Dywan (Hafiz, 1921)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hafiz
Tytuł Dywan
Pochodzenie Dywan wschodni, dział Persya
Redaktor Antoni Lange
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Antoni Lange
Józef Szujski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały dział Persya
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HAFIZ.
DYWAN.
I.

Światło się stań! — zawołał
Bóg w nocy ciemnej mroku —
I patrz zabłysło światło:
Promienie w twojem oku.


II.

Sławię Boga, który stworzył
Dnia i nocy wdzięk uroczy:
Dzień — promienność twego lica,
Noc — hebany twych warkoczy.


III.

Zefir jął walkę toczyć z przyrodą —
Nie chce już krzaków różanych —
Nad czarowniejszą wiać chce gospodą —
Do warg twych leci rumianych.


IV.

Tam, gdzie jesteś ty, o pani —
Na tem miejscu chcę umierać:
Nie chcę żadnej mórz przystani,
W twej przystani chcę umierać!

Bogacz skarby i klejnoty,
Gdy nadejdzie czas, porzuci:
Ja przy tobie, skarbie złoty,
Ach, przy tobie chcę umierać.


A gdy skryjesz się przedemną,
Ja u drzwi się twych położę:
Czy w dzień jasny czy w noc ciemną —
U twych drzwi — ja chcę umierać.

Me ostatnie słowo, Boże,
Jakież będzie? Ach, jej imię!
Toć inaczej być nie może.
Z tem ja słowem chcę umierać.


V.

Moje oko jest po to, aby twe promienie
Miały zwierciadło;
Moje łono jest po to, by twe objawienie
W głąb mą zapadło.


VI.

Sąd wasz o mnie zbyt ostry, zbytek w nim pośpiechu —
Bo chociaż błądzę, alem jest czysty od grzechu.
Toż kiedy Bóg mnie tworzył, jakiś anioł płochy
Na wskroś przesączył winem me drzemiące prochy.
Gdy więc schnę — szukam rzeczy, która mnie odświeży.
Jasne, jakiej wilgoci użyć tu należy.
Na nic tu chłodna fala z rzecznej głębi sinej.
Konieczne tu ogniste winnych gron rubiny.


VII.

Zieleniejem i więdniejem
Jako lichej trawy źdźbło:
Szczęście zwija się, przemija —
Kruchsze niby szkło.

Niech zabłyśnie mi kochanka,
Choć na krótkich parę mgnień:
Jestem jak mydlana bańka —
Pełna barw i drgnień.


Czem wymierza świat ten — wieczność?
Miarą — nudy pełne dni,
Miarą — własna niedorzeczność,
W której duch nasz tkwi.


VIII.

Oddaję swego ducha
Podniosłą siłę wiatrom —
Oddaję swoją mądrość
I swą naukę wiatrom.
Oddaję swą pokutę
I swą askezę wiatrom —
Oddaję dzisiaj wszystko
To obłąkanie — wiatrom.
Niech skroń mi zajaśnieje,
Niech twarz się rozpogodzi:
Oddaję wszystkie zmarszczki —
I ich przyczynę — wiatrom.
Oddaję swe zwątpienia
I wszystkie zamyślenia —
Pijane miodem Lipca
I sokiem wina — wiatrom.
Oddaję twe kazanie,
Że niby duch takowy,
Co z bredni się wyzwolił —
Do piekła idzie — wiatrom.
Oddaję, co się szarzy
I to, co się błękici —
I wszystko co mistycznie
Zapada próżnię — wiatrom.
Oddaję to, co burzy
I grozi anatemą,
Kacerzy w prochy wali
I głupców straszy — wiatrom.
Oddaję to co belfrzy —
I to co bakałarzy —
I to co klasztoruje
I co popu je — wiatrom!


IX.

— Mów, najmilszy z kim twój związek?
Kto są twoi towarzysze?
— Te słowiki śród gałązek.
— Ach, te rozkochane twory,
Co śpiewaniem mącą ciszę
W letnie noce i wieczory.
— Zefir. — Ach, ten szaławiła,
Co swe szepty w świat rozsyła —
I jest różnych bajek posłem!
— Róże, lilie te pachnące!
— Ach, toż pachnąć ich rzemiosłem —
Toż jedynie pachną wiecznie —
Ni się modlą na swej łące,
Ni pracują użytecznie.
Teraz znamy cię do rdzenia —
Z jakiegoś ty jest plemienia:
Brak rozsądku — twoją cechą,
Wiersze pisać — twą uciechą.


X.

Kamień przynieś mi mądrości,
Puhar przynieś mi Dżemszida —
I zwierciadło Aleksandra
Oraz pieczęć Salomona:
Jednem słowem — przynieś, mówię,
Wino przynieś mi, karczmarzu!
Abym obmył włosienicę,
Którą pycha i nienawiść
Oczerniły w brudne plamy;
Bym złud przędzę niedorzeczną,
Którą w świat i żywot ludzki
Derwiszowe kłamstwo wplotło,
Dłonią rozdarł spotężniałą.
Wino, abym zdobył ziemię,
Wino, bym szturmował w niebo,
Wino, abym jednym skokiem

Ponad oba stanął światy:
Wino — przynieś mi, karczmarzu!


XI.

Chcę czarę wina wychylać za czarą —
Chcę pocałunek pić za pocałunkiem —
Chcę kochać wiecznie nad miarę nad miarą —
Chcę nieskończenie upajać się trunkiem.


XII.

Ja jestem Salamandra —
W płomieniach jeno żyję —
Ja kocham ogień skrzący,
Palący, gorejący —
Czerwone żary piję!


XIII.

Moi przyjaciele — to nie z monasterów
Mnichy — z opętańców albo wizyonerów.

Znajdziesz u mnie puste nagie ściany chaty —
Nie jest ci mym krewnym żaden pan bogaty.

Miewam ja czasami w domu ładne twarze,
Ale to nie widma ni senne miraże.

Hafiz to poeta dumny choć ubogi —
O nic on nie prosi pod pańskiemi progi.

— Ależ miej rozsądek — nie mów tak — inaczej
Powodzenie twoje na nic się wypaczy.

— Ach, napróżno mówisz: rozsądek! Bez liku
Słów znam, ale tego nie masz w mym słowniku!


XIV.

O gdybym morzem był przezroczystem —
Ty słońcem, które w niem się przegląda!

Gdybym na łące był źródłem czystem —
Ty kwiatem, co mej rosy pożąda!

Gdybym był róży majowej krzakiem —
Ty na nim różą ku mej ozdobie!
Gdybym był ziarnem słodkiem, ty ptakiem,
Który to ziarno z rozkoszą dziobie! —


XV.

Dość już długo o północy
Spoczywałem na swem łożu —
Aż coś straszyć mię zaczęło —
I — patrz! nagle — niespodzianie
Stanął przy mnie z wszystkich duchów
Najmilejszy i najsłodszy,
Uśmiechnięty, rozśpiewany —
Wzrok miłosny miał, łotrowski —
Upojenia ogniem lśniący.
Oto zbliżył ci się do mnie —
I u boku mego siada
I ramieniem mię obejmie —
Chyli ku mnie swoje usta —
I do ucha tak mi szepcze.
— Cóż ty śpisz, nygusie stary!
Cóż tak wcześnie odpoczywasz!
Czy już nie masz pić ochoty —
I całować nie masz chęci?
Zbudź się — rzeźko spójrz dokoła —
Spróbuj wina tego kroplę!
Ten zaś Sofi[1], co doń takim
Trunkiem zacnym przepijają —
Jeśli wina nie zażąda:
Iście duszę ma, jak kłoda —
A tak martwy jest, jak kamień.


(A. Lange).


XVI.

Tam w komnacie człowiek obcy
Lubą moją w dłoniach trzyma;
Ja na progu siedzę smutny
Z zapłakanemi oczyma.
Uciec, skryć się, stronić zdala:
Takby głos mi kazał świata.
Każę rozum, lecz ja siedzę,
Gdzie nieszczęsna jej komnata.
Świat szeroki, ależ dla mnie
Miejsca innego nie będzie:
Innej z niego niema drogi
Prócz tej, co do grobu wiedzie.


XVII.

Płacz mój podobien do deszczu,
Który upada w dzień wiosny:
Wiosenny deszczyk nie spłucze
Zieleni świata; miłosny
jeszcze ją mocniej podnosi:
Mój płacz mi w duszy żałosnej
Obrazu lubej nie spłucze,
Chociaż oblicze jej rosi —
Płacząc — ja kochać cię uczę.


XVIII.

Biadaż! dotknął mnie gniew Pański!
Nieprzyjaciół mam ja siła:
Każdy derwisz muzułmański,
Każdy świątobliwy wiła. —
Nieobłudny, niewyjadacz,
Co ja biedny z nimi zrobię?
Ot! podpiję wina sobie.
Coraz trudniej mi żałować,
Coraz krzywiej patrzy cnota!
Niema tu już co pracować,
By odwrócić dopust Pański:

W oczach naszych świątobliwych
Wszak czarniejszym być nie mogę,
Niżli murzyn afrykański!


XIX.

Kiedy kwitną róże, miłość szkołę zakłada,
Słowik jako profesor rzecz w gaju wykłada.

Stary Hafiz pokorny do szkoły się wkrada,
Słowik mówi, on pisze, światu rozpowiada.

Nauczył się dwóch rzeczy i śmiało je gada:
Niema jak piękne dziewczę i z winem biesiada.

Gdzie tego niema, pusto: żywot się nie nada.
Straszno: piekielnych duchów gnieździ się gromada.

Dla tego prosi nieba, choć sławę postrada:
Zostaw mnie w moich grzechach, dusza grzechom rada.


XX.

Poco słuchać, jak derwisze
Pustą huczą mową,
Aby cię zabrali
W niewolę duchową?

Ja niech raczej słyszę
Słowika, z zielonej
Co róże ambony
Po swojemu chwali;

Co wiośnie, miłości
W zachwycie pieśń śpiewa.
Niebiosa — meczetem,
Wiernymi mu drzewa.


XXI.

Nie żałuje Hafiz, co się stało,
On żałuje, co się omieszkało.
On żałuje, ale każdej chwili,
Którą spędził w oszukańców gronie,
Bez puharu, co duszę posili,
Bez kochanki, co w uścisku tonie,
Bez wolnego geniusza polotu:
Bo zginęła, — a już bez powrotu!


(Józef Szujski).






  1. Sofi — sekta mistyczna u muzułmanów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hafez i tłumaczy: Józef Szujski, Antoni Lange.