i Lilony płacz jak płacz strumienia cichy. Ale nie rozumiał bo nikt nie mówił do niego. Jeno Lilona do niego płakała, w milczeniu swoim nieutulona.
Aż nadszedł czas burzy wielkiej.
Gromy z nieba szły jak białe trawy wodne,
Góry granatowe na morzu połyskiwały jakby ogromnymi płaskimi rybami, a kule fal pękały z hukiem.
I podniósł się Lilabar smukły i młodzieńczy i nie wiedząc co czyni w trzepocie deszczu szedł ku brzegom, aby posłuchać słowa. I gdy u barki swojej stanął pomyślał że oto woła głos wielki, i że daleki jest, że płynąć trzeba, aby zrozumieć. Pchnął tedy barkę na grzbiet łuku granatowego i popłynął.
A na brzegu piasek się wygładził po burzy i woń ryb ostra bije i w piasku brzęczy pudełko, brzęczy pudełko blaszane, brzęczy pudełko, i pas Lilabora leży z klamrą mosiężną.
A na brzegu Lilona stoi mówiąca do Lilabora, mówiąca pierwsza pierwsze do niego słowa.
A na brzegu Lilona stoi, zobaczyła pas Lilabora, co zginął, nie mówi już, nie płacze tylko stoi smutna, zmartwiała, w milczeniu swoim nieutulona.
zalało[?] z brzaskiem[?].
str 1
dn. 1.X.43
Trzeba umieć ludzi pokochać 1. jeśli nie ogień, ustami wyrzucać jasność 2. dom, kościół, niebo drgające wznieść 3. w rany otwartych warg podać 4.) serce — człowieku — jak gołąb ginąc tłucze, 5.) A ty stoisz, ręceś zadumał 6.) dech jak sztandar rozwinąć szerzej, jaśniej A ty stoisz Cieśla niemrawy Krzysztof Kamil Baczyński
dn. 1 października 1943 r.
Trzeba umieć ludzi pokochać Autobiografia.
1. 2. 1 jak oczy, które spojrzały w śmierć 2 brzuch wypełzł z poduchy zadów 3. krew płynęła, jak płynie zraniona zieleń 4. na dnie rąk porytych pracą jak pługiem 3. Piosenka.
Nocą duszny okop 4. 1.) czekałem na ciebie Anno 2.) koronkowego kocham 3.) gdy z sercem na cięciwie 5. 7. 1.) strasznych ekspresów 2.) w której zamknięci 3.) białych lodowców 4.) jak dzwonów pęki 5.) złych oceanów 6.) rzucam do planet 7.) przepaści ciemnej 6. 201-211 Baczyński
Autografy utworów poetyckich Dymy wysokie sztandary. Deszcz srebrna gałąź A ona coraz to niżej, to z dymem pełza stopiona Stygnął śpiew w dłoniach z trzepotem skrzydłem pluskał. Chór ojców: A oto nowe gałęzie — mroczny puch Kiedy ludzie będą braćmi
Wstęp. ①
Wolność [...]
I.
Pisz poemat poeto bez muz II.
pomnożony przez tłum na ulicy Po ruinie wstaje świt. III.
Po bulwarach – szerokich wichrach miasta IV.
Szło..... Przyszli ludzie ci sami powtórzeni przez Boga Kolenda
Aniołowie, aniołowie biali książka leżała na stole. Na książkę upadł promień Wtedy wielkie ramię Legenda
I.
Srebrny dwór stał, a sen nadymał II.
A mieszkał w nim nie człowiek — ten, którego baśnie III.
Chór: IV.
A miał Pan synów trzech — jak to bywa V.
I schodzili powoli, a gwiazdy szumiały I nim się stali dopełnieniem ruchu VI.
Chór: Nie oświecisz. Kto wybiegł — nie wraca VII.
Jechał pierwszy syn na koniu Na śnie ludzkim leżąc warczą Pieśń żałobna
1. Kto tę śmierć patetyczną wymyślił 2. Wiem przecież: dzisiaj umrę 3. Nie dzieje się nic. Cicho jęczy zamurowany 4. Nie mów nic żyję jeszcze i słyszę dzwony pogrzebu Poco nierozwiązane dniem odpoczynki obiecać? 🞶
Poemat o królu bez berła
I.
Niosę sen szklany o szklanej górze, II
Płynęły barki wieków – ciemny stary testament Tego dnia...
Tego dnia, gdy wracałem do piekła Trofea.
Kwiaty rogów dorodne! Złociste języki Wyzwanie.
Moje myśli są ciemniejsze od obcych słów proroków
|
- ↑ Na przepisanym na maszynie tekście zapisana obok piórem także wersja alternatywna tych dwóch wersów:
Jakie brzegi nieśnione potrącałeś wiosłem?
w dolinach czarnych rzeki z ognia płyną. - ↑ W autografie cały wiersz przekreślony na krzyż, z dobiskiem: Skreśliłem KB.
- ↑ W rękopisie wykreślone.
- ↑ W rękopisie pomieszana pisownia: Lilabar i Lilabor.
- ↑ W rękopisie wiersze przekreślone, ale ołówkiem, inaczej niż w innych strofach.
- ↑ W autografie cały czterowiersz przekreślony na krzyż.
- ↑ W rękopisie tekst przekreślony czerwoną kredką.