Autografy utworów poetyckich (1939-1943) niewniesionych do kodeksów/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Krzysztof Kamil Baczyński
Tytuł Autografy utworów poetyckich (1939-1943)
niewniesionych do kodeksów
Pochodzenie z rękopisu autora
Data wyd. 1939-1943
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
akc 8185179–244Baczyński



Autografy utworów poetyckich
(1939–1943) niewniesionych
do kodeksów
(t. zn. jedyne
autografy) Datowane



Z którego dziejów czytać się uczyłem
rycerzu piosnkę zaśpiewam i tobie
C. K. Norwid.

Don Kichot

Południe kiedy wróble kąpią się w piachu
w traktach wybuchających pyłem przechodzi rycerz
dym jałowców strzela zapachem z dachów
lisy patrzą z pod rzęs wyblakłych ludzie chytrze
zbierają skwar ciężki do sakiew oczu
koń drewniany wydyma kurz jak żagle
krokiem każdym odrzuca ziemię tocząc
kule piachu w obłoki wybija nagle
taktem kroku spada znużenie w oczy
twarz czernieje wichrem cieniem oczy gasną
obojętność bije w pancerz szkłem stłuczonych spojrzeń
oczy wystrzały nieba z rozmarynów dojrzę
oczy wystrzały nieba chodzą powoli wśród marzeń
jedzie rycerz w rozpąk różowy jabłoni
miasta puste duszne od róż pogasłych
jedzie rycerz okna śpiewają koniem
dudnią ulice ogłuchłe ślepe miasta
uciekają jaszczurki łożyskiem rzek suchych
odpadają od stóp krokami kamienie miast
jedzie rycerz o sercu wielkim i głuchym
pancerz odbija co noc rytmiczne salwy gwiazd
jedzie rycerz w obłęd szerokich obłoków
w wytrysk winnic słońce zasiane winem
w noc urojeń dzwonów błyszczące toki
w księżyc pusty zagląda okna nieznanych dulcynei

Dn. 17/VII/39 r.



Pieśń wigilijna.

Nam już wszystko zablisko ptakom nieodlotnym.
Twarze są zadalekie o odległość ziemi.
Tak, to jest wieczny postój, który brzmi jak odjazd,
dzień znużony po brzegi wyszeptanym: przemień.
Gesty więdną od świtu w przepełnione życie,
list od Boga, w gołębie zmieniony – odleciał
w codzienne, szklane niebo stwardniałe jak granit.
Wieczorem: słychać odlot za szybkich stuleci.
Korowodami chodzą przeszeptane jaźnie
przed zwierciadła stłuczone w obcość cudzych odbić.
Przez okny można wyjrzeć w noc płynących ulic
i zobaczyć niezmienność odchodzącą w zbrodni.
Przez szorstki oset pola daleko naprzełaj
wraca się znów w znużenie i wyblakłość luster,
po omacku napotkać wynędzniałą ziemię
i tylko niebo Boże! nieskończenie puste.
Nigdzie nie jedzie pociąg śniegiem zgasły – żalem.
Na brygantynach domów zmarłych posłuchać:
jak dźwięczy miasto mniejsze o skrzypienie śniegu,
golgoty gwiazd – objawień i ziemia jest głucha.

Kochanej matce
Krzyś
dn. 23 / XII / 1939 r.






„Świat obok”


Świat obok.

Na wybrzeżu uduszonym przez płynące drzewa
w oberżach dymi zmierzchu niebieski opar
i alejami przechodzi śpiewny, wielki cień
zagubionego w dziecięctwie kota.
Przed puste lustro zmierzchu przychodzę co wieczór
wiszę ciemnym odbiciem i znikam.
Falują aleje palmowe wezbrane od przeczuć,
powietrze zaszyte w szum cykad.
Za narożnicy ulicą zmniejszony przez księżyc
wyjść na bulwar: otwiera się morza szelest.
Na rejach brygantyny cieniem się wyprężył
wiatru czarny wisielec.
Na okręcie wieków omszonym w zielony plusz
odpływam pod nieba pełne błyskawic, zwierząt i znaków,
do chłodnych studni portów obrosłych w powoje róż
w pejzaże japońskich ryb z pereł i laku.
Gdy podróż przekroczy czas i smutek
Na gąbkach lagun zadymi różowym deszczem
W ten dzień ukryty za brzegiem spojrzenia
Znajdę cię na polanie nieprzewidzianej przez przestrzeń.


40 r.
sierpień



Noc samobójcza.

Ta noc bez pożegnania, noc bez gwiazd, noc bez ruchu.
Długo mi wiatr histeryczny tłumaczył epilog najprostszy
aż oto śmierć dzisiejszą ciężko bijąc ukuł.
Jestem bezradny jak motyl, motyl nabity na ostrze.

Rzeka: przez okno widać stanęła i czeka.
Przez okno widać miasta nasunięty witraż.
Na wierszach ślady krwi. Nie przeczytasz
przeżytych epopei. Nie zobaczysz ani jednego człowieka.

Odpływam nocą najstraszniejszą, a dokąd —
— już wszystko jedno
Oczy zamkną odwroty w życie jak drzwi
ręce jak drewno, ręce jak drewno, ręce jak drewno.

Już
spod nóg stoczył się świat
wąskim strumykiem krwi.
i tylko czarne szkielety mebli płynąc ode mnie wokoło stoją.

a jutro rano jak dziś:
przyjdą na okno małe wróble
i niespłoszone obejrzą śmierć zastygłą w moim pokoju.


3 / październik 40 r.




∗             ∗


Sny dziecinne pachniały wanilią.
Jak oderwać to życie od trwogi?
Te dni jak małe bożki w oliwkowym lesie —
— wyrosły z nich dorosłe wilki i ogień
opalił sosny strzelistych uniesień.
Takie to dzieje, matko. Boli wiatru kolec
wbity w dwudziestą jesień kiedy umiem
już najtrudniejsze słowa. Na pękniętym stole
umierają kwiaty — suche deski trumien.
Dusi las zdarzeń przerosłych. Nic więcej.
Matko
jeszcze jednym uśmiechem z przed lat dwudziestu
przywróć mi wzrok dla świata
dziecięcy.


dn. 26 / październik / 40 r.

Mamie
Krzysztof.




Święta Bożego Narodzenia.

Nie patrz wtył — to dziecięctwo taka otchłań,
a na płacz jej zawiele.
Jakby kantyczki dziecinnej odgłos znów Cię napotkał,
kantyczki śpiewanej w którąś śnieżną niedzielę.

To dławi — te święta świerkowej pieśni,
świeży śnieg, po którym przeszło już tyle ludzi.
Omotany w śnieżyce innych aniołów, śmiertelnych
nie śnij.
W dniach, w kopułach blaszanych nagle się zbudzisz.

Pieśń prymitywna — kto ją obudzi, nie budź.
Odpadły skrzydła nocy świętej, odpadły bogom.
Inne już gwiazdy — z lodu — przyprawione niebu.
To tekturowy smok zwęglony od łez
ciągnie z szelestem sypiący popiołem ogon.


Ukochanej matce
Krzysztof.
dn. 13 / XII / 1940 r.



Do Andrzeja Kamińskiego.

O jakie szuwary nieśnione potrącałeś wiosłem?
Oto w dolinach rzeki ogniste płyną.[1]
Do takich to nas potęg zwykłe dni podniosły?
Takim to dniom oślepli wołaliśmy: przybądź?

Jakże nam przyjacielu wynieść wierszy lotos
biały i nieśmiertelny od hosanny proroctw
przez stal czerwonych czołgów, przez kolumny młotów,
przez lęk płonący żółto najstraszniejszym porom?

Jakże nam przyjacielu wrócić w cienie lip,
w czarnolasy, w krajobraz nadobnych motyli?
Oto z twarzą w gorączce przywarłą do szyb
jakże dzień z innych zdarzeń nad trwogą nachylić?

Jakże nam przyjacielu iść w niebieski park,
w chmury czarnych upiorów? Zmieniamy się w kamień
wpatrzeni w ranny trójkąt jakichś obcych warg,
w poezję, która zwolna umiera wraz z nami.


Dn. 15/XII. 1940 r.
Krzysztof Baczyński




List 2
Basieńce.

Rzekłbyś — kwiat rozwijający się, różowo-biały.
Jest to dłoń z której wykwita drgający słup ciepła.
Jest to dłoń twoja egzorcyzmująca od mijania nieuważnego.
Jest to dłoń błogosławiąca.

Jej przypomnienie pozwala zostać człowiekiem.
Jej rzeczywistość pozwala zostać ogromnym kotem, z zażenowaniem nucącym swe pieśni wojenne pod strumieniem jej milczącego wyzwania.

Ona każe myśleć o zwierzętach zamkniętych w klatkach w dzień upalny, którym się objawia strumień biały, strumień nadzieji, który nie pozwala zamknąć raz otwartych oczu.

Ona dotknięciem najcichszego z zapachów, każe żyć gdziekolwiek obudzę się idąc po tym gościńcu pośród rozdeptanych czasem szkieletów.

O dotknij nią rzeczy, dotknij nieba nalanego po brzegi wiecznością, dotknij obojętności ciał zmarłych, dotknij ludzi wokoło i przemień w jeden potok drgającego ciepła które dąży w milczeniu.

Uczyń z lilji twej dłoni namiot biały, jak namiot wojsk archanielskich i jak namiot zielonego żuka i daj mi usnąć w nim tak, abym przez sen nie szedł po tej drodze przedłużonej w nierzeczywistość, abym usnął w Tobie i w Tobie zbudził się zwycięzcą tego człowieka w liljowym płaszczu, który odwiedza mnie co wieczór i z kamienną twarzą opowiada mi dzieje przeraźliwe, a małość i szatana nazywa po imieniu.

Dn. 26/ I /41 r. K. B.



Ten kataryniarz jest kukłą z dziecięcych jarmarków
przychodzi ze strony wiatru, ze strony umarłych parków.
Z pod kapelusza podnosi twarz podobną do gwiazd
na katarynce ma zwierzę o sierści błękitnej jak gaz.
Powoli podchodzi do czarnych okien na czwartym piętrze,
gdy lęk porasta znużenie i chmury coraz większe
unoszą się i jak ptaki wirując śpiewają głośno —
Wklejony w szybę czeka, a ściany jak liście rosną.
Przenika w serce znużenia i staje widocznie przy was,
gdy zmierzchu wosk się leje i płasko zastyga na szybach.
Wtedy zamknięci w pokoju ogromnym napiętym jak łuk
malejąc w lęku białym do rozmiarów kropli
widzimy: wyciąga długie pasma śmiertelnej melodii
i prowadzi nas w wieczór jak w nieskończony grób


30 / I / 41. KB.




do Basieńki.
List 3.

Takim odważny pośród dział ziejących rozpaczą.
Jakże drżę pod Twoim spojrzeniem niepewnym.
Takim mocny niosąc pół świata i niebo całe na barkach
Jakże słabo oplatam cię ramieniem płonącym z niecierpliwości.
Ach w nocy otwierają się drzwi troski i niedostrzegalnie wychodzi z nich korowód martwych figur z wosku.
Jam żołnierz konający na polu oddalonym o wieczność, a muchy obszukują mi twarz, ręce i ciało, czuję ich dotyk lepki i ciekawy, aż do dna rany.
A ty przechodząc ulicą miasta myślisz znużona upałem o mnie — bezosobowo i nie pamiętając mojej twarzy: Kiedy wróci? Nie wiesz, że niema powrotu, gdyż muchy pożarły mi pamięć, a słońce rozkłada atom po atomie zakrwawioną twarz.
Jam konkwistador wyliczający ostanie kroki, aby przed śmiercią zdążyć do ciebie. Ale niebo nieubłaganie sypie popiół, a puszcza jak wąż zielony oplata. Gdzie zgubiłem moją siekierę? Czy nie byłem już raz nad tym strumieniem i nie zbłądziłem do jego źródeł? A w chłodnym pokoju pewna, że rzuciłem Cię dla tej dziewczyny bronzowej z tych wiosek upalnych i wilgotnych, kładziesz ręce na jego ramionach, pełna rozpaczy, chcąc zniszczyć wyroki ustalone.
Jam czekający w podmiejskiej kawiarni.

Ach jaki śmieszny jest ten mój sąsiad maczający bułki w kawie, a ta pani wycierająca ukradkiem oczy chustką jakże smutna. Zegar już dawno stanął, pył przysypał zamarłych nieruchomo u stolików, kelner zamarły w progu stoi jak przed latami uśmiechnięty i nieruchomy, podczas gdy oni prowadzą cię schwytaną i nieświadomą przez ten korytarz ciemny i nie prowadzący nigdzie.
Kiedy wstają jest zima, a na progu stoi Twoje przypomnienie i uśmiecha się.
Ukochana!
I znów będziemy chuchać w zmarzłe ręce i prowadzić nieskończone rozmowy o wiośnie, o odmienionym zdarzeniu życia.
O daj mi siłę przemiany, a uczynię Cię wieczną przez zamieć, mróz, skwar i przez rzeki ogniste.
O daj mi siłę przemiany, a uczynię Twój obraz doskonały w niedoskonałości mojej, uczynię Twój obraz widocznym we mnie po wszystkie czasy.
O daj mi siłę przemian, a uczynię Cię w głazie jednym z sobą, choćby na dnie morza, gdy nad nami zgubionymi w czasie będą płynęły ryby świecące, a wodorosty jak włosy zamyślenia porosną nas i zakryją przed ciał zmartwychstaniem.

Dn. 26 / V / 41r
KB.




∗             ∗

Więc nie poszukasz mnie w oberżach kwiatów
i nie wyślesz mi zamiast listu — szklarki.
Co wieczór widzę twoje oczy dalekie
jak skurczone od mrozu poczwarki.

Za czym ty tęsknisz? za gromem,
który krąży po stanie przeczuć
na co czekasz pogrzebana domem
zamkniętym na klucz wiolinowy, na wieczór

Co ty śpiewasz błądząc wśród domków
jak pielgrzymów na własnym pogrzebie
„Mój kochanek utopił się w studni
wykopanej w wiosennym niebie”

24 / VI / 41 r.

KB.





 



Erotyk

W potoku włosów twoich, w rzece ust
knieji jak wieczór – ciemnej
wołanie nadaremne,
daremny plusk.

Jeszcze w mroku owinę, tak jeszcze różą nocy
i minie świat gałązką, strzępem, albo gestem
potem niemo się stoczy
smugą przejdzie przez oczy
i powiem: nie będąc – jestem.

Jeszcze tak w ciebie płynąc, niosąc cię tak odbitą
w źrenicach, lub u powiek zawisłą jak łzę
usłyszę w tobie morze delfinem srebrnie ryte
w muszli twojego ciała szumiące snem.

Albo w gaju gdzie jesteś
brzozą, białym powietrzem
i mlekiem dnia
barbarzyńcą ogromnym
tysiąc wieków dźwigając
trysnę szumem bugaju
w gałęziach twoich – ptak.


Dn. 2 / II / 42 r.

Dedykacja:
Jeden dzień, a na tęsknotę – wiek
jeden gest – a już orkanów pochód
jeden krok – a otoś tylko jest
w każdy czas – duch czekający w prochu.
Mojej Najdroższej Basi
Krzysztof.



Piękno...

O ty. Piękno konia w którym grają
jak włókna traw lotnych żył sploty
albo ty gwiazdo wyrzeźbiona w gotyk,
albo ty barwo w czas burzy.

Czymże jesteś, czy grzechem czy Bogiem?
Oto gałąź która cieniem na piasku
tak odbija się, a słychać szelest
jakby była tą zieloną w górze.

Oto smutek w oczach dziecka, który
ma pozory listków w czas zagłady,
a jest słodki niezdarnym ramieniem
i tak groźny nawałą tych klęsk.

Oto taniec pyłów, to zwierzęta
odchodzące wdół do wodopoju
omijają zapatrzonych świętych
którzy trwają u wrót nie domkniętych.

Oto ona, ukochana – widać
gdy zanurza ramiona w strumieniu
i jest żalem z niemożności nazwań
i jest światłem układanym w kształt.

Czymże jesteś, czy grzechem, czy Bogiem
w niezliczonym kształcie jak przyczyna
jak wiecznego zapatrzenia wina
jesteś grzechem i Bogiem, bo jesteś
ciałem giętkim, deszczem i powietrzem
i zachwytem poprzez kształt i nad nim
jesteś grzechem i Bogiem, bo jesteś
tym co się najwięcej ukochało.

24 / III / 42r.

KB




Romantyczność.

Zgliszcza. Takie już prawo wyrastać z popiołów
Wiatr rozrzuca kwiaty przejrzyste jak szkło
Podaj ręce kochana, które ku temu są
by się zamykać jak koło.

O lasy niewidzialne, knieje co się chylą
i oddech ich na ustach i u powiek szept
Wiesz miła — po tych gruzach co przerosły gniew
będziemy duchów chwilą.

O bo słychać muzyki i nie takie,
które we fletni grajek przynosi i gra
to od tarcia skrzydeł, to gdy po rzece kra,
które dopiero kończą się ptakiem.

Nie trzeba śnić, aby ujrzeć płomień w obłoku
a gdy zobaczysz dłonie bez ramion — też nie sen.
Krążenie jak poczynanie i łuny pęd
i widać tak wyraźnie jak twarz w potoku.

Takie już prawo nam rosnąć, czy ginąć,
sok wprowadzać w spalone łodyżki ciał
gdy przy nas duch. A ja widziałem stał
nad nieobeschłą kształtu gliną.

Bo w rośnięcie naoczne uwierzyć czym jest
gdy się tak pręży i zorza wstaje nad nim
Oto twa głowa na piersi i czuję serca łez
w każdej z nich anioł ukryty — nim spadnie.


Krzysztof Baczyński.Dn. 24 / III / 1942r.



3.  Gwiazdy.

Gwiaz­dy są krąż­ka­mi świa­tła
któ­re na dnie ciem­nej rze­ki
od­bi­ja­ją się i leżą,
wa­ru­ją­ce za­po­mnie­nia

Lu­dzie cho­rzy w wiel­kim smut­ku
przy­kła­da­ją je do po­wiek
i cze­ka­ją tak, spo­koj­ni,
aż im inny wzrok przy­wró­cą.

Wte­dy wi­dać jak po smu­dze,
któ­ra łą­czy blask z od­bi­ciem,
z wol­na w górę się uno­szą
z twa­rzą skry­tą w żół­tych dło­niach.
[2]



🞶 4.

naga kula jak posadzka
na niej jak w kościele ciemnym
płaczą w lęku z zapatrzenia
dzieci którym rączki chłodem
w błękitnawe kwiaty krzepną.
i nieznacznie się zmieniają
w nieruchome płaskorzeźby
białe suknie im sztywnieją,
włosy twardy kształt powleka.
A nazajutrz wielkie święto
do kościoła schodzą ludzie
strojni – patrzą z roztargnieniem
w skamieniałe oczy dzieci.



🞶 5.

Głos, którego nikt nie słyszy
i sen z trudem przypomniany
sen pragnienia pełen
Skwarna noc i usta suche
z których żaden ruch nie wyrwie
zielonego źródła.
Lęk i ciężki lęku obraz
w każdym lustrze oglądany
w ołowianych ramach
Płacz, i płacz niedosłyszany
który zda się zamyśleniem —
— nauczony dłutem.



Czas – żałosny jak obrazek
na jaskini ścianach cięty
ręką trylogdyty.

I krzepnięcie, zastyganie
nieudolne miłowanie
najczystszego kształtu

I stawanie się kolumną
nieobjętą głazu trumną
co podpiera niebo.


Dn. 11 / IV / 1942r.
Krzysztof Baczyński.



Śpiew o rycerzu purpurowej chmury
Gusło ognia. 1.

Moi mili, kochani,
gdzie ja odchodzę od was.
Dwa pióra żagle z ognia
moi mili, kochani.

Była noc. Znaki złote
niebo pocięły w koła
jaki duch na mnie wołał?
Kto je nakreślił na stropie?
Nóż gwiazd astrologicznych
cyrkiel ptasi rozwarty,
a ja nagi pod ogniem
żywy we śnie, w dzień martwy.

Moi mili, kochani,
gdzie ja od was odchodzę
prężą się łodyg moce
spełnia się noc ognista
płomień zamknięty w kryształ.
płomień zmieniony w ptaka.

moi mili, kochani

🞼

Wirydarz deszczu w czas II

Lot w wirydorze chłodne,
gdzie deszcz wspomina w kroplach
kształt, który w czasie odlał
jak zastygłe pochodnie.

Wittenbergi, Awiniony zielone
zamki rosłe wśród deszczu lustra
o pamięci jak srebrny dzwonek
na milczących pielgrzyma ustach

O krużganki, gotyckie studnie
śród sabotów dziewczęcych i pliszek
ziemia wspomnień, rzeka złota w południe
w łzach zastygłe jak w szybie ciszy.


Kurant srebrny nad snem klasztornym
biały gołąb u ciemnych sklepień
i w chimery zamknięte jak w formy
powszednie grzechy.

Ukochani, o ukochani
te uliczki nie wiodą w pamięć
śnie zwalonych jak kamień epok
śnie żelazny módl się za nami

I nie wrócić smutny rycerzu
z groźnych znaków, z uliczek krętych
do swej małej drzewom — kapliczki,
do swej małej, różowej świętej

Śpiew:

Dnem ciemności, gdzie niesie droga
noc jak kamień zgóry złowroga
Nie ma ścieżki z pamięci głuchej
Kiedyś odszedł nie ciałem — duchem

2.(
Gdzie wracamy chłodnymi łzami
śnie żelazny módl się za nami.
1.(
śnie żelazny zwalonych epok
ciche kroki uliczką ślepą

III.

Obudzony w wieży zegarów
gdzie się czas przełamuje w trwanie
rycerz ma usta różowe
schodząc w godzinę czasu

pośród rzeźb ożywionych jak drzewa
ptak z kamienia tak my zaśpiewał:

Patrz na nasze odbicia wgórze
tutaj biały, tam żeś w purpurze
tu kamienny ja w niebie liściem
kształtem ptasim w formie oczyszczeń
ryte w srebrze tutaj na ziemi
kwiaty żółte tam jak płomienie
 
A zwierzęta nieme bez śmiechu
przemienione tam w boskie echo.
Rzuć żelazo unieś ogniste
skrzydła staniesz duchem najczystszym.

Rycerz w stopnie powietrza runął,
aż się głaz przezroczysty osunął
stanął w ogniu białym od świstu
na polanę ciszy puszystą.

Argonauckie brzegi przeznaczeń
jakie formy czas wam przewidział?
stoi rycerz ze szczęścia płacze
kwiaty blasku z dłoni jak strumień
będzież anioł — zanim zrozumie?

Jakie góry w chmurach płomienne
jakie czary napełnień ciemne
głosy cichej muzyki w chmurze
jak przezroczyste kwietną róże

Duchów smutnych duchów radosnych
pieśni rosną w górę jak sosny
aż się przestrzeń drżąc jak ulewa
spełnia śpiewem białych modrzewi.


Ciała zwierząt białe i ciche
roztulają się jak kielichy
głosem mówią, unoszą rogi
wpół jak cień, a wpół jak ogień

Z świerków rosną jabłka różowe
krople pełne zebranych dźwięków
i nim spadną, nim się rozpękną
są jak ciszy dojrzałe głowy.

A tych ptaków jakież to skrzydła
jakie głosy, czy gwiazdy lecą?
liściem one? gdy w barwę suną —
— złote strugi za nimi świecą

Napełnione po brzeg widzeniem
— gdzie chrabąszcze są jak prorocy
w takim świetle i w takim pyle —
małe dzieci zciskają oczy
zatulają obraz w milczenie
aż z nich tryśnie płomienne brzemię

A dziewczynki ze smutnych domów
gdzie kolumny chłodu je zgniotły
i szatanom wydarte — kwiatem
wiją wianki z dojrzałych gromów.
nim ich buzie pięści roztarły
od tych ptaków i gwiazd — umarły.
wznoszą wieże z srebra i śpiewu
co padając — sfruną ulewą.
ptaków białych, lub kropel ciszy
które serce tylko usłyszy.



Drzewa pną się jak złote strzały
jak fontanny zielonych iskier
niezatrzymane stropem chmury
są jak deszcze bijące wgórę.

Wracał rycerz smugą złocistą,
torem planet — syczącą iskrą,
a kiedy dotknął chmur powieki
zmienił się kroplę zielonej rzeki

Rzeka IV

Płynie rzeka. W śliskich strunach
małe dzwonki kropel suną.
śpiewa rzeka u sobie niosąc
czarne węzły ludzkich losów:

Śpiewa rzeka:
Czas przemija, głos jak pętla ściska szyję
prąd jak lustro wchłania kolor
przechowuje lęk upiorom.

Śpiewa rzeka: różą jestem
co rozwija się z szelestem
tysiąc kropli, tysiąc płatków
szklana róża, ludzka tratwa,
Niosę obraz w dłoniach chłodnych
czarnych wieków, ludzi głodnych
złotych żuków, ciemnych trumien
jak żywego ognia strumień.


Płynął rycerz w smugach szklistych
w rzece kroplą — jak w drzewie listek
i przejrzały się w nim miasta mijane
śpiew żołnierzy i oczy kochanek,
jęk wilczycy zabitych szczeniąt
i obłoki chodzące nad ziemią
i na włosach topielic młodych
mijał puste bez nich ogrody
i jesienie i noce polarne
i oblicza jak popiół — czarne
🞶
Ukochani, o ukochani
taki płacz — w którym wszystko — nie kłamie,
taki płacz jak tej rzeki co mija
czasem ludzi płynących — zabija
czasem w wietrze jak wybuch kamieni
pod domostwa uśpione podchodzi
gdzie się człowiek maleńki ma rodzić
ni to rzeka ni upiór wspomnienia.

Ukochani o ukochani.

V.
W dzień co w blasku jak popiół syczy
szedł w obłoki płaczący rycerz
dymkiem jakby, a jakby parą
z rzeki wracał, gdzie przeżył starość

Na obłokach gwiazdy leżą
pośród słońca złotych zwierząt
pośród prężnych kotów smutku
pośród lasu jak smugi dymu
pośród białych krzaków zimy
pośród ptaków zapatrzenia
oczyszczona ogniem ziemia.

I był rycerz w tych błękitnych wodospadach blasku
to powracał, to umierał, sunął mleczną górą
to wyginał się nad łąki pastoralną laską
to opuszczał się podobny ognia złotym sznurom.

A wiatr niósł nad czarne gmachy pożogą pożarte
gdzie leżały porzucone miasta pragnień martwe
gdzie tak wiara spopielała jak popieli trumny
i jak ręce odrzucone kościołów kolumny.

I nad domem stanął rycerz jako obłok krwawy
nad rozdartym snem płomieni strasznej, ludzkiej sprawy
i zobaczył ukochane ręce, które w czas
jak je rzucił tak zostały przybite napłask


I te oczy pragnień pełne i te usta głodne pieśni
Zmienił rycerz skrzydła z ognia, serce łzami ucieleśnił.

Krwawy deszcz na błoniu padał
Hej dąb na błoniu stoi
Krwawy deszcz o snach powiadał
Hej dąb, dąb na błoniu

Tysiąc dzbanów nim spełnili
Hej dąb na błoniu stoi
Tysiąc dzbanów krwi wypili
Hej dąb, dąb na błoniu

i jak bąki krwią pijani
Hej dąb na błoniu stoi
nie wstać im na zmartwychwstanie
Hej dąb, dąb na błoniu.

Jeno kilka kropel padło
Hej dąb się zieleni
na serce, a to odgadło
Hej zrąbali dąb na błoniu
Hej zrąbali dąb.


Dn. 21 / IV (kwiecień) / 42r.
Krzysztof Baczyński.



Śpiew o rycerzu purpurowej chmury.
I.  Gusło ognia

Moi mili, kochani,
gdzie ja odchodzę od Was.
Dwa pióra — żagle z ognia
moi mili, kochani.

Była noc. Znaki złote
niebo pocięły w koła.
Jaki duch na mnie wołał?
kto je kreślił na stropie?
Nóż gwiazd astrologicznych,
cyrkiel ptasi rozwarty,
a ja nagi pod ogniem
żywy we śnie, w dzień martwy.

Moi mili, kochani,
gdzie ja od was odchodzę?
Prężą się łodyg moce
spełnia się noc ognista
płomień zamknięty w kryształ,
płomień zmieniony w ptaka
moi mili, kochani.
🞶
II.  Wirydarz deszczu w czas
Lot w wirydorze chłodne,
gdzie deszcz wspomina w kroplach
kształt, który w czasie odlał
jak zastygłe pochodnie.

Wittembergi, Awiniony zielone
zamki rosłe wśród deszczu lustra.
O pamięci jak srebrny dzwonek
na milczących pielgrzyma ustach.

O krużganki, gotyckie studnie
śród sabotów dziewczęcych i pliszek.
Ziemia wspomnień, rzeka złota w południe
w łzach zastygłe jak w szybie ciszy.

Kurant srebrny na snem klasztornym,
biały gołąb w ciemnych sklepień
i w chimery zamknięte jak w formy
powszednie grzechy.

Ukochani, o ukochani
te uliczki nie wiodą w pamięć
śnie zwalonych jak kamień epok
śnie żelazny, módl się za nami.

I nie wrócić smutny rycerzu
z groźnych znaków z uliczek krętych
do swej złotej drzewom — kapliczki
do swej małej, różowej świętej.

Śpiew:

Dnem ciemności, gdzie niesie droga?
noc jak kamień zgóry złowroga.
Nie ma ścieżki z pamięci głuchej
kiedyś odszedł nie ciałem — duchem.

Śnie żelazny zwalonych epok —
— ciche kroki uliczką ślepą.
Gdzie wracamy chłodnymi łzami?
Śnie żelazny módl się za nami.
Pieśń III
Obudzony w wieży zegarów,
gdzie się czas przełamuje w trwanie
rycerz ma usta różowe
schodząc w godzinę czaru.

Pośród rzeźb ożywionych jak drzewa
ptak z kamienia tak mu zaśpiewał:

Patrz na nasze odbicie wgórze:
tutaj biały — tam żeś w purpurze;
tu kamienny — ja w niebie liściem —
kształtem ptasim w formie oczyszczeń.

Ryte w srebrze tutaj na ziemi
kwiaty żółte tam jak płomienie
A zwierzęta nieme — bez śmiechu
przemienione tam w boskie echo.
Rzuć żelazo unieś ogniste
skrzydła — staniesz duchem najczystszym.
🞶
Rycerz w stopnie powietrza runął,
aż się głaz przezroczysty osunął;
stanął w ogniu białym od świstu
na polanę ciszy puszystą.
Argonauckie brzegi przeznaczeń
jakie formy czas wam przewidział?
Stoi rycerz, ze szczęścia płacze,
kwiaty blasku z dłoni jak strumień.
Będzież anioł — zanim zrozumie?
Jakie góry w chmurach płomienne,
jakie czary napełnień ciemne.
Stosy cichej muzyki w chmurze
jak przezroczyste kwitną róże.
Duchów smutnych, duchów radosnych

pieśni rosną w górę jak sosny,
aż się przestrzeń drżąc jak ulewa
spełnia śpiewem białych modrzewi.

Ciała zwierząt białe i ciche
roztulają się jak kielichy,
głosem mówią, unoszą rogi
wpół jak cień, a wpół jak ogień.

Z świerków rosną jabłka różowe —
— krople pełne zebranych dźwięków
i nim spadną, nim się rozpękną
są jak ciszy dojrzałe głowy.

A tych ptaków jakież to skrzydła
jakie głosy, czy gwiazdy lecą?
Liściem one? Gdy w barwę suną
złote strugi za nimi świecą.

Napełnione po brzeg widzeniem,
gdzie chrabąszcze są jak prorocy —
— w takim świetle i w takim pyle —
małe dzieci ściskają oczy,
zatulają obraz w milczenie,
aż z nich tryśnie płomienne brzemię.

A dziewczynki ze smutnych domów,
gdzie kolumny chłodu je zgniotły
i szatanom wydarte — kwiatem
wiją wianki z dojrzałych gromów.
Nim ich buzie pięści roztarły
od tych ptaków i gwiazd — umarły.

Wznoszą wieże z srebra i śpiewu
co padając sfruną ulewą
ptaków białych, lub kropel ciszy,
które serce tylko usłyszy.

Drzewa pną się jak złote strzały,
jak fontanny zielonych iskier
niezatrzymane stropem chmury
są jak deszcze bijące wgórę.
🞶
Wracał rycerz smugą złocistą,
torem planet, syczącą iskrą,
a kiedy dotknął chmur powieki
zmienił się w kroplę zielonej rzeki

Rzeka IV. Pieśń

Płynie rzeka. W śliskich strunach
małe dzwonki kropel suną.
Śpiewa rzeka w sobie niosąc
czarne węzły ludzkich losów.
Śpiewa rzeka:
— czas przemija, głos jak pętla ściska szyję,
prąd jak lustro wchłania kolor
przechowuje lęk upiorom.

Śpiewa rzeka:
— różą jestem
co rozwija się z szelestem
tysiąc kropli, tysiąc płatków
szklana róża, ludzka tratwa
Niosę obraz w dłoniach chłodnych
czarnych wieków, ludzi głodnych
złotych żuków, ciemnych trumien
jak żywego ognia strumień.

Płynął rycerz w smugach szklistych
kroplą w rzece jak w drzewie listek.

i przejrzały się w min miasta mijane
śpiew żołnierzy i oczy kochanek,
jęk wilczycy zabitych szczeniąt
i obłoki chodzące nad ziemią.
i na włosach topielic młodych
mijał puste bez nich ogrody
i jesienie i noce polarne
i odbicia jak popiół — czarne.
🞶
Ukochani, o ukochani
taki płacz — w którym wszytko — nie kłamie,
taki płacz jak tej rzeki co mija
czasem ludzi płynących — zabija,
czasem w wietrze jak wybuch kamieni
pod domostwa uśpione podchodzi,
gdzie się człowiek maleńki ma rodzić
ni to rzeka, ni upiór wspomnienia
Ukochani o! ukochani.

W dzień co w blasku jak popiół syczy
szedł w obłoki płaczący rycerz
dymkiem jakby, a jakby parą
z rzeki wracał, gdzie przeżył starość.

🞶
Pieśń V. o chmurze purpurowej

Na obłokach gwiazdy leżą
pośród słońca złotych zwierząt,
pośród prężnych kotów smutku,
pośród lasu jak smugi dymu,
pośród białych krzaków zimy,
pośród ptaków zapatrzenia
oczyszczona ogniem ziemia.
I był rycerz w tych błękitnych wodospadach blasku,
to powracał, to umierał, sunął mleczną górą,
to wyginał się nad łąki pastoralną laską,
to opuszczał się podobny ognia złotym sznurom.

A wiatr niósł nad czarne gmachy pożogą pożarte,
gdzie leżały porzucone miasta pragnień martwe,
gdzie tak wiara spopielała jak popieli trumny
i jak ręce odrzucone — kościołów kolumny.

I nad domem stanął rycerz jako obłok krwawy,
nad rozdartym snem płomieni strasznej, ludzkiej sprawy
i zobaczył ukochane ręce, które w czas
jak je rzucił tak zostały przybite na płask.

I te oczy pragnień pełne i te usta głodne pieśni.
Zmienił rycerz skrzydła z ognia — serce łzami ucieleśnił.

Śpiew liry:

Krwawy deszcz na błonia padał
Hej dąb na błoniu stoi.
Krwawy deszcz o snach powiadał
Hej, hej dąb na błoniu.

Tysiąc dzbanów nim spełnili.
Hej dąb na błoniu stoi.
Tysiąc dzbanów krwi wypili
Hej, hej dąb na błoniu
i jak bąki krwią pijani
Hej dąb na błoniu stoi
nie wstać im na zmartwychwstanie
Hej, hej dąb na błoniu.
Jeno kilka kropel spadło
Hej dąb się zieleni
na serce, a to odgadło
Hej zrąbali dąb na błoniu
Hej zrąbali dąb.


Dn. 21 / IV / 1942r.
Krzysztof Baczyński.




Bajki o smutku


Maelibe.


Królewnie od tygodnia ukazuje się demon Ebenehaon i zwiastuje narodziny małego jelonka.
Królewna jest w rozpaczy, ale nic nie mówi rodzicom. Pragnie, aby się to stało jak najprędzej gdyż boi się demona Ebenehaona i jego ognistych rogów.
O świcie 7-mego dnia nawiedzeń Królewna znajduje wśród koronek małego jelonka. Jest zasmucona i pełna lęku, gdyż jelonek podoba jej się bardzo.
— Kochany Maelibe! mówi do niego królewna, przytula do piersi dłońmi przejrzystymi jak papier i płacze. A Maelibe kładzie jej łebek na kolana i patrzy w oczy bronzowym, przerażonym wzrokiem. Nikt Cię nie dotknie, nie bój się — mówi królewna, a do łożnicy wchodzi król ojciec — i królowa-matka. Wiedzą już wszystko, nie gniewają się napozór wcale, ale Królewna dobrze widzi ironiczne spojrzenie króla.
Ojciec nigdy nie daruje zniewagi.
Odtąd Maelibe chodzi po ogromnych, pustych komnatach dzwoniąc srebrnym dzwoneczkiem. Dworzanie poszturchują go i biją, nawet na oczach króla, a na ustach mają przymilne uśmiechy. Król patrzy wtedy za okno, gdzie na wielkim dębie siedzi kos i gwiżdże

wstań, wstań z ziemi
wróć do ziemi
zejdź, zejdź z chmury
wstąp na chmury

Królowa matka patrzy z żalem, ale zaraz odwraca wzrok i słucha co mówi kos za oknem.
A Królewna wieczorem widzi krople krwi na uszkach Maelibe i płacze, płacze przytulając go do piersi i całując w szerokie czoło między wyrzynającymi się rożkami.
Jego Wysokość książę Maelibe musi już udać się na spoczynek – mówi marszałek dworu i zabiera jelonka do pustej komnaty w drugim końcu zamku.
Blednie królewna, słabnie, a po nocach śni się jej demon Ebenehaon, który mówi głosem huczącym jak echo bębna: Bę-kart, bę-kart – a potem śmieje się i odchodzi. Posadzka trzeszczy i pęka pod jego stopami.
Aż pewnego rana król każe zawiadomić córkę o śmierci księcia Maelibe.
Królewna zamarła ze zgrozy odnajduje jelonka zawisłego w powietrzu między pułapem a posadzką. Matko – mówi Maelibe ostatkiem sił poczem z wolna obraz jego staje się przejrzysty, a wreszcie niknie zupełnie. Czasem tylko, gdy królewna przechodzi przez tę pustą komnatę słyszy smutny głosik Maelibe, który nawołuje między stropem a podłogą: Matko, matko...

wiosna 1942 r.
KK Baczyński.



20 V 42 r.
K.

O wielkie niebo świata, od wiatru zmarszczone,
od snu zielono wzdęte, od ognia czerwone,
nad kuźnią purpurową jak żelazo giętkie
jak łuk żaru ziejące, jak miecz boski — piękne
Niebo, niebo tułacze idące na wschody,
nad wypalone miasta i żywe ogrody
idące na północe, na białe południa,
niebieska harfo lipca i żelazna grudnia.
Niebo pielgrzymie, ty rozpoznasz przecie
tych, co w tobie odbici jak w wielkim zwierciadle
ciągnęli nić tęsknoty wędrując po świecie
i zanim nić zwinęli już u końca padli.

O ty niebo tułacze, twoje ptaki dzwonią
są nam jednako orłem, aniołem, pogonią
i tym co ich szukają, i tym, co znaleźli
i tym co nieśli je gdzieś i nie donieśli
i tym co już zdradzili, i tym co jak owi
co giną za nic — bracia chrystusowi,
i tym co rozpoznali i na sercach swoich
przykuli jak ryngrafy na ognistej zbroi.

O niebo, niebo boże, połącz nas i uczyń
krzyż jakiś albo znamię czasu, co pouczy,
co nakaże wybaczać i zbudować korab,
który przez każdy potop przejdzie jakby chorał,
który, arka natchniona, arka sprzymierzona,
będzie mocnym jak surma, słabym jak ramiona,
i da tym co widzieli upiorów tabuny
serca z białych głębi i oczy-pioruny
tym którzy krzyk słyszeli, który niebo z kory
odzierał jakiś nowy młot i młot natchniony,
który tam gdzie uderzy wypryśnie kształt czysty,
a gdy nie zmiażdży — będzie wiekuisty.


Przyjacielu mój nie wiem czym noc tobie wieje
czy cieniami, czy smutkiem, czy może nadzieję[3]




Jakże mi tych łaknących nasycić
jakże spragnionych napoić,
gdy skwarom płyn niedostaje
a głodom nawet życie.

Jeszcze amforom glinianym,
w któreś ogień tchnął taki
co spala niekochanych
a kochanych jak ptaki,
uskrzydla w takie żądze
że płoną nim pobłądzą.

Jakże mi ich napoić,
rany czarne zagoić
sam z kielichem zamałym,
jak w grobowisku ciemnym,
z nienapełnionym ciałem
z kruszyną twego ducha
daremny płaczu słucham.

A wiary mam — to zda się —
abym ci kościół stawiał
bym blaskiem krew namawiał
wznoszeniu w czasie.

A tak mi płynu mało
A takie usta suche
że przy nie jakież ciało
z pożogi – duchem?


Krzysztof Kamil
Baczyński
czerwiec, 1942.




MILCZENIE.

Kiedy milczenia głaz staje się ciałem,
a żeby oceany wołały najgłośniej,
żeby nieba kadzie przepastne wrzały,
żeby wiatry wielkie kruszyły korzenie ziemi
a on cichy jest i nieruchomy

to wiem, że między ludźmi położony oznacza wojnę,
a u zwierząt nocnych, które budzą się — łowy oznacza,
a wśród rzeźbiarzy, wśród poetów leżąc oznacza — bezsilność,
a wśród liści okrągłych, drzew, ziaren wypukłych i traw — posuchę mieści

a wśród łodyżek dwu ciał, śród strumieni dwu miłosnych położony

i wojnę i łowy zatajone i bezsilność i posuchę gorzką niesie.



Łamie się morze wielkie. Daleko zachodzą na siebie warstwy fal jak sukno sine szeleszcząc. A u brzegu woń ryb ostra i w piasku brzęczy pudełko, brzęczy pudełko blaszane, brzęczy, brzęczy pudełko.
Gdy spojrzeć tam daleko — myśli rybak Lilabar — jest to tylko szum, który nie posiada barwy. A tu znów blisko jest morze jak trąbki kręte na którym dzwoni ktoś — może żeglarze co potonęli, może ryby zaduszone w sieci, które wyrzucono, bo były za małe
Nie słyszę — mówi jeszcze rybak Lilabar — nie słyszę was, mówcie głośniej. A małe trąbki, gdy jest burza, mówią głośniej, zmieniają się w granatowe płomienie, och! grzmią, ryczą głucho, mruczą najpierw głęboko, jakby paszczy nie otwierając i znów ryczą, długo, donośnie.
Nie słyszę was — mówi wtedy zdziwiony Lilabar — nie słyszę. Ale słyszy on dobrze to wspinanie się warczące bałwanów po stromych grzbietach gór granatowych. Nie wie tylko Lilabor[4] że słyszy, a nie rozumie. O! te wędrówki grzbietów podmorskich, o te ukojenia fal, gdy burze odeszły, a kręte nici wirów oplatają, oplatają słup nieistniejący.
I tylko w piasku białym, wygładzonym spokojnie brzęczy pudełko, brzęczy pudełko blaszane, brzęczy pudełko.
Lilabar wraca dróżką ubożuchną gdzie krzak wyżarty słoną wodą, gdzie zwapniałe muszle w piasku i brunatne wodorosty
Nie słyszę — nie słyszę — powtarza, mówcie głośniej. A słyszy wszystko i morza przetaczanie się wieczne, i drzewek karłowatych skrzyp pod płachtą wiatru, i świerszczów wieczorne deszcze
Od lat tu mieszka Lilabor na Wybrzeżu Wapiennym. Oto już chata z ciemnych bierwion i ogień klaszcze w powałę i zapach dymu, i bulgot wody w kadzi miedzianej.
A w chacie Lilona smutna, niespokojna, nieutulona w milczeniu swoim.
Siada Lilabor u dźwierzy sękatych i pozdrawia ją spojrzeniem oczu, które stają się teraz dalekie, aż do horyzontu, dalekie.
Urodził się Lilabor w tej chacie ciemnej, dymu i ciszy pełnej, a nikt nie mówił do niego. Ani matka, którą kiedy wspomniał — widział umierającą z żalu na szeleszczących, suchych wodorostach tam w kącie. Ani ojciec ogromny pełen szmeru gościńców dalekich, ustrojony w rzezane jantary z brodą ostrą jak jantar błyszczącą. O bo wracał czasem tylko z wypraw niedosiężnych, a przywoził topór coraz rdzawszy, coraz błyszczących kamyków więcej, grozy i poszumu obcych borów coraz więcej. A nie mówił nic. Tylko wspierał się o topór szeroki jak płaska, lśniąca ryba i opowiadał, opowiadał, aż wyrastały knieje, a w dymie chaty stawały tęgie urwiska z mowy jego narosłe. Matka Lilabora coraz to mniejsza od żalu i lęku wielkiego kurczyła się u osmalonych bierwion, szeleściły suche wodorosty pod jej wiotkim ciałem i wraz z nią w proch się zmieniały. A nie mówiła nic. Aż zobaczył raz Lilabor jej oczy blade i smutne, trwożne oczy morzu porannemu podobne jak toczyły się jako dwie krople, jako łzy dwie ostatnie, gdy łez innym nie stało, toczyły się do morza o świcie. I żal go zdjął wielki i płakać począł. — O powiedz, powiedz mi, matko! — A oczy żałosne przystanęły i spłynęły do szerokich rozlewisk porannej zatoki.
Odtąd raz jeszcze, — trzy burze, pomni Lilabar — od tego czasu minęło — Ojciec do chaty zajechał.
Zamyślenie jakieś miał w spojrzeniu, a nie rozpowiadał jak zwykle wiele, jeno ręce ciężkie jak maczugi na ramiona synowi położył i odszedł. A gdy do dźwierzy szedł zawołał Lilabor
O, powiedz, powiedz mi ojcze! Ale słychać było już grzmot stóp ciężkich jak fale o zmierzchu burzliwym i topór ledwie z wydmy białej łysnął.
Ej, i czekał Lilabor dni długie nad morzem, które fale składało coraz nowe, a nigdy nad brzeg nie urosło, tylko się tak same pożerało przez wieki długie.
A raz o pełni, kiedy morze wygładzało się spychał Lilabor łódź płaską na wodę i w chlupocie skrzydeł wodnych czekał. Wtedy woda wznosiła się wysoko, długim lejem, biczem srebrnym księżyca dotykając i niosła daleko na połów.
Ryby były różne. Srebrne jak topór ojca, żółte jak jantar, błękitne jak oczy matki, albo czerwone i brunatne jak słońce i wodorosty.
Wszystkie trzepotały się i głos z nich szedł migotliwy. — Powiedzcie, powiedzcie mi, ryby kolorowe! — mówił do nich Lilabor, ale one umierały mu w dłoniach i zastygały jak wygięte barwne liście jesienne. A on wołał smutnie, tęskliwie
Nie słyszę, nie słyszę. A słyszał wszystko i morza przetaczanie się wieczne i łódki pluskanie nieustanne i z brzegu dalekiego drzewek karłowatych skrzyp i świerszczów wieczorne deszcze. O słyszał, słyszał, tylko nie rozumiał tych głosów, bo nic nie mówiło do niego.
A o jednym zmierzchu fiołkowym przyszła Lilona. Wiotka i jasna, smukła, o białym ciele jak muszla w formy giętym. O powiedz, powiedz mi, Lilono — prosił Lilabor, ale ona u ognia siadła i jęła długie włosy czesać szkieletem rybim. I patrzył tak Lilabar na one włosy, w których i potok był, i drzewa, które znał z wybrzeża i piasek w nich się mienił, i ryby pluskały kolorowe i świerszczów deszcze wieczorne grały i topór płaski i lśniący raz mignął to znów oczy i morze błękitne i blade pluskało.
I czekał tak prosząc — powiedz Lilono, powiedz — a we włosach jej świat i morze drzewa to znów muszle błyskały.
Za bierwionami brunatnymi chaty szły pełnie i noce, burze i pogody. Ale Lilona milczała nieutulona w milczeniu swoim. I płakała długo, gdyż wiedziała słowo, a wyrzec go się bała, gdyż wiedziała pieśń, a wyśpiewać nie mogła.
I siedziała u ognia klaszczącego smutna i niespokojna, a Lilabor u dźwierzy czekał i płakał z nią — Nie słyszę — mówił, nie słyszę — mów głośniej. A słyszał wszystko, i morza przetaczanie się wieczne i drzewek karłowatych skrzyp i świerszczów wieczorne deszcze i Lilony płacz jak płacz strumienia cichy. Ale nie rozumiał bo nikt nie mówił do niego. Jeno Lilona do niego płakała, w milczeniu swoim nieutulona.
Aż nadszedł czas burzy wielkiej.
Gromy z nieba szły jak białe trawy wodne,
Góry granatowe na morzu połyskiwały jakby ogromnymi płaskimi rybami, a kule fal pękały z hukiem.
I podniósł się Lilabar smukły i młodzieńczy i nie wiedząc co czyni w trzepocie deszczu szedł ku brzegom, aby posłuchać słowa. I gdy u barki swojej stanął pomyślał że oto woła głos wielki, i że daleki jest, że płynąć trzeba, aby zrozumieć. Pchnął tedy barkę na grzbiet łuku granatowego i popłynął.
A na brzegu piasek się wygładził po burzy i woń ryb ostra bije i w piasku brzęczy pudełko, brzęczy pudełko blaszane, brzęczy pudełko, i pas Lilabora leży z klamrą mosiężną.
A na brzegu Lilona stoi mówiąca do Lilabora, mówiąca pierwsza pierwsze do niego słowa.
A na brzegu Lilona stoi, zobaczyła pas Lilabora, co zginął, nie mówi już, nie płacze tylko stoi smutna, zmartwiała, w milczeniu swoim nieutulona.





20/I/43r.
Krzysztof Kamil Baczyński




🞶



1.) Milcząc
2.) Mellbee
3.) Pan losu i serce przeklęte
zalało[?] z brzaskiem[?].



str 1
dn. 1.X.43
Trzeba umieć ludzi pokochać
1. 

jeśli nie ogień, ustami wyrzucać jasność
życie jak granat wybucha
wybuchło, zgasło.

A Tu by trzeba z desek prostych
2. 

dom, kościół, niebo drgające wznieść
A tu posadzić żywicą dudniące sosny
pod włosami ich, pod kwiatami
serdeczną gościć wieść.

A tu by dzbany oliwy słonecznej pełne
3. 

w rany otwartych warg podać
w chałupin ciemnych trumny, w popiół
niech płynie niebios woda.

Tak z dłonią na salwie czerwonej
4.) 

serce — człowieku — jak gołąb ginąc tłucze,
świat — gdzie spojrzysz jak ściany lodu 4-stronny. —
zabijać tylko, umierać uczy.

Krew upada jak dzwony z jękiem
5.) 

A ty stoisz, ręceś zadumał
W głębokościach działa oślepłe: —
ogień, ciemność, kurzawa, tuman.

Jeszcze by trzeba pokochać mocniej
6.) 

dech jak sztandar rozwinąć szerzej, jaśniej
czas jak płomień pochłania
pochłonął, gaśnie.


A ty stoisz Cieśla niemrawy
stygną łuki wiatrów nietkniętych
tężeją niebios białe ławy
O boży cieślo! tnij raz jeszcze
Ze struga wiór jak grom się zwije
już go chwytają, wzięli, unieśli
upadł, przepalił serca — więc żyjesz.


Krzysztof Kamil Baczyński
dn. 1 października 1943 r.


Trzeba umieć ludzi pokochać
ramion skurczem wyrzucać jasność
życie jak granat wybucha, wybuchło, zgasło.


Trzeba umieć ludzi pokochać
ramion skurczem wyrzucać jasność
zwycięża kto jeszcze umie, kto
życie jak granat wybucha
wybuchło
zgasło




Autobiografia.

1.
Dzień kołysał
Dzień jak statek kołysał hosanna
statek z blachy czy z drzewa płynął
nocą do różowego rana.
Już wtedy były wyspy
uśmiechnięte kłami słoni
płynęliśmy ja i ty lalko i wszyscy
jak przylepione do kory listki
które wiatr zgonił.
Kto mówił, że to bajka
Naprawdę był las pełen szeptu
gdzie na gałęziach z koralu
ptaki-wspomnienia krzepną
i wśród jeleni mówiących o gwiazdach
dzików jak jeże puszyste
gdzie zwinięty, w zamyśleniu ślimak
Ja — mały jak listek
podaję dłoń kosmatej dłoni olbrzyma.


2.
W jakiś październik czy grudzień
właśnie dzień był od wiatru wydęty jak dziś
jak żagiel.
Szli ludzie
[5]

ręce mieli płomienne i nagie

jak oczy, które spojrzały w śmierć
szli ludzie
których groza zjeżyła jak sierść
na czarnej skórze miasta.

Naprzeciw

brzuch wypełzł z poduchy zadów
z rąk tysiąca ogień wystrzelił
wtedy za ręce się wzięli
jak szarookie dzieci
i kiedy padać zaczęli

jak pnie wypalonych topól
3. 

krew płynęła, jak płynie zraniona zieleń
bijący w serce topór

Głęboko
4. 

na dnie rąk porytych pracą jak pługiem
chowam ten obraz, oczy rozdartych matek
i te kolumny nawet po śmierci głodnych cieni
i te twarze od lamentu jak płacz nocny długie
Z nimi
podnoszę kamień wydarty rycerskim pomnikom
i biję w łby złocone wypruwając zemstę
jak śmierć wypruwa się z krzyku


3.
Matko, matko, to nie ptaki tak srebrzą
to race złowrogich komet
to w zmierzchu
za pochylonym od gromów domem
ciągną węże żelazem okute po wierzchu
trwogę.
Matko jak mnie uchronisz
gdy czarni ludzie otuleni w noc
mimo twych dłoni
wzniesionych jak namiot modlitwy
prowadzą parskające szeregi piorunów
jak tabun upiornych koni.



Piosenka.

Nocą duszny okop
nieba białe oko
dotąd jeszcze przez drutów las
Na wyblakły ekran
pada czerwień ciepła
gwiazd jak odłamki pękniętych gwiazd

W nocy kanał bury
płyną cicho szczury
utajone jak w strunę w pisk

w straszne oczy herosów,
w krwi rzeźbione ich włosy
wtulą szary, trójkątny pysk

pozostanie las czaszek
jak błazeński rząd masek
na estradzie czarnych wzgórz

czaszki z brzegów wystąpią
dzień oczyszczeń otrąbią
w białe gorsy się wszarpią
w tłuste wbiją się karki
jak ogromny, lśniący nóż.


4.

Czekałem na piękny zodiak
1.) 

czekałem na ciebie Anno
czekałem nad czarną melodią
aż osiadało rano
mlecznymi łzami na szybach

Już nazbyt pachniało śmiercią
2.) 

koronkowego kocham
z ziejących grobów wierszy
brzęk łopat

Tych nocy było za wiele
3.) 

gdy z sercem na cięciwie
czekałem na wystrzał pusty
ażem się wreszcie przeląkł
własnego odbicia w lustrze
bo było wklęsłe i krzywe.

Tak się nie kocha jakby
kto zabijaniem kochał
jak w szumie prochów nagłym
jakby chowało się w prochach,

bo potem w snach się rodzą
same bezgłowe upiory
bo potem w lament uchodzę:
drzewo odarte z kory,
i błądząc w okno uśpione
liśćmi krwawymi się rzucę
i wrócę do ciebie czarnym upiorem
na pewno wrócę.


5.
Kiedy słońce uchyla światła a za nim
ciągnie melancholię długą
spływają godziny jak pot złoty po tarczy
skrzypiec graniem
wiatru napiętą struną
smugą.

Wtedy przyciskam do ust jak lutnię
twój obraz jak papier coraz cieńszy i płaski
wiatr mi go rwie jakby łzy mi odrywał
jakby z cudzej książki ukradkiem
wyrywał najdroższe obrazki


7.

Ja jestem demon
1.) 

strasznych ekspresów
rwących po niebie
w ciemność i przeszłość

Mam klucz od kuli
2.) 

w której zamknięci
szukacie cudów
martwej pamięci

Ja jestem demon
3.) 

białych lodowców
wybudowanych
chmur czarnym owcom

Ciskam lawiny
4.) 

jak dzwonów pęki
z nieba, jak z gromu
otwartej ręki

Ja jestem demon
5.) 

złych oceanów
konkwistadorów
w snach zabłąkanych

Porywam morza
6.) 

rzucam do planet
jak lustra grozy
śmiercią nalane

W orkanach czasu
7.) 

przepaści ciemnej
buchnę przestrzenią
co kończy się we mnie.

8.
Ja poszukiwacz ludzi prawdziwych
ja zaklinacz wężów wijących się nade mną
zastygłem w pomnik ze wzniesionym mieczem
którym człowieka rozetnę czy ciemność?



6.
W takich nocach się lęgną
same mary tylko i skrzydła nawałnic
takie noce się karmi
przez wiatr oderwaną ręką
takie noce dymią padliną
gnijącym ścierwem obłoków
błądzący po nich giną
w lęku i mroku
takie noce rodzą tylko zwierzęta: —
konie bez głów i koty ziejące płomieniem
i płynie w nich ziemia, przeklęta
głuchym strumieniem.

Jakżem te noce przemógł
które rosną jak trupi obrzęk
z ustami ryby otwartymi niemo
jakżem w nich zrodził się — olbrzym
i demon?


201-211Baczyński



Autografy utworów poetyckich
(1939(?) – 1944(?)), niewniesione
do kodeksów
, niedatowane przez
poetę.  [ Zasadniczo redakcje
brulionowe i pierwsze rzuty ]



Dymy wysokie sztandary. Deszcz srebrna gałąź
kwitnie powoli i krople coraz to bardziej jak łzy.
Ona smukleje u grobów, deszczem owija ciało
i nie wie czy żyje jeszcze, czy już odchodzi. Dym
duszny napół z kwiatami, a kwiaty rude jak liście
wybucha. Płomień pochłania. Smutek jakże ogromny.
Jak ciężkie statki na dno spływają ciała i domy
puste domy bez ludzi. A ludzie mieszkają w ziemi
świat przenoszą głęboko. Zdaje się żyją tam
matki jak grona ciężarne, i dzieci które za niemi
zduszone zeszły w ziemię, bo ziemia tu jeszcze żywa
dzwoni blaszkami liści, kwiatami gam.
A żywi snują się nisko, groby, płomyki niżej
razem jak zioła jesienne ostatni, już ostatni
nie wiedzą, czy glina tak miękka, że stopy pochłania, gdy liże
czy taka przestrzeń już gęsta, że wchodzą powoli w śmierć
po szarych schodach powietrza. O co uderza pierś
kiedy w szumieniu cmentarza spotyka łodyg ruch
umarli to są, czy oni tak przemieniają się w puch?

A ona coraz to niżej, to z dymem pełza stopiona
Ogromne płachty powietrza lepkie na postać się kładą
to w nich się żywi odcisną, to jak pod maską bladą
ruszy się kształt niewidzialny, jak twarz bolesna drgnie.

Oto już widzi: jak smugi wody cienkie
wiją się z ziemi powoli. Ona gałęzią stóp
ledwo ziemię utrzyma; jak gwiazdę błękitną rękę
wyciąga ku nim, a oni jak ciężkie kłęby snu
sączą się, łączą i wznoszą pod szary deszczu dach
i słyszy śpiew podobny twarzom widzianym w snach,
głęboki, jak ziemia daleki drżący jak trwogi wić
długa i srebrna to znowu płaski jak wodny liść.

Duchy ziemi:
Olch szerokich kaptury się chwieją
nitka wody drąży jak kornik
warstwy czasu podobne nadziejom,
odwalonym bryłom historii.

Grudnie czarne jak grudy i rude
jesienie rozdęte jak żagiel,
tu odmierzaj powoli, świdrem łez, a tu uderz
znajdziesz serca jak strzechy nagie

Więcej tutaj miłości się starło,
niż udźwignie koleb ziemskich dźwigar
miłość taka co jak orkan za gardło
od niej krew jak ptak śmigła — zastyga




Stygnął śpiew w dłoniach z trzepotem skrzydłem pluskał.
W palców jej siatkę wiotką w bolesny, niebieski dotyk
szmer szary opadł z dymów ciągnących wolno aż ustał
w dłoniach ojcowski mundur jak ciężki pluszowy motyl

O[jcze] — szeptała — ile —
lat ile oczu potrzeba
żeby ten obraz twój zwolna jak cień biegnący wtyle
tak odbudować po kropli jak dzień jeden teraz go wznosi


Chór ojców:
Nasze ciała wieczne są,
rdza przeżera stary mundur
ale synom, wnukom z rąk
jeden kwiat wyrośnie — buntu.

Wielkie kraje są jak dzbany,
w których kipi miodu bulgot,
ale naszych wnuków rany
nie nasycą ziemi ulgą.

Chmur gejzery dzielą się na wstęgi
nitka wody drąży warstwy grube,
zasadziliśmy młodziutkie dęby
aby synom wyrosły na maczugę.

Ciemne wieki huczą jak głosy
które w żarnach rzeki trud obraca z nami
pod fundament poto było ryć ziemię
aby wnukom z niej dobyć dynamit?

Oto niebiosa wysoko, daleko do nich
ziemia ciężka za nisko już, jak ołów
ciężkie pręty zgrzybiałej broni
zamykają dróg naszych koło.

I szli już jak szare mary miast, które nagle ożywi
jedno wspomnienie bolesne, czy jeden dziewczęcy uśmiech.
Przez dłonie jej wyciągnięte płynęła mgła.
Wołała — Ojcze! — rzucała rękami jak dziecko w snach,
co wie, że niema powrotu i długo marzy nim uśnie.
Płakała cicho — tyle skruszyło się lat
tyle oczu roztarły ogromnych armat koła
Cisza była. Za niemi dym się zawinął jak bat
Odeszli. Milczenie. Deszcz prószył. Nikt za niemi nie wołał.




A oto nowe gałęzie — mroczny puch
kwitną powoli; rosną splecione z deszczem w konar
Ciemność. Dłonie jej drżą. Powolny mogił ruch.
Głosy dalekie żywych, czy zmarłych?




Kiedy ludzie będą braćmi
Wstęp.
Wolność [...]
I.

Pisz poemat poeto bez muz
liść niesiony przez wiatr, wyśmiany przez wiatr
i ogłuchnij: widzisz przecież ten świat
noszony na falach szarych zim, jesieni wiosen
i szalejących ziemskich lat

W wizjach feerii wypłoszonych spod powiek
glob się jawi nagle omyty z krwi
i uśmiecha się zwykle przytłoczony człowiek
jak Chrystus ludzki — zrzucający krzyż

Chcę pieśni jak burza i ogień
i gest ręki płowego dziecka
chcę prostych jak strzału chodnik
Nie chcę pieśni o sobie
biję w pieśni werbel na trwogę
na trwogę zbrodni.


II.
Stoję nagle przeniesiony w czas niedokończony

pomnożony przez tłum na ulicy
nie wiem gdzie się znalazłem

o moja muzo w czerwonej spódnicy[6]

Po ruinie wstaje świt.
Boli jeszcze północ z ognia
drzewa nieporosłe korą.
Dzwony opóźnione biją na pokój, a bzy
zakwitają obce ludziom, sprawom i porom.

Znaki są widne prorokom, ludzie widzą zieleń
i drzewa zwykłe, kołys rzek

Prorocy: ziemi każdy bolesny szelest
i krew stuleci zamknięty w pąkach drzew
a na skrzyżowaniu dróg i nieba
słychać turkot odjeżdżających golgot
nowy dzień świętego chleba
i jasne doliny co rok zielone leszczyną i olchą.

Po polach brodzą krowy, ludzie śnią pod gwiazdami
spalone domy rosną mocną trawą
Nie wracajcie pielgrzymi gdzie
najemną pracą
kominy nad miastem, wiatraki – obłudnie błogosławią


III.

Po bulwarach – szerokich wichrach miasta
chodzi ta klęska bez synów, ojców i sióstr
zdawało się przed chwilą: przez rzekę statek
jak karawan – pejzaż umarłych krzyżów niósł.

Kona jeszcze w trosce krajobraz domów płonących
umiera cała ziemia w każdym przydrożnym krzyżu
i pięści graniastosłupy lontów
podrzucone pod ziemię dymią, wybuchną
duszami wróconymi nagle z wszystkich frontów


IV.

Szło.....
dychała wiosna po ulicach, po wsiach
spotkały się oczy ludzi i szły szeregiem
gęsto ludzie wzbierali spływała na rzekach kra
oczy świeciły jak ogień – ogień jak szkło.

Uciekały wilki, uciekł szatan
spłoszona trwoga biła o mur
wchodzili ludzie w góry, nieśli naręcza świata
schodzili ludzie z gór.

Wiosna w każdym jaśminie po nocach świat wybuchał
i każdy niósł wysokie pieśni usnął zmęczony Bóg
To sen o nawróceniu nieśli, łkała ziemia głucha
uciekała nienawiść wezbrana od trwóg.


Przyszli ludzie ci sami powtórzeni przez Boga
anioły o rękach twardych chodziły wśród nich
sprawcy drżeli chowali serca – czarny dym spalenisk
kolumnami – niezapisana przestrzeń – anioły szły.

Stąpały słonie pokoleń i lekkie lat gazelle
chodzili zwykli ludzie – po przestrzeniach
ledwo lont zagasł podrzucony pod lądy wojen
zaczęli ósmy wielki dzień stworzenia.





Kolenda

Aniołowie, aniołowie biali
nacoście to tak u żłóbka czekali
pocoście tak skrzydełkami trzepocząc
płatki śniegu rozsypali czarną nocą
🞶
Czyście blaskiem drogę chcieli zmylić
tym przeklętym, co krwią ręce zbrudzili?
Czyście kwiaty, srebrne liście posiali
na mogiłach tych rycerzy ze stali,
na mogiłach tych rycerzy pochodów
co od bata poginęli i głodu?
🞶
Ciemne noce, aniołowie w naszej ziemi
ciemne gwiazdy i śnieg ciemny i miłość
i pod tymi obłokami ciemnymi
nasze serce w ciemność się zmieniło.
🞶
Aniołowie, aniołowie biali
o! przyświećcie blaskiem skrzydeł swoich
by do Pana trafił ten zgubiony
i ten co się oczu podnieść boi
i ten który bez nadziei czeka
i ten rycerz w rozszarpanej zbroi
jako człowiek szedł do Boga – człowieka
Aniołowie, aniołowie biali.




książka leżała na stole. Na książkę upadł promień
słońca pełnego jak jabłko i zeszliśmy z obrazka
jako chrzęszczący rycerz i jak okuty płomień
kochać czułe zwierzęta i kreślić na piaskach
złotych pustyń — figury, miasta i kanały,
a ludziom dać do ręki owoce nabrzmiałe
z których gdy ścisnąć — tryśnie anioł, młot i potok
krwi jak obłok płynącej, i śpiew samolotów,
które by popłynęły, lądom, kontynentom......


2.  Zbudziliśmy się rano. Był świt. Było święto
W doniczkach trąb żołnierskich dojrzewały róże,
a postaci obłoków wykute w marmurze
uśmiechały się biało, zastygły tak cicho
że zdawało się: klasztor pełen jasnych mnichów
patrzy w pierwszy dzień zimy na ptasi lot śniegu
i byliśmy jak konie zatrzymane w biegu
i zakute w pomniki. Właśnie zapadł wieczór

3.  Ślepe dzieci epoki biegliśmy. Od przeczuć
zachodziły nam oczy gwiazdami i szronem.
Ślepe ptaki epoki. Ten co jest człowiekiem
jest dzieckiem i zrzucając skrzydła jak powieki
z oczyma otwartymi zawsze pójdzie ziemią
aby nagle przystanąć i z ustami niemo
otwartymi połykać wielkimi haustami
krew, drogi i obrazy.

Wtedy wielkie ramię
uniosło się i nagle wielki strop rozcięło
na tysiąc krajobrazów jak stłuczonych szkiełek

4.  My wszyscy razem ludzie. My wdeptani w cmentarz
wielką stopą tygodni i my gdy nam dłonie
przymarzły do roboty jak w zamarzłej rzece
Niema ziemi i grobu jakby dwa obrazy
nałożone na siebie przenikły się razem.

I tylko prześwituje czasem szkielet, albo ciało
albo ścierwo gnijące, albo piersi pałąk.
A myśmy dalej poszli. Aż nam kaszel suchy
tak uszy zakuł, żeśmy już nie słuchem
ale rękami dzierżąc pióra i kowadła
pustej drogi szukali jakby u zwierciadła
macając czy to grób już, czy to jeszcze ziemia.

I śpiąc w objęciach trupów, znamy już napamięć
wyspy śmierci jak kamień i krok ciężki znamy,
którym się idzie mimo po ciałach jak drzewa
obalonych czy wyschłych na ziemi przeklętej
i nikt nam już nie bliski i nikt nam nie święty.
Tylko czasu skorupa płynąc górą śpiewa
jak rzeka nad topielcem, a gdy snem wgnieceni
w poduszki własnych czaszek słyszymy od ziemi
oddech węszących nozdrzy przywartych do powiek.

Ślepe dzieci epoki. Tak się rodzi człowiek
któremu kiedy serce pęknie rozcięte toporem —
— nie zadrży.

Niema żadnych powrotów, popękane urny,
z których wiatr wywiał ludzi zdarzenia i słowa,
to wszystko zatrzaśnięte — jakby wieko trumny
i ty tylko krwawisz sam jak ścięta nagle głowa.




Legenda
I.

Srebrny dwór stał, a sen nadymał
puch jego rzeźb spokojnych i białych jak zima.
Nocą czernił szczeliny i układał z głazów
wiele przeobrażonych jak duchy obrazów,
wiele snów, które zwinnie uskrzydlone biegły
i tak się w noc zmieniały w jelenie ścian cegły
rzeźby w białe owady co świszcząc leciały
powietrze w morze, a kolumny w skały.
Tak przemieniała noc, a w dzień o świcie
każdy pielgrzym oglądał jakby sen w granicie
kuty. Tak lotny zamek był jak pióra
z lotek ptasich, a mocny jak piorunów góra.


II.

A mieszkał w nim nie człowiek — ten, którego baśnie
zwą cesarzem, a żywe opowieści — Bogiem,
i choć nikt go nie widział, każdy mógł wyjaśnić
z mieszkańców tej krainy pod zamkiem, że ogień
albo skrzydło jest jemu podobne, a inni
nazywali go burzą w jakimś gromów hymnie,
a inni: snów doznaniem, inni nieistnieniem
albo karą i sądem, albo zapomnieniem.
I każdy widział Pana, każdy na przysiędze
mógł głowę kłaść pod topór jak rękę na księdze
i każdy widział Pana i znał go nie lepiej
niż byle gwiazdę, choć go co dzień w chlebie
pożywał i wykrawał znak na nim, krzyż albo
półksiężyc, albo herby. Nieświadomą chwalbą
pożywał go i nie znał, a powiadał wiele,
i tak byli ci wszyscy jakoby chrzciciele,
którzy chrzcząc w imię swoje, nazywali rzeczy
imieniem smutnym jak każde człowiecze.


III.

Chór:
A nie nazwę ja brzegu ni zamku.
A nie nazwę wołania, co we mnie,
bo za chmurą jest chmura, a za nią
szeleszczący rozwija się wszechświat,
za nim chmura, a za nim wołanie,
za nim jeszcze się warstwa rozwija
i co nazwę, to chmura wymija,
a co wezwę, to jeszcze znaczenie,
które imion ni słowa nie znaczy
które jest jak majestat przebaczeń
I nie nazwę. Za chmurą znów chmura,
za nią sen, ni to śpiew, ni to pióra
i nie nazwę ja brzegu ni zamku,
nim się drogi pozamną nie zamkną.


IV.

A miał Pan synów trzech — jak to bywa
w baśniach — każdy się człowiek nazywał,
każdy imię to samo nosił.
I zawołał Pan synów trzech — jak to bywa
w baśniach — i rzekł: Ja nazywać
ani imion nie będę wam głosił.
Poślę was — jak to w baśni, w legendzie —
w ziemię, w morza żelazne i wszędzie,
gdzie się kształt staje twardy. Na ziemi
każdy w imię się swoje zamieni


V.

I schodzili powoli, a gwiazdy szumiały
deszczami krwi zielonej ulewami chwały
i czuł każdy jak w korze gdy drzewo się wzniesie,
że jest sam choć jak drzewo w lesie.
I czuł każdy poczynanie się mitu
i żelaza i złota, granitu,
i choć z zamku co z piór się zdawał
każdy czuł jak się ziemią stawał,
jak mu cień rośnie w stopach i wola
jak wyrasta rośliną na polach,
jak mu morze nazywa się matką
jak uściśnie powierzchnię gładką
i odbije dojrzałego syna
dla którego jest ciała — przyczyna.


I nim się stali dopełnieniem ruchu
zapomnieli ust i ojca słów
i tak byli trzygłos ducha
który nagi wybiega na łów.

I tak byli. — Tak poszli, poznali,
tak się w czynie jak w dzbanie ustali
jakby woda kryształowa w dzbanie,
której dzban jest przez twardość — poznaniem.


VI.
Chór:

Nie oświecisz. Kto wybiegł — nie wraca
tak nazywa cię snem albo orłem,
tak piorunem, albo i spokojem
nie pamięta, kto wybiegł — nie wraca

Nim oświecisz. Nie zrozumieć za słowem
ukrywanych elementów walnych
i żelaznych bram i snów otwartych
i tak kamień przeczuwa cię martwy

i nie nazwie cię o ile czuje,
i nie wezwie jeśli ciebie pozna.
Oto ciało, nad nim noc kołuje
noc zamknięta na słowo, noc mroźna.


VII.

Jechał pierwszy syn na koniu
pod jaworem, pod jabłonią
słaby był i dzieckiem jechał
przez pomniki miast.

Słały gwiazdy noc jak liść.
Gdzie mu było puszczą iść?
tam zwierzęca wełna w grozie
nosi w krwawych pyskach noże
tam pioruny w huku burz
jakby tędy słabość niósł.

Więc nawrócił w kłęby miast,
gdzie talary białych gwiazd

Na śnie ludzkim leżąc warczą
jakby psy.
Wtedy śnią się złe komnaty, pełne złota
krwawe szaty
wtedy śni się złota brzęk
ostry nóż i cierpki lęk.




Pieśń żałobna

1.  Kto tę śmierć patetyczną wymyślił
i kazał samotnie pod naszą gwiazdą umierać.
odebrał mi słowa, wiersze i myśli
a salwą kilometrów nieprzebytych rozstrzelał

Już słyszę nadjeżdżają anioły na koniach złotych
w ten wieczór wyślizgany od łez i deszczu
usłyszę: śmierć moją najbliższą wyśpiewa dziś w nocy
na sąsiednim podwórzu zabłąkany pies.


2.  Wiem przecież: dzisiaj umrę
wiem przecież: stoisz przy oknie czarnym jak kir
i patrzysz długo biednymi oczami w noc jak w mą trumnę
kiedy przez wiatr przewalają się sny, pocałunki i łzy

Wiem przecież: potem usłyszysz u furtki
dzwonek niespokojnego serca
i długo będziesz patrzyć w sień otwartą kamienic
i długo będziesz słyszeć pod oknem mój krzyk.


3.  Nie dzieje się nic. Cicho jęczy zamurowany
i z godzin dzwonki parują jak w starym zegarze
za oknem ptaki lotem przekreślają szyby
a pejzaż widomie ulatuje gdy dzień się nie zarzekł.

Słupy telegraficzne — maszty strzaskanych okrętów
coraz dalej odchodzą wgłąb siebie
jak mgnieniem pamiętam
kiedym był podróżnikiem po szerokim niebie

Ach te loty. Już konie zajeżdżają przed ganek
przelatują dni szybciej przeżyte łyskliwsze od stali
a tak przecież niedawno ze świętym Janem
i z Chrystusem chodziłem puszczą apokalips


4.  Nie mów nic żyję jeszcze i słyszę dzwony pogrzebu
Nie mów nic już uleciałem w taką ciszę
że nie rozumiem przedmiotów, nie słyszę
słów twoich rzucanych jak pięści w niebo.

Bo tu nie dolatują łzy
i tylko pejzaż coraz dalej upływa
i tylko wieczór się najciszej urywa
nie dzieje się nic




Poco nierozwiązane dniem odpoczynki obiecać?
Maski z twarzy nie zdejmiesz, przemęczony aktor.

Zewsząd tysiące kroków samotność odszczeka.
Nie nadsłuchuj:
wokoło miasto oddycha jak traktor.

Na nagrobku ulicy nie odczytasz przeznaczeń i wspomnień
Ludzie szeregi zwierciadeł — twarz odbiją tak samo znużoną

Dni korowodami chodzą ode mnie i do mnie.
Jak przeznaczenie:
Ulicą przechodzi, która nie jest spojrzeniem, a mogła być żoną.

Nic. Gwiazdom przeznaczonym filister —
— twarz w zmarszczki powoli układa
komety zerwane dogasły tak dawno w fabryczny komin
nie przejedziesz drogą wrzącą w mgławic wodospadach
omiń.

Jesienią, życie ujrzane przez jesień;
Wiatr liście, godziny żółte odrywa od pragnień.
Przez gorycz w gorycz dnia nie przeniesiesz
Wiatr podpowiada milczenie.





🞶
Autorowi nie można zarzucać złej wzgl. nieodpowiedniej tematologii. Wynika ona bowiem z jego jaźni tak, czy inaczej uformowanej urazami i przeżyciami psychicznymi wogóle.[7]



Poemat o królu bez berła


I.

Niosę sen szklany o szklanej górze,
ostrożnie,
i z rąk mi płyną krwawe ptaki,
od niebios bije grom i znaki,
a ludzie ślepi przyklękają od boga
pobożniej

Otoście, hipokryci, otoście, oszuści,
zapomnieliście mitu, a ręce we krwi,
ach, wy chrześcijanie śpiewający puściej
w najpełniejszych kościołach
puściej waszych dni.

Posłuchajcie, mit żyje,
czeka was przed bramą
i wbija ręce krwawe
w wasze oczy ślepe
jak poemat pomocą
do ziemi niczyjej,
i jest to samo, od wieków to samo


II

Płynęły barki wieków – ciemny stary testament
przez fale barbarzyńskich rzek, i głucho
na każdym kroku epok odbijało: amen
jakby kto ziemi krzyczał prosto w ucho
Ciągnęły lat wielbłądy i wędrówki ludów
pośród znaków, zbrodniarzy, proroków i cudów
A coraz czarniej było dymów krągłe dynie
coraz duszniej przygasał rząd ofiarnych kaplic
aż człowiek spojrzawszy w człowieka jak w lustro wybiegł
na brzeg najdalszej trwogi, pod krzyk gwiazd i czapli

A tętent dzwonów gonił głucho, niebo tocząc
i nie było gdzie zbrodni pochować i oczu




Tego dnia...

Tego dnia, gdy wracałem do piekła
przez ulicę jak ciężar powietrza,
przez tę ciszę, gdy wzrok mi już uwiądł,
przez tę ciszę, gdy płacz mi już wietrzał

powracałem po tęczy do piekła...

Z napęczniałych chmur cmentarnianych
łoskot werbli żałobnych mnie owiał
tego dnia, gdy wracałem do piekła,
a zabrakło już złota na słowach

przechodziłem od chmur cmentarnianych...

Po kolumnach drzew świtem różowych...
parki gęsto omszyły łuk ulic
taktem nocy schodziłem naprzestrzał
w ciężkiej barwie wypukłych dni–kuli

przez brzeg morza od świtu różowy...

Zieleń parą błękitną wybuchła
czułem ciszę czerwoną i gładką
tego dnia, gdy wracałem do piekła
wybarwiłem ostatni raz : matko!

kiedy zieleń jak opar wybuchła...

I stanąłem na świtu krawędzi
który dzwony rozcinał na struny
tego dnia gdy wracałem do piekła,
dzień widziałem huczący jak łunę
I stanąłem na świtu krawędzi...




Trofea.

Kwiaty rogów dorodne! Złociste języki
jak ogień, który pełza pod oddechem wiatru,
albo rogi bawole jak ciemne kielichy,
w które sklepienia knieji — nalewały światło;
i dłonie piór jak karty tasowane nocą,
albo jak skrzydła snu, które migocą.

Noc. W nocy gwiazdy padając ożywią
i nadmą snem błękitnym nikły płomyk w lesie,
który wyrasta trzęsąc potoczystą grzywą
pełną szmeru i trzasku, aż kark ciemny wzniesie
i stoi wśród szelestu mąż, a może bawół
i czarny róg obciera iskier złotą trawą.

A potem w dom uderza i na ścianach drgną
rogi i płaskie czaszki zaprzedane snom,
a tętent kopyt cichy wzejdzie i w księżycu
jak w drętwej palmie blasku odchodzą powoli
widma ciał przywróconych w zamyśleniu rycząc;
i szron strącają lekko z krzaków, a przed nimi —
— On sypiący iskrami, które gasnąc syczą
jak wiatr, co po zwycięstwie powraca do ziemi




Wyzwanie.

Moje myśli są ciemniejsze od obcych słów proroków
Moich słów prawdziwych nie zna nikt.
Kto z was wierzy, że oto po polanie czerwonych obłoków
przebiegł koń apokalipsy i znikł?
Kto wierzy, że w niedzielne popołudnie
nad pyłem odświętnych przechodniów
spadło siedem nieboskłonów w zawiei planet, a w próżni
sypano garściami dukaty płonących pochodni?
Czy byliście w pociągach pustych które anielsko wstąpiły w zaświat,
na ostatnich stacjach gdzie urywa się czas,
gdzie w czarnych lustrach wypisano ostateczne obrazy, znaki i hasła?
Kto z was zna cmentarz świata i nieustanny potop gwiazd?
Czy widzicie: w mroku odchodzą idee rzeczy i czyści
ludzie, których nigdy nie było,
i że Chrystusa tylko szatan wymyślił
żebyście mogli codzień zabijać boga i miłość.










  1. Przypis własny Wikiźródeł Na przepisanym na maszynie tekście zapisana obok piórem także wersja alternatywna tych dwóch wersów:
    Jakie brzegi nieśnione potrącałeś wiosłem?
    w dolinach czarnych rzeki z ognia płyną.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W autografie cały wiersz przekreślony na krzyż, z dobiskiem: Skreśliłem KB.
  3. Przypis własny Wikiźródeł W rękopisie wykreślone.
  4. Przypis własny Wikiźródeł W rękopisie pomieszana pisownia: Lilabar i Lilabor.
  5. Przypis własny Wikiźródeł W rękopisie wiersze przekreślone, ale ołówkiem, inaczej niż w innych strofach.
  6. Przypis własny Wikiźródeł W autografie cały czterowiersz przekreślony na krzyż.
  7. Przypis własny Wikiźródeł W rękopisie tekst przekreślony czerwoną kredką.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Krzysztof Kamil Baczyński.