Dziecię Starego Miasta/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Przed kościołem Bernardynów stał wywrócony wóz żałobny, miotali się około niego brodaci kozacy, rozpędzając tłum, który nadbiegał i kupił się, zamiast rozpraszać.
Plac zewsząd się ludem napełniał, ulice były nim zalane, od strony zamku wojsko się kupiło, biegli konni po rozkazy i powracali z niemi, miotając się na lud: — widoczne już było przygotowanie do zbrojnego wystąpienia. Od zwężonej przy domu Malcza ulicy tłum był najgęściejszy i jeszcze się co chwila powiększał, jakby przeciw wojsku stojąc umyślnie; w domach otwarte okna, tysiące głów, tysiące okrzyków zgrozy. Młodzież, dzieci, ulicznicy, miotali się z gołemi rękami przeciw tym zbrojnym tłumom, które stały jeszcze osłupiałe i szyderskim śmiechem urągały się bezsilności siły.
Franek, nie zważając już na nic, przybliżył się szybkiem krokiem do tłumu, stojącego przed domem Malcza — poczuł się silniejszym, gdy się ujrzał otoczony gorącą młodzieżą. — Młot go zobaczył i osłupiał, podniósł ręce, chciał krzyknąć, ale nie było czasu na powitanie i rozmowy; w tej chwili piechota od zamku żywym krokiem zaczęła postępować, jakby dla rozbicia coraz wzrastających tłumów... Stanęła! Krzyk jakiś wyzywający dał się słyszeć z obu stron i, nim uwierzono w to, że mogli strzelić do bezbronnych, sprofanowawszy krzyż — już suchy strzał rozległ się po całej linji. Siny obłok dymu rozdzielił napastników od ofiar.
Wojsko i rząd, co nakazał tę barbarzyńską egzekucję, byli pewni, że jeden strzał rozproszy te kupy i powściągnie.
Stało się całkiem przeciwnie — cud w dziejach prawie niesłychany. — Silni po wystrzale uczuli się słabymi, a lud męczeństwo powitał okrzykiem triumfu. Strzał ten mówił światu, że Rosja nie panowała w Polsce, tylko siłą, kulami, gwałtem.
Z całego miasta tłumy lać się na plac zaczęły; wojsko stało osłupiałe, nie wiedziało, czy dalej iść i mordować czy ustąpić. Była chwila popłochu, zwątpienia, wśród której lud Warszawy pochwycił należne jego bohaterstwu zwycięstwo. W tej grupie, gdzie stał Franek, dały się słyszeć krzyki. Kilku ludzi padło. Natychmiast tłum porwał okrwawione ciała i poniósł je jako sztandar zwycięski. Jedni z nimi biegli do Towarzystwa Rolniczego, które przy odgłosie strzałów ratowało życie, cum omni formalitate zamykało posiedzenie, zapieczętowane krwią kilku gorętszych członków stowarzyszenia; drudzy obnażone trupy z rozdartemi piersiami nieśli po mieście.
Moskwa słupiała. — Potrzeba było wymordować wszystkich, albo ustąpić. — Gorczakow zmieszany cofnął się przed odpowiedzialnością rzezi — wolał się uznać słabym i winnym.
Było to przyznanie wyższości męczeńskiego ludu, powiedzmy prawdę — szlachetne; zdradzało w nim i tych, co go otaczali, iskrę uczucia i wstydu. Następcy przeklinanego naówczas Gorczakowa i Muchanowa, doktrynerowie, którym duma zaamputowała głowy i serca — nie byli zdolni do tak ludzkiego a niepolitycznego czynu.
Warszawa krwią kilku ofiar okupiła chwilę życia, blask swobody, po wiekach niewoli.
Dzień ten opiszą kiedyś dzieje... my wrócim do naszej powieści.
W kilka godzin potem miasto pasowało się jeszcze w niemej walce z rządem, już coraz mięknącym, ale widoczne było, że zwycięstwo zostało po naszej stronie. Pod wieczór zebrani obywatele w resursie wydelegowali z między siebie posłów do księcia Gorczakowa; ten krok już był poczuciem siły, władza przeszła cała niemal w ręce kilku ludzi, którzy ją oddali miastu, zaklinając, abyśmy dowiedli, że się rządzić potrafimy. Wojsko skutkiem tych układów w zamku, które były abdykacją rządu, głupią ale uczciwą, zaczęło powoli ustępować — ludność się uspokoiła; wśród ciszy uroczystej ulic życie całe zbiegło do resursy, do Europejskiego hotelu, w którym złożono ciała poległych, do cichego pałacu Zamojskich, w którym Towarzystwo Rolnicze radziło nad odzyskaniem utraconego stanowiska, nie nad ratunkiem kraju — kraj dlań stanowił komitet.
Tymczasem Jędrzejowa, jak skoro się uciszyło, pobiegła, aby zobaczyć się z synem, przecisnęła jakoś do domu i upadła na progu, zastawszy izdebkę pustą. Nikt nie wiedział, co się z Frankiem stało. Matce przyszło na myśl, że go Moskale zrana wyszukać musieli, bo nie mogła przypuścić, by syn wyszedł.
Nie umiano tu nic o nim powiedzieć. Cyrulik Federowski zaklinał się, że do białego dnia go pilnował, później nikt nie wiedział o nim, a Moskali w domu, ani policji nie było. Staruszka leżała na schodach, ręce rzuciła na ziemię, głowę na nich zawiesiła i płakała, rycząc i zachodząc się biedaczka.
Z drugiej strony Anna, niespokojna także, z opowiadaniem o zwycięstwie szła do Franka, a zamiast niego, znalazła matkę, leżącą i jęczącą boleśnie w progu.
— Co się stało? Franciszek...? Gdzie jest Franciszek? — zawołała blednąc.
— Niema go! Niema! Niema! — krzyknęła matka z wyrazem tragicznej boleści, którą rozpacz tylko dobywa z piersi człowieka. — Nie wiem, nikt nie wie, co się stało! Chodź, panno Anno! Idźmy! Pójdziemy go szukać między trupami... Czy wiecie, kto zabity? Albo nie! Do Zamku! Do Cytadeli! Może go Moskale pochwycili... Nie wiem! A! Ja nieszczęśliwa — ja nic nie wiem.
Z załamanemi rękami Anna stała — niema przed tą wielką boleścią macierzyńską, przy której bladła jej własna rozpacz — prawie nie wierząc uszom i oczom; łzy nagle rzuciły się jej z piersi wezbranych do powiek, a z niemi okrzyk.
— O, bohater mój! I boleść nawet nie potrafiła go przykuć do łoża! Chodźmy go szukać! Chodźmy! — zawołała żywo. — Daj mi rękę, pani moja, pójdziemy razem, nic nam nie zrobią... My go musimy wynaleźć. Ale jakże on wstał? Jak potrafił wyjść! Nikt-że go nie widział, nie powstrzymał?
— Nikt! Nikt! — powtórzyła, dźwigając się, matka.
Na tę scenę rozdzierającą Federowski nadbiegł powtórnie z dołu.
— No, ktoby to był pomyślał! — zawołał. — Gdybym wiedział, byłbym go na klucz zamknął!
— Resztą sił byłby drzwi wyłamał! — odparła Anna. — Ale nic-że nie wiecie o nim?
— Nic nie wiem. Biegałem się rozpytać, nikt nie umie powiedzieć nic; widział go tylko chłopak, jak się wlókł jeszcze przed strzałem i stał, blady, pod kamienicą Malcza!
— A! Tam, gdzie tych dwóch zabito!
Kobiety zamilkły.
— Chodźmy! — przerwała matka. — Idźmy, prędzej, ja go znaleźć muszę, zobaczyć... On nie mógł umrzeć, on żyje, on się męczy, a mnie tam niema przy nim!
— I mnie! — cicho dodała Anna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.