Dziecię Starego Miasta/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Cyrulik, który się podjął chętnie pilnować w nocy chorego, był to mały człowieczek, kuternoga na nieszczęście, ale mający w sobie nieco cyruliczego dawnych czasów charakteru. Niepowstrzymany gaduła, wesół, jak szczygieł, żartobliwy, znał miasto, ludzi, ulice i swą kochaną Warszawę na palcach; złośliwy był nieco, ale w gruncie poczciwy.
Z okrutnego łobuza wyrósł na rodzaj trefnisia, a łotrostwo młodości, po którem pamiątkę nosił, okulawiony swawolą, całe dziś przeszło do gęby i języka. Niedowiarek i pobożny, miał swoją warszawską, tę poczutą więcej serdecznie, niż wyuczoną wiarę uczciwą, która się o dogmat niebardzo troszczy, a wszystko mierzy uczynkiem.
Jak pewna większość naszej ludności, cyrulik sądził się katolikiem, i był nim, ale od każdego uciekłby katolika, gdyby mu w nim Moskal zaśmierdział, i nietyle mu szło o obrządek, ile o chrześcijaństwo w sercu, o miłość, o ofiarę.
Jak wielka większość, był demokratą, nie uczonym z książki ale z tradycji, nie lubił tego, co się pięło do góry, choć szanował to, co z cnoty wyszło na wierzch, drwił sobie z oznak urzędowej wielkości i miał się za równego bodaj najwyzłacańszemu senatorowi, a za lepszego daleko od niedobrego króla.
Do fanatyzmu, do posłuszeństwa ślepego zaprząc go nie było można; chciał wiedzieć, co i dlaczego robił, a pójść ślepo nie mógł, chyba za tym, komuby wierzył ślepo.
Zwał się Polikarp Feder, ale od roku czy więcej dobrowolnie przedzierzgnął się na Federowskiego, żeby na Niemca nie wyglądać. Polak był zagorzały, o tem niema co i mówić. Urodzony z Polki, żonaty z Polką, wychowany w Polsce, słowa po niemiecku nie umiał, choć pradziad jego jeszcze praktykował w Norymberdze.
— No, co tam, paniczu, rączka? — zapytał, siadając.
— Cóż, kochany panie Federowski, boli; powoli...
— Ano, to dobrze, że boli; to znak, że żyje! gdyby nie bolała, gorzej by było!
— Zapewne.
— Możeby przewiązać bandaże? Scierpła? Nie?
— Trochę, ale dajmy jej pokój.
— Chcesz pan spać? — zapytał.
— Ot, nie!
— Potrzebaby zasnąć, ja tu posiedzę: rękę wygodnie położyć, o niczem nie myśleć, a broń Boże o tej pięknej panience, co tu była! — Uśmiechnął się Federowski. — Tego doktór zakazuje, bo się rana zapala.
Franek się uśmiechnął także.
— Mój panie Polikarpie — rzekł, — o tej pannie myśląc, człowiek się tylko uspokaja; to anioł!
— Przepraszam... nie wiedziałem! Teraz, to widzi pan, gdy się anioły poprzebierały po cywilnemu, ani ich poznać.
— Chce się jeść? — spytał po chwili.
— Nie, mój panie Federowski, nic a nic!
— E, to nic nie szkodzi! Jeść nie jest koniecznością, ale zasnąć byłoby nieźle, choć i do tego nie potrzeba się przymuszać. Co bym to ja panu powiedział, żeby pana zabawić?
— A możnaż się teraz bawić — zapytał Franek — kiedy całe miasto drży od bólu i gniewu?
— A, to prawda! Kipi, nie drży... jeszcze trochę, a garnek zbity, i ukrop moskiewskim kucharkom ręce poparzy!
Pomimo rany i znużenia sen jakoś nie brał Franka; poczciwy Federowski siedział przy nim, to milcząc, gdy widział, że się zdrzemnął, to go bawiąc przerywaną rozmową, gdy oczy otworzył; ale z poza jego wesołości szczęśliwej czuć było przeglądającą troskę serdeczną o chorego, o kraj, o miasto, o przyszłość.
Pytał się też Franek o wszystkie nadzieje, o jakich słyszał dla Polski, a którym jeszcze jakoś nie mógł uwierzyć.
Nad rankiem dopiero oba, chory i lekarz, głębokim snem zasnęli; a Federowski, przebudzony o białym już dniu, spokojny, bo zobaczył Franka odpoczywającego bez gorączki i oddychającego swobodnie, wymknął się do domu.
Ranek dnia tego wstał jasny i piękny, ale chory, który niewiele spał w nocy, teraz po znużeniu i wrażeniach nie mógł się tak łatwo przebudzić. Cały już dom był w ruchu, a on spał jeszcze, i spał długo, długo.
Sen ten przelatywały jednak mary dziwne, pozostałości dni poprzednich, sceny z owego wieczora dwudziestego piątego na Starem Mieście, przechadzki z Anną, ściganie policji, tumulty w mieście, jakieś procesje z krzyżami i walki ze wściekłą dziczą. Franek czuł się ciągle pośród nich, ale bezwładny, miotany falą ludzką i niemy. Rwał się, aby być czynnym, lecz ręce miał skrępowane, usta zawiązane, kule u nóg przykute. Z coraz przykrzejszą zmorą miotając się we śnie, Franek zbudził się nareszcie bardzo późno, dziwiąc się, gdy przez jedyne okienko ujrzał szeroko wpadający promień jasnego słońca, z którego wniósł, że ono było już wysoko, że nadchodziło południe. Cisza dziwna zdawała się niezgodną z porą dnia, w której zwykle ta część miasta bywa bardzo ożywiona i hałaśna.
Po ciszy nastąpił szmer jeszcze niezrozumialszy dla przysłuchującego się Franka, potem wykrzyk jakiś daleki, jakby tysiące zmieszanych razem głosów w wielki chór zgrozy. Nie mogąc rozpoznać nic, dziecko Starego Miasta poczuło serce bijące w łonie, domyśliło się stanowczej godziny.
A tu nikogo dokoła, od kogoby się coś dowiedzieć, zapytać!...
I bezwładnemu potrzeba było tak pozostać ze śmiertelną obawą o swoich, w niewiadomości ich losów. Wytężył ucho... Krzyki coraz wyraźniejsze dawały się słyszeć zdala; potem, jak burza, przelatujące szumy kopyt końskich, tętniących na bruku, potem wrzawa daleka i znowu cisza grobowa.
Widocznie w mieście rozpoczęła się ta scena, o której wczoraj Młot powiadał.
Franek cierpiał, pot zimny oblewał mu skronie, spróbował się ruszyć, wstać, i poczuł, że miał na to dosyć siły; przyszedł mu na myśl przyjaciel, który, ranny także, uczestniczył jednak w sprawie; a on — leżał, pieszcząc się, na łożu.
— Któż wie? — zawołał. — Widok rannego, jak ja, możeby do zemsty obudził, możeby dodał odwagi, zapału... a ja tu szczędzę siebie, i odpoczywam. Przyszłość i tak niepewna... O, gdybym mógł pójść do nich i stanąć w szeregu, zobaczyć, krzyknąć z nimi razem, i jeden więcej głos rozpaczy dorzucić do tego wielkiego chóru!
Niecierpliwość jego rosła, Franek rozpłomieniał.
W tej chwili krzyk bliższy, wielki, bolesny, dał się słyszeć od strony zamku i włosy powstały mu na głowie.
— Zginąć z nimi! Zginąć! — zawołał i wstał na nogi.
Młodość i zapał natchnęły go siłą wielką, nie czuł już bólu w zranionej ręce, która wisiała obwinięta na temblaku, rzucił się z łóżka, płaszcz leżał koło niego, zdrową ręką nasunął go sobie na ramiona, porwał czapkę i, nie myśląc, co czyni, posłuszny instynktowi tylko, który mu iść kazał, skoczył do drzwi — otworzył je; w domu było zupełnie pusto, nikogo; kto żyw, wybiegł na ulicę.
— I ja tam być muszę, gdzie moi! Bodaj zginąć z nimi, ale razem! — zawołał.
Opierając się ręką o mur, zbiegł ze schodów, choć zawrót głowy go przestrzegał, że nie mógł tam nic przynieść w pomoc, prócz cicho bijącego serca.
Wszystkie drzwi stały narozcież otworem. Co żyło, było na ulicy, cisnęły się tłumy przez wąskie przejście z Bednarskiej, około Dobroczynności, na plac przedzamkowy. Franek orzeźwiał powietrzem, słońcem, które jasno przyświecało tej scenie, i powlókł się cały drżący za drugimi.
Ścisk był ogromny, trącano go w chorą rękę, ale on już nic nie czuł.
— Moskale! Zbójcy! — wołano. — Porąbali krzyż! Rozbili obraz Matki Boskiej, zabito księdza! Wdarli się do kościoła!
— O Jezu! Czyż nie spuścisz na nich ognia z niebios!
— O, ratuj nas, Matko Najświętsza!
Kobiety płakały, młodzi wrzeli.
— Idźmy! Idźmy! Dajmy się im wszyscy pozabijać! — krzyczano. — Niech hańba i pomsta ich ściga za męczeństwo bezbronnych, niech świat się dowie, co cierpimy! — odzywały się głosy z tłumu.
Franek nic dostrzec nie mógł jeszcze, chwytał wyrazy i z nich tylko domyślał się sceny, która nareszcie, gdy się jakoś przez tłum przebił, cała odkryła się jego oczom.


II.

Przed kościołem Bernardynów stał wywrócony wóz żałobny, miotali się około niego brodaci kozacy, rozpędzając tłum, który nadbiegał i kupił się, zamiast rozpraszać.
Plac zewsząd się ludem napełniał, ulice były nim zalane, od strony zamku wojsko się kupiło, biegli konni po rozkazy i powracali z niemi, miotając się na lud: — widoczne już było przygotowanie do zbrojnego wystąpienia. Od zwężonej przy domu Malcza ulicy tłum był najgęściejszy i jeszcze się co chwila powiększał, jakby przeciw wojsku stojąc umyślnie; w domach otwarte okna, tysiące głów, tysiące okrzyków zgrozy. Młodzież, dzieci, ulicznicy, miotali się z gołemi rękami przeciw tym zbrojnym tłumom, które stały jeszcze osłupiałe i szyderskim śmiechem urągały się bezsilności siły.
Franek, nie zważając już na nic, przybliżył się szybkiem krokiem do tłumu, stojącego przed domem Malcza — poczuł się silniejszym, gdy się ujrzał otoczony gorącą młodzieżą. — Młot go zobaczył i osłupiał, podniósł ręce, chciał krzyknąć, ale nie było czasu na powitanie i rozmowy; w tej chwili piechota od zamku żywym krokiem zaczęła postępować, jakby dla rozbicia coraz wzrastających tłumów... Stanęła! Krzyk jakiś wyzywający dał się słyszeć z obu stron i, nim uwierzono w to, że mogli strzelić do bezbronnych, sprofanowawszy krzyż — już suchy strzał rozległ się po całej linji. Siny obłok dymu rozdzielił napastników od ofiar.
Wojsko i rząd, co nakazał tę barbarzyńską egzekucję, byli pewni, że jeden strzał rozproszy te kupy i powściągnie.
Stało się całkiem przeciwnie — cud w dziejach prawie niesłychany. — Silni po wystrzale uczuli się słabymi, a lud męczeństwo powitał okrzykiem triumfu. Strzał ten mówił światu, że Rosja nie panowała w Polsce, tylko siłą, kulami, gwałtem.
Z całego miasta tłumy lać się na plac zaczęły; wojsko stało osłupiałe, nie wiedziało, czy dalej iść i mordować czy ustąpić. Była chwila popłochu, zwątpienia, wśród której lud Warszawy pochwycił należne jego bohaterstwu zwycięstwo. W tej grupie, gdzie stał Franek, dały się słyszeć krzyki. Kilku ludzi padło. Natychmiast tłum porwał okrwawione ciała i poniósł je jako sztandar zwycięski. Jedni z nimi biegli do Towarzystwa Rolniczego, które przy odgłosie strzałów ratowało życie, cum omni formalitate zamykało posiedzenie, zapieczętowane krwią kilku gorętszych członków stowarzyszenia; drudzy obnażone trupy z rozdartemi piersiami nieśli po mieście.
Moskwa słupiała. — Potrzeba było wymordować wszystkich, albo ustąpić. — Gorczakow zmieszany cofnął się przed odpowiedzialnością rzezi — wolał się uznać słabym i winnym.
Było to przyznanie wyższości męczeńskiego ludu, powiedzmy prawdę — szlachetne; zdradzało w nim i tych, co go otaczali, iskrę uczucia i wstydu. Następcy przeklinanego naówczas Gorczakowa i Muchanowa, doktrynerowie, którym duma zaamputowała głowy i serca — nie byli zdolni do tak ludzkiego a niepolitycznego czynu.
Warszawa krwią kilku ofiar okupiła chwilę życia, blask swobody, po wiekach niewoli.
Dzień ten opiszą kiedyś dzieje... my wrócim do naszej powieści.
W kilka godzin potem miasto pasowało się jeszcze w niemej walce z rządem, już coraz mięknącym, ale widoczne było, że zwycięstwo zostało po naszej stronie. Pod wieczór zebrani obywatele w resursie wydelegowali z między siebie posłów do księcia Gorczakowa; ten krok już był poczuciem siły, władza przeszła cała niemal w ręce kilku ludzi, którzy ją oddali miastu, zaklinając, abyśmy dowiedli, że się rządzić potrafimy. Wojsko skutkiem tych układów w zamku, które były abdykacją rządu, głupią ale uczciwą, zaczęło powoli ustępować — ludność się uspokoiła; wśród ciszy uroczystej ulic życie całe zbiegło do resursy, do Europejskiego hotelu, w którym złożono ciała poległych, do cichego pałacu Zamojskich, w którym Towarzystwo Rolnicze radziło nad odzyskaniem utraconego stanowiska, nie nad ratunkiem kraju — kraj dlań stanowił komitet.
Tymczasem Jędrzejowa, jak skoro się uciszyło, pobiegła, aby zobaczyć się z synem, przecisnęła jakoś do domu i upadła na progu, zastawszy izdebkę pustą. Nikt nie wiedział, co się z Frankiem stało. Matce przyszło na myśl, że go Moskale zrana wyszukać musieli, bo nie mogła przypuścić, by syn wyszedł.
Nie umiano tu nic o nim powiedzieć. Cyrulik Federowski zaklinał się, że do białego dnia go pilnował, później nikt nie wiedział o nim, a Moskali w domu, ani policji nie było. Staruszka leżała na schodach, ręce rzuciła na ziemię, głowę na nich zawiesiła i płakała, rycząc i zachodząc się biedaczka.
Z drugiej strony Anna, niespokojna także, z opowiadaniem o zwycięstwie szła do Franka, a zamiast niego, znalazła matkę, leżącą i jęczącą boleśnie w progu.
— Co się stało? Franciszek...? Gdzie jest Franciszek? — zawołała blednąc.
— Niema go! Niema! Niema! — krzyknęła matka z wyrazem tragicznej boleści, którą rozpacz tylko dobywa z piersi człowieka. — Nie wiem, nikt nie wie, co się stało! Chodź, panno Anno! Idźmy! Pójdziemy go szukać między trupami... Czy wiecie, kto zabity? Albo nie! Do Zamku! Do Cytadeli! Może go Moskale pochwycili... Nie wiem! A! Ja nieszczęśliwa — ja nic nie wiem.
Z załamanemi rękami Anna stała — niema przed tą wielką boleścią macierzyńską, przy której bladła jej własna rozpacz — prawie nie wierząc uszom i oczom; łzy nagle rzuciły się jej z piersi wezbranych do powiek, a z niemi okrzyk.
— O, bohater mój! I boleść nawet nie potrafiła go przykuć do łoża! Chodźmy go szukać! Chodźmy! — zawołała żywo. — Daj mi rękę, pani moja, pójdziemy razem, nic nam nie zrobią... My go musimy wynaleźć. Ale jakże on wstał? Jak potrafił wyjść! Nikt-że go nie widział, nie powstrzymał?
— Nikt! Nikt! — powtórzyła, dźwigając się, matka.
Na tę scenę rozdzierającą Federowski nadbiegł powtórnie z dołu.
— No, ktoby to był pomyślał! — zawołał. — Gdybym wiedział, byłbym go na klucz zamknął!
— Resztą sił byłby drzwi wyłamał! — odparła Anna. — Ale nic-że nie wiecie o nim?
— Nic nie wiem. Biegałem się rozpytać, nikt nie umie powiedzieć nic; widział go tylko chłopak, jak się wlókł jeszcze przed strzałem i stał, blady, pod kamienicą Malcza!
— A! Tam, gdzie tych dwóch zabito!
Kobiety zamilkły.
— Chodźmy! — przerwała matka. — Idźmy, prędzej, ja go znaleźć muszę, zobaczyć... On nie mógł umrzeć, on żyje, on się męczy, a mnie tam niema przy nim!
— I mnie! — cicho dodała Anna.


III.

W milczeniu dwie nieszczęśliwe kobiety powlokły się razem przez ulicę ku hotelowi Europejskiemu, którego niemy zastęp żołnierzy na koniach pilnował. Mimo to pełno było snujących się około niego postaci. Miasto było uspokojone, jakby gwałtem, który samo sobie dobrowolnie zadało; w ulicach pusto, żołnierstwo upokorzone własną zbrodnią, milczące, powozy jakieś w cieniach mglistej nocy przesuwały się ku resursie i po Krakowskiem Przedmieściu. Pod hotelem konnica zapierała drogę, ale na jęk, który wyszedł z ust Jędrzejowej, otworzyły się szeregi i wpuszczono kobiety, domyślając się boleści wielkiej, którą jeszcze w tej chwili szanowano.
Anna i Jędrzejowa wcisnęły się przeze drzwi, i z tłumem cichym ale niespokojnym razem weszły do izby, w której leżały trupy. Tu panowała uroczysta cisza... Trochę światła, kilku ludzi posępnych, milczących, na straży, w pośrodku ciała pięciu męczenników z piersiami pokrwawionemi. Rany zaschłe ledwie były widoczne; na zżółkłych twarzach zastygł wyraz boleści, z którym opuścił świat. Dziwnem opatrznego losu zrządzeniem w tych męczennikach lutowych byli wybrańcy z całego społeczeństwa, jakby umyślnie wyznaczone ofiary: szlachcic, wyrobnik, student-młodzieniec, starzec, chłopię.
Te odkryte zwłoki, strzeżone przez nieznanych ludzi, stróżów z dobrej woli, budziły uczucie jakiegoś przestrachu, którem wszyscy byli przejęci; uroczysta cisza nocy zwiększała je jeszcze. — Jędrzejowa i Anna zapomniały nieco o własnem cierpieniu wobec tych ofiar, których nie było rodziny, tylko naród, przyznający je za swe wybrane dzieci. Ale oko ich, przebiegłszy trupy, wniosło pociechę do serca: Franka między niemi nie było. Krótka radość, — usłyszały obok szepcących i opowiadających sobie, że więcej daleko ofiar poległo, ale kupy ich posprzątane zostały i z kamieniem u szyi rzucone do Wisły, że rannych Moskale pochwytali do więziennych szpitali.
Jędrzejowa poczuła znowu ściskające się serce, Annie oczy zaszły płomieniami oburzenia; ale obie stężały wobec tego widoku i nie śmiały ust otworzyć. One miały jeszcze choć promyk blady nadziei, a ci, do których te zastygłe należały zwłoki: matki, ojcowie, żony, siostry... nie mieli już żadnej. Jędrzejowa, ochłonąwszy nieco, uklękła się modlić. Jakiś słuszny mężczyzna przystąpił do niej zwolna.
— Pani moja! — rzekł poważnie — nie potrzebują oni modlitwy naszej; ich tam duchy męczeńskie dla nas i kraju wyżebrzą coś w niebie.
Stara poczęła płakać, Anna była drżąca; poczuła w sobie ten zapał, który niewiasty przetwarza w bohaterki; zrozumiała w tej chwili to, czego nie mogła pojąć nigdy: że i słaba kobieta chwycić może za oręż, jak owa matka czarnogórska, co, straciwszy trzech synów, z rąk ostatniego porwała chorągiew. W głowie się jej zawracało.
Przykute do tych zwłok, których rozdarte piersi mówiły tak wiele o ojczyznie, obie kobiety stały, nie wiedząc, co z sobą począć. Nareszcie Anna trąciła staruszkę i odezwała się do niej.
— Chodźmy!... Ktoś z towarzyszów widzieć go musiał!... Chodźmy, moja pani, tobie to tylko serce krwawi.
Prawie w tejże chwili przez tłum, który całą noc około zwłok wartował, aby ich nie pochwycono, przecisnął się Młot z podwiązaną twarzą; nie postrzegł on Jędrzejowej, ale ona go gwałtem chwyciła za rękę, i głosem drżącym spytała, jak Kaina:
— Mój syn!... Mój syn... Coś zrobił z synem moim?
Blady, zmęczony, młody chłopak obejrzał się; potrzebował chwili, aby oprzytomnieć i poznać kobietę; był przejęty, znękany, pomieszany, ale triumfujący. Przyszło mu na myśl, że widział na chwilę Franka; ale przed matką uznał to koniecznem utaić.
— Cóż się stało? Czy wyszedł?
— Wyszedł — widać — na ulicę, posłyszawszy wrzawę... Niema go w domu, nikt nic nie wie.
Młot milczał, Jędrzejowa znowu płakała.
— Idź pani stąd! — rzekł cicho; — patrzeć na to nie można długo. Zejdziemy na dół; są tam tacy, którzy nam może coś o nim powiedzą.
I sprowadził je do sali, po której, szepcąc, gorączkowo rozmawiając, przechadzał się tłum wzburzony, kołysany, jak fale, naradzający się, niespokojny. Młot pobiegł do jednego z towarzyszów, i wrócił z nim natychmiast, mrugając na Annę.
— Nic nie wiemy — rzekł — o Franku; to jedno tylko, czego pewni jesteśmy, za co ręczymy, że żyje.
— Jakto? Więc coś wiecie? Mówcie!
— Wiemy, że żyje! — dodał drugi; a odstąpiwszy krok, szepnął do ucha Annie.
— Zabrano go do Cytadeli; jest wprawdzie raniony, ma przestrzeloną nogę, ale zdaje się nie niebezpiecznie.. teraz go uwolnią, to pewna. Odprowadź pani stąd matkę, potrzeba ją przygotować.
Annie usta zadrgały konwulsyjnie, ujęła starą pod rękę i powiodła ją gwałtem prawie. Znowu przecisnąć się musiały przez stojącą straż, i, pochwyciwszy przypóźnioną dorożkę, powróciły na Stare Miasto.
Przez całą drogę milcząc, myślała Anna, co począć: powiedzieć matce, czy ukryć to, co jej szepnął na ucho nieznajomy mężczyzna?... Czuła, że sama zająć się nie będzie mogła Frankiem; że tylko matce wolno być może chodzić i prosić za nim. Posadziwszy Jędrzejową, drżącą i zapłakaną, w krześle, Anna przypadła do jej kolan, jak dziecię.
— Kochana pani! — rzekła. — Męstwa! Męstwa! I dla nas ono, kobiet, teraz jest potrzebne, konieczne, i my nie jesteśmy wyjęte od ofiary!... Franek żyje!...
— A gdzież on? Gdzie?
— Jest podobno lekko ranny; ale mówią, że go pochwycili Moskale i zawieźli do Cytadeli.
— A, Boże wielki! — krzyknęła Jędrzejowa — Oni go tam dobiją!
— Nie! W tej chwili wstyd... cud Boży w ludziach bez sromu... ogarnął ich; przez te ofiary myśmy zwycięscy; w mieście nie oni, ale delegacja miejska panuje i rządzi; władza jest w jej rękach. Jutro pójdziesz pani do nich, a oni ci syna uwolnią.
Stara milczała, szepcąc jakąś modlitwę.
— Połóż się pani, spocznij! Franek swą krwią dług ojczyźnie wypłacił, jutro go odbierzemy... Daruj, że w takiej chwili odchodzę; ale ojciec... ja muszę do domu powracać.
— O, idź, dziecko moje! Idź!... Ja nie zasnę, modlić się będę. Franek żyje... no, to jeszcze łaska Boża!
Co najśpieszniej pobiegła Anna do ojca; tu czekała ją przewidywana burza. Czapiński przerażony, rozżarty, gniewał się zarazem na Moskali i na córkę, która go opuściła; domyślał się wszystkiego, jątrzył straszliwie, czekając jej powrotu. Zaledwie się ukazała we drzwiach, wpadł na nią, rozpłomieniony gniewem.
— A to tak! O ojcu dla jakichś tam amantów, patrjotów zapominasz waćpanna!... Śliczna córka! Wśród niebezpieczeństw pierwsza myśl — jakiś tam smarkacz, a ty, stary, giń sobie w kącie! Nie poznaję mojej córki.
— Ojcze kochany! — odparła z pokorą Anna — nie chodziłam nigdzie, prócz tam, gdzie kazał obowiązek pocieszania strapionych; nie widziałam nikogo, możesz być spokojnym.
— Ale ja... ja tu sam — a waćpanna latasz, jak utrapienica po świecie... w nocy.
Chciał łajać i do tego był przygotowany; ale wejrzenie na Annę, poważną, spokojną, silną swą niewinnością, rozbroiło go; coraz ciszej pomrukiwał, coraz gderał niewyraźniej; nareszcie nadąsawszy się, ustał.
Anna pocałowała go w rękę.
— Ojcze; — rzekła — idź, spocznij; i ciebie dzień ten wiele kosztować musiał... Jutro może ranek wstanie jaśniejszy dla nas wszystkich... Otrzymaliśmy plac boju; nasz własny rząd miejski, wybrany przez nas, zasiada w resursie; Moskale potrwożeni są swą zbrodnią.
— Zasadzka! — zawołał stary. — Wy im wierzycie? Nigdy niewolnicy uczucia ludzkiego mieć nie mogą. Słabi są może dziś, czekają sił większych i udają skruchę... Zobaczycie!


IV.

Nazajutrz w całem mieście, którego strzegły już nie rosyjskie patrole, ale straże młodzieży akademickiej i szkolnej, panował porządek bezprzykładny; wojska na czas jakiś przestały się mieszać do spraw ludności; rozkazy wychodziły z resursy, gdzie zasiadała delegacja miejska. Oznajmiono, że uroczysty pogrzeb ofiar poległych dnia 27 lutego odbędzie się 2 marca. Rząd i na to zezwolił. Było to drugiem wielkiem zwycięstwem.
Spieszono do cesarza z adresem, który się w nocy utworzył i już podpisywać zaczynał; wszyscy zaprzątnieni byli pogrzebem; tłumy otaczały hotel Europejski, gdzie ciała zabitych jeszcze spoczywały. Ruch umysłów był niesłychany, podniecenie uczuć olbrzymie, bezprzykładne. Takich chwil, jakie po 27 lutego nastąpiły, żadne pióro odmalować nie jest w stanie. Są to ekstazy narodów, w których one olbrzymieją. Czuł to rząd i ustąpił przed niezłomną uczucia potęgą, którejby był złamać nie mógł. W ulicach panował spokój, ale zarazem czynność nadzwyczajna; młodzież przelatywała je rozgorączkowana, triumfująca, ale poważna i pewna siebie. Porządek robiły dzieci, starsi słuchali. Ta władza nowa, której wojskiem i siłą wykonawczą był zastęp ledwo dorosłych chłopaków, tak była szanowana, jakby rozporządzała niezliczonemi pułkami.
Zaledwie zaświtało, Jędrzejowa utrzymać się nie mogła w domu. Annie towarzyszyć jej nie było wolno; powlokła się do resursy sama.
Gmach ten zmienił się był na stolicę władzy, ale władzy bez żadnych oznak, które jej zwykle towarzyszą — wyborem wyszłej z ludu i spełniającej swe posłannictwo jako święty i ciężki obowiązek. Stara owocarka łatwo się dobiła do sali, w której kilku zmęczonych nocą bezsenną ludzi siedziało u stołu: duchowny, izraelita, kupiec, obywatel.
— Panowie, ratujcie! — zawołała od progu, z wymową serca, najmniej wymownym przychodzącą z boleścią razem. — Chowacie umarłych, ocalajcie żywych! To pilniejsza jeszcze... Oddajcie mi syna! Oddajcie mi syna!
— Cóż się stało z synem pani? — spytał duchowny.
— A, panie, posłuchaj. Tyś kapłan... Ci panowie może są ojcami, pojmą... Ja mam jednego, jedynego syna. Na Starem Mieście rąbnął go żandarm; zraniony ciężko, krwi stracił ogromnie; a wczoraj zerwał się z łóżka na strzały; poleciał i ranny drugi raz... Ja nie wiem; ludzie mówią, że go do Cytadeli powlekli... Dwa razy ranny, czyż jeszcze więzić go potrzeba? Czyż jeszcze dla nich jest straszny?... Panowie! Uwolnijcie go! Uwolnijcie!
Wszyscy przytomni obstąpili płaczącą matkę, gorąco biorąc do serca jej prośbę; natychmiast zapisano nazwisko.
— Idź, pani — rzekł duchowny — idź i bądź spokojna; syna jej wyprosim, uwolnim; dajcie nam na to tylko trochę czasu.
— Panowie, ależ każda chwila niepewności dla mnie, to śmierć, to męczarnia!
— Bądź pani pewna — dodał drugi — że będziemy się starali oszczędzić jej każdą chwilę, zrobimy wszystko, co jest w naszej mocy. Niestety, moc to niewielka.
— Jakto, niewielka, mówicie?! — przerwała Jędrzejowa. — Poparci pięciu trupami, jesteście silni, jak śmierć i męczeństwo!
Ludzie spojrzeli po sobie i zamilkli. Stara, prosta kobieta z poetyczną swą mową natchnioną wydała się im bohaterką — skłonili przed nią głowy.
Ale tuż nadciągały inne sprawy. Ludzie się mijali, tłum wypełniał sale, nie było czasu na rozmowy. Jędrzejowa płakała i, słowem duchownego pokrzepiona, odeszła powoli.
Sama nie wiedziała, dokąd się obrócić. Do domu? Tam pustka nieznośna — on w Cytadeli. Oczy jej i dusza zwróciły się ku temu miejscu, ale się już na nogach utrzymać nie mogła; siadła do dorożki, której woźnica poznał, że wiózł nieszczęście — pojechała.
U wrót zatrzymała ją straż — nie wolno było wchodzić, obawiano się wpuścić nawet starą kobietę, bo lękano się wszystkiego. Dzicz stała trochę napiła u mostu i śmiała się z przybywających, z okrucieństwem, z naigrawaniem, którem człowiek potrafił przewyższyć zwierzę.
Rozdziera lew, ale się nie pastwi nad ofiarą.
Wtem, gdy biedna Jędrzejowa kręci się u wejścia, nadbiegła druga dorożka od miasta z jakimiś urzędnikami. Jednym z nich właśnie był ów wicemundurowy, który przy rewizji u Jędrzejowej takie dał dowody bystrości umysłu. Rzuciła się ku niemu.
— A, panie, tam jest syn mój!
— Aha! To waćpani już wiesz, gdzie jest? Łatwo się było domyśleć, że prędzej czy później musi się tu dostać.
— Dwa razy ranny!
— Szkoda, że tylko ranny — odparł bezduszny człowiek — bo pociechy z niego spodziewać się pani nie możesz.
Na te słowa odstąpiła Jędrzejowa; okrucieństwo urzędnika zamknęło jej usta. Poczuła, że prosić takiego szatana o litość byłoby występkiem.
Urzędnik poczuł także, iż zaszedł zadaleko, że w imię władzy, którą piastował, obrażając najświętsze uczucia macierzyńskie, popełnił zbrodnię obrazy ludzkości — zmieszał się.
— Jakże pani wiesz, że jest ranny? — zapytał powolniej.
Kobieta już mu nic nie odpowiedziała; pojęła, że mówić z taką istotą, było to odzywać się do ściany. — Urzędnik zawstydził się. Któż wie — może wpłynął nań stan ogólny rzeczy i myśl o tem, że naród i ból jego sam nawet rząd poszanował, zdając mu chwilową władzę, której sam nie umiał piastować.
— Ale cóżto się pani gniewasz? — rzekł widocznie skłopotany, usiłując pierwsze swe grubijaństwo opłacić. Mówże pani! Nie wiem, ale mógłbym jej przecie może coś pomóc.
Jędrzejowa spojrzała na niego z gniewem strasznym.
— Słuchaj — rzekła — ja nie wiem, ktoś ty jest, ale nic nie chcę od ciebie, nie masz serca ludzkiego, zraniłeś matkę i uczucie, które sam Bóg szanować przykazał. Jeżeli masz ojca lub matkę, oni cię kiedyś odepchną, jeżeli masz dzieci, one się ciebie wyprą... Słyszysz, boleścią zesłaną mi od Boga przeklinam cię; niech zginie syn mój, a krew jego na głowy wasze, potwory!!
Mimo zahartowania, biurokrata zbladł, jak chusta, drżał, bełkotał, przekleństwo to brzmiało w jego uszach, jak wyrok nieodwołalny. Kręcił się, usiłował uśmiechać, ale wargi mu posiniały, a oczy pobladły.
Jędrzejowa wyglądała bohatersko.
— Sługi bezdusznych — wołała — będziecie przeklęci! Niech wasza starość spłynie w osamotnieniu, niech konanie ciężkie przedłuży się w opuszczeniu, na pustyni! — Nie znaliście ludzi, niechaj was świat nie zna... Bądźcie przeklęci! Bądźcie przeklęci!
Było to u wrót Cytadeli. Urzędnik stał, jak wkuty; sołdaci, którzy nieco rozumieli, drżeli, patrzyli, czy kto kobiety pochwycić nie każe, ale biuralista zawrócił się, zagryzając wargi i powoli wszedł przez most, zgnieciony tem anathematem.
Zepsuty, zardzewiały w tej atmosferze niszczącej, miał jeszcze coś ludzkiego w sobie na dnie, i, gdy Jędrzejowa powracała do domu — on powlókł się szukać jej syna.
Franek był wistocie w szpitalu Cytadeli. Po strzale, który tyle piersi szlachetnych rozkrwawił, z przestrzeloną nogą upadł, biedny, na bruk, tracąc przytomność. Rzucili się go ludzie ratować, wniesiono do sąsiedniego sklepu, gdzie mu obwiązano nową ranę, a boleść go ocuciła; ale w tejże chwili policja i żołnierze pochwycili go zaraz, pociągnęli naprzód do zamku, skąd go później odesłano do tego ogólnego magazynu ruskiego, który się zowie Cytadelą.
Wiemy już, ile przez więzienia rosyjskie przejść może rocznie winnych i niewinnych. Któż nie zna z opisów, ze wspomnień, z widzenia przynajmniej, tego miejsca grozy, tego niewyrażonej okropności więzienia? W jednym może Neapolu za Burbonów istnieć mogło coś podobnego. Gdy potrzeba na potępienie moskiewskich rządów coś stanowczego przynieść, zdaje się, dosyćby było opisu jednego takiego więzienia, do którego każdy, co się dostał, przez to samo, że tam był już, jest winnym, skąd nikt nie wychodzi bez skazy podejrzenia, gdzie trzymają jednych dlatego, że coś uczynili, drugich, aby czegoś nie zrobili, gdzie sąd indaguje łajaniem, biciem, strachem, przekupstwem i podstępem, gdzie protokóły podpisują się, jakie każą, gdzie niema żadnego prawa, nic, coby mogło ocalić raz tu pochwyconego.
Dantejskie:
Lasciate ogni speranza voi ch’intrate
stoi wyryte na wrotach tych piekieł, w których ludzka złość, chciwość, fantazja królują naprzekór wszelkim prawom, rządzącym światem. W tych murach, z których się wychodzi na śmierć, wygnanie, w których się gnije zapomnianym, kona zaduszonym wilgocią i tęsknotą, śmiech szyderski stróżów jest jedynem słowem pociechy.
I są ludzie przecie, co systemu, który tu panuje, bronią, którzy podają mu rękę, co z nim idą i w imię jego osłaniając się płaszczem zachowawców porządku społecznego! Cóż mu grozi więcej, temu porządkowi, nad zbrodnie, któreby aniołów do rewolucji zmusiły?
Znakomici mężowie stanu, okryci gwiazdami, po dobrym obiedzie, odpowiadają na takie zarzuty zwykle: — „Nie jesteście chrześcijanami, nie umiecie cierpieć!“ Odpowiedziećby im można: — „Wyście nie chrześcijanie, jeżeli na to patrzeć możecie, jeżeli w przymierzu z piekłem chcecie być synami Chrystusowymi“.
Z duszą wzburzoną wicemundurowy jegomość wszedł do Cytadeli powoli i pociągnął prosto do szpitala; chciał pokazać, że był człowiekiem; zmieniony był przekleństwem, łzy na wystygłych oczach paliły mu źrenicę. Sam poszedł szukać syna wdowy.


V.

Jakiś generał siwy chodził po placyku i burczał półgłosem; ręce miał złożone na piersi, głowę spuszczoną — widocznie był gniewny.
Urzędnik powitał go zdaleka.
— No, cóż wy mówicie — spytał generał stając. — Kasprze Janowiczu, co wy mówicie? Ten stary Gorczakow zachorował na brzuch, czy co? Przytomność stracił? Ale gdzież Muchanow? Gdzie inni, co mają przecie głowę na karku? Cóż tak strasznego, że kilku ludzi ubito z tego tłumu buntowników? A oni władzę z rąk wypuszczają, oddają jakiejś tam delegacji, uznają się winnymi. Rząd przepadł, stracił powagę. Rosję kompromitują. Co to pięć trupów?... Jabym ich zabił pięćset i dopiero byłby koniec!
Stary generał Stupajko mówił z rozpaczą prawie.
— Śliczna rola nasza!... Będziemy się patrzyli ze wstydem, jak oni tych buntowników z honorami chować będą!... Zabili siebie... Gorczakow zwarjował!
Urzędnik ruszył ramionami.
— No, ja zaraz mówiłem, że to źle! — szepnął pocichu.
— Źle?... Co to źle!... Mało! Jabym ich oddał pod sąd, a oni mnie oddają pod sąd za to, żem z ich nakazu do tej hałastry strzelił. Przepadło wszystko! Głupcy myślą, że oni ich tem uspokoją! Aha! Póki tu noga jest nasza, spokoju nie będzie. Straciliśmy Polskę!
Generał gadał gorączkowo, nie zważając na odpowiedź; urzędnik odszedł powoli; on dalej sam z sobą, pięścią grożąc ku zamkowi, rozprawiał.
We drzwiach szpitala stał drugi wojskowy, blady i pomieszany.
— Co słychać? — zapytał żywo.
— Nic, panie generale!
— A w mieście?
— Spokojnie!
— Cóż oni, nie myślą o rewolucji?
— Gdzie znowu?... Oni teraz zajęci są tak pogrzebem triumfalnym, wstążkami, kokardami, mowami, uroczystością, że gotowiby się dać wszyscy posiekać. Ale ja tu, panie generale, przychodzę z prośbą do niego.
— No co, Kasprze Iwanowiczu?
— Leży tu jeden ranny...
— O, niejeden!
— Cięty w rękę i strzelony w nogę... Dajcie mi go!
— O, nie mogę! Rannym nie wolno się pokazywać na ulicach. Oniby gotowi z nim zrobić, co zrobili z trupem, którego nosili obnażonego po ulicach...
— Nie, nie! Teraz to już uspokojone; oni sami pracują nad uciszeniem! Biedny chłopiec, a matkę ma starą.
— Byle tam nie wyrósł z tego skandal jaki! Weźcie go sobie, wywieźcie do licha!... Lepiej, niech w domu umrze... powiedzą, żeśmy go tu domęczyli.
Urzędnikowi przyszło na myśl w tej chwili, że, gdy umrze w domu, sprawią mu pogrzeb demonstracyjny; ale już się nie chciał cofać. Ciężyło na nim to przekleństwo, którego brzmienie jeszcze w uszach słyszał. Poszedł do sal, gdzie byli ranni. Nie znał Franka, ale wiedział jego nazwisko.
W kącie, na wąskiem łóżku, z za białych nieco pokrwawionych prześcieradeł wyglądała blada, piękna twarz młodzieńca. Urzędnik, idąc, jakimś instynktem się tu zatrzymał.
— Waćpan jesteś cięty w rękę i postrzelony w nogę? — zapytał — Franciszek Plewa?
— Ja! — odparł głos cichy.
— Dźwigniesz się o swojej sile?
— Nie potrafię; ale gdyby mi kto pomógł...
— Wstałbyś?
— Wstałbym. Ale pocóż?
— Żeby pojechać do domu... Ruszaj się, jedź do domu, a powiedz matce...
Zastanowił się i, nie dokończywszy, odszedł. Zawołał cyrulika i szepnął mu słów kilka, a na kartce coś napisał.
Cyrulik zakrzątnął się zaraz około chorego, narzucił nań płaszcz, podał rękę, żołnierz jakiś podparł go z drugiej strony. Na dole stała dorożka, którą wzięto gwałtem i Franek, nie wiedząc prawie, co się z nim dzieje, wyjechał sam z Cytadeli z jednym tylko dorożkarzem, każąc się wieść na Stare Miasto. Za wrotami zaraz porwały go mdłości... stracił przytomność.
Woźnica, któremu numer domu powiedziano, obrócił się, popatrzył, pokiwał głową.
— Może im tam trupa dowiozę — rzekł. — Ale jak pośpieszę, to kto wie?...
Szarpnął poczciwiec po koniach. Trzęsienie powozu i ból zbudziły Franka. Resztą jakąś instynktu zachowawczego chwycił się ręką zdrową za drzwiczki i krzyknął.
Dorożkarz uśmiechnął się.
— Oho! — rzekł. — Jaki to ze mnie dobry doktór! — Ale począł jechać wolniej.
— Na Boga! Ostrożnie!... Dwie rany!
— Już teraz noga za nogą, ale mi nie mdlejcie, paniczu; a Panu Bogu podziękuj, żeś się stamtąd wydostał.
Jazda wydała się Frankowi wiekuistą; wistocie trwała długo. Po drodze, gdy już wjechali do miasta, przechodnie, widząc tę bladą twarz, stawali, domyślając się aktora tragedji krwawej. Jeden nawet zatrzymał powóz. Był to Młot, który leciał do Cytadeli, aby tam dostać języka, a zdumiał się, zobaczywszy Franka wolnym.
— Ty... skąd?... Co?
— Z Cytadeli!
— Któż cię uwolnił?
— Nie wiem... Cierpię mocno... A, do domu, do domu! — wyjęknął chory. — Po doktora!
— A, chwała Bogu! — zawołał, już mniej na jego jęk zważając. — Ustępują, ustępują! Opamiętali się! Trzeba kuć żelazo, póki gorące... Jedź do domu, ja do Cytadeli; mam tam moich znajomych; trzeba się dowiedzieć o resztę braci. Chwała Bogu, żeś wolny!
Dorożka stanęła wreszcie pod kamienicą. Na Starem Mieście pusto było. Jędrzejowa tylko co powróciła, rozżarzona, mściwa, i padła na kolana do modlitwy, aby w sobie to uczucie niechrześcijańskie przytłumić. Czuła się zburzoną aż do niewiary.
Koło niej poczciwe dziewczę, Kasia, latała, płacząc i narzekając; nie mogła poznać swej pani; cieszyła ją, jak umiała, całowała, płakała nad nią.
— Matko Boska Częstochowska! Chyba ty uczynisz cud! — wołała stara, zalewając się łzami.
W chwili, gdy wymawiała te wyrazy, drzwi się otworzyły; dorożkarz z batogiem w ręku, w czapce na głowie wdarł się do izby.
— Czy to tu pani Jędrzejowa?
— Ano, tociem ci zapłaciła! — rzekła stara, myśląc, że pierwszy dorożkarz powrócił.
— Ale nie, moja jejmość; ja dopiero com przyjechał.
— To nie ten! — zawołała Kasia. — A co chcecie?
— Ale tu pani Jędrzejowa?
— A juścić!
— To mi pomóżcie znieść waszego chorego do izby, aby tam nie stał na zimnie!
— Jakiego chorego?... Skąd?
— Ano z Cytadeli go wiozę! Co ma być?
— Gdzież on jest?! — krzyknęły obie kobiety.
— Gdzie ma być? Kiedy mówię, że w dorożce na dole!
Jędrzejowa, jak oszalała, rzuciła się, nie słuchając więcej, wołała: Cud! Cud!
Obie z Kasią, zostawiwszy drzwi otworem, poleciały do dorożki; a gdy twarz syna ujrzała matka stara, po tylu wzruszeniach, po takich mękach, spuściła głowę i mało nie padła z radości omdlona.
— Otóżto z temi babami! — rzekł, poskakując, dorożkarz. — Czy im nadto źle, czy im nadto dobrze, padają, gdyby muchy.
Ale wnet Jędrzejowa przyszła do siebie.
Wkrótce potem u łoża Franka siedziała matka rozjaśniona.
Tajemnicą dla niej było, kto jej syna uwolnił. Przypisywała to delegacji, ale więcej Matce Boskiej Częstochowskiej, do której ślub uczyniła pójść pieszo z dziękczynieniem. Oswobodzicielem był wyklęty.


VI.

Dnia drugiego marca, gdy Pan Bóg dał dzień wiosny i jakby zmartwychwstania po męczeństwie dla biednej Warszawy, gdy stu kilkudziesięciotysiączna jej ludność wyszła grzebać swe ofiary z taką uroczystością, jakiej nowożytne dzieje nie znają, Franek nie mógł nawet wyjrzeć oknem na ten pochód niezapomniany, co w życiu ludzi, którzy mu towarzyszyli, co nań patrzyli, jest epoką, stanowi jakby senne widzenie uroczystości nieziemskiej.
Ta cisza ulic, ta uroczysta powaga ludu, te dzieci, trzymające straż, przed których rozsądkiem skłaniały się siwe głowy, te pięć trumien ubogich, czarnych, w wieńce ciernia i palmy tylko ubranych, ta niezmierna całej uroczystości prostota, ta zgoda wszystkich, podających sobie dłonie przy zwłokach, po długoletnich walkach i nienawiści — był to widok niezrównany, było to coś, jak przedsień niebios, pięknego i świętego.
Jak w życiu ludzi są chwile apoteozy, tak w żywotach ludów: — w dziejach Polski, wyjąwszy dzień Trzeci Maja, mało jest chwil podobnych. Usunięcie się wojsk dobrowolne, poszanowanie narodowego bolu, było ze strony dziczy cudem, po którym ona prędko upamiętała się, powracając do swojej roli, pożałowawszy uczciwej pokory, jak politycznego grzechu.
Jędrzejowa zbiegła tylko w ulicę, aby ujrzeć przeciągający orszak przez Bielańską, ale wnet spłakana powróciła do syna, opowiadając mu o tych pięciu trumnach i o żydach, których widziała, idących wraz z księżmi naszymi za pogrzebem.
Anna poszła wraz z ojcem aż na Powązki. Frankowi paliła twarz, słuchając opowiadania, i łzy po niej ciekły gorące, łzy wdzięczności dla Boga, który się zdawał jaśniejszą przyszłość biednej Polsce otwierać.
Po tym dniu, po tej chwilce jasnej, prawie od godziny, gdy zwłoki zasypane zostały ziemią, a lud się rozpłynął z dumą wielkiego, nad sobą odniesionego zwycięstwa — rozpoczęła się era nowa.
Rząd rozpoczął walkę o odzyskanie tej władzy, którą był z rąk wypuścił. Przyszli rozumni doradcy. Już wieczorem dnia 2 marca znać było zmianę w usposobieniach.
Zaraz z pogrzebu Młot z księdzem Serafinem i kilkoma z młodzieży przyszli, niosąc odłamki palm i wieńców, do łoża męczennika, aby się przed nim wylać ze swą radością, uczuciem — aby i jego ofierze oddać cześć należną.
Dnia tego rano kilka osób przysłało bezimiennie palmy, w kwiaty strojne, Frankowi; mnóstwo drobnych darów i pamiątek otaczało go. Jędrzejowa płakała, widząc, jak znajomi i nieznajomi synem się jej troszczyli, jak całe poczciwe miasto czuło z nią razem i szanowało bohaterskie męstwo jej dziecięcia.
Cała izdebka Franka na ten ranek była przystrojona, jak w święto, a wesoły promyk słońca, zakradłszy się przez szyby, igrał w niej wesoło na obrazie, który stał na sztalugach. — Franek umiał mężnie cierpieć. Na bladej jego twarzy nie znać było upadku ducha, strachu, zniecierpliwienia boleścią; był pogodnym i panem siebie — uśmiechał się, a spokój wewnętrzny promieniał na pięknem jego czole. Postrzelona noga niewiele mu dolegała może, gdy szczęściem kula nie tknęła kości, porwała tylko ścięgna i była wątpliwość, czy w niej zupełną odzyszcze władzę, ale rana szybko szła do zagojenia. Gorsze daleko było cięcie, otrzymane w rękę, głębokie i bolesne. Franek, mimo cierpienia, dla matki samej, potem dla wypróbowania w sobie siły ducha, zmagał się na wesołość i spokój.
W tym dniu tylko to rozczulenie, które ogarniało wszystkich, wyciskając łzy z oczu, oddawna od nich odwykłych, przejęło i chorego; łzy, jakiegoś uczucia nieznanego, błogiego owoce, kręciły mu się na powiekach.
Jędrzejowa rozpłomieniona co chwila podnosiła ręce do góry i powtarzała:
— Cuda Pańskie! Nigdy podobnych nie widziały oczy ludzkie: nieprzyjaciel rozbrojony cnotą naszą! U grobów jednający się ludzie, stany, wiary; zapał taki, braterstwo, pokora!... O, mój Boże, co to znaczy? Chyba koniec świata?
— To znaczy — rzekł wchodzący Młot — nie koniec świata, ale początek nowej ery.
— To znaczy — dodał za nim ksiądz Serafin — że kto z Bogiem i po bożemu, z tym Bóg. Quis ut Deus!
— Świeccy ludzie — dodał — myślicie może, iż to niema znaczenia, jakiemu świętemu jest dedykowany w kalendarzu dzień dzisiejszy? Hę? Przyznaję się wam, jam księżyna nieuczony, prosty klecha, simplex servus Dei, ale zajrzałem do rubryceli... O cudo! Święty Symplicjusz! Przyznaję się i do tego, że żywota jego nie znam, ale samo to imię już ma wielkie znaczenie. Simplex! Bądźmy prości duchem, idźmy ścieżkami prostemi, a otrzymamy zwycięstwo. Ot, co jest! Jak mówił ów kwestarz, co to wiecie...
— Tak, prości, jako gołębie, ale i chytrzy, jako węże — dodał Młot żywo, siadając przy łóżku Franka. — My właśnie wobec tych ludzi, co są krzywi i przebiegli, nazbyt może gołębiami jesteśmy.
— Gołębiów jest królestwo niebieskie — westchnął Serafin.
— Ale nie ziemskie! — rozśmiał się ktoś.
— I dosyć! — przerwał trzeci. — Jak ty się tam masz, Franku?
— Ja? — rzekł chory. — Widzicie, doskonale, dziś nie czuję bólu, triumf mnie uleczył.
— To twój dzień także — rzekł ksiądz. — Tamci zaofiarowali życie, a Bóg przyjął ich ofiarę, tyś dał, ale od ciebie nie wzięto... zawsze cześć i tobie taka, jak im.
— O! Mnie! Dajcież pokój! — Jak ci się zda — ciszej spytał Młota — co teraz będzie?
— Ano, to od nas zależy; nieprzyjaciel trochę się obałamucił na chwilę, ale do swej natury powróci; potrzeba wszelkich sił dobywać, aby stanowiska nie utracić.
— Ale tak łatwo zejść z niego na inne, na gorączkowe i rozpaczne?
— Nie — odparł Młot — ten lud nasz jest cudowny, posłuszny — potrzeba nim kierować, on słucha, jak dziecię... pójdzie, zrobi, co się da, resztę Bóg!
— Święcie! — dodał ojciec Serafin. — Tylko wierzcie!!
Weszło kilka osób mniej znajomych, bo mnóstwo nawet całkiem nieznanych odwiedzało kalekę. Rozmowa przerwana została.
Jędrzejowa przyjmowała wszystkich, ocierając łzy fartuchem, całując obcych zupełnie ludzi z tą prostotą serdeczną, która rozczulała nawet najsztywniejszych ludzi.
Franek chciał zdjąć obraz swój ze sztalug, aby praca jego nie zdawała się na pokaz wystawiona, ale mu matka i przyjaciele uczynić tego nie dali; wszyscy przechodzący zatrzymywali się przed nim, a myśl, co się wypisała farbami, porównywali z tą, którą artysta krwią własną wypisał w dniach ofiary: jedna od drugiej nabierała znaczenia i blasku.
Dzień tak spłynął do popołudnia. Pozostał tylko Młot i dwóch towarzyszów.
— Cóż dalej? — zapytał znowu Franek niespokojnie.
— Dobrześ spytał — odparł młody chłopak. — Trudność jest właśnie w tem, by pójść dalej, bo dzień ten stanowi dla nas jakby słupy graniczne. Krok za nim — idziemy do rewolucji niechybnej, i zdaje mi się, w każdym razie nieuchronnej; krok w tył — kto zna Rosję, ten wie, że oznacza ostrzejszą niewolę, powrót do dawnego systemu, a może ostateczne ujarzmienie Polski. Potrzeba wysiłku, a jeżeli Europa da nam zginąć w rozpaczliwym boju — niech na nią, na wnuków i prawnuków pokolenia spadnie krew męczeńska!
— Jest wielu ludzi, którzy mówią: „Na tem stanąć“. Dają nam te rady bojaźliwe gazety nasze, zachowawcza szlachta. Mówią oni: „Pozyskajmy wprzódy lud, uzbrójmy się w siły, zaczekajmy“ — ale nie wiedzą, że, czekając, łańcuchów tylko dostoim... Trzeba iść naprzód! Bądź co bądź!
Delegacja miejska mięknie od grzeczności rządowych, słabnie od strachu o własną skórę — młodzież musi dalej pchać łódkę doli narodu.

Młodości, ty nad poziomy!

— Wszystko to dobrze — przerwał ksiądz Serafin po swojemu — ale z Bogiem! A będzie wam potrzeba kapelana do obozu, zakasawszy poły, siadam na koń z krzyżem świętym, abyście bez niego nie szli i w imię Ojca, Syna i Ducha świętego przeciwko tym, co druzgocą krzyże! Choćby od kuli paść przyszło. Quod Deus avertat, bo któż wam naówczas będzie przypominał: A z Bogiem! A z Bogiem!
Franek się uśmiechnął.
— Druga rzecz: — rzekł gaduła Serafin — wesoło i raźnie! Bez tego żywotnego wesołości obroku, żółćby i troska was zjadła zawsze. I u brzegu mogiły powtarzajcie sobie: Kiep świat! Kto poczciwy, ten nie chmurny, ot co!
— Wy tam myślicie iść dalej, a ja przykuty! — westchnął Franek.
— No, ciałem, ale duchem z nami — rzekł młodszy. — Ty odosobniony, samotny, często siłą ducha lepiej i jaśniej zobaczysz, niż my w pyłach walki. — Przyjdziemy do ciebie po radę.
— O, nie potrzebujecie mnie — odparł chory — ale bardzoby mi było boleśnie, gdyby mnie nawet głos od was nie dolatywał, potrzebuję być z wami.
— Nie bój się, nim godzina czynu wybije, będziesz i dłonią z nami; rzeczy się tak święcą, że na długo przeciągnie się robota, a ty prędko wygoić się musisz... Musimy zwlekać i iść powoli.
Festina lente a z Bogiem! — dodał ksiądz Serafin.


VII.

Gdy ta rozmowa toczyła się u łóżka Franka, biedna Anna, po kilku dniach rozstania, niewypuszczana z domu przez podejrzliwego ojca, rozpytującego teraz o każdy krok i minutę — wyrwała się przecie gwałtem, z zapłakanemi oczyma, do przyjaciela, czując, że jej opuszczenie boleść musi podwajać; przybiegła do Jędrzejowej, ale, postrzegłszy obcych ludzi, skryła się za parawanem w pierwszej izdebce, czekając, póki nie odejdą.
Z głową na piersi zwieszoną, w żałobnym stroju, który od tego dnia przybrał naród cały, a żadna przemoc zedrzeć go zeń nie mogła, Anna siedziała smutna, a łzy jej płynęły z oczu zmęczonych. Każda chwila, odkradziona z tego krótkiego czasu, który potrafiła wyrwać ojcu, była dla niej stratą wielką, a tam u łóżka jego gwarzono i śmiano się tak nieznośnie, tak rozwlekle... Po biciu pulsów w skroniach liczyła uciekające sekundy... W sekundzie jednej tyle szczęścia może się pomieścić!
Franek nie wiedział o jej przybyciu, ale przeczuwał, że ona blisko być musi, poznał jej wejście po lekkim sukni szeleście, niepochwyconym dla innych, po czemś, co mu serce wstrząsało. Jędrzejowa, która już ją była pokochała w chwilach niedoli, teraz triumfem syna wbita w pychę nieco, przyjęła ją trochę markotno.
W tamtych dniach niepokoju straciła była z oczu wszystko, teraz już powracała troska o dziecko, o niepotrzebną miłość, o straszne dwóch ubóstw małżeństwo, co gorzej, o to, czem jeszcze, jak mówiła, za to wielkie szczęście opłacać przyjdzie.
— Gdyby to było — do licha — proste sobie jakie dziewczysko — a Bóg tam z nim! — kiedy wola Boża, niechby się z nią żenił, ale to... o to jeszcze na kolanach prosić będzie potrzeba... a dalibóg niema o co, bo mój Franek wart choćby królewnej!
Zapomniała, że serce takie, jak Anny, rzadko w królewnej piersiach mieszka.
Dla tej chmurnej twarzy, z jaką ją Jędrzejowa przyjęła, dziewczę płakało; ale mogłoż nie przyjść, choć tego dnia, i nie powiedzieć mu słowa pociechy i wahać się dla niego znieść przykrość wielką, ale konieczną?
Zaczerwieniona, zawstydzona, drżąca — bo Jędrzejowa, widząc ją chowającą się, mruczała jakoś dziwnie — Anna siedziała za parawanem upokorzona, ale godności i powagi pełna; chwila ta wszakże wydała się jej wiekiem.
Nareszcie przyjaciele odeszli, Franek został sam. Anna wyrwała się ze swej kryjówki z płomieniem na czole i pośpieszyła do łoża przyjaciela.
Franek, widząc ją, pobladł, wzniósł oczy w niebo; chciał się ku niej rzucić, ale postrzegł chmurę, nad jej ślicznem czołem wiszącą.
— Co tobie? — zapytał niespokojny.
— Nic, nic — odpowiedziała Anna, siadając przy nim — ale i ja złożyłam moją małą ofiarę dzisiaj. Przeszłam przez ogień dla ciebie... nie żałuję! Chciałeś mnie widzieć, kazałeś mi powiedzieć przez Kasię. Mimo ojca mojego, mimo twojej matki, która, naturalnie, dziwnie spoglądać musi na takiego, jak ja, natręta, przyszłam — oto mnie masz.
— Tylko dla mnie? — zapytał Franek cicho. — O Anno, tylko dla mnie? — i głos mu zamarł na ustach.
— Tak, tylko dla ciebie; bo ja, choćbym pragnęła cię widzieć aż do skonania z boleści, wolałabym dla siebie skonanie, niż wstyd. Patrz, to on oblał mi czoło... a nie zobaczysz, co w sercu!
— Anno droga, nie wyrzucaj mi tej ofiary; ona okropnie ciężeć mi będzie.
— Daruj! Przebacz! Ale z pełnego kielicha goryczy kropla się wylała i padła na twe serce... O, czuję to, przez nią cała moja ofiara stracona; trzeba było przyjść wesołą i uśmiechającą się... Nie umiałam, słaba kobieta!
— Tyś anioł! — rzekł Franek pocichu. — Jam niegodny, że śmiałem tego żądać, żem się nic nie domyślił!
— Słuchaj! — przerwała Anna. — Nie łudźmy się! Potrzeba wycierpieć wiele, ale ta gorycz jest szczęścia przyprawą... Nie mówmy o tem!
— Tak, mówmy o tym dniu wielkim.
— Sąż słowa na to?... Doprawdy braknie ich w języku. Na odmalowanie tego obrazu — zawołała Anna — potrzeba więcej niż artysty, więcej niż poety — trzeba proroka i wieszcza. Coś niewidzialnego na ziemi... I niebo, które za tło służyć miało, zrobiło z siebie, co mogło — powiew wiosny, słońce wiosenne, dzień, jakby pierwszy ziemi; całe miasto w czerni, domy, obwieszone całunami, białe krzyże; i ten orszak czarny i ta cisza straszna a majestatyczna, te tysiąców odkryte głowy, to duchowieństwo wszystkich wyznań, te czarne trumny, niesione na barkach... palmy i ciernie... o mój przyjacielu — nie, na to niema wyrazów. Do rysów takiego strasznego wielkością swą obrazu musiały się stroić serca, a stroiły się tak, że pęknąć mogły; wysoko podniosły się dusze, byliśmy więcej, niż ludźmi — przez chwilę.
— Ale taka chwila jest pokarmem na długie lata. Czemużem ja tego memi nie oglądał oczyma?
— Boś leżał, męczenniku, i widziałeś to w swej duszy.
— Tak, widziałem — rzekł młody chłopak. — Widzę, czuję... i, wiesz, Anno, znowu mam jasnowidzenie, że niezasłużonego mnie ten sam, co ich, los czeka... niedługo.
— O, przestańże tych widzeń.
— Pozwól mi. Ty godna jesteś posłyszeć to bez łzy, boś po nieziemsku kochać umiała, bo poza grobem tak będziesz moją, jak jesteś tu teraz... Tak, Anno, nie rojmy już innego szczęścia — ono dla nas wyczerpane do dna! Ja... żyć nie będę.
— To urojenie choroby, tyś młody i silny.
— Ja nie z tych ran umrę — rzekł Franek.
— Skądże takie przeczucie?
— Nie wiem. Jakiś trzeci strzał mnie dobije... Widzę to... gotuję się, jestem pewny. Wdowo ty moja, połóż mi rękę na czole... daj mi tę białą dłoń pocałować — ja nigdy nie ścisnę jej u ołtarza.
— Cicho! Cicho — zawołała Anna, której łzy nabierały w oczach — przez litość nade mną!
— No, więc cicho, — mówmy o czem weselszem... To urojenie! Choć śmierci ja się nie lękam... tylko mi daj słowo, że, jeśli będzie można, zamkniesz mi tą ręką powieki na sen wiekuisty. Anno, tyś szczęśliwsza ode mnie, bo ty wierzysz w przebudzenie... a ja!
— O Boże! A ty!
— Ja... będę z tobą szczery! Wierzę w wielkiego Boga, w Jego sprawiedliwość, ale wierzę w nicość człowieka; dalej poza tem życiem są dla mnie... mogiła i ciemność!
— Dziecko moje — zawołała Anna — mógłżeby umysł ludzki tysiące lat roić o nieśmiertelności daremnie — szukać jej, pragnąć, marząc o czczym wymyśle? Czyż potężniejszym mógłby być ten umysł i fantazja, niż sam Pan Bóg? Czyż może być w duszy przeczucie i pragnienie tego, co nie istnieje?
— Wszystko to prawda — rzekł Franek — ale, Anno, moja, ja nie wiem, czy się spotkamy na innym świecie, i to mnie zabija!
— Na to jest jeden sposób — odpowiedziała z uśmiechem — wielkie dusz spojenie na ziemi, wielka miłość. Ona pociągnie nas ku sobie poza grobem. Tyś chory, nie marz! O, wierz! Bądź spokojny! Tu czy tam, my się znajdziemy! Musimy być z sobą, a ja... jeśli mi ciebie los wydrze — pójdę za tobą... nie pożałuję tu nic, chyba biednego ojca sieroty, który mi teraz przyjść do ciebie nie dopuszcza.
Ale to mi przypomina, że odejść muszę. Spojrzę na twój obraz... i uciekam. Gdy podobna będzie wymknąć się, przylecę, przejdę znowu przez te płomienie wejrzeń, które mnie ścigają!... Bądź spokojny!
Wstała, podał jej Franek tę rękę, którą miał wolną, Anna obejrzała się, a widząc, że Jędrzejowa nie patrzy, szybko położyła czysty pocałunek pokoju na gorącem jego czole. Westchnęła i wyszła zarumieniona.
Stara, która z różańcem chodziła po pierwszej izbie, ledwie przechodzącej kiwnęła głową, ledwie ją pożegnała, na twarzy jej widne były chmury i burze. Anna przeszła przez nie raz jeszcze, ale za drzwiami musiała stanąć, aby otrzeć łzy, płynące strumieniem.
— Tak, gdy się kocha, ofiar się nie waży! — rzekła do siebie. — Cierpmy a wesoło! Teraz druga burza i chmury czekają mnie w progu od ojca.
Z takich to burz przetrwanych składa się szczęście nasze — o, biedne szczęście ziemi!!


VIII.

Choroba jeśli nie obali człowieka, to go podnosi na duchu; cokolwiek mocy wewnętrznej — a boleść zwyciężona przemienia się w potęgę, uzupełnia, dźwiga, daje męstwo i cnotę. Kto nie zginie od niej, ten do niepoznania olbrzymieje. Tak się stało z Frankiem, którego łoże boleści wkrótce na proroczy trójnóg się zmieniło; leżąc samotnie, myśląc, czytając, zatapiając się w sobie, biorąc z wypadków nie ich fizjognomję, ale myśl i treść samą, nabył daru jasnowidzenia spraw ludzkich, który tylko w szczególnych razach bywa własnością człowieka. Sąd jego był tak trafny, rada tak dobra, a przewidywanie przyszłości tak prawie zawsze niechybne, że i Młot i inni u niego składali rady, do niego szli, gdy rozpoczynać co było potrzeba. Jednakże zwykle sięgali dalej, niż on chciał, a stąd płynęły szkody i zawody. Raz rozpoczętego ruchu powstrzymać nie była podobna, porywał on nawet chłodniejszych ludzi; wszystko, co przez lat trzydzieści spało, nienawiść, niewiara, pragnienie zemsty, budziło się z kolei i porywało za sobą.
Każdy dzień przynosił nowe hasło do tego boju, który prowadzono bez innej broni nad wytrwałe męstwo. Śpiewy po kościołach, zebrania na ulicach, opozycja cicha i nieustępująca kroku przedłużały walkę, jątrzyły pogan, rozżarzały uczucia w najozięblejszych. Kościoł i nabożeństwo były prawie jedyną bronią Polski, przeciw której jeszcze Moskwa wahała się wystąpić z całą gwałtownością swoją.
Część społeczności bojaźliwej opierała się temu ruchowi, druga je ciągnęła; nikt nie wiedział, jak to daleko zajdzie, ale pocichu mówili już sobie wtajemniczeni: Do rewolucji!
Innym, ostyglejszym, ostateczność ta zdawała się wprost niemożliwą; spodziewali się, iż w chwili wybuchu powstrzyma ją brak wszystkiego, co mogło jakąkolwiek podawać nadzieję.
I tak płynęły godziny za godzinami, dalej a dalej; każdy dzień zbliżał kres, na który z obawą patrzyli wszyscy.
U łoża chorego niemal codzień zbiegali się dla cichej narady spiskujący. Lecz możnaż to było nazwać spiskiem, co wistocie było podzieloną pracą, wszystkim wiadomą, prócz tych, którzy ani języka, ani uczucia Polski zrozumieć nie mogli.
Jędrzejowa dosyć zrazu była rada, że Franek nie leżał opuszczony, że o nim nie zapomniano, ale wkońcu uczucie matki ją ostrzegało, że w tem być może i jej niebezpieczeństwo. Przybiegano nieostrożnie, hałasowano wiele, wychodzono tłumnie, często i późno w nocy, nie było najmniejszej oględności w tych naradach; policja, jakkolwiek niedołężna, zawsze ślepą być nie mogła.
Raz i drugi prosiła stara Młota o trochę ostrożności, ale on ją uspokoił, a Franek śmiał się z przesadzonej macierzyńskiej obawy.
— Papierów żadnych nie mamy — mówił do matki — a że mnie przychodzą chorego odwiedzać, nic naturalniejszego.
Przybywali też przez politowanie odwiedzać go nietylko znajomi, ale zupełnie nieznani. Był nawet pan Edward parę razy z zakłopotaną miną i niepewnem słowem. Kilka figur wielce dwuznacznych docisnęło się do łoża Franka tym sposobem; między innemi jakiś pan Zagrodzki, grający rolę zapalonego patrjoty, wiedzący doskonale, co się gdziekolwiek działo i pobudzający gorąco do nieustannych manifestacyj. Robił on małe przysługi i oświadczał się z wielką miłością i uwielbieniem dla męczennika sprawy ojczystej, jak się wyrażał, pomimo to Jędrzejowa jego miny lisiej i grzeczności nadskakującej instynktowo znieść nie mogła. Zagrodzki o sobie i swem położeniu nie mówił nigdy, zaklinał się tylko przy każdej zręczności, że gotów jest dać życie dla drogiej ojczyzny. Z opowiadań jego można się było domyśleć, że służył w jakiejś kancelarji, z obrotów, że mało miał do czynienia; widywano go cały Boży dzień na ulicy, wszędzie, gdzie była jaka narada — w chwili czynu wszakże zawsze się gdzieś zawieruszył, zawsze mu coś przeszkadzało, by się do manifestacji, do śpiewu i nabożeństwa przyłączył: pokazywał się, jak śmieciuch, przed burzą, w czasie burzy już go nie było.
Szczególną powziąwszy jakąś przyjaźń dla Franka, przychodził do niego w różnych godzinach, starał się wpaść na rady, które się tam odbywały, szczęściem jakiemś to mu się nie udawało. Franek także miał wstręt do tego człowieka grzecznego, potulnego, usłużnego do zbytku, nadskakującego niezmiernie, a byle powód, wylewającego się z potokiem słów, nacechowanych przesadą, która kazała wątpić o szczerości. Gdy się raz tu wcisnął, pozbyć się go nie było podobna. Franek, pytany o niego, odpowiadał kiwając głową:
— Niepewna bardzo figura... śledzim go.
Od tego wieczora, gdy biedna Anna tak ciężko zabolała, odwiedzając przyjaciela, rzadko już mogła przychodzić do niego.
Ojciec spotykał ją zawsze w progu ostremi wyrzutami za płochość, szpiegował, liczył godziny. Boleść, której doznała, uczyniła ją bojaźliwszą. W sercu jej nie zmniejszyło się przywiązanie dla Franka, który wyrósł w jej oczach; ale z niem nie była już tak śmiała, jak wprzódy.
Dziwna też okoliczność wpłynęła na zmianę domowych stosunków Czapińskiego.
Profesor, który z wysokości swej emerytury spoglądał na syna przekupki, jako na istotę niegodną zbliżyć się do córki jego, sam był (trzeba nareszcie powiedzieć prawdę) synem ubogiego mieszczanina z Łosic na Podlasiu. Matka jego sprzedawała ogórki, których to miasteczko tak wiele wydaje; ojciec chodził w kapocie sam za poczciwą sochą; ubogi domek ich, gniazdo rodzinne, zamieszkiwał dotąd szwagier Czapińskiego, który, z siostrą się jego ożeniwszy, ojcowiznę kupił.
Dwóch ich było braci wyszłych z Łosic naprzód do szkół w Białej, gdzie dosyć dobrze się ucząc, już o własnych siłach dobili się do Lublina, kończąc nauki, potem do Warszawy do uniwersytetu. Jeden, jak widzieliśmy, wykształcił się na profesora, drugi poszedł drogą administracyjną, nie mogąc wszakże daleko nią zajechać.
Niezmiernie praktyczny, ale dosyć tępego umysłu, który poza pewne granice, gdzie już sama praca nie starczy, a talent potrzebnym się staje, nie przeszedł; brat profesora wyforytował się nareszcie na burmistrza w jednem mieście handlowem. Był to w jego rozumieniu szczebel do dalszego postępu; ale na tym, dosyć wygodnym szczeblu od dnia do dnia pozostał na całe życie. Ożenił się tam, zagospodarował, obeznał z miejscowością i dorobił się majątku. — Później żona mu umarła, dzieci także; wdowcem, przywiązał się do ciułania grosza i w tym zawodzie nader był szczęśliwy. Współki tajemne z żydami, do których pozycja urzędowa pomagała, pożyczka na procenta i tym podobne szacherki, a życie więcej niż skromne, bo skąpsze co dnia, uczyniły go — stosunkowo do położenia — krezusem.
W miarę, jak rosły kapitały, rosło i skąpstwo pana Porfirego, rosła chciwość.
Rzadko zaglądał do Warszawy, a gdy przyjeżdżał, przez oszczędność stawał u brata. Żywił go brat, za co wywdzięczał mu się, czasem przysyłając zaśmierdłą zwierzynę, darowaną sobie przez kogoś a odtransportowaną bezpłatnie przez znajomego konduktora dyliżansu. Całe ich stosunki na tem się ograniczały.
Czapiński junior myślał się jeszcze z bogatą wdową po jakimś mieszczaninie ożenić, gdy nagle apopleksja przyszła przed zapowiedziami.
Spadek po zmarłym bez testamentu i potomstwa bracie przypadł wcale niespodziewanie profesorowi, który nie chciał zrazu wierzyć oczom i uszom, gdy inwentarz okazał w gotówce, listach zastawnych, akcjach kolei i t. p. do czterechkroć stu tysięcy złotych, nie licząc weksli mniej pewnych i zaplątanych xx należytości.
Zmieniło to nietylko przykre dosyć położenie emeryta, nietylko jego dla córki nadzieje, ale — niestety — nawet sposób jego zapatrywania się na świat.
Profesor, choć stary, uległ dziwnej metamorfozie: uczuł wstępującą w siebie powagę kapitalisty; grosz, o którym z Seneki i Horacjusza prawił tak pogardliwie, nagle mu zasmakował. Znajdował teraz, że jest niezbędnie potrzebny do życia, że ci tylko nie uznają jego ważności, co sami go nie mają. Przeraziło to Annę, ale na nią nic a nic nie wpłynęło; pozostała, jaką była, owszem pilniej jeszcze czuwającą nad sobą, aby się nie zepsuć i nie zmienić.
Wieść o tym groszu burmistrza rozbiegła się po mieście z ust prawnika, którego Czapiński użyć musiał do likwidacji. Powiększono nieco spadki dla tem większego efektu.
Anna była bogatą dziedziczką, młodzież znajdowała ją teraz daleko jeszcze piękniejszą. Pan Edward już nie przez punkt honoru eleganta, ale naserjo starać się o nią począł.
Jego szlachectwo, stosunki, koligacje, rozum statysty — mówił teraz profesor Czapiński — bardzo go u ojca panny dobrze stawiły.
Wielki ów opozycjonista i patrjota, republikanin-emeryt, zszedł z tej roli nieznacznie na zachowawczą, zbliżył się do Edwarda. Znajdował wprawdzie dotąd, że rząd jest nieumiejętny, złej woli, że nie zna kraju, i t. p., ale też silnie wyrzekał przeciwko niesforności młodzieży, brakowi poszanowania dla starszych, przeciwko duchowi nieładu, który zawładnął dziećmi niedojrzałemi.
Anna płakała i milczała; zrazu sądziła, że to wywoływała potrzeba gderania, ale później smutno się jej zrobiło. Musiała wyznać przed sobą, że i ojciec jej był... tylko człowiekiem.
O całej tej sprawie Franek nic nie wiedział; starała się Anna trochę o to, aby go nikt o tem nie uwiadomił z boku. A że nic w jej stroju i obyczajach się nie zmieniło, Franek pozostał w nieświadomości zupełnej o wielkim wypadku.
Od niejakiego czasu Edward, który miał to za sobą, że się kochał w Annie wprzód, nim została dziedziczką, coraz napastliwiej uprzykrzać się jej zaczął. Ojca miał zupełnie za sobą: razem z nim narzekali unisono na niesforność młodzieży; ale Anna, która dawniej wstręt do niego czuła, teraz mu jeszcze większy okazywała. Ile razy spotkali się sam na sam, nie taiła się z nim. Edward milczał pokorny, znosił, ale był uparty. Trochę mu szło o piękną Annę, wiele też o ów niespodziany posag.
Bojąc się starej Jędrzejowej, która nic także o nowem bogactwie Anny nie wiedziała, dziewczę, uwiadomione przez Kasię, kiedy Franek był sam, przybiegało uścisnąć rękę przyjaciela i smutnie z nim chwilę poszeptać. Między nimi obojgiem wypadki te przesuwały się, jak całun grobowy; miłość ich nie miała tych horyzontów jasnych, które ją dawniej rozpromieniały; dziś czuli oboje przed nią jakby ścianę cmentarną. Annie trudniej było, niż kiedy, przyjść odwiedzić dom na Starem Mieście, gdyż Edward wyraźnie ją szpiegował, i zawsze prawie, wchodząc lub wychodząc, gdzieś się z nim spotykała.
Uparty ten kochanek niecierpliwił ją, ale go odpędzić nie było podobna. Słuchał łagodnie wyrzutów, kłaniał się grzecznie, nazajutrz powracał znowu. Dreszcz zimny przebiegał Annę, gdy go ujrzała, a pewną była prawie, że go za sobą zobaczy, kiedy jej najmniej był potrzebny.
Było to wieczorem chmurnym i wilgotnym. Patrole przebiegały gęste po ulicach Warszawy, a symptom ten, który naprzemiany ustawał i wznawiał się bez przyczyn widocznych, często na dziwne naprowadzał domysły.
Pomimo straży małe kupki ludzi snuły się zwłaszcza mniejszemi uliczkami, i rozsypywały po domach. Fizjognomia miasta była smętna, dzwony biły w dali wśród uroczystego milczenia, jakby godziny długiej męczarni.
Na placu około zamku było pusto, a wiatr od Wisły chwilami go zmiatał i, wpadając w sąsiednie ulice, szumiał w nich, jak swawolne dziecko. Gęste, sine chmury przebiegały niebo, na którem domyślać się tylko można było księżyca, ale go widać nie było.
Przez plac Zamkowy przebiegała to dorożka jakaś, która stawała u bram zamku, to się przesunął człowiek obwinięty płaszczem, który tam nagle wpadł i znikł w ciemnej bramie. W niewielu oknach świeciły się blade, jakichś czuwających tam oznajmujące ogniki.
Było już dobrze po dziesiątej.
W jednym z apartamentów dolnych, wychodzących na dziedziniec wewnątrz zamku, noszących jeszcze ślady dawnego przerobienia za Stanisława Augusta, przedpokój pełen był jakichś postaci, które przy oszczędnem świetle jednego kinkietu, dymno płonącego u ściany, fantastyczne się wydawały.
Przedpokój ten poprzedzała izdebka wąska, w której było kilku kozaków i pisarzy wojskowych. Cisza panowała w nim, przerywana rozmową i poziewaniem ostrożnem tej służby, której niemiła woń wypełniała ewaporacjami tytoniu, wódki i cebuli to wnijście; kilka płaszczów wisiało na kołkach. Kozacy mieli tę ostrożność, że, nim je powiesili, przerewidowali kieszenie, azali w nich nie było co, mogącego się na tytoń, wódkę lub cebulę przemienić.
W drugiej izbie, o której wspomnieliśmy, szerokiej, pustej, ostawionej ławami i kilkoma wyplatanemi krzesełkami, na ścianie niegdyś ozdobnie wygipsowanej, przybity był prosty zegar z wagą, gdaczący długie wyczekiwania godziny. Wskazywał on jedenastą, ale miał zwyczaj się śpieszyć.
Tu w różnych postawach i, jakby wstydząc się siebie, siedziało kilka osób, które się cicho wsuwały, obawiały być postrzeżonemi i wymykały nieznacznie. Z nich do następnego pokoju powoływano po jednej, zostawując resztę oczekującą po kątach.
Cisza głęboka panowała w tym przedpokoju władzy, w którym podpułkownik żandarmów, jakiś oszarpaniec, para elegantów i kilka nieodgadnionych figur, w cieniu ukrytych, siedzieli i potroszę się zżymali.
Z sąsiedniego saloniku zalatywał tu niekiedy głos donośny, który, wybuchnąwszy, jakby mimowoli, natychmiast się poskramiał. Salonik ten niewiele był ozdobniejszy od izby oczekiwania, przybrany tylko w sprzęt konieczny, w sofy, parę długich stołów i kilka rozmaicie powykręcanych krzesełek. Lampa jedna stała na okrągłym stole, pełnym papierów, druga mniejsza na bocznym, gdzie schylony jegomość jakiś, w wytartym fraczku, pisał szybko i niespokojnie.
Po salonie przechadzał się mężczyzna lat średnich w generalskim mundurze bez szlif, z cygarem w ustach. Postać jego była trudna do opisania, bo nie miała na sobie żadnych cech szczególnych: twarz starta i pospolita, oczy zagasłe i blade, lica żółte i zwiędłe, włos nieco wypełzły; — ten brak fizjognomji spotyka się prawie zawsze w sługach despotyzmu, zawczasu do jarzma nagiętych; za młodu starto z nich znamię człowiecze, wszelki niepodległy wyraz uczucia szczerego, wszelką życia iskierkę — eunuchów to twarze na duszach rzezańców.
Niczemu ludzkiemu objawić się na nich niewolno, prócz niemego, zimnego posłuszeństwa. Spojrzawszy na tych ludzi, jeśli co w nich ujrzysz, to apatję, chłód i wyuczoną nicość.
Jeżeli który z nich ma co w sobie, pilnuje bacznie, aby z niego na wierzch nie wyszło. Słudzy despotyzmu takimi być muszą, aby wyrazem ludzkiej niepodległości nie razili oczu pańskich. Od zarania gnieceni i męczeni, urabiają się na taką masę, w której człowieka pojedyńczego niema, wszyscy pod jedną miarę objęci, równi sobie — narzędzia.
Gdy jednego z nich zabiją lub wypędzą, łatwo go drugim zapaśnym zastąpić; ten przyjmuje rolę poprzednika i wkłada skrojoną na tamtego liberję — nic nie brak, dziura załatana.
Generał przechadzający się miał właśnie taką twarz, tyle tylko, że człowieczą, ale zupełnie nieznaczącą. Życie długie, którem dosłużył się wysokiego stopnia, nauczyło go giąć się, kłamać, zapierać siebie, aby nikogo nie razić, nikomu nie zawadzać, a iść coraz wyżej popychanemu przez wszystkich. W despotyzmie tylko taka nicość idzie wysoko; talenta podlatujące, samoistniejsze, zgniecione upadają; dlatego, gdy przyjdzie chwila niebezpieczeństwa, brak mu sił, brak ludzi, których tylko niezależność tworzy.
Generał palił cygaro, myśląc długo, przerzucał, zadumany, papiery na stoliku, ruszał ramionami, naostatek wziął podany przez kancelistę papier i odprawił go skinieniem ręki. Pisarz wysunął się cicho, generał stał i rozmyślał jeszcze. Mimo twarzy zastygłej, znać było na nim, gdy sam pozostał, żywe oznaki zniecierpliwienia i gniewu.
Jakby sobie potem coś przypomniał, otworzył drzwi do tego przedpokoju, w którym miał zapas oczekujących, i skinął na jednego z nich, zostawując resztę na potem.
Przypuszczony do salonu był człowiek wicemundurowy; życie zgniotło mu twarz i zmazało z niej wszelki wyraz, podobnie jak u generała; brodę miał wygoloną do włoska, lśniące, czerwone, głupie, nadęte policzki, łysawą także głowę.
Osobliwszą własnością tych oblicz urzędniczych jest przymiot gumo-elastyczności; przechodzą one nadzwyczaj łatwo na dwie krańcowe urzędowe miny; więcej nad nie twarz ich nie ma. Wobec wyższych z pokorą oblicze to rozszerza się, spłaszcza, rozciąga, staje się samą służbistością i uniżeniem; wobec niższych, przedłuża się, wyciąga do góry, dumnieje, staje się zarozumiałością siły i potęgi.
Często w progu pokoju, który dzieli podwładnych od władnących, odbywa się nagle ta metamorfoza twarzy, z uśmiechniętej słodziuchno, szeroko, na wyciągniętą długo, surową i nadętą majestatem.
Z twarzą razem zmienia się głos i postawa. Przy naczelniku głos jest cichy, aksamitny, łagodny, kark pochylony i napraszający się do jarzma, człowiek wydaje się giętki, tak, że możnaby, zdaje się, włożyć do kieszeni, a nie zawadzałby w niej więcej nad batystową chustkę do nosa; — przy podwładnych głos staje się suchy, szorstki, stanowczy, a postać twarda, drewniana i nieugięta — czujesz, że przełknąć go nie potrafisz, stanąłby ci kością w gardle.
Każdy dobry, wyrobiony urzędnik ma takie dwie twarze na posługi swe, innego wyrazu w nim nie znajdziesz; jest takim i w życiu prywatnem, świat dlań dzieli się na silnych i słabych: dla pierwszych twarz się robi szeroką, dla drugich długą — oto cała technika ich życia — cudownie prosta.
Generał przybyłemu ani kiwnął głową, był zły; przybyły zrobił się maleńkim, potulnym.
— No? Macie co? — zapytał generał.
— Tak dalece, JW Panie, nic — małe rzeczy, głupstwa tylko.
— Macie jakie nazwiska?
— Nie... dziś jakoś — tylko wiemy, że studenci.
— Co mi tam wasi studenci! — zakrzyknął generał, tupiąc nogą. — Studenci! Tu cały naród jest w spisku, wszyscy do niego należą, a wy nam pchacie w gardło dzieci. Jesteście ślepi, nikt z was nic nie wie, nie widzi, nie rozumie, albo i wy może należycie potajemnie do spisku. Jakim sposobem oni wiedzą wszystko, co się dzieje u mnie, tu w gabinecie, na tym stoliku?... A wy nic?
— Panie Generale, na to potrzeba czasu!
— Ale mieliżeście czas, nabraliście dosyć gratyfikacyj, pieniędzy i wstążeczek. Byliśmy powolni, uzuchwaliły się tłumy, ulica — a dziś już tego pochwycić niepodobna. Skąd to idzie? Jak?
— JW Panie, — rzekł z pokorą urzędnik — to wszystko płynie z zagranicy...
Generał stanął i zamilkł. Trzeba wiedzieć, że urzędnicy rosyjscy, pragnąc się łudzić, że Polska cała nie jest im niechętna, karmią się ciągłem składaniem winy wszelkich poruszeń na zagraniczne poduszczenia. Jest tylko w ich przekonaniach ta różnica, że wszelkie bergi, burgi, many i ludzie niemieckiego pochodzenia składają to na Francję i Anglję, a Rosjanie na Niemców, na podstępną i chytrą Austrję, nawet na Prusy, o Wisłę oprzeć się pragnące.
— Ależ przecie, wy... wy, — dodał generał, bez ogródki używając epitetu, którego nie powtarzamy — powinnibyście dojrzeć, którędy i jak to idzie z zagranicy?
Wyraz dobitny nie obraził urzędnika, uczynił go tylko pokorniejszym jeszcze; skłonił głowę i rzekł znowu:
— Na to potrzeba czasu.
— Więc nic nie wiecie?
— Oprócz tej historji studentów.
— Bywaj pan zdrów, jutro proszę przyjść z raportem, a przynieść więcej, niż dziś; ja taką lichotą zajmować się nie myślę, mnie trzeba rzeczy. — Nie mam czasu.
Urzędnik wysunął się, cofając tyłem, widocznie rad się wyrwał. Generał otworzył drzwi, popatrzył i skinął na drugiego.


X.

Był to znany nam patrjota Zagrodzki. Jak on się tu znalazł, nie wiemy; przed swoimi mówił, że chodzi szpiegować Moskali, Moskalom tłumaczył się, że śledzi ruchy uliczne — dosyć, że wieczorami odwiedzał pana generała.
— A co, panie Zagrodzki? Co słychać?
Zagrodzki do podwójnej swej roli jeszcze nie nawykły, przelękły, lub udający bojaźń — bo to uczucie pozyskuje wielce Moskali, pragnących, aby się ich obawiano — miął się, dusił, trząsł, nim słowo wyjąknął.
— Tak dalece nic nowego.
— A! Nic! U was wszystkich nic! Z wszystkiego nic! — wybuchnął generał. — Co to wy sobie myślicie? Dopóki tego będzie? Rosja jest cierpliwa, bo silna, ale gdy raz utraci cierpliwość, biada wam! Biada! Zginiecie do ostatniego, winni i niewinni! Weźmiemy się po mikołajewsku! Chcecie powrotu do czasów Mikołaja — będziecie je mieli.
Zagrodzki, dla którego ten ustęp nie był przeznaczony, stanowił bowiem rodzaj monologu, nic nań nie odpowiedział. Generał zbliżył się do niego.
— Gadaj! — rzekł.
— Ja tylko mogę zwrócić... zwrócić uwagę — jąkając się, jakby naumyślnie, rzekł Zagrodzki — pana generała... JW Generała... że młodzież zbiera się bardzo często w pewnym domu na Starem Mieście, u jednego malarza...
— Czekaj! — przerwał generał, biegnąc do książki, która leżała pod papierami i szukając w niej. — Jak mu za imię?
— Franciszek — rzekł, dławiąc się, szpieg.
— Franciszek Plewa, ranny dnia 25 i 27 lutego, był w szpitalu w cytadeli, niebezpiecznie chory... Czy leży?
— Leży... leży, — odparł Zagrodzki — ale tam u niego się schodzą.
— Kto tam bywa?
Zagrodzki począł sypać nazwiska, jak z rękawa.
— To dobrze, — rzekł generał — będę wiedział, co robić. Masz co więcej? To drobna ryba... Nic? Dobranoc! Ruszaj! Nie mam czasu.
Zagrodzki coś jeszcze bełkotał, ale generał rozkazująco pokazał mu drzwi, a gdy się otworzyły po wyjściu szpiega, wpuścił przez nie głowę do przedpokoju, w którego ciemnych kątach kilku jeszcze siedziało. Skinął, u jednego w progu odebrał papier, cicho z nim coś poszeptał i dał mu znak, by odszedł; drugiego wprowadził z sobą do saloniku.
Był to bardzo przyzwoity człowiek, blady, wystraszony i oczywiście wplątany tu nie wiedzieć, jak i poco. Twarz jego zdradzała niezmierne pomieszanie.
— Pan generał był łaskaw mnie wezwać? — rzekł z ukłonem.
Oblicze generalskie stało się nader łagodnem.
— Siadaj pan, proszę, miałem się z panem rozmówić; bardzo przepraszam, że musiałeś chwilkę poczekać... jestem tak niesłychanie zajęty... ot tak... chciałem się dowiedzieć od pana, co tam wogóle słychać?
— Ale ja, jak wiadomo panu generałowi, mało wiedzieć mogę; pracuję cały dzień w kancelarji, potem bywam tylko w tych domach, gdzie nic ciekawego posłyszeć nie można, prócz ubolewania nad dzisiejszym stanem rzeczy.
— Ubolewanie! — zawołał Moskal z uśmiechem. — A czemuż nie staracie się radzić na to? Czemu nie skupicie się około rządu, który pragnie tylko spokoju i dobra kraju? Czemu nam nie pomagacie? Cesarz daje reformy, jakie tylko może. Pojmujecie, że dać wam więcej, niż wiernym swym poddanym rosyjskim, nie jest wstanie, ale system Mikołaja obalony. Będziemy mieli pewne swobody; Rosja ma przed sobą posłannictwo wielkie, wy także powołani jesteście podzielić je z nami... dźwigniemy wielkie państwo słowiańskie.
— Ja to pojmuję, panie generale; ale z nas, kto mówi rozsądniej — rzekł młody człowiek — ten jest bezsilny, tego nikt nie słucha.
— Boście bojaźliwi, bo się kryjecie z przekonaniami, jeżeli jakie macie, bo każdy z was w głębi ukrywa śmieszną nadzieję niepodległości Polski... Jakże, wy chcecie się wyrwać ze szpon sześćdziesiąt-miljonowemu państwu?!... Kto? Garść szlachty, trochę mieszczan, bo ludu nawet za sobą nie macie, a okrążeni jesteście nieprzyjaciółmi! Ale to szaleństwo!
— My to dobrze czujemy — odparł młody człowiek — że tylko w sojuszu z Rosją możemy być szczęśliwi. — Uśmiechnął się słodko. — Cóż, kiedy ta burzliwa młodzież...
— Trzeba przeciwko niej stworzyć opozycję z odwagą, śmiało... stanąć przy rozsądku.
Generał mówił tak jeszcze długo, nie słuchając odpowiedzi małego człowieczka; poczem odprawił go, napchawszy argumentami, szepnąwszy jeszcze coś na ucho. Zajrzał do izby; tam jeszcze jeden kandydat i czarno ubrana kobieta. Ta wcisnęła się w najciaśniejszy kątek; czarna zasłona ukrywała rysy jej twarzy; znać tylko było po zręcznej kibici, po starannym ubiorze, że młodą jeszcze być musiała.
Generał odkaszlnął w progu znacząco; kobieta wstała i szybko wślizgnęła się do salonu, którego drzwi natychmiast się za nią zamknęły. Gdy światło lampy padło na jej twarz piękną ale bladą, z oczyma zmęczonemi ale pełnemi ognia, uderzył wojskowego wyraz przestrachu, jaki się na niej odmalował.
Zbliżył się do niej, podał rękę i zapytał łagodnie:
— Czego się tak pani lękasz?
— A, wszystkiego, panie generale! Nas szpiegują!... Może tu kto zobaczyć może?... Wy nie macie żadnej, oni mają policję.
Rozmowa — zapomnieliśmy dodać — toczyła się po niemiecku.
— Co mówią w tych kołach?
— Nic dobrego nie wróżą; przestrach jest wielki... boją się ulicy, ale i was obawiają się także.
— Czemuż się do nas nie zbliżą?
— Bo się lękają, bo im nie ufacie!
— Alboż na ufność zasłużyli?... Cały naród w spisku, cały naród sercem idzie w jedną stronę; ta tylko różnica, że nie wszyscy są gotowi na ostateczne ofiary... Co mówią teraz ci... vous savez?
— Ganią ruch uliczny.
— Tak, a udział w nim biorą!
Szeptali jeszcze chwilę... generał oglądał się dokoła.
— Staraj się pani pozyskać nam tam kogo... pani rozumiesz?... Przy kobiecie nie wszystko się mówi, nie ze wszystkiego się zwierza; potrzebujemy mieć kogoś z mężczyzn... Wybierz pani takiego, któryby miał ambicję; damy mu wysoką posadę. Vous comprenez! Pani to potrafisz.
Kobieta uśmiechnęła się, połechtana pochlebstwem, ale smutnie pożegnali się; zasłoniła twarz, i, spłoszona, szybko uciekła.
Został jeszcze jeden, ostatni, w przedpokoju, ale tego generał przywołał tylko do progu, rozmówił się z nim w dwóch słowach grubo i ostro, i wskazał mu drzwi przeciwne, któremi on wyleciał szybko, jakby gonił za wychodzącą kobietą.
— Ha — rzekł, zapalając cygaro Moskal, gdy wszystkich odprawił — ciężka sprawa, i nie wiedzieć, czy się na co przyda. Szpiegów trzeba trzymać, żeby za szpiegami chodzili; śledzić, bać się i mylić... Głupi kraj i przeklęte czasy!
Kamerdyner dał znać, że sama pani czekała z herbatą. Zapiąwszy mundur, generał wyszedł przez pokój, oddzielający kancelarję od salonu żony, ale z miną rozjaśnioną.
Wiedział, że tam może zastać obcych.
Około generałowej w istocie, w białych rękawiczkach i stojących krochmalnych kołnierzykach, zwijali się wyperfumowani eleganci stołeczni, mówiący z wielkiem oburzeniem o manifestacjach ulicy, o demagogach, o czerwonych, o nieszczęśliwem usposobieniu umysłów... o głębokim żalu, jaki wszystkich dobrze myślących ludzi przejmował z powodu, że nie było nawet można potańcować.
Może najgłośniej i najelokwentniej ze wszystkich mówił o tem znany nam p. Edward, który tu grał rolę gorliwej podpory tronu i ołtarza, obrońcy porządku społecznego.


XI.

W kilka dni potem biedna Anna, pod pozorem jakiegoś kupna, zwróciła się ku Staremu Miastu. Dawno już nie widziała Franka; nie wiedziała nawet o nim od poczciwej Kasi, która od dwóch dni na Podwale nie zaszła z koszykiem, aby, jak zwykle, donieść jej o chorym paniczu. Serce Anny coś niedobrego przeczuwało.
— Bądź co bądź, muszę go zobaczyć! — rzekła i pobiegła, oglądając się ostrożnie, przez Piwną ulicę i przechodnie domy znajome na Stare Miasto.
Rano było. Dzień pogodny i jasny, wesele i otucha płynęły z niebios, na ziemi było jakoś gorączkowo i przykro, po ulicach przemykali się ludzie z twarzami dziwną troską napiętnowanemi. Annie przynajmniej zdawało się, że czyta na nich przestrach i boleść; może dlatego, że je czuła w sobie.
U drzwi domu wspomniała dopiero, że ją tam czeka, jak zwykle, kwaśne przyjęcie starej matki, i potrzebowała chwili spoczynku, ażeby nabrać odwagi. Potem wbiegła szybko na wschody, usiłując udać wesołość, której w sercu nie miała.
Zdziwiło ją, że drzwi Jędrzejowej zastała otworem szeroko, a w izbie postrzegła starą, siedzącą na ziemi z opuszczoną głową, z załamanemi rękami, przybitą, nieprzytomną. Kasia, usiłująca ją podźwignąć, chodziła koło niej, płacząc sama.
Jednym skokiem z progu Anna znalazła się przy Jędrzejowej. Serce jej przeczuło wielkie nieszczęście. Drzwi do drugiej izdebki stały także niezamknięte.
— Na Boga! Powiedzcie! Cóż się znowu stało? — krzyknęła.
Owocarka podniosła głowę.
— A! A! Wzięli mi go! Zabiją!... Wzięli... powlekli! Zbójcy! — zawołała boleśnie. — O tyrany! O morderce! Mimo łzy moje, mimo błaganie, mimo żem się im włóczyła, po nogach całując!... Te bezduszne bydlęta!... Te stworzenia, pozbawione serca, litości!... A on ani jęknął!
Anna padła na ziemię przy starej.
— O Boże! — zawołała. — Któż? Kiedy?... Co się to stało?
— Spojrzyj! — dodała matka. — Łoże puste... niema go! Powlekli do Cytadeli: do szpitala, na śmierć... dziecię moje jedyne, ukochane dziecko moje!... O, i mnie już tylko umierać!
Cisza długa, śmiertelna, przerywana łkaniem tylko, zawisła nad tą sceną żałoby.
— Matka Boska uczyniła raz cud, aleśmy cudu Jej nie byli warci, i wyciągniętą rękę cofnęła nazad... i niema go, niema!
Anna zaszlochała mimo mocy duszy, mimo że była przygotowana na wszystko; zawlokła się, gdzie ją pociągała boleść, do tej drugiej pustej izdebki, w której oprawcy zsunęli obraz na stronę, ciągnąc za sobą chorego. Łóżko jego stało jeszcze rozrzucone, około niego książki w nieładzie, papier, ołówki, ślady dni przebytych mężnie w dolegliwym bólu i pracy.
Załamała ręce biedna dziewczyna; ale potok łez, który płynął z jej oczu, wypalił gniew i oburzenie; źrenice błysły ogniem; poruszyła się, jakby chciała iść i natychmiast im go wydrzeć. Potem pomyślała i zatrzymała się jeszcze, jakby żegnając tę izdebkę, w której kilka chwil przelotnych, kradzionych, spędziła u łoża przyjaciela. Przyszły jej na myśl ostatnie jego wyrazy, przeczucia, obawy.
Jędrzejowej z ziemi podnieść nie było można; pogrążona w rozpaczy, przybita nią, bezwładna, przestawała na chwilę płakać; ale po tem krótkiem odrętwieniu porywały ją jęki i boleści gwałtowne.
Anna poczuła, że miejsce jej było przy boku nieszczęśliwej matki. Wespół ze służącą podźwignęła staruszkę, posadziły ją w krześle; ale biedaczka głową uderzyła o stół, i zakryła twarz — płakała ciągle.
— Droga pani — rzekła jej cicho Anna — spojrzyj, spojrzyj na Ukrzyżowanego, na Matkę boleści, i opamiętaj się!... On powróci, oni nam go oddać muszą... Zachowaj się dla niego, jego ratujmy!
— Ratować?... Jakże ratować?! — spytała kobieta. — Alboż oni rozumieją język ludzki, boleść człowieczą, jęki matki?... Alboż szanują rany, słabość i wszystko, co ludzie przywykli szanować?... Oni mi się urągali, gdym za nim prosiła... Oni śmieli szydzić z siwych włosów moich!... Pójść do nich, to przymnożyć im zwycięstwa, a sobie upokorzenia!
— Ale jakże się to stało? Kiedy? — spytała Anna, chcąc rozerwać staruszkę bodaj bolesnem opowiadaniem.
— Przyszli, jak zbójcy, po nocy, bo wstyd im białego dnia; wybili drzwi, jak rabusie, pochwycili go z szyderstwem, z okrucieństwem... On się nie skrzywił, nie jęknął!.. Pocieszał mnie jeszcze, był spokojny.
— Przetrząśli wszystko! — dodała Kasia żywo — Gdzie? Nawet mój kufer, kochana panienko, szukając jakichś tam papierów, przerzucili do odrobinki; poodczepiali obrazy, popruli siedzenia, podarli materace...
— Znaleźli co? — spytała Anna słabnącym głosem.
— Cóż znaleźć mieli? Czyż on dziecko? — odparła Jędrzejowa. — Potrzebaby rozedrzeć piersi i z nich chyba dobyć, co się tam kryje; ale gdyby nawet poszarpali serce, dopiero z życiem dobyliby ostatka uczucia.
Boleść czyniła starą owocarkę (oczytaną w księgach świętych) wymowną.
Anna płakała znowu, ale obie nie wiedziały, co począć, gdy na progu ukazał się znowu jakiś jegomość w wicemundurze, z wygoloną twarzą, grzeczny, kłaniający się, gładki, słodki i pełen wyrazu współczucia, które, wchodząc, wdział na twarz dla lepszego odegrania komedji.
— Wszak pani Jędrzejowa? — spytał pocichu w bardzo ugrzeczniony sposób.
Stara podniosła głowę, on ukłonił się raz jeszcze, przystąpił bliżej, popatrzył na twarz pooraną łzami aż do czerwoności i złożył ręce.
— Pani szanowna — rzekł — pocóż ta rozpacz? Na Boga, uspokój się pani! Chociaż nieznajomy, wiedząc, jaki wypadek ją dotknął, przychodzę z dobrą radą.
Kobiety, milcząc, wlepiły weń oczy, a grzeczny człowiek mówił dalej mile i słodziuchno.
— Niech się pani tak nie przeraża. Syn jej może być łatwo uwolniony. — Ja jestem, jak pani widzisz, urzędnikiem, przykre to dziś obowiązki, ale na każdem miejscu, z sercem człowieka, można być braciom użytecznym.
Odchrząknął, jakby się tym frazesem zadławił.
— Widząc syna pani, zdjęty politowaniem, potajemnie tu przybiegłem — mówił dalej. — Niech się pani postara z nim widzieć, co nie jest niepodobna, niech go pani skłoni, aby się nie taił, nie upierał napróżno. Rząd dokładnie jest uwiadomiony, że tu były schadzki i narady; to są dziecinne pokuszenia z motyką na słońce... bo do czegóż to prowadzi? Ja sam jestem Polakiem, mam uczucie dla kraju... synowskie, ale my ojczyznę gubimy, chcąc ją ratować. Potrzeba raz te nieszczęśliwe rzucania się ukrócić, aby zbawienne reformy weszły w życie; to spiskowanie nieustanne staje na przeszkodzie najpiękniejszym dla kraju planom. Syn pani, nie wątpię, ma najlepsze chęci, ale wyobrażenia dziecinne. Rząd chce tylko ukrócić ten ruch nieszczęśliwy. Niechaj powie, co wie, a będzie niezawodnie wolny.
Mówił długo jeszcze w tym tonie. Jędrzejowa go słuchała, milcząc, ale wkońcu porwała ją pasja i krzyknęła:
— Co on tam ma powiedzieć! Tyle on wie, co i wszyscy.
— Kochana pani — rzekł słodko przybyły zaimprowizowany przyjaciel — ja to mówię z życzliwości; widziałem go, gdy był przywieziony do lazaretu, jestem dobrze z komisją... wiem, że tylko wyznań szczerych od niego wymagać będą, aby raz tych szaleńców biednych, co nam pokój mącą, wziąć i opamiętać. Rząd nie chce być surowym, ale nie może tego cierpieć dłużej; wszyscy dobrzy synowie kraju powinni się do uspokojenia go przyłożyć.
Anna spojrzała nań z niewysłowioną pogardą, on się uśmiechnął i chwilę zamilkł.
— Chcecie panie mieć to, co mówię, w jak najgłębszej tajemnicy, nie powtarzać nikomu, co powiadam... mógłbym miejsce utracić. Ale widok tego zacnego, mężnego młodzieńca tak mnie poruszył... ja sam ojcem jestem — (tu westchnął) — życzę, mówcie, proście go, nakłaniajcie, aby się nie taił, bo do czegóż to prowadzi? Szczere wyznanie go uratuje.
— Możesz-że pan mnie to radzić, aby syn mój okupił się zdradą? — krzyknęła nareszcie Jędrzejowa.
— Chciejcie się panie zastanowić — oblizując usta zaschłe, rzekł litościwy urzędnik — on siebie zgubi, a nikogo nie uratuje... Rząd jest na drodze tych dziecinnych spisków, dójdzie i tak ich wątku; ale tu idzie o rychlejsze uwolnienie cierpiącego syna pani.
— A, idźże ty mi, judaszu, do trzysta tysięcy djabłów! — zawołała, pięścią w stół bijąc, owocarka. — Jeszcze czego brakło? Syn mój, to życie moje, to wszystko... Marłam ja z głodu dla niego — ale gdyby miał podłością ocalić siebie i mnie, wyparłabym się go na wieki.
Na takie dictum acerbum urzędnik pobladł, jak chusta, nie stracił przecie miny przyzwoitej i nie rozgniewał się.
— Ale, droga moja pani — rzekł — czyżbym ja mógł pani i jemu podłość doradzać? Tu idzie tylko o szczerość, dla niego i dla cierpiącej braci będącą jedynym ratunkiem. O, opamiętajcie się przecie, bo to daremne ofiary.
Ruszył ramionami.
Jędrzejowa po wybuchu płakała znowu; widząc, że tu nic nie wskóra i nie przekona, jak wszedł, wymknął się powoli przyjaciel nieznany, na progu tylko w formie pożegnania wyrzekłszy jeszcze:
— Proszę mi wierzyć, że uczucie chrześcijańskie i serce mnie tu prowadziło; przyszedłem z obowiązku miłosierdzia... bardzo ubolewam, że się tu przydać nie mogę, ale nieszczęsne zaślepienie ogarnęło wszystkich.
Jędrzejowa trzęsła się ze złości.
— Patrz — zawołała za odchodzącym — z dobrą radą mi przyszedł, abym ja dziecko na podłość namawiała!
Ledwie chwila upłynęła i kroki usłużnego doradcy ucichły na wschodach, gdy inny, śpieszniejszy chód zaczął się zbliżać ku górze — drzwi przymknęły się ostrożnie, Młot zajrzał przez nie. Ale nie poznałyby go były, chyba oczy matki lub przyjaciela, tak był doskonale przebrany.
Zmuszony kryć się i chować, gdyż imię jego było oddawna na liście proskrypcyjnej, Młot codzień wyglądał inaczej. Metamorfoz tych z prawdziwym dokonywał talentem, z pomocą starego aktora i poczciwego jednego fryzjera. Tą razą wypadło mu być staruszkiem siwym, przygarbionym, o kiju, w wyszarzanej kapocie, a młode jego nogi wybornie udawały chód osłabłego starca. Anna i Jędrzejowa z początku ani się go domyślały, ani poznały; dopiero gdy stanął w środku izby, rozprostował się, siwy wąs odjął, owocarka krzyknęła z podziwienia.
— A to ty! O, żeby was wszystkich!... — poczęła — To wyście, wy zgubili Franka... Cóż, nie wiesz, że on znowu wzięty...
— Matko, dobrodziejko, przez litość, nie czyń mi wyrzutów — jam nic nie winien, przybiegłem się dowiedzieć, choć mnie śledzą. Na Boga! Czy wzięli jakie papiery...? Wczoraj pisałem do niego głupi bilecik.
— O, panicz go zaraz spalił — odezwała się Kasia z kąta, która także wtajemniczona była we wszystkie spiski.
Młot wolniej odetchnął.
— Przybliżył się do Jędrzejowej i, przykląkłszy, pocałował ją w kolana.
— Matko, Franek będzie wolny, bądź dobrej myśli! Kto inny, zdrowszy, zaofiaruje się za niego, my na to poradzimy, nie potrzeba żadnych starań... Dwa dni cierpliwości... Jutro tylko niech raz kto pojedzie prosić za nim do generała... mówię wam, musi być wolny.
Stara porwała się i w uniesieniu poczęła go ściskać za szyję, ale Młot, wyrywając się, przyczepił znowu wąsy, przybrał minę starowiny i o kiju powoli wywlókł się za drzwi.
— O święte to dzieci! — zawołała Jędrzejowa. — Ja mu wierzę, oni gotowi na wszystko, oni mi go uwolnią!!


XII.

Gdy się to dzieje, w osobnej izbie przy lazarecie cytadeli, nie dając spoczynku choremu, zbierali się przy łożu jego urzędnicy, aby co rychlej, korzystając z przestrachu i osłabienia, wyciągnąć jaką wiadomość, podchwycić jakie nierozmyślne słowo.
Franek, uzbrojony w cierpliwość, znosił ten nacisk heroicznie, osłonił się chorobą, znękaniem, czynił w ich oczach słabszym, niż był wistocie, aby i nic nie dać dobyć z siebie i nie pokazać, że coś w sobie ukrywa.
Wszyscy ci panowie, indagujący naprzemiany, byli z nim pełni grozy i postrachu lub pełni serdeczności i słodyczy. Role ich były podzielone. Jedni kołatali do serca przekonaniem, obietnicami, drudzy potęgą, wzgardą, szyderstwem, postrachem. Po generale, który prawił o Sybirze, o rózgach, o rozstrzelaniu, o szubienicy — przychodził wzdychający urzędnik, który poufnie narzekał nawet na Moskali, dawał dobre rady, obiecywał pomoc i skłaniał, aby się próżno nie opierać, położenia nie pogorszać, bo, niestety, już wszystko wiedzą.
Z obu rodzajami tych ludzi potrzeba było grać ohydną komedję. Franek słabł przy postrachach, uskarżał się na bóle, a z lisami przybierał minę potulną, spowiadając się im niby szczerze ze swych marzeń artystycznych, ze swego zwątpienia o sprawie... z niewinnością dziecięcia.
Nic tak nie uczy kłamać, jak niewola. Dopytywano go o imiona, mówił im takie, które wszelkie podejrzenia odpychały.
Tak przeszło dni parę, trzeciego coś się nagle zmieniło; po natrętnych dopytywaniach, opuszczono go na czas jakiś, w obejściu się przybyło uprzejmości, a wieczorem przyszedł jeden z tych, którzy do indagacji należeli, a trochę mieli więcej serca, wyznając Frankowi pod wielką tajemnicą, że zapewne go uwolnią, gdyż się istotnie okazuje, że podejrzenia o schadzki były mylne, że podobno na dole w tym samym domu stał ktoś inny, że ktoś to wyznał... koniec końcem, że, gdyby najmniejsze jakieś staranie, Franek mógłby być powrócony do domu.
Biedny męczennik już się tak łatwo wyjść nie spodziewał i przyjął to oznajmienie z podziwieniem; usłużny człeczek ów wziął adres jego matki.
Nazajutrz rano Franek, jak zwykle, siedział na łóżku i patrzył w okno zabielonym tym wzrokiem obumarłym więźnia, który nic nie widzi, gubiąc się tylko w obrazach przeszłości — gdy drzwi się otworzyły i wszedł bardzo blady, z mocno nadętą dla powagi twarzą, generał jakiś, popatrzył nań chwilę, pomilczał i odezwał się.
— Nu, masz waćpan szczęście, że na ten raz nic się tak ważnego nie okazało przeciw panu, a choroba też przyczynia się do zlitowania nad nim. Gadacie na rząd, przecież uwalniamy codzień, nawet takich, jak pan, których rany widocznie pokazują winę i denuncjują same... Pojedziesz sobie waćpan do domu, ale wara od spisków! Trzeci raz już stąd tak łatwo się nie wydobędziesz.
Czas się upamiętać! Masz waćpan naukę dobrą; podziękuj Bogu, żeśmy ludzie litościwi i nie okrutni.
Cała ta piękna przemowa wyrzucona była w chwili, gdy sta niewinnych schły za kratami z boleści, a jeden ranny, bezsilny człowiek miał się pójść leczyć do domu!!
Zupełnie tak, jak pierwszą razą, z pomocą jakiegoś żołnierza zwlókłszy się z łóżka i dostawszy dorożki, Franek po drugi raz wyjechał z cytadeli, nie wiedząc, komu był winien tę łaskę.
Młot słowa mu dotrzymał. Dano znać potajemnie innym uwięzionym, co mówić mają, aby podejrzenie od Franka odwrócić; ci wygadali się o schadzkach w tymże domu, w którym mieszkała owocarka, u niebyłego nigdy człowieka, który jednak z badania na miejscu okazało się, że tam mieszkał... i tak biedny chłopak wydobył się znowu na wolność!
Wolność! Ale jestże kto wolny w tym kraju, który cały dokoła opasuje żelazna krata bagnetów, gdzie pod pozorem to wojny, to polityki, to podejrzeń, można na każdego napaść, każdego uwięzić, i bez sądu, bez dowodu, bez miary winy, za złamaną szpilkę posłać na wiekuiste roboty do kopalni?... Jestli kto tam wolny, gdzie ani myśl, ani słowo, ani serce, ani ubiór, ani barwa jego, ani chód, ani postawa, ani smutek i litość nie są swobodne, gdzie, jeśli fantazja rządzących nie podoba sobie człowieka, nie pyta o prawo żadne?
Rozszerza się tylko czasem więzienie, izdebkę zmienia na miasto, na prowincję, na szerszą przestrzeń, opasaną zawsze strażą, groźbą, łańcuchem szpiegostwa.
Człowiek, który miał nieszczęście tu się urodzić, nawet zbiegając stąd, by wolniejszem odetchnąć powietrzem, nie śpi i nie je spokojnie, bo go grzech pierworodny poddaństwa rosyjskiego ściga, jak Kaina przekleństwo Boże.
U drzwi stała Kasia ze dzbankiem wody, gdy nadjechał Franek; oczom swym uwierzyć nie chciała, upuściła naczynie, krzyknęła, pobiegła do niego ściskać i całować, jakby był jej bratem.
— O mój Boże! Otóż się pani kochana ucieszy! A tu niedawno przychodził ją ktoś namawiać, aby szła za paniczem prosić; sfuknęła go jejmość strasznie i odpowiedziała, że się już więcej upokarzać nie będzie... myślała, że to znowu jaka zdrada. A, paniczu mój, jakże to ty wysiądziesz?... Jak się dostaniesz na górę?!
Ale kilku sąsiednich rzemieślników a przyjaciół Jędrzejowej zbiegli się zaraz z okrzykiem; dopomógł i dorożkarz, i tak powoli na rękach go przez ciasne schodki wniesiono, co niebardzo łatwe było.
Wiele sił utracił, a dusza jego zachmurzona, już się nawet tą radością, jaką miał sprawić matce, pocieszyć nie mogła.
Gdy się ukazał w progu, Jędrzejowa oczom wierzyć zrazu nie chciała; przybiegła niema, oblała go łzami; a gdy go w łóżko złożono, klękła dopiero, wołając:
— Ho, Franku, dwa razy Bóg cię ocalił od śmierci, dwa razy od gorszego może, niż sama śmierć, losu!... Jam to zniosła, jakem była powinna: bez szemrania, bez bluźnierstwa, ofiarując ojczyźnie, com miała najdroższego. Ale dziś, dziś już dosyć poświęcenia, dość ze mnie. Bóg raz tylko wymagał od Abrahama, by mu ofiarował syna; ja tych ludzi już nie dopuszczę do ciebie, ty musisz spocząć i dla mnie pozostać.
Franek nic nie odpowiedział, kilka łez spadło mu z powiek... pomyślał tylko:
— A! Gdyby wyzdrowieć! Gdyby powróciły siły!... Biedna matka nie sprzeciwiałaby się, gdybym raz piąty złożył moją ofiarę na świętym ołtarzu.


XIII.

Wieść o uwolnieniu malarza gruchnęła po mieście i była dla niepoprawionych optymistów dobrym tematem do wysławiania łagodności rządu, który wistocie niemiłosiernym był, ale słabym i nielogicznym. To, co za dobroć jego przedawano, było poprostu głupotą.
P. Edward tegoż wieczora — dość nieszczęśliwie sądząc, że Anna o wszystkiem jest uwiadomiona — sam jej o tem pierwszy oznajmił.
Rumieniec wytrysnął na bladą twarz dziewczęcia. Darowała elegantowi jego obojętność za tę dobrą nowinę, której nie było jej komu wprzódy oznajmić. Radaby była pobiec zaraz uścisnąć dłoń przyjaciela. Niestety, nie mogła; nie było pozoru do wyjścia tak późną porą, a pan Edward zabierał się ubawić ją wieczór cały opowiadaniem ze swego stanowiska o niedorzecznościach czerwonych.
Profesor, którego zwycięstwo moralne stronnictwa ruchu, jego przewaga, znowu wpędziły w opozycję przeciwko niemu, jak wprzódy był w opozycji z rządem, którego zresztą majątek nabyty uczynił przyjacielem spokoju, dosyć sympatyzował z Edwardem.
Gdy tak smutno wieczór upływał w mieszkaniu na Podwalu, u łoża Franka siedziała Jędrzejowa, pieszcząc go, opowiadając mu różne swoje osobiste cierpienia, marząc na jawie o przyszłem szczęściu.
Przypadek chciał, by się tego samego dnia rano wygadał ktoś przed nią o bogactwach, spadłych na Czapińskiego, o fortunie, powiększonej jeszcze, jak zwykle, przez usłużne języki.
Jędrzejowa, która Annę ubogą odstręczała, zdumiała się zrazu; zaprzeczała nawet, nie mogąc pojąć, dlaczegoby to przed nią tajono; naostatek uwierzywszy, pomyślała cicho, że to byłaby dobra żona dla Franka, który ją tak od dzieciństwa kochał... Franek z nią nie potrzebowałby przynajmniej na chleb pracować.
I przykro jej było, że tak Annę do siebie zraziła, i gniewała się i frasowała staruszka, a sądziła, że syna ucieszy, zwiastując mu to niespodziane szczęście.
— Wyobraźże ty sobie, moje kochanie — odezwała się, naopowiadawszy dowoli o wszystkiem, co jej radość do ust przyniosła — wszakto ci Czapińscy... jacy to ludzie szczęśliwi!... Toćto oni już od kilku tygodni czy więcej... ogromną, ale — słyszę — ogromną po bracie jego odziedziczyli fortunę. Anna będzie bogatą dziedziczką.
Franek wstrząsł się, jakby piorunem rażony; matka się przelękła, bo pobladł i machinalnie za serce pochwycił; na twarzy jego wypiętnował się wyraz boleści.
Anny nie było... Wiedział już teraz, dlaczego ona nie przyszła!
Matka nie zrozumiała tego uczucia, ani przykrego wrażenia, jakiego doznał, dowiadując się o tych bogactwach, jakie ich rozdzielały. Wpatrzyła się w twarz syna; chciała mu, mówiąc o tem, dać do zrozumienia, że nie byłaby przeciwna... że radaby jego szczęściu; ale blada, osmutniała, cierpiąca twarz Franka nareszcie jej usta chłodem smutku zamknęła.
Jędrzejowa poczuła, że czegoś nie rozumie, ruszyła ramionami i przestała mówić o tem.
Gdy rany jego opatrzono, gdy pod pozorem potrzeby spoczynku zamknięto drzwiczki pierwszej izby, a Franek z małą lampką, palącą się w kątku, pozostał sam jeden, wzruszenie, dolegliwie cisnące się w duszę przeczucia, kamieniem mu spadły na piersi.
Jedynego szczęścia cień odsuwał się od niego — Anna!.. Anny nie było!... I ona więc, jak inni ludzie, podległa była temu zbójeckiemu wrażeniu bogactwa, które psuje najlepszych!... I Anna była biedną, słabą, ziemską tylko istotą.
Pierwszy to był, ale zabójczy zawód, na sercu, w które on tak wierzył, przy którem spoczywał bezpieczny!... Wrażenie, jakiego doznał, było straszliwe; wszystko, na czem świat stał dla niego, runęło.
Jeżeli Anna zdradzić go mogła, cóż dopiero inni? Serce, miłość, wierność, były to tylko bajki, na uśpienie starych dzieci zmyślone; trzeba było iść żywcem w zimną przepaść zwątpienia... być pogrzebionym na wieki w barłogu rzeczywistości, zgniłej i odrażającej.
Mało w życiu jest tak dojmujących męczarni, jak gdy człowiek — istota, co dla nas przedstawiała najlepszą część ludzkości — upada i zawodzi; natenczas kataklizm pochłania serce, życie staje się ciężarem. Czem potop był dla świata, tem taka chwila jest dla człowieka.
Franek, podparty na ręce, pocichu płakał, jak dziecię, płakał ostatka wiary i nadziei. Nie chciał on Anny, wyrzekłby się był jej z rozkoszą dla jej szczęścia; ale potrzebował widzieć ją czystą, świętą, nieskalaną brudem żadnym i słabością; potrzebował wiedzieć, że dotknięcie złota nie przemieniło jej w samolubne zwierzątko.
Parę razy matka niespokojnie zajrzała przeze drzwi; przychodziła nawet do łóżka popatrzeć nań, przekonać się, czy czego nie potrzebuje. Franek udawał śpiącego i ocierał szybko łzy z powiek, aby one go nie zdradziły.
Staruszka odchodziła na palcach, pocieszona tem, że odpoczywał tak smacznie.
Franek oka nie zmrużył do rana. Dopiero o świcie wielki ten ucisk w rozgorączkowane zmienił się marzenie. W niem odbiły się tylko cierpienia jawy. Ujrzał Annę, z uśmiechem pogardliwym mijającą go, idącego o kuli... siebie proszącego u drzwi jej jałmużny, odepchniętego przez galonowanych sługusów.
Jakże się zdziwił, gdy, otwierając oczy, ciężkim, ołowianym snem ujęte, ujrzał naprzeciwko siebie w krześle siedzącą... ją, Annę, w czarnej sukience, z krzyżykiem drewnianym na piersi, ze spuszczonemi rękoma, ze zwieszoną głową, patrzącą nań oczyma łzawemi. Przebudzenie było, jakby widzeniem... niebios!
O, jakże była piękna z tym pokojem czystej duszy, z tą powieką, łzami oszkloną, z pełnym powagi uśmiechem na ustach!
Franek krzyknął, lecz mu głos skonał na wargach; chciał obie ręce wyciągnąć ku niej, bo zapomniał, że jedna z nich była martwą... Anna poskoczyła, i, jak dawniej, dłoń przyjaciela ścisnęła, patrząc nań oczyma, do których orzeźwiającego blasku tak był przywykły.
Długie było, uroczyste milczenie obojga. Potem we Franku, na chwilę uśpione, znowu złe myśli budzić się zaczęły, i spojrzał na nią tak, iż poczuła, jak srodze ją posądził.
— Jestże to sen czy jaw? — zapytał Franek. — Ty... pani... Anno... ty u mnie? Ty przy mnie? Gdy ja... już się nie spodziewałem... ujrzeć cię więcej?!
— Dlaczego? — spytała spokojnie.
— O, ty wiesz! — odparł Franek.
— Dlatego chyba, żeś był w więzieniu, poza którego kratami niema nadziei! — zawołała Anna, usiłując się łudzić jeszcze.
Spojrzeli na siebie, nie potrzebowali już mówić więcej.
— Ty wiesz — dodała Anna — com przed tobą usilnie zataić chciała.
— Wiem, od wczoraj dopiero i w gorączce rozpaczy spędziłem noc całą; myśl ta, żeś ty się mogła odmienić... ty także... ty nawet... trucizną mnie paliła.
Anna cofnęła się obrażona.
— A! Tyś to mógł pomyśleć? — rzekła cicho.
— Przebacz mi!... Wczoraj rano jeszcze mnie uwolniono, a nie widziałem ciebie; dowiedziawszy się razem o twem nieszczęściu (bo inaczej nazwać mi tego niepodobna), czułem się, jak zabity.
— O, biedny człowiecze! — odpowiedziała kobieta. — Jakże ci łatwo przyszło zwątpić o sercu ludzkiem. Mogłabym ci to wiecznie pamiętać, ale nie potrafię pogniewać się na ciebie. Jest w tem też trochę mojej winy... Dlaczego nie powiedziałam ci sama wszystkiego?... Ale nam o sobie wątpić... czy się godzi? Powiedz, czy się godzi?
— Winienem — przebacz! — rzekł Franek — Ani słowa więcej!
Anna rozśmiała się smutnie.
— O, jabym miała prawo boleśnie czuć to moje zbogacenie, bo ono dopiero otworzyło mi trochę serce twej matki. Gdybyś wiedział, jak inaczej przyjęła mnie dzisiaj, jak uczuć mogłam, że we mnie poszanowała ten nieszczęśliwy blask złota!... Ani pokorą, ani wdziękiem, ani miłością dla ciebie nie mogłam się wkupić w jej serce, a dziś!...
— Anno, proszę cię, nie mów nic na matkę.
— O nie winię jej, lecz siebie... Ona uległa mimowoli zbytniej miłości dla ciebie, a jam srodze upokorzona.
— Anno droga! Dość! To boli!... Dla nas niech nic nie będzie zmienionego!... Myśmy ci sami i serca też same, nieprawdaż?
Ręce ich zetknęły się raz jeszcze; cichy szept przeciągnął rozmowę, której nikt powtórzyć nie potrafi, bo kochanków rozmowa jest więcej muzyką, niż słowem.


XIV.

Po opisanych wypadkach, w domu na Starem Mieście wszystko znów do dawnego wróciło porządku, i poszło życie powoli, jak ono płynie powszednio, bez wielkich wstrząśnień, bez gwałtownych przewrotów, jednostajnym biegiem, który nie dozwala obrachować ani dni, ani godzin, do siebie podobnych.
Noga Franka, w której otrzymany postrzał nie drasnął kości, goiła się nadzwyczaj szybko, ręka tylko, której zrazu lepiej wróżono, jakoś ciężko leczyć się dawała. Rana była zadana w taki sposób, że trudna była do opatrzenia, co gojenie wstrzymywało. O kuli lub kiju Franek mógł nieco przechadzać się po pokoju, ale ręka wisiała bezwładna, palce poruszały się z trudnością, zmartwiałe, odmawiały posługi.
Mniej teraz odwiedzano chorego, bo i młodzież sama zawyrokowała, że go narażać się nie godziło, a Jędrzejowa, jak lew, drzwi broniła, ujadała się, wpuszczając podejrzanych, pilnowała, aby się kupkami nie schodzili.
Czasami w progu przychodziło do burzy, w której stara owocarka, nie umiejąca słów mierzyć, popędliwa, dała się we znaki dawnym Franka przyjaciołom. Zato dla Anny z coraz większem była poszanowaniem, z troskliwością, prawie z wdzięcznością matki, i ze łzami całowała ją po białych rączkach, na co dziewczę, rozczulone, zapomniawszy żalu, ściskało jej kolana.
Ale, niestety, Anna rzadko bardzo przyjść mogła; ojciec był surowy, pan Edward nieubłaganie ją szpiegował; miała teraz drugą służącą, a zatem mniej powodów do wybiegania na miasto, do dłuższego w niem zatrzymania się. U Franka zabawić jej nie było podobna, ścisnęła jego rękę i odchodziła smutna, a znajdowała go teraz dziwnie chmurnym, coraz posępniejszym, chociaż siły i zdrowie wracało.
Na sercu jego leżał jakiś kamień grobowy, uczucie, z którego sam przed sobą wytłumaczyć się nie umiał; wiedział, że się coś dzieje, że miasto drga całe, że się burzy i wije w chorobie niecierpliwości — a on, siedział zamknięty i bezwładny... ledwie szmer dolatywał go zdaleka.
Nadeszły tak pierwsze dni kwietnia.
Czuć było, że się jakieś straszne zbliża przesilenie. Codzień groźniej a śmielej występował lud, roiły się ulice — gdy, jak grom, nagle spadła na wszystkich wieść o rozwiązaniu Towarzystwa Rolniczego.
A że wszystko naówczas służyło za powód do manifestacyj, nie można było wątpić, że i ten cios, nietrafnie wymierzony na upokorzenie kraju, na zdezorganizowanie go, aby na ruinach nowy nieporządek budować, wywoła także objaw współczucia dla Towarzystwa i jego głowy widomej.
Był też to ostatni dzień triumfu, smutny dzień zaprawdę. Tłumy zbiegały się tysiączne, aby uwieńczyć gmach Towarzystwa i zawiesić na nim godło dawnej Polski, potem popłynęły, wyzywając Zamoyskiego, aby mu okazać, że to, co miało zabić, podnosi, że zacny mąż dobrze się krajowi wytrwałością swą zasłużył.
Znać było w patrzących na te oznaki zapału Moskalach, że gotowi już byli się opierać, że czekali tylko powodu, aby się za broń porwać, za swój oręż jedyny, bo innego nad kij i zwierzęcą siłę nie mieli i nie wierzyli w żaden inny.
Wieczorem dnia tego, gdy umysły młodzieży rozgrzewały się otrzymanem zwycięstwem, starszym głowy zwisły na piersi, brzemienne przeczuciami złowrogiemi. W ludzie rosła śmiałość, rozgorączkowanie, pragnienie jakiegoś nowego życia, zaślepiające na następstwa, w rządzie zjawiał się nowy żywioł despotyzmu, z naszych własnych wyjęty wnętrzności człowiek, który tak się nie wahał przelać krew cudzą, jak drudzy wytoczyć własną.
Następnego dnia po owej owacji Zamoyskiemu nic się napozór nie zmieniło, ale pod wieczór ruch w tłumach zdawał się znowu jakąś, zresztą zwykłą już i powszednią, zwiastować manifestację.
Wieczorem stał Franek, na kiju oparty, w oknie; starej Jędrzejowej nie było w domu; potem drzemał, przysłuchując się gwarom miasta, gdy od strony placu Zamkowego dobiegł go, jakby szum dalekiej fali, jakby tysiąca zmieszanych głosów chór oddalony. Znał on już te dźwięki i ucho jego chwyciło w nich przeczucie jakiejś nowej walki.
Był sam znowu, serce zaczęło bić silnie, pierś wrzała; czuł, że się tam coś działo w mieście.
Głosy to podnosiły się żywsze, to nikły, tonąc w ciszy grobowej... Coś, jakby warczenie bębna posępne, dawało się chwilami słyszeć zdala, coś, jakby pośpieszny chód żołnierzy... Franek oblał się potem śmiertelnym... Chód dolatywał go wprost z ulicy, z pod okna. Spojrzał: w mroku śpiesznym krokiem pędziło wojsko ku Zamkowi, dowodził mu oficer z dobytą szablą.
Włosy najeżyły się na jego głowie, krew uderzyła do czoła. Nikogo nie było, coby go opamiętał i powstrzymał. Franek uczuł to pragnienie połączenia się ze swoimi, któremu oprzeć się nie było podobna. Nastawił ucho. Wystrzał działowy huknął od strony Cytadeli, ponad Zamkiem zaświeciły puszczone na znak rakiety.
— A! Tam może mordują braci! — zakrzyknął — a ja tu niemym, bezdusznym, bezwładnym będę świadkiem rzezi... O nie! Nigdy! Do swoich! W szeregi!
Krzyk dolatywał go wyraźniejszy, szalony, wyzywający: to lud bezbronny słowem walkę poczynał z żelazem. Franek, nie zastanawiając się nad niczem, chwycił czapkę, kij i począł drapać się ze schodów z rozognioną głową, nieprzytomny, dobywając ostatka sił, aby coprędzej dostać się na plac przedzamkowy, gdzie czuł już, że się gotował jakiś znowu heroiczny bój bezbronnych z dziką tłuszczą.
W ulicy spotkał biegnących zewsząd ludzi i podążających ku Zamkowi, czeladź od warsztatów, wyrobników w fartuchach, kobiety z rozpuszczonemi włosami, starców, dzieci... Wszystko to, jakby zawołane na śmierć, z gotowością na nią leciało, wołając:
— Moskale mordują naszych!
Jak zawsze w chwili takiego niebezpieczeństwa, lud, zamiast się rozpraszać, kupił się, zbiegał, tłumnie pędził, gdzie ono było największe. Franka postrzegł cyrulik, który go opatrywał.
— Na miłego Boga! A pan tu co robisz?
— Idę tam, gdzie wszyscy idą! Nie mogę! Nie wytrzymam... Nie mów nic! Gdyby były zamknięte drzwi, skoczyłbym oknem... to nad siły. Prowadź mnie, ale idźmy, pomóż mi, ale nie hamuj, to próżno... tam giną nasi, tam i nam ginąć trzeba... Chodźmy do swoich, do szeregów i pierś im nagą nadstawimy... Chodźmy!
Cyrulik, osłupiały na moment, uległ z poszanowaniem temu wybuchowi uczucia, podał rękę kalece i poszli, co mogli zdążyć. Od rogu Św. Jańskiej ulicy ujrzeli już rozwinięte wojska na placu i doboszów bębniących, a naprzeciw ogromne tłumy ludu, które ze wszech stron parły się na ten plac krwawej egzekucji.


XV.

Franek ze swym towarzyszem, przeciskając się pod ścianami, dotarli do rogu Podwala i Senatorskiej; ale biedny młodzieniec zanadto był zaufał swym siłom: nie mógł już iść dalej. Doszedłszy muru, oparł się oń, poglądając okiem obłąkanem na szeregi Moskali, które stały w gotowości uderzyć na dzieci, na starców i kobiety.
W tejże chwili, wśród otaczającej wrzawy, która się coraz wzmagała, z krzyżem na czele wyszli księża kapucyni przez Senatorską, i z obrazem Zbawiciela, jak tarczą, stanęli przeciw zbójcom. Franek, postrzegłszy, że wojska mierzą do ludzi, podniósł pięść ściśniętą, a mimowolnie oczy jego zwróciły się na okna Anny, w których bladą jej twarz rozpoznał mimo mroku.
W tejże chwili rozległ się dziki wrzask tłuszczy, jakby ryk zwierzęcia, które, długo trzymane w klatce, nareszcie na pastwę się rzuca.
Strzał suchy padł na tłumy, coraz się gęściej skupiające.
Towarzysz Franka, wystraszony, cofnął się nieco ku Podwalowi, chcąc go napróżno za sobą pociągnąć. Młody chłopak stał kamieniem w miejscu; od tego widoku, od współuczestnictwa w heroicznem męczeństwie niepodobna go było oderwać. Lica mu płonęły świętym ogniem, ręka, kilka miesięcy bezwładna, pierwszy raz podniosła się, ścisnęła w pięść i pogroziła wrogom, wskazując niebo.
Był to ostatni wysiłek tego dziecka ludu. Franek oczy zwrócił ku Annie... i upadł.
Kula moskiewska, dobrze wymierzona tym razem, ugodziła go w same piersi. Chwycił za nie, osuwając się powoli ku ziemi, a skrwawiona dłoń, którą był ranę ucisnął, szukając podpory na murze, smugą krwi męczeńskiej wypisała na nim jednę z kart bolesnych dziejów boju naszego za ojczyznę.
Obok dziesięcioletni chłopak w konfederatce, śmiertelnie ugodzony, jedną ręką chwycił się za serce, drugą podrzucił czapkę do góry i zawołał osłabłym głosem:
Jeszcze Polska nie zginęła! — i upadł[1].
Dzicz zabierała się do drugiego strzału na bezbronnych, wśród okrzyków z obu stron, gdy Anna, która w człowieku stojącym pod murem z ręką na białej chustce przeczuła raczej, niż poznała, Franka, wybiegła, jak obłąkana, rzucając się przez tłum ku niemu. Przedarła się przez ściśnięte szeregi, nastawiające pierś wrogowi; lecz, gdy doszła do miejsca, w którem spodziewała się jeszcze znaleźć go żywym i odciągnąć z sobą — przybyła w porę tylko, aby poczuć ostatnie jego tchnienie i blask gasnących oczu ujrzeć zwrócony ku sobie. Usta jego uśmiechnęły się boleśnie, ale z wyrazem niewysłowionej wdzięczności. On ją poznał — i żegnał tem wejrzeniem na wieki.
Dla Anny niebezpieczeństwo, bój, Moskale, wszystko znikło — umierający, umarły Franek leżał przed nią.
— Na Boga! — zawołała — Na Boga! Kto litościw, kto człowiek — kto ma serce, pomóżcie! Ratujcie! Nieśmy go!
Ale zgiełk był okrutny, ludzie cisnęli się, spychali, biegli na Moskali i padali trupem... zabici zalegali drogę.
Na bruku wiły się w mękach skonania ciała, które żołdactwo chwytało i ciągnęło, dobijając i odzierając. Tłum patrzył we łzach i podawał katom upuszczoną przez nich broń[1].
Gdy stygnącego już trupa dźwigano do kamienicy przy Podwalu i wnoszono do sieni domu, w którym mieszkał ojciec Anny, scena niewidzianego za naszych czasów okrucieństwa odgrywała się na placu. Żołnierze wlekli za nogi żywych jeszcze, ledwie rannych ludzi, głowę im rozbijając o bruki. Kolbami gnietli czaszki na kamieniach; pastwili się nad dziećmi, które z uśmiechem konały, czując, że krew ich nie będzie dla kraju stracona.
Dzikie wycie pijanych żołdaków rozległo się razem z hymnem do Boga, nuconym przez kapłanów, z okrzykami tysiąców, które, nieulęknione, wyprzedzały się na śmierć.
Powoli noc czarna zasłonę zasuwała na ten obraz, który w mroku coraz bardziej snem się poczwarnym wydawał nawet tym, co do podobnych przywykli; hałastra rozjuszona bujała, ciesząc się z łatwego zwycięstwa... walczyła żelazem z krzyżem, pieśnią i pragnieniem męczeństwa.
Odniesiony triumf był wielki, tak wielki, że wstydzić się potrzeba było trupów, rannych chwytać, uprzątać nocą ślady krwi, zamazywać je nazajutrz, i ścierać wielkiego zwycięstwa pamiątki... wspomnienia w krwawem starciu (!) ocalonego społecznego porządku.
Smutne to chwile dla tych, co na nie patrzeć byli zmuszeni, wiekuistej hańby dla tych, co jakikolwiek udział w rzezi brali; smutny triumf dla wojsk, dla rządu, co się tak okazał bezsilnym aż do gwałtu, — dla doradców rzezi i szpiegów. — Ale Bóg chciał przezeń pokazać światu, czem są ci, co w imię porządku i spokoju idą, broniąc prawdy pozornie, aby bezprawie szczepić i despotyzm osłaniać.


XVI.

Nad ciałem nieszczęśliwego klęczała Anna i płakała, ale łzy jej osychały na źrenicach. — Nie widziała nic, trzymała rękę, z której ciepło uciekało, stygnącą, martwą, trupią, bezwładną. Drzwi od ulicy były nieco przymknięte, fale ludu płynęły, mimo nich uchodząc, żołnierze ścigali je i cisnęli. Cień przechodzących stanął i zakrył jej resztę blasku mrocznego... Wzdrygnęła się, przerażona, na myśl, że jej i martwe te zwłoki odebrać jeszcze mogą. Dokoła krzyczano, że rannych i zabitych do Wisły wloką Moskale. Anna żywo przymknęła sama drzwi, zaryglowała je i pozostała w ciemnościach z trupem kochanka.
Trzeba było choć trupa ocalić, aby się nad nim jeszcze nie pastwili, choć wiedzieć, gdzie go ziemia przytuli, aby pójść tam z modlitwą i łzami.
Ale i tego nie dopuścił Bóg, który chciał, aby ofiara spełniła się cała i wielka. Zastukano do drzwi, poczęto w nie bić kolbami, ktoś wskazał po smudze krwi, która wiodła do progu, że tam rannego lub zabitego wleczono; żołnierze poczęli wyłamywać wrota... Anna opasała go białemi rękami i omdlała.
Gdy odzyskała przytomność, gdy się obejrzała dokoła, ujrzała się na łóżku, a u wezgłowia siedział przelękły ojciec i łzy ocierał. Cała jej suknia zbroczona była krwią, ręce nią zlane; żołnierze, odrywając ją od trupa, rozerwali długie jej warkocze, potłukli nieszczęśliwą. Pół martwa, zbita, obudziła się i jęknęła, gdy powracająca pamięć przywiodła jej straszny zgon ukochanego brata.
Nie było go. Trupa nawet z innemi do nieznanego powlekli grobu... Gdzie? Bóg jeden wiedział tylko.
W ulicach brzęk broni, szyderskie śmiechy i urągania, łajanie i odgróżki słychać było; miasto całe zalewały wojska i działa.
Gdzieś z falami Wisły, z kamieniem u szyi, płynęło ciało męczennika i spoczęło na dnie, na żółtym piasku rodzinnej rzeki.
Nie powiem wam nic o matce.
Nie było jej w domu ani tego dnia, ani następnych; mówiono później, że, nie wracając doń, siadła pod kościołem, przytuliła się do Boga, aby w Nim znaleźć pociechę.
Ale i tu płakać, modlić się było występkiem.
Nie powiem, co się stało z innymi. Dzieje to świeże i niezastygłe; ich koniec w rękach Bożych.
Tak zginęło poczciwe dziecię Starego Miasta.

KONIEC





  1. 1,0 1,1 Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.